“Sokół maltański” to klasyka powieści detektywistycznej i czarnego kryminału, uznawany za szczytowe osiągnięcie Dashiella Hammetta, w nowym przekładzie Tomasza S. Gałązki.


„Sokół maltański” znany jest u nas głównie ze znakomitej ekranizacji z Humphreyem Bogartem w roli Sama Spade’a.

Niesłusznie, bo cierpkie, dowcipne pióro Dashiella Hammetta świetnie wytrzymało próbę czasu, o czym przekonuje tłumaczenie autorstwa Tomasza S. Gałązki, a także fakt, że w rankingach na najlepsze kryminały wszech czasów powieść Hammetta wciąż plasuje się w ścisłej czołówce.

W biurze detektywistycznym Sama Spade’a i Milesa Archera pojawia się tajemnicza piękność, która pragnie odnaleźć swą zaginioną siostrę. Zlecenie od Brigid O’Shaughnessy uruchamia lawinę wydarzeń, których celem okazuje się statuetka tytułowego sokoła.

Szorstkiemu, błyskotliwemu Spade’owi i pannie O’Shaughnessy w poszukiwaniach tego bezcennego skarbu towarzyszy galeria szemranych postaci, a to wszystko w przesyconym alkoholem i papierosowym dymem powietrzu posępnego San Francisco.

Dashiell Hammett (1894-1961) – prozaik i scenarzysta filmowy, jeden z ojców czarnego kryminału i kina noir, autor pięciu powieści, które w komplecie uchodzą do dziś za absolutną klasykę gatunku. Dorastał w Filadelfii i Baltimore, szkołę rzucił w wieku 13 lat. Przez sześć lat pracował w Agencji Detektywistycznej Pinkertona w San Francisco, co stało się pod koniec lat 20. inspiracją dla jego pracy twórczej. Służył w amerykańskiej armii w czasie I i II wojny światowej. W czasach maccartyzmu wylądował na czarnej liście Hollywoodu, w trakcie ówczesnego „polowania na czarownice” w 1951 roku spędził pięć miesięcy w więzieniu w Wirginii Zachodniej. “Sokół maltański” uchodzi za jego szczytowe osiągnięcie. Pozostałe to: “Krwawe żniwo”, “Klątwa Dainów”, “Szklany klucz” i “Papierowy człowiek”.

Dashiell Hammett
Sokół maltański
Przekład: Tomasz S. Gałązka
Seria „Cymelia”
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 12 października 2023
 
 

1  Spade & Archer

Samuel Spade miał długą, wyraźnie zarysowaną żuchwę o podbródku tworzącym szpiczaste „V” pod giętszą linią „V” jego ust. Odginające się w górę nozdrza układały się w kolejne, mniejsze „V”. Temat „V” podejmowały też brwi, gęste, unoszące się ku skroniom od bliźniaczych zmarszczek nad garbatym nosem, za to jasnobrązowe włosy od wysokich, płaskich skroni opadały na czoło w jeszcze jednym „V”. Wyglądał całkiem sympatycznie, jak blond szatan.
– Tak, kochana? – odezwał się do Effie Perine.
Effie była smukła, opalona, a cienka wełna beżowej sukienki przywierała do niej jak nawilżona. Z jasnej chłopięcej twarzy figlarnie spoglądały piwne oczy. Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i oznajmiła:
– Przyszła dziewczyna, chce się z tobą widzieć. Nazwisko Wonderly.
– Klientka?
– Pewnie tak. Zresztą i tak chciałbyś ją zobaczyć, szczęka ci opadnie.
– Dawaj ją tu, moja droga – polecił Spade. – Dawaj ją tu.
Effie otworzyła drzwi i wyszła do sekretariatu biura. Zatrzymała się i z dłonią na klamce powiedziała:
– Zechce pani wejść, panno Wonderly?
– Dziękuję – odezwał się głos tak cichy, że tylko nadzwyczaj wyraźna wymowa pozwoliła zrozumieć, jakie słowo padło, i do biura weszła młoda kobieta, powoli, niepewnie drobiąc kroki i popatrując na Spade’a kobaltowoniebieskimi oczami, nieśmiało i zarazem przenikliwie.
Była wysoka, smukła i gibka, o figurze zupełnie bez kantów. Trzymała się prosto, piersi podając do przodu, nogi miała długie, dłonie i stopy wąskie. Ubrała się w dwa odcienie niebieskiego, dobrane do oczu. Włosy kręcące się pod rondem granatowego kapelusza były ciemnorude, pełne wargi jaśniały czerwienią. W łuku trwożnego uśmiechu błyskały białe zęby.
Spade wstał z ukłonem, dłonią o krzepkich palcach wskazał dębowe krzesło z podłokietnikami przy swoim biurku. Miał metr osiemdziesiąt z górką. Stromo opadające masywne barki sprawiały, że jego tułów wydawał się niemal stożkowaty – jakby najszerszy w talii – oraz że świeżo wyprasowana szara marynarka nie najlepiej na nim leżała.
– Dziękuję – wyszeptała pani Wonderly, równie cicho, jak przedtem, i przycupnęła na skraju drewnianego siedziska.
Spade opadł na swój obrotowy fotel, okręcił się o dziewięćdziesiąt stopni, by znaleźć się twarzą do niej, uśmiechnął się uprzejmie. Bez rozwierania warg. Wszystkie litery „V” jego twarzy wyciągnęły się jeszcze bardziej.
Zza zamkniętych drzwi dobiegał klekot klawiszy, niegłośny dzwoneczek i stłumiony chrzęst maszyny do pisania Effie Perine. Z któregoś z sąsiednich biur niosły się tępe wibracje ciężkiej maszynerii. Na biurku Spade’a na mosiężnej tacce pełnej niedopałków ręcznie skręcanych papierosów tlił się jeden ręcznie skręcony papieros. Nierównymi płatkami popiołu usiany był żółty blat biurka, zielony bibularz i leżące na nim papiery. Z uchylonego na dwadzieścia centymetrów okna za morelową zasłonką wpadało z podwórza powietrze nieco zalatujące amoniakiem. Płatki popiołu na biurku drżały i przesuwały się, pchane przeciągiem.
Panna Wonderly patrzyła, jak drżą i się przesuwają. W oczach miała niepokój. Siedziała na samym skraju siedziska. Stopy wparła równo w podłogę, jakby w każdej chwili miała wstać. Dłonie w ciemnych rękawiczkach zaciskała na ciemnej kopertówce, którą trzymała na kolanach.
– Czym więc mogę pani służyć, panno Wonderly? – zapytał Spade, odchyliwszy się w fotelu.
Zatchnęła się, spojrzała na niego. Przełknęła ślinę i wypaliła pospiesznie:
– Mógłby pan…? Bo myślałam… Ja… To jest… – Po czym umilkła i zaczęła się pastwić zębami nad dolną wargą. Przemawiały już tylko jej ciemne oczy, błagalnie.
Spade uśmiechnął się, pokiwał głową, jak gdyby ją rozumiał, ale sympatycznie, jakby nie chodziło o nic poważnego.
– To może opowie mi pani o tym od początku i wtedy będzie jasne, co właściwie trzeba zrobić. Najlepiej niech pani się cofnie tak daleko, jak tylko się da.
– Więc to by było w Nowym Jorku.
– Aha.
– Nie wiem, gdzie ona go poznała. To znaczy, gdzie w Nowym Jorku. Jest ode mnie młodsza o pięć lat… ledwie siedemnastolatka… nie miałyśmy wspólnych przyjaciół. Chyba nie byłyśmy sobie tak bliskie, jak by to wypadało siostrom. Mama i tata są w Europie. To by ich zabiło. Muszę ją wyciągnąć, zanim wrócą do domu.
– Aha.
– Wracają pierwszego.
– Czyli mamy dwa tygodnie. – Oczy Spade’a zajaśniały.
– Nie miałam pojęcia, co nawyrabiała, póki nie dostałam od niej listu. Byłam w panice. – Jej wargi drżały. Dłonie ściskały leżącą na kolanach torebkę. – Za bardzo się bałam, że zrobiła właśnie coś takiego, żeby zgłosić się na policję, ale strach, że coś się jej stało, pchał mnie, żeby jednak to zrobić. Nie miałam kogo poprosić o radę. Nie wiedziałam, co mogłabym zrobić. Bo co mogłabym zrobić?
– Nic, rzecz jasna – stwierdził Spade. – I wtedy dostała pani list?
– Tak, więc wysłałam do niej depeszę, prosząc, żeby wróciła do domu. Przesłałam ją tutaj, na poste restante. Innego adresu nie miałam. Czekałam cały tydzień, ale nie dostałam odpowiedzi, ani słowa. A powrót mamy i taty jest coraz bliżej. Przyjechałam więc do San Francisco, żeby ją zabrać. Napisałam do niej, że przyjadę. Źle zrobiłam, że tak napisałam, prawda?
– Może i nie. Nie zawsze łatwo stwierdzić, co należy zrobić. Nie znalazła jej pani?
– Och, nie. Pisałam, że zamieszkam w St. Mark, błagałam, żeby przyszła, żebyśmy mogły chociaż porozmawiać, nawet gdyby nie zamierzała wrócić ze mną do domu. A ona nie przyszła. Czekałam trzy dni, a ona nie przyszła, nie przekazała nawet żadnej wiadomości.
Spade pokiwał szatańską blond głową, współczująco zmarszczył czoło, zacisnął wargi.
– Jakie to było okropne. – Panna Wonderly siliła się na uśmiech. – Nie mogłam tak tam siedzieć… czekać… nie wiedząc, co się z nią stało, co może się z nią dziać. – Przestała się zmuszać do uśmiechu. Zadrżała. – Miałam tylko adres na poste restante. Napisałam do niej kolejny list, wczoraj po południu poszłam na pocztę. Czekałam tam jeszcze po zmierzchu, ale jej nie zobaczyłam. Poszłam i dziś rano, ale też nie spotkałam Corinne, za to zobaczyłam Floyda Thursby’ego.
Spade znów kiwnął głową. Już nie marszczył brwi. Teraz patrzył czujnie, ostro.
– Nie chciał mi powiedzieć, gdzie jest Corinne – ciągnęła panna Wonderly bez cienia nadziei w głosie. – W ogóle nie chciał ze mną rozmawiać, ot, rzucił tylko, że jest zdrowa i szczęśliwa. Ale jak ja mogę mu wierzyć? Przecież powiedziałby mi tak, nawet gdyby było zupełnie inaczej, prawda?
– Jasne – przytaknął Spade. – Ale mógł też mówić prawdę.
– Taką mam nadzieję. Taką mam szczerą nadzieję – podniosła głos. – Nie mogę jednak wrócić do domu, nie bez spotkania z nią, ani nawet bez rozmowy telefonicznej. A on nie chciał mnie do niej zabrać. Powiedział, że Corinne nie życzy sobie mnie widzieć. To nie do wiary. Obiecał, że przekaże jej, że mnie widział, i że ją do mnie przyprowadzi… jeśli ona będzie tego chciała… dziś wieczorem, do hotelu. Mówił, że jest pewien, że nie będzie chciała. Obiecał, że przyjdzie sam, gdyby odmówiła. On…
Urwała, w popłochu unosząc dłoń do ust, gdy otworzyły się drzwi.
Mężczyzna, który je otworzył, zrobił krok do wnętrza biura, powiedział „Ach, przepraszam!” i pospiesznie zdjął z głowy brązowy kapelusz, po czym się wycofał.
– Nie szkodzi, Miles – odparł Spade. – Wchodź. Panno Wonderly, to mój wspólnik, pan Archer.
Miles Archer raz jeszcze wkroczył do biura, zamknął za sobą drzwi, skłonił się nieco i uśmiechnął do panny Wonderly, dłonią z kapeluszem wykonując namiastkę uprzejmego gestu. Był średniego wzrostu, krzepkiej postury, szeroki w barach, o tęgim karku, jowialnej rumianej twarzy z masywną żuchwą, a w krótko przystrzyżonych włosach pojawiła się już siwizna. Najwyraźniej czterdziestkę przekroczył równie dawno, jak Spade trzydziestkę.
– Siostra panny Wonderly uciekła z Nowego Jorku z fagasem o nazwisku Floyd Thursby – zaczął Spade. – Są tutaj. Panna Wonderly widziała się z Thursbym, umówili się na spotkanie dziś wieczorem. Może przyjdzie z jej siostrą. Pewnie jednak nie. Panna Wonderly chce, żebyśmy odnaleźli jej siostrę, wydostali ją od Floyda i odstawili do domu. – Spojrzał na pannę Wonderly. – Zgadza się?
– Tak – odparła niewyraźnie.
Zakłopotanie, które Spade stopniowo przegonił przymilnymi uśmiechami, kiwaniem głową i zapewnieniami, wróciło i znów dodawało kolorów jej twarzy. Spojrzała na torebkę na kolanach, nerwowo dłubiąc przy niej urękawiczonymi palcami.
Spade mrugnął do wspólnika.
Miles Archer podszedł bliżej, stanął przy narożniku biurka. Patrzył na dziewczynę, kiedy ta wpatrywała się w torebkę. Piwne oczka taksowały ją bezczelnie, od opuszczonej twarzy do stóp i z powrotem. Po chwili Miles skierował wzrok na Spade’a, układając usta w bezgłośny gwizd aprobaty.
Spade na moment ostrzegawczo uniósł dwa palce z podłokietnika fotela, po czym powiedział:
– Nie powinniśmy mieć z tym problemów. To po prostu kwestia wysłania wieczorem do hotelu człowieka, który będzie go śledził po jego wyjściu, siedział mu na ogonie, póki Floyd nie doprowadzi nas do pani siostry. Jeśli ona przyjdzie tam z nim, a pani przekona ją, byście wróciły razem, tym lepiej. Jeśli nie… jeśli nie będzie chciała go zostawić, kiedy już ją znajdziemy… cóż, wymyślimy jakiś sposób, żeby sobie z tym poradzić.
– No pewnie – odezwał się Archer. Głos miał ciężki, chrapliwy.
Panna Wonderly szybko uniosła wzrok ku Spade’owi, marszcząc czoło pomiędzy brwiami.
– Ach, tylko musicie być bardzo ostrożni! – Głos zadrżał jej nieco, wargi układały się w słowa w nerwowych spazmach. – Ja się go strasznie boję, tego, co mógłby zrobić. Ona jest taka młoda, a to, że on ściągnął ją tu z Nowego Jorku, to takie poważne… Przecież on… on mógłby przecież… coś jej zrobić, prawda?
Spade uśmiechnął się, klepnął podłokietniki fotela.
– To już proszę zostawić nam – powiedział. – Wiemy, jak się takimi zająć.
– Bo przecież mógłby, prawda? – nie ustępowała.
– Takie ryzyko zawsze istnieje. – Spade poważnie pokiwał głową. – Może jednak mieć pani pewność, że się tym zajmiemy.
– Bo ja panu ufam – przytaknęła gorliwie – ale chcę, żeby pan pamiętał, że to człowiek niebezpieczny. Naprawdę, nie sądzę, by się przed czymkolwiek zawahał. Nie wierzę, że miałby opory przed… przed zabiciem Corinne, gdyby uznał, że tak ocali skórę. Mógłby tak postąpić, prawda?
– Ale chyba nie groziła mu pani?
– Powiedziałam mu, że chcę tylko zabrać ją do domu, zanim wrócą mama i tata, żeby się nie dowiedzieli, co zrobiła. Obiecałam, że jeśli mi pomoże, nikomu nie powiem ani słowa, ale w przeciwnym razie już tata zadba o to, żeby go ukarać. Tylko że… że on chyba w ogóle mi nie uwierzył.
– A mógłby się z nią ożenić, żeby zatrzeć ślady? – spytał Archer.
Zarumieniła się i odpowiedziała zmieszana:
– Ma w Anglii żonę i trójkę dzieci. Corinne mi o tym napisała, żebym zrozumiała, czemu z nim uciekła.
– Z nimi tak zawsze – mruknął Spade. – Choć niekoniecznie aż w Anglii. – Pochylił się, sięgnął po ołówek i notes. – Jak on wygląda?
– Och, ma trzydzieści pięć lat, chyba, wysoki jak pan, naturalnie śniady albo mocno spalony słońcem. Włosy też ma ciemne, i grube brwi. Mówi raczej głośno, buńczucznie, a w obejściu jest nerwowy, drażliwy. Sprawia wrażenie człowieka gwałtownego.
Nie unosząc wzroku znad zapisywanej kartki, Spade zapytał:
– Oczy jakiego koloru?
– Błękitnoszare, szkliste, ale nie to, że słabe. Ach… no tak… ma wyraźny dołek w podbródku.
– Budowy szczupłej, średniej czy masywny?
– Całkiem wysportowany. Jest barczysty, trzyma się prosto, ma, można by rzec, zdecydowanie wojskową postawę. Kiedy widziałam się z nim rano, miał na sobie jasnoszary garnitur i szary kapelusz.
– Jak zarabia na życie? – Spade odłożył ołówek.
– Nie mam pojęcia – odparła. – Najbledszego pojęcia.
– O której ma do pani przyjść?
– Po ósmej wieczorem.
– W porządku, nasz człowiek tam będzie, panno Wonderly. Byłoby dobrze, gdyby…
– Panie Spade, ale mógłby pan sam albo pan Archer? – Unios-ła dłonie w błagalnym geście. – Czy któryś z panów mógłby zająć się tym osobiście? Nie mówię, że człowiek, którego byście panowie wysłali, nie poradziłby sobie, ale… och!… tak się boję, że Corinne może się coś stać. Boję się Thursby’ego. Mogliby panowie? Byłabym… Rozumiem, oczywiście, że byłabym obciążona wyższą kwotą. – Nerwowymi palcami otworzyła torebkę i wyłożyła na biurko Spade’a dwa banknoty studolarowe. – To chyba wystarczy?
– Mhm – przytaknął Archer. – Ja się tym zajmę.
Panna Wonderly wstała, impulsywnie podając mu dłoń.
– Dziękuję panu! Dziękuję! – mówiła w emocjach, po czym podała dłoń Spade’owi, powtarzając: – Dziękuję…
– Nie ma za co – wszedł jej w słowo. – Miło nam. Dobrze by było, gdyby spotkała się pani z Thursbym w holu albo w którymś momencie pokazała się tam z nim.
– Tak zrobię – obiecała i znów podziękowała obu partnerom.
– I się pani za mną nie rozgląda – uprzedził Archer. – Już ja będę panią miał na oku.
Spade odprowadził pannę Wonderly do drzwi na korytarz. Gdy wrócił za biurko, Archer skinął głową ku studolarówkom na blacie i mruknął z satysfakcją:
– Całkiem eleganckie – po czym podniósł jedną, złożył, wetknął do kieszonki w kamizelce. – I miały braciszków w tej jej torebce.
Spade wetknął do kieszeni drugi banknot, po czym usiadł.
– Dobra, tylko już jej tak nie bombarduj. Jak ci się spodobała?
– Ładniutka! I nie gadaj mi, żebym jej nie bombardował – Archer parsknął niespodziewanie, bez wesołości. – Może i zobaczyłeś ją pierwszy, Sam, ale to ja zagaiłem. – Wcisnął dłonie w kieszenie spodni, zakołysał się na obcasach.
– O, już ty z nią pograsz jak sto diabłów. – Spade wyszczerzył się jak wilk, odsłaniając nawet najdalsze zęby. – Masz ty łeb, oj, masz.
Zaczął zwijać papierosa.

2  Śmierć we mgle

W ciemnościach rozdzwonił się telefon. Po trzech dzwonkach skrzypnęły sprężyny łóżka, palce zaszurały po drewnianym blacie, na wykładzinę podłogową łupnęło coś małego, twardego, znów skrzypnęły sprężyny i odezwał się męski głos:
– Halo… Tak, przy telefonie… Nie żyje?… Tak… Za kwadrans. Dziękuję.
Pstryknął kontakt, wisząca pośrodku sufitu na trzech złoconych łańcuchach biała czara napełniła pokój światłem. Spade, bosy, w piżamie w zielono-białą kratę, siedział na skraju łóżka. Patrzył ponuro na telefon na stoliku, palce miał zajęte zbieraniem leżącej obok aparatu paczki tytoniu Bull Durham i pakieciku brązowych bibułek.
Przez dwa otwarte okna wpadało chłodne, wilgotne powietrze, pół tuzina razy na minutę niosąc ze sobą głuche jęki syreny mgielnej z Alcatraz. Wskazówki blaszanego budzika, ryzykownie ustawionego na krawędzi tomu Słynnych spraw kryminalnych Ameryki Duke’a, wskazywały pięć po drugiej.
Krzepkie palce Spade’a przygotowywały skręta z wystudiowaną starannością, wsypały odmierzoną porcję jasnobrązowych płatków do papierowej rynienki, rozkładając je tak, by na końcach było po równo, w środku nieco mniej, po czym kciuki przygięły wewnętrzną krawędź bibułki pod zewnętrzną, palce wskazujące docisnęły, jedne i drugie przeniosły się następnie na końce papierowego wałeczka, by go przytrzymać, kiedy język zwilżał zakładkę, lewy palec wskazujący i kciuk przyszczypywały swój koniec, podczas gdy palce prawej dłoni sunęły po wilgotnym szwie, aż wreszcie skręciły swój koniec w knocik, a ten drugi uniosły do ust.
Spade podniósł z wykładziny, stamtąd, gdzie spadła, niklowaną zapalniczkę obciągniętą świńską skórą, skrzesał ogień i wstał z zapalonym papierosem w kąciku ust. Ściągnął piżamę. Gładka tężyzna jego rąk, nóg i tułowia, linia masywnych, zaoblonych barków nadawały jego ciału niedźwiedzi kształt. Byłby to jednak niedźwiedź ogolony: tors Spade’a był bezwłosy. Jego skóra była delikatna i różowa jak u dziecka.
Spade podrapał się po karku i zaczął się ubierać. Włożył cienki jednoczęściowy komplet bielizny, szare skarpetki z czarnymi podwiązkami, ciemnobrązowe buty. Gdy je zasznurował, podniósł słuchawkę telefonu, poprosił centralę o numer Graystone 4500, tam zamówił taksówkę. Włożył białą koszulę w zielone prążki, miękki biały kołnierzyk, zielony krawat, szary garnitur, ten sam, który nosił za dnia, luźny tweedowy płaszcz i ciemnoszary kapelusz. Dzwonek od ulicy rozbrzmiał akurat w chwili, gdy do kieszeni pakował tytoń, klucze i pieniądze.
Na skrzyżowaniu, gdzie Bush Street idzie górą nad Stockton, nim zacznie opadać ku Chinatown, Spade zapłacił za kurs i wysiadł z taryfy. Obraz ulicy rozmazywała nocna mgiełka, jak to w San Francisco, rzadka, lepka, dojmująca. Parę metrów od miejsca, w którym Spade zwolnił taksówkę, stała grupka mężczyzn; zaglądali do zaułka. Po drugiej stronie Bush Street w ten sam zaułek patrzyła kobieta z dwoma towarzyszami. W oknach też były twarze.
Spade przeciął chodnik między wiodącymi na brzydkie, nagie schody zejściówkami, podszedł nad skraj przepustu, oparł dłonie o wilgotną żelazną balustradę i spojrzał w dół, na Stockton Street.
Z przejazdu pod nim wyskoczyło auto, z rykiem i świstem, jakby wydmuchnięte, i pognało w dal. Niedaleko od wylotu tunelu mężczyzna kucnął przed billboardem z reklamami filmu i marki benzyny. Opuścił głowę niemal do samego chodnika, żeby móc zajrzeć pod tablicę reklamową. Utrzymywał się w tej groteskowej pozycji, jedną dłonią zapierając się o chodnik, drugą wczepiwszy w zielone obramowanie billboardu. Dwaj inni stali niezgrabnie przy jednej krawędzi tablicy, zerkając przez dziesięciocentymetrowy prześwit oddzielający ją w tym miejscu od ściany budynku. Był to szary, bezokienny mur wychodzący na parcelę za tablicą reklamową. Po murze pełzały światła latarek, wśród nich przesuwały się ludzkie sylwetki.
Spade odwrócił się od balustrady, ruszył wzdłuż Bush Street do zaułka, przy którym zrobiło się zbiegowisko. Mundurowy żujący gumę pod granatową emaliowaną tabliczką z białym napisem „Burritt St.” zagrodził mu drogę ramieniem i zapytał:
– Pan tu czego?
– Jestem Sam Spade. Tom Polhaus do mnie zadzwonił.
– A, fakt. – Mundurowy opuścił rękę. – Tak od razu nie poznałem. No, wszyscy są tam. – Poderwał kciuk nad ramię, wskazał za siebie. – Paskudna sprawa.
– Nie najfajniejsza – zgodził się Spade i ruszył w głąb zaułka.
W połowie jego długości stał ciemny ambulans. Za samochodem, po lewej, zaułek był wygrodzony sięgającym pasa płotem z poziomych, nieheblowanych desek. Za ogrodzeniem ciemny grunt opadał stromo w dół, ku tamtej tablicy reklamowej przy Stockton Street.
Trzymetrowy odcinek górnej deski płotu, oderwany od słupka na jednym końcu, zwisał luźno z drugiego końca. Niespełna pięć metrów niżej ze skarpy wystawał płaski głaz. W zagłębieniu między głazem a skarpą spoczywało na wznak ciało Milesa Archera. Stało nad nim dwóch mężczyzn. Jeden oświetlał nieboszczyka promieniem elektrycznej latarki. Inni mężczyźni z latarkami wędrowali po stoku, ponad ciałem i poniżej.
– Cześć, Sam – zawołał jeden z nich do Spade’a i niezgrabnie dogramolił się do zaułka, poprzedzany na skarpie własnym cieniem. Był wysoki, z pokaźnym brzuchem i cwanymi ślepkami, mięsistymi wargami i niestarannie wygolonymi, obwisłymi policzkami. Buty, kolana, dłonie i podbródek miał uwalone brązową ziemią. – Pomyślałem, że chciałbyś chłopa zobaczyć, zanim go zabierzemy – powiedział, przełażąc przez uszkodzony płot.
– Dzięki, Tom – odrzekł Spade. – Więc co się stało? – Oparł się łokciem o słupek płotu i patrzył na ludzi niżej, kiwając głową tym, którzy jemu skinęli.
Tom Polhaus dziabnął się w lewą pierś brudnym palcem.
– Dostał prosto w pompkę… Z tego. – Wyjął z kieszeni płaszcza pokaźny rewolwer i wyciągnął w stronę Spade’a. Wgłębienia na powierzchni broni były zaszpachlowane błotem. – Webley. Angielska sztuka, nie?
Spade oderwał łokieć od słupka, pochylił się, żeby spojrzeć na broń, ale jej nie dotknął.
– Owszem. Samopowtarzalny rewolwer Webley-Fosbery. Zgadza się. Trzydziestka ósemka, ośmiostrzałowy. Już ich nie robią. Ile z niego poszło?
– Jedna pestka. – Tom znów dziabnął się w pierś. – Pewnie był już trup, jak rozwalił ten płot. – Podniósł ubłocony rewolwer. – Widziałeś go kiedyś?
– Widywałem rewolwery tego modelu. – Spade kiwnął głową obojętnie, po czym wypalił szybko: – To tu dostał, tak? Stał tam, gdzie ty, plecami do płotu. Ten, co go zastrzelił, był tutaj. – Przeszedł przed Toma, uniósł rękę na wysokość piersi, wyciągnął palec wskazujący. – Wpakował w niego kulkę, Miles leci do tyłu, zrywa deskę z płotu, przewraca się i spada, aż zatrzymuje go ten głaz. Tak było?
– Tak było – odparł powoli Tom, ściągając brwi. – Wystrzał przypalił mu płaszcz.
– Kto go znalazł?
– Shilling, na patrolu. Szedł od góry, Bush Street, i akurat kiedy tędy przechodził, samochód zakręcał, omiótł światłami skarpę, więc zauważył obłamany płot. No to podszedł sprawdzić i wtedy go znalazł.
– A ten samochód, który zakręcał, co z nim?
– Pstro, Sam, do cholery. Shilling mu się nie przyjrzał, bo wtedy jeszcze nie wiedział, że coś się stało. Mówi, że kiedy schodził tu od Powell, nikt z zaułka nie wyłaził, bo by przyuważył. A wyjście jest tylko tam, chyba że pod tym billboardem na Stockton. Ale tamtędy też nikt nie lazł. Od mgły ziemia jest miękka, jedyne ślady są tam, gdzie zsuwał się Miles i gdzie toczyła się ta tutaj spluwa.
– Nikt nie słyszał strzału?
– Na miłość boską, Sam, dopiero co żeśmy przyjechali. Pewnie ktoś usłyszał, pewnie takiego znajdziemy. – Tom obrócił się, przełożył nogę przez płot. – Zejdziesz go obejrzeć, zanim go zabierzemy?
– Nie – odparł Spade.
Tom zamarł okrakiem nad płotem, spojrzał na Spade’a przez ramię z zaskoczeniem w oczkach.
– Już ty go oglądałeś – wyjaśnił Spade. – Ja nie dopatrzyłbym się niczego więcej.
Wciąż obserwując detektywa, Tom pokiwał głową z powątpiewaniem i cofnął nogę zza płotu.
– Swój pistolet miał przy pasku na biodrze – oznajmił. – Nie strzelał. Płaszcz miał zapięty. W ciuchach znaleźliśmy sto sześćdziesiąt coś dolców. Był na robocie, Sam?
Spade zawahał się, po chwili przytaknął.
– No i? – naciskał Tom.
– Miał śledzić jednego faceta, Floyda Thursby’ego – zaczął Spade, po czym opisał Thursby’ego tak, jak odmalowała im go panna Wonderly.
– Po co?
Spade wetknął dłonie w kieszenie płaszcza i zamrugał na Toma zaspanymi oczyma.
– Po co? – powtórzył ten niecierpliwie.
– Gość jest być może z Anglii. Tak dokładnie to nie wiem, co tam knuł. Próbowaliśmy się dowiedzieć, gdzie mieszka. – Spade uśmiechnął się blado, wyciągnął dłoń z kieszeni, poklepał Toma po ramieniu. – Nie ciśnij. – Cofnął rękę. – Idę, przekażę wiadomość żonie Milesa. – Odwrócił się.
Tom z kwaśną miną otworzył usta, zamknął je bez słowa, odchrząknął, odkwasił oblicze i jednak się odezwał, z chrapliwą łagodnością:
– Kiepska sprawa, że tak skończył. Miles miał wady, jak każdy z nas, ale przecież coś dobrego też chyba w nim było.
– Chyba tak – potwierdził Spade tonem zupełnie wolnym od podtekstów i wybył z zaułka.
W całodobowej drogerii na rogu ulic Bush i Taylor skorzystał z telefonu.
– Moja droga – odezwał się do słuchawki chwilkę po tym, jak podał na centrali numer telefonu. – Milesa zastrzelili… Tak, nie żyje… Tylko bez emocji, proszę… Tak… Będziesz musiała powiadomić Ivę… Nie, prędzej mnie diabli porwą. Musisz to załatwić… Zuch dziewczyna… Tylko żeby nie pchała się do biura… Powiedz jej, że się z nią spotkam, no, hm, kiedyś… Tak, tylko wiesz, nic na sztywno… O, idealnie. Jesteś aniołem. Pa, pa.
Kiedy Spade znów zapalił światło w czarze pod sufitem, blaszany budzik wskazywał trzecią czterdzieści. Detektyw cisnął kapelusz i płaszcz na łóżko, poszedł do kuchni, po chwili wrócił z kieliszkiem do wina i wysoką butelką rumu Bacardi. Nalał sobie, wypił na stojąco. Odstawił butelkę i kieliszek na stół, usiadł na skraju łóżka i skręcił papierosa. Był już po trzecim kieliszku rumu i zapalał piątego papierosa, kiedy zabrzmiał dzwonek od ulicy. Według budzika było wpół do piątej.
Spade westchnął, podniósł się z łóżka, podszedł do aparatu przy drzwiach łazienkowych. Przycisnął guzik odblokowujący drzwi od ulicy.
– Niech ją diabli – mruknął, łypiąc ponuro na czarną obudowę aparatu i oddychając nieregularnie, a na policzki wypełzał mu matowy rumieniec.
Z korytarza rozległ się chrzęst i grzechot rozsuwanej kraty windy. Spade znów westchnął, ruszył do drzwi wejściowych. Na korytarzu rozbrzmiały ciche, ale ciężkie kroki, po wykładzinie szło dwóch mężczyzn. Twarz Spade’a pojaśniała. Już nie miał zaszczutego wyrazu oczu. Szybko otworzył drzwi.
– Cześć, Tom – powitał brzuchatego, wysokiego dochodzeniowca, z którym rozmawiał na Burritt Street, a do towarzyszącego mu mężczyzny powiedział: – Witam, poruczniku. Wejdźcie.
Tamci kiwnęli głowami, żaden się nie odezwał, i weszli do mieszkania. Spade zamknął za nimi drzwi, zaprowadził ich do sypialni. Tom usiadł na końcu kanapy, bliżej okien. Porucznik zajął krzesło przy stole.
Porucznik był krępej budowy ciała, okrągłą głowę okrywały krótkie szpakowate włosy, kanciastą twarz zdobił krótki szpakowaty wąs. Do krawata miał przypiętą złotą pięciodolarówkę, w klapie lśniły diamenciki małego, skomplikowanego znaczka tajnej organizacji.
Spade przyniósł z kuchni jeszcze dwa kieliszki do wina, nalał do nich Bacardi, sobie też, podał drinki gościom, ze swoim usiadł na skraju łóżka. Minę miał spokojną, wyzutą z ciekawości. Uniósł kieliszek i powiedział:
– Za pomyślność przestępców. – Po czym osuszył szkło.
Tom też wypił, odstawił kieliszek na podłogę koło swoich stóp, otarł usta ubłoconym palcem wskazującym. Zapatrzył się w zagłówek łóżka, jakby próbował odszukać w pamięci, z czym mu się mgliście kojarzy. Porucznik przez paręnaście sekund wpatrywał się w swój kieliszek, upił z niego tyle, co nic, odstawił go na stół przy łokciu. Ostro, uważnie otaksował wzrokiem pokój, spojrzał na Toma. Ten poruszył się na kanapie, spięty, i nie unosząc wzroku, zapytał:
– Przekazałeś wieści żonie Milesa, Sam?
– Mhm.
– I co ona na to?
– Co ja tam wiem o kobietach. – Spade pokręcił głową.
– Swoje wiesz, do diabła – mruknął Tom niegłośno.
Porucznik oparł dłonie na kolanach, wychylił się do przodu. Zielonkawe oczy wbił w Spade’a, dziwnie nieruchome, jakby ich ogniskowa była ustawiana mechanicznie, a jej zmiana wymagała pociągnięcia dźwigni czy naciśnięcia guzika.
– Z jaką bronią chodzisz? – zapytał.
– Z żadną. Nie przepadam za bronią. Chociaż, wiadomo, coś tam w biurze mamy.
– Chętnie bym którąś obejrzał – stwierdził porucznik. – Tutaj żadna się nie zaplątała?
– Nie.
– Aby na pewno?
– Szukajcie, śmiało. – Spade uśmiechnął się, bujnął pustym kieliszkiem. – Możecie przewrócić tę norę do góry nogami, jeśli chcecie. Nawet nie pisnę… o ile macie nakaz.
– No do diabła, Sam! – oburzył się Tom.
Spade odstawił kieliszek na stół, wstał, spojrzał porucznikowi prosto w twarz.
– Czego ty właściwie chcesz, Dundy? – zapytał głosem twardym i zimnym jak jego spojrzenie.
Oczy porucznika Dundy’ego obróciły się w ślad za detektywem, wciąż to na nim były skupione. I tylko one się poruszyły. Tom znów zaczął się wiercić na kanapie, przeciągle wypuścił powietrze przez nos i burknął tonem skargi:
– Sam, nie chcemy tu robić kłopotów.
– No dawaj, czego chcecie? – domagał się Spade od Dundy’ego, ignorując Toma. – Gadajcie wprost. Jasna cholera, wam się wydaje, że możecie tak tu przyjść i próbować mnie w coś wkręcić?
– No dobra. – Słowa zadudniły aż w piersi Dundy’ego. – Siadaj i słuchaj.
– Do diabła ciężkiego, moja sprawa, czy będę siedział, czy stał. – Spade ani drgnął.
– Jezus Maria, mógłbyś się tak nie spinać? – próbował go ugłaskać Tom. – Po co mamy się tu żreć? Jeśli chcesz wiedzieć, czemu nie mówiliśmy wprost, to dlatego, że kiedy cię zapytałem, kto to ten Thursby, praktycznie powiedziałeś, żebym pilnował własnego nosa. Nie możesz nas tak traktować, Sam. Tak nie wolno i daleko w ten sposób nie zajedziesz. Mamy swoją pracę.
Porucznik Dundy poderwał się, stanął tuż przed Spade’em, zadarł kanciastą twarz ku wysokiemu detektywowi.
– Uprzedzałem, że któregoś dnia omsknie ci się noga – zaczął.
Spade zrobił wzgardliwą minę, uniósł brwi.
– Każdemu się kiedyś zdarza – stwierdził z drwiącą łagodnością.
– I właśnie padło na ciebie.
– A nie, dziękuję, wszystko gra. – Spade uśmiechnął się, pokręcił głową. Uśmiech zaraz zgasł, górna warga uniosła się na moment, odsłaniając lewy kieł. Oczy Spade’a zwęziły się, rozgorzały. – Nie podoba mi się to. – Teraz basował już jak porucznik. – Za czym wy tu węszycie? Mówcie albo poszli stąd, chcę spać.
– Kim jest Thursby? – zapytał ostro Dundy.
– Powiedziałem Tomowi, co o nim wiem.
– Cholernie mało mu powiedziałeś.
– Bo cholernie mało wiem.
– Czemu go śledziłeś?
– Ja? Wcale. To Miles go śledził, a powód miał elegancki, klient płacił nam za to porządnymi amerykańskimi banknotami.
– A ten klient to kto?
Twarz i głos Spade’a były już znów pełne spokoju.
– Przecież wiecie, że nie mogę wam tego powiedzieć, póki nie mam zgody klienta.
– Jeśli mi nie powiesz, to przed sądem i tak będziesz musiał – gotował się Dundy. – Idzie o morderstwo, lepiej o tym nie zapominaj.
– Możliwe. Ale, kochanieńki, ty też sobie coś zapamiętaj. Czy powiem, czy nie, to już, cholera, tylko moja sprawa. A wiele lat minęło, od kiedy ostatni raz się popłakałem, bo mnie policjant nie lubił.
Tom przeniósł się z kanapy w nogi łóżka. Jego niestarannie ogolona, umazana błotem twarz była znużona, pobrużdżona.
– Miej trochę rozsądku, Sam – błagał. – Daj nam szansę. Jak mamy ustalić cokolwiek w sprawie zabójstwa Milesa, jeśli nie dasz nam tego, co sam wiesz?
– Niech cię o to głowa nie boli – odparł Sam. – Już ja się policzę z kim trzeba.
Porucznik Dundy usiadł, znów oparł dłonie o kolana. Jego oczy były ciepłe, zielone, okrągłe.
– Tak właśnie myślałem. – Uśmiechnął się z ponurą satysfakcją. – Dokładnie dlatego przyszliśmy do ciebie. Nie jest tak, Tom?
Ten jęknął, ale nie odezwał się ani słowem.
Spade patrzył na Dundy’ego czujnie.
– Właśnie tak powiedziałem Tomowi – ciągnął porucznik. – Tom, mówię mu, coś czuję, że Sam Spade to taki gość, co sprawy rodzinne załatwia w rodzinie. Dokładnie w tych słowach.
Czujność zniknęła z oczu Spade’a. Starannie zastąpił ją znudzeniem. Obrócił głowę w stronę Toma i zapytał zupełnie beztrosko:
– A tego twojego chłoptasia co znowu ugryzło?
Dundy poderwał się i szturchnął tors Spade’a czubkami dwóch przygiętych palców.
– A takie nic. – Bardzo się starał, żeby każde słowo wybrzmiało wyraźnie, podkreślał je jeszcze stuknięciami palców: – Thursby został zastrzelony przed swoim hotelem ledwie trzydzieści pięć minut po tym, jak oddaliłeś się z Burritt Street.
– Zabieraj ode mnie te sakramenckie łapska – odezwał się Spade, dorównując mu starannością artykulacji.
Dundy przestał dziobać palcami, ale tonu głosu nie zmienił.
– Tom mówi, że tak ci się spieszyło, że nawet nie poszedłeś spojrzeć na partnera.
– No do diabła, Sam, faktycznie tak stamtąd nawiałeś – burknął Tom pojednawczo.
– No i nie poszedłeś do mieszkania Archera powiadomić jego żony – ciągnął porucznik. – Zaszliśmy, była tam ta dziewczyna z waszego biura, mówiła, że ją tam posłałeś.
Spade pokiwał głową. Twarz miał tak spokojną, że wyglądał wręcz głupio.
Porucznik Dundy znów uniósł ku jego piersi dwa przygięte palce, ale zaraz je opuścił.
– Minęło dziesięć minut, zanim dotarłeś do telefonu i pogadałeś z tą swoją. Kolejne dziesięć, żebyś dotarł tam, gdzie mieszkał Thursby, to hotel Geary koło Leavenworth… Spokojnie wyrobiłbyś się w tym czasie, no, niech będzie, że w kwadrans. Więc masz jeszcze dziesięć, piętnaście minut, żeby odczekać, zanim on się pojawił.
– A, czyli wiedziałem, gdzie mieszkał? – rzucił Spade. – I wiedziałem, że po zabiciu Milesa nie wrócił prosto do siebie?
– Co wiedziałeś, twoja sprawa – nie ustępował Dundy. – O której wróciłeś do domu?
– Za dwadzieścia czwarta. Przeszedłem się trochę, żeby przemyśleć to i owo.
Porucznik pokiwał głową.
– Wiemy, że wpół do czwartej nie było cię w domu. Próbowaliśmy się dodzwonić. A gdzie to się spacerowało?
– Na Bush Street, kawałek w jedną stronę i z powrotem.
– Widziałeś tam kogoś…
– Nie, nie mam świadków. – Spade roześmiał się sympatycznie. – Siadaj, Dundy. Nie dopiłeś rumu. Daj kieliszek, Tom.
– Nie, Sam, dzięki – odparł policjant.
Dundy usiadł, ale zignorował swojego drinka.
Spade nalał sobie sporą porcję, wypił, pusty kieliszek odstawił na stół i znów usiadł na skraju łóżka.
– No to już wiem, na czym stoję – zaczął, przyjaznym wzrokiem omiatając obu śledczych. – Wybaczcie, że się nastroszyłem, ale chłopaki, kiedy tak wchodzicie i próbujecie człowieka przerobić, to się zdenerwowałem. Nie było mi lekko, że Milesa kropnęli, a jeszcze w dodatku tak kombinowaliście… Ale teraz już wszystko w porządku, bo wiem, o co wam chodzi.
– Nie ma problemu – mruknął Tom.
Porucznik milczał.
– Thursby nie żyje? – rzucił Spade.
– Tak – odezwał się Tom, kiedy porucznik wciąż się wahał.

 
Wesprzyj nas