„Pociąg do Imperium” to podróż przez Rosję czasu wojny. Maja Wolny jako jedna z niewielu pisarzy i pisarek na świecie jeździ po kraju Putina tuż po ogłoszeniu przez Rosję mobilizacji.


W atmosferze strachu i kontroli pokonuje ponad dziesięć tysięcy kilometrów koleją, marszrutkami, samolotem. Odwiedza wioski, prowincjonalne miasteczka i metropolie, przemierzając Rosję od Kaliningradu po Kołymę. Rozmawia ze studentami, intelektualistką, parą bezdomnych, byłym agentem FSB, znajomymi z dawnych lat i przypadkowo spotkanymi Rosjanami.

Szuka odpowiedzi na pytanie, jak mieszkańcy tego ogromnego kraju postrzegają wojnę w Ukrainie, jak oceniają rządzących i wreszcie, dlaczego się nie buntują i czy wojna zmieniła ich stosunek do nie-Rosjan. Podróżując śladami Ryszarda Kapuścińskiego, autorka odwiedza też dawne sowieckie republiki, które dziś są niezależnymi państwami: Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Mołdawię, Naddniestrze, a także Ukrainę i Białoruś.

Maja Wolny nie brnie w eksperckie analizy i oceny. Pyta, patrzy, słucha i zapisuje.

Zapis tej niezwykłej podróży staje się thrillerem non fiction, zwłaszcza kiedy podróż zostaje przerwana w nagły sposób. W styczniu 2023 została zatrzymana na granicy i otrzymała 20-letni zakaz wjazdu na teren Białorusi, który został wydany przez władze Rosji.

***

To nie tylko zapis podróży po Rosji, ale przede wszystkim opis rosyjskiej mentalności: strachu, kompleksów, dumy, poczucia moralnej wyższości nad świtem. Maja Wolny zabiera nas na wyprawę do wnętrza rosyjskiej duszy w szczególnym momencie ˗ w pierwszych dniach agresji Imperium na Ukrainę. Podziwiam odwagę autorki, jej przenikliwość i spryt, który pozwolił jej przemierzyć Rosję od Petersburga aż do Magadanu. Warto wybrać się z nią w tę fascynującą drogę.
Cezary Łazarewicz

Maja Wolny
Pociąg do Imperium
Podróże po współczesnej Rosji
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 11 października 2023
 
 


WSTĘP

Pierw­sze po­dróże na Wschód

Moje pierw­sze w ży­ciu wspo­mnie­nie, a ra­czej prze­czu­cie, że ist­nieje Ro­sja, łą­czy się z wnę­trzem ol­brzy­miej szu­flady w stole ku­chen­nym babci. To lata osiem­dzie­siąte XX wieku. Mam pięć, może sześć lat. Po­śród ko­lo­ro­wych pa­cior­ków, po­gię­tych ta­lii kart, igieł, na­parst­ków, wstą­że­czek i in­nych skar­bów po­bu­dza­ją­cych dzie­cięcą wy­obraź­nię znaj­duję złotą mo­netę z wy­raź­nymi śla­dami zę­bów. Ktoś mu­siał spraw­dzać czy­stość kruszcu w ten naj­star­szy z moż­li­wych spo­so­bów. Ob­ra­cam mo­netę w dłoni. Wi­dzę ta­jemne znaki, któ­rych nie po­tra­fię roz­szy­fro­wać. Jesz­cze nie wiem, że ist­nieje cy­ry­lica. Nie mam też po­ję­cia, ile jest warte moje zna­le­zi­sko, ale uznaję, że to wielki skarb. Za­bie­ram mo­netę z szu­flady i do­piero kilka go­dzin póź­niej, drę­czona wy­rzu­tami su­mie­nia, od­daję złoto babci. Cho­wamy pie­niądz z po­wro­tem do brzu­cha szu­flady. Bab­cia mówi mi, że dawno temu ist­niał car, i to wła­śnie jego po­do­bi­znę wy­tło­czono z jed­nej strony mo­nety. Car rzą­dził kra­jem zwa­nym Ro­sja, rzą­dził też i u nas. Po­tem była jedna wojna i druga, o wiele strasz­niej­sza, po któ­rej znowu kraj prze­jęli Ru­scy i tak jest nie­stety do dziś. Ostat­nie słowa wy­po­wiada szep­tem, w jej ści­szo­nym gło­sie czai się nie­po­kój. Bab­cia za­uważa, że jej słowa mnie prze­stra­szyły i żeby zmie­nić na­strój, in­to­nuje pio­senkę w śpiew­nym ję­zyku cara, po czym od­cho­dzi do swo­ich spraw.
Pod­czas ko­lej­nych wa­ka­cji u dziad­ków od­kry­wam na­le­żące do cioci, ru­sy­cystki, opa­słe tomy ksią­żek za­dru­ko­wa­nych tym sa­mym pi­smem, które wid­niało na zło­tej mo­ne­cie. Mu­szę mieć po­nad sześć lat, bo po­tra­fię już czy­tać, ale te li­tery na­dal są ta­jem­nicą. Od­szy­fruję je, kiedy za­czną mnie uczyć tego ję­zyka.
Pierw­sza lek­cja od­bę­dzie się kilka lat póź­niej, w kie­lec­kiej szkole pod­sta­wo­wej. Wszy­scy bę­dziemy na nie­modny ru­ski na­rze­kać i ma­rzyć o wy­lu­zo­wa­nym brzmie­niu Za­chodu, czyli an­giel­skim, zna­nym z naj­lep­szych pio­se­nek i fil­mów. Rów­nież ten ję­zyk kie­dyś po­znam, ale to do­piero za ja­kiś czas. Na ra­zie je­stem tylko uczen­nicą pią­tej klasy, ostat­niego rocz­nika ska­za­nego na Wschód. Pie­re­strojka do­piero się roz­kręca.
Na czarno-bia­łym zdję­ciu z 22 lipca 1989 roku stoję w po­ży­czo­nym har­cer­skim mun­du­rze przed au­to­bu­sem. Po krót­kiej zbiórce po­je­dziemy nim na dwo­rzec ko­le­jowy, a stam­tąd za gra­nicę, do sa­mego NRD. To bę­dzie moja pierw­sza w ży­ciu da­leka po­dróż po­cią­giem i pierw­szy wy­jazd za gra­nicę. Mam nie­całe trzy­na­ście lat, nie znam ni­kogo z dwu­sze­regu, w który nas usta­wiono. Cio­cia za­ła­twiła mi wy­jazd na ten obóz, co było nie lada wy­zwa­niem, zwłasz­cza że ni­gdy nie by­łam har­cerką.
Zdję­cie za­cho­wało ostrość, mam na nim za­bawną, pełną na­sto­let­nich obaw minę. Czuję, że za­raz wyj­dzie na jaw prawda o moim po­ży­czo­nym mun­du­rze i ro­ga­tywce, choć w tam­tym cza­sie strach przed wszyst­kim, co zwią­zane z mun­du­rami, nieco już w Pol­sce ma­leje. Po czerw­co­wych wy­bo­rach do sejmu i se­natu co­raz czę­ściej sły­chać, że so­cja­lizm się koń­czy. Jed­nak jesz­cze nie wszy­scy w to wie­rzą.
W tam­tym dniu o wiele bar­dziej niż sprawy po­li­tyki moją uwagę przy­kuwa pe­wien wy­soki, star­szy ode mnie chło­pak. Na fo­to­gra­fii aku­rat od­wraca głowę. Chyba już wtedy prze­czu­wam, że bę­dzie moją pierw­szą mi­ło­ścią. Je­stem prze­ko­nana, że ból brzu­cha po­wo­du­jący de­li­katny, ale wi­doczny na zdję­ciu gry­mas to sku­tek zde­ner­wo­wa­nia i bu­dzą­cej się fa­scy­na­cji nie­zna­jo­mym har­ce­rzem. W to­a­le­cie noc­nego po­ciągu od­kryję z lek­kim prze­ra­że­niem i dziew­częcą ra­do­ścią inny po­wód na­si­la­ją­cego się bólu. Krew po­plami har­cer­ską spód­niczkę, ale i umocni mnie w prze­ko­na­niu o wła­snej do­ro­sło­ści. Już kilka dni póź­niej będę spa­ce­ro­wać z wy­so­kim chłop­cem za rękę wzdłuż dzi­wacz­nej bu­dowli – muru ber­liń­skiego, który już za kilka mie­sięcy prze­sta­nie ist­nieć. La­tem wciąż jed­nak tam stał, wszę­dzie wi­siały por­trety ko­mu­ni­stycz­nego przy­wódcy NRD, Eri­cha Ho­nec­kera. Ta „za­gra­nica” była tylko geo­gra­ficz­nie na za­chód od Pol­ski. Nocny har­cer­ski po­ciąg wiózł nas po pro­stu w głąb Im­pe­rium.
Desz­czowa je­sień 1989 roku bę­dzie ozna­czać nie tylko ko­niec że­la­znej kur­tyny, ale i mo­jej har­cer­skiej mi­ło­ści. W li­sto­pa­dzie wpadnę w roz­pacz, którą spo­tę­guje cho­roba mamy i bo­le­sna de­gra­da­cja ca­łej na­szej ro­dziny wsku­tek trans­for­ma­cji ustro­jo­wej. Tata straci naj­pierw jedną, po­tem drugą pracę, mama znowu trafi do szpi­tala.
W at­mos­fe­rze nie­do­statku i ga­lo­pu­ją­cej in­fla­cji w kraju roz­kwit­nie przed­się­bior­czość, mia­sta staną się wiel­kimi tar­go­wi­skami, na któ­rych ję­zy­kiem urzę­do­wym bę­dzie ro­syj­ski. Przy­by­sze z roz­pa­da­ją­cego się Związku Ra­dziec­kiego sprze­dają za bez­cen wy­ci­ska­cze do czosnku, koń­ską maść na ból ple­ców i inne nie­zbędne do ży­cia przed­mioty.
Pod­sta­wówkę skoń­czę z wy­róż­nie­niem. W pre­zen­cie od dziadka, ojca mo­jego taty, eme­ry­to­wa­nego na­uczy­ciela, otrzy­mam sto do­la­rów. Pie­nię­dzy – wbrew su­ge­stii ro­dzi­ców – nie odłożę, tylko prze­zna­czę na re­ali­za­cję ma­rze­nia: wy­jazdu w da­leką po­dróż.
Mam nie­całe pięt­na­ście lat, in­ter­net nie ist­nieje, nie la­tają ta­nie li­nie lot­ni­cze, a wszel­kie wy­jazdy za­gra­niczne za­ła­twia się w biu­rach po­dróży. Oglą­dam ogło­sze­nia i w końcu znaj­duję naj­bar­dziej eks­cy­tu­jącą ofertę. To wy­jazd au­to­ka­rem do Ode­ssy. Ma­rzyła mi się co prawda po­dróż po­cią­giem, środ­kiem lo­ko­mo­cji, który po­ko­cha­łam od cza­sów NRD, ale ta­kiej moż­li­wo­ści nie­stety nie ma.
Na ko­lo­ro­wej fo­to­gra­fii z po­łowy sierp­nia 1991 roku stoję osma­lona czar­no­mor­ską opa­le­ni­zną, w dżin­so­wych szor­tach i bia­łej bluzce z na­pi­sem, któ­rego już nie da się od­czy­tać. Za mną roz­po­ściera się plaża. Te­raz wiem, że tę plażę po raz ko­lejny zo­ba­czę do­piero je­sie­nią 2022 roku. I że będą na niej ta­bliczki in­for­mu­jące o za­ka­zie ką­pieli ze względu na znaj­du­jące się w mo­rzu miny. W Ode­ssie, która we wspo­mnie­niach na­sto­latki zo­stała bez­tro­skim ku­ror­tem, będą – tak jak w ca­łej Ukra­inie – cią­głe blac­ko­uty, od­głosy sy­ren i go­dzina po­li­cyjna.
W wa­ka­cje 1991 roku kraj jesz­cze nie na­zywa się Ukra­ina, jest wciąż re­pu­bliką na­le­żącą do ZSRR. A ja na­wet się nie do­my­ślam, że w Mo­skwie, sto­licy Im­pe­rium, grupa ge­ne­ra­łów szy­kuje pucz, za­mie­rza­jąc oba­lić Mi­cha­iła Gor­ba­czowa i po­wstrzy­mać pie­re­strojkę.
Parę dni póź­niej pi­lot na­szej wy­cieczki oznajmi, że wła­śnie wy­bu­chło coś w ro­dzaju po­wsta­nia i nie wia­domo, czy uda nam się w za­pla­no­wa­nym ter­mi­nie po­wró­cić do Pol­ski. W sto­licy wa­lą­cego się ZSRR na ulice wjeż­dżają czołgi, są ranni i za­bici.
Prze­jęci pa­ku­jemy wa­lizki w ode­skim ho­telu Vik­to­ria. Na ekra­nach czarno-bia­łych te­le­wi­zo­rów śle­dzimy mi­gawki z Mo­skwy. Znika po­wa­lony przez tłum po­mnik Dzier­żyń­skiego, chaos opa­no­wuje po­tęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna o na­zwi­sku Bo­rys Jel­cyn. 24 sierp­nia 1991 roku swoją dzia­łal­ność za­wie­sza ra­dziecka Par­tia Ko­mu­ni­styczna, a za­raz po­tem do wię­zie­nia tra­fiają od­po­wie­dzialni za pucz ge­ne­ra­ło­wie, a także ich przy­wódca, Gien­na­dij Ja­na­jew. Nasz au­to­kar wraca z Ode­ssy do Kielc z jed­no­dnio­wym opóź­nie­niem.
O wy­cho­dzą­cym z wię­zie­nia Ja­na­je­wie sły­szę po­now­nie na po­czątku 1993 roku. Kil­ka­na­ście mie­sięcy wcze­śniej utwo­rzono Wspól­notę Nie­pod­le­głych Państw. Uczę się do spraw­dzianu z geo­gra­fii, a kar­to­gra­fo­wie ca­łego świata nie tak dawno pra­co­wali po dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę, żeby od nowa za­pro­jek­to­wać mapy Eu­ropy. Gra­nice wciąż się zmie­niały, po­ja­wiały się nowe, wy­swo­bo­dzone z So­juza kraje.
Parę mie­sięcy póź­niej uka­zuje się Im­pe­rium Ry­szarda Ka­pu­ściń­skiego. Je­sie­nią 1993 roku je­stem tylko ma­rzącą o ka­rie­rze pi­sarki li­ce­alistką, ale już pięć lat póź­niej zo­staję ko­le­żanką z pracy au­tora Ce­sa­rza. Od­by­wam staż w re­dak­cji „Po­li­tyki”, za­przy­jaź­niamy się. Rok 2000 okaże się prze­ło­mowy za­równo dla mnie, jak i dla Im­pe­rium. Pod­czas Tar­gów Książki we Frank­fur­cie po­mo­głam przy­go­to­wać wy­wiad z Ka­pu­ściń­skim dzien­ni­ka­rzowi bel­gij­skiej ga­zety „De Mor­gen”. Oka­zuje się nim mój przy­szły mąż i oj­ciec mo­ich dzieci, Marc Pe­irs. W tym wła­śnie roku, w at­mos­fe­rze stra­chu przed plu­skwą mi­le­nijną, wła­dzę na Kremlu przej­mie Wła­di­mir Wła­di­mi­ro­wicz Pu­tin, czło­wiek ogar­nięty ob­se­sją no­wego Im­pe­rium. Ry­szard umiera w stycz­niu 2007 roku. Nie usły­szy już słyn­nego prze­mó­wie­nia ro­syj­skiego pre­zy­denta w Mo­na­chium z lu­tego tego sa­mego roku, w któ­rym pada za­po­wiedź po­wrotu do im­pe­rial­nej po­li­tyki.
Po­ciąg do Im­pe­rium roz­pę­dzał się już od wielu, wielu lat. Ten po­ciąg, na któ­rego nie­po­ko­jący stu­kot kół kie­dyś nie zwra­cało się uwagi, prze­jeż­dża te­raz bar­dzo bli­sko. Wszy­scy mo­żemy być jego pa­sa­że­rami lub ofia­rami.
Kiedy pi­szę te słowa, jest sty­czeń 2023 roku. Po je­sieni wy­peł­nio­nej nie­bez­piecz­nymi po­dró­żami na Wschód ukry­wam się, wła­ści­wie nie wy­cho­dzę na ze­wnątrz. Róż­nymi ka­na­łami płyną do mnie po­gróżki ro­syj­skich trolli, ży­cze­nia śmierci, pre­cy­zyjne opisy moż­li­wych eg­ze­ku­cji. Sta­ram się nie trak­to­wać tego wszyst­kiego zbyt po­waż­nie, ale po tym, co się wy­da­rzyło kilka dni temu, a o czym jesz­cze nie mam siły pi­sać, mu­szę za­cho­wać ostroż­ność. Na ra­zie ni­g­dzie nie wy­jadę. Mam czas, żeby opi­sać kilka zu­peł­nie nie­zwy­kłych po­dróży na Wschód od po­czątku XXI wieku aż do 2022 roku, roku wojny.

OD­JAZD, 5 PAŹ­DZIER­NIKA 2022

Re­ise­fie­ber

Od końca lu­tego 2022 roku z Dworca Cen­tral­nego w War­sza­wie nie od­jeż­dżają już luk­su­sowe po­ciągi Po­lo­nez do Mo­skwy. Ani żadne inne, które prze­kra­cza­łyby wschod­nią gra­nicę. Nie la­tają też sa­mo­loty. Droga do Ro­sji wy­daje się nie ist­nieć. Jakby na­gle w sza­leń­stwie wojny to wiel­kie pań­stwo znik­nęło z mapy. Jak do­trzeć do kraju, do któ­rego te­raz się nie jeź­dzi? Do kraju, który sam ska­zał się na izo­la­cję? Wiem, że wciąż funk­cjo­nuje kilka przejść gra­nicz­nych dla ru­chu sa­mo­cho­do­wego. Nie mogę jed­nak po­je­chać wła­snym au­tem. Mam do po­ko­na­nia po­nad dzie­sięć ty­sięcy ki­lo­me­trów w jedną stronę. Mój wy­słu­żony sa­mo­chód nie dałby rady w Im­pe­rium, któ­rego drogi są czę­sto nie­prze­jezdne, bo nie służą lu­dziom i ich po­trze­bom, ale zu­peł­nie in­nym ce­lom. Na­wet przy­roda w Ro­sji wy­daje się nie­go­ścinna. Choć jest do­piero po­czą­tek paź­dzier­nika, to wiem, że tem­pe­ra­tura na mo­jej tra­sie spad­nie do mi­nus kil­ku­na­stu stopni, będą bu­rze śnieżne, błota i ulewy. Dla­tego le­piej nie po­dró­żo­wać po Im­pe­rium żad­nym cia­łem ob­cym, żadną ma­szyną z im­portu, na przy­kład ze sło­necz­nej Ita­lii, ale ko­rzy­stać z tego, co jest na miej­scu, co wła­dza wy­po­ży­cza lu­dziom do tego, by się pod jej kon­trolą i apro­batą prze­miesz­czali. Wła­sny sa­mo­chód ozna­czałby wol­ność, ale w kraju, w któ­rym wol­no­ści od­uczono, jest ona czymś nie­bez­piecz­nym, czymś, co spra­wia kło­pot i dys­kom­fort. Chcę być moż­li­wie nie­wi­dzialna, po­dobna do reszty. Może w ten spo­sób uda mi się wię­cej zro­zu­mieć, zbli­żyć do lu­dzi, któ­rzy wy­dają mi się tak bli­scy i za­ra­zem tak od­le­gli.
Moż­li­wo­ści do­jazdu do Ro­sji drogą lą­dową jest kilka: przez Bia­ło­ruś, przez Ka­li­nin­grad lub przez pań­stwa bał­tyc­kie. Za­nim ku­pi­łam bi­let, prze­li­czy­łam ki­lo­me­try na kiep­skich dro­gach i mar­twe go­dziny, które trzeba spę­dzić na przej­ściach gra­nicz­nych. Z rów­na­nia wy­szedł mi Tal­lin, od­da­lony od gra­nicy z Ro­sją o dwie­ście ki­lo­me­trów. Tędy bie­gnie trasa E-20, łą­cząca – przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie – Shan­non w Ir­lan­dii, przez Mo­rze Pół­nocne i Bał­tyk, z Pe­ters­bur­giem. W umy­słach in­ży­nie­rów wy­ty­cza­ją­cych trasy ła­two jest sko­mu­ni­ko­wać Za­chód ze Wscho­dem. Wzdłuż E-20 Es­to­nia łą­czy się z Im­pe­rium mo­stem na Na­rwie, tak zwa­nym Mo­stem Przy­jaźni, zbu­do­wa­nym w cza­sach so­wiec­kich. Kiedy po­wsta­wał, kraje Pri­bał­tyki były re­pu­bli­kami ZSRR.
Au­to­bus to mo­del z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, pach­nący cha­rak­te­ry­styczną mie­szanką sta­rych ka­na­pek i de­ter­gentu. Mo­głam do niego wsiąść już na dworcu w War­sza­wie, ale wy­bra­łam Tal­lin, bo tak jest naj­szyb­ciej, nie chcę tra­cić czasu, tylko jak naj­szyb­ciej do­trzeć w głąb Ro­sji. Mam tylko kilka ty­go­dni na tę po­dróż i mu­szę spę­dzić jak naj­wię­cej czasu w miej­scach, które chcę opi­sać.
W au­to­bu­sie do Im­pe­rium je­stem je­dy­nym przy­by­szem z Za­chodu. Nie­stety zwra­cam na sie­bie uwagę, wi­dzę to po ukrad­ko­wych spoj­rze­niach współ­pa­sa­że­rów. Zdra­dza mnie fry­zura, wciąż w miarę zre­lak­so­wany wy­raz twa­rzy i cie­ka­wość. Sie­dzący w au­to­bu­sie lu­dzie są spięci, za­my­śleni, ze wzro­kiem utkwio­nym w te­le­fo­nach. Chęt­nych do prze­kra­cza­nia gra­nicy z Ro­sją nie ma wielu – za­peł­niona jest tylko jedna trze­cia miejsc. Po­nury kie­rowca, Ro­sja­nin, długo spraw­dza moje do­ku­menty. Wresz­cie po­zwala mi usiąść. Do­okoła sami Ro­sja­nie, młody męż­czy­zna z Ka­zach­stanu, para se­nio­rów z Ar­me­nii i je­den Ukra­iniec. Na pu­stych sie­dze­niach leżą czarne re­kla­mówki na cho­robę lo­ko­mo­cyjną. Nikt nie roz­ma­wia. Na nie­liczne, zdaw­kowe py­ta­nia (Czy nie bę­dzie prze­szka­dzać, jak się roz­łoży sie­dze­nie? Ile ki­lo­me­trów do gra­nicy?) pa­dają krót­kie rze­czowe od­po­wie­dzi. Na chwilę przed od­jaz­dem przy­cho­dzi mi ir­ra­cjo­nalna myśl, żeby zre­zy­gno­wać z po­dróży. Od­ga­niam ją, choć wiem, że bę­dzie do mnie wra­cać. Czuję zna­jomy ścisk w żo­łądku.
Żeby prze­kro­czyć gra­nicę Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej je­sie­nią 2022, trzeba mieć wizę, ne­ga­tywny wy­nik te­stu na CO­VID, sporo go­tówki i jed­nak tro­chę od­wagi. W Ro­sji, wsku­tek sank­cji na­ło­żo­nych po agre­sji na Ukra­inę, nie dzia­łają za­chod­nie karty płat­ni­cze, ale to nie wszystko. Pol­skie Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych tuż przed moim wy­jaz­dem wy­dało ko­mu­ni­kat: „Zwra­camy uwagę na […] dzia­ła­nia miej­sco­wych służb, jak ar­bi­tralne za­trzy­ma­nia, prze­szu­ki­wa­nia te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych oraz po­ten­cjalne unie­moż­li­wie­nie wy­jazdu z Ro­sji w przy­padku po­sia­da­nia po­dwój­nego oby­wa­tel­stwa”. Czło­wiek po­dró­żu­jący do Im­pe­rium jest zdany na sie­bie, bo jak in­for­mują służby, po­moc kon­su­larna jest bar­dzo ogra­ni­czona. Trzeba więc prze­wi­dzieć każdą ewen­tu­al­ność, po­in­for­mo­wać za­ufane osoby o pla­nie po­dróży, roz­mie­ścić go­tówkę w róż­nych miej­scach. I ja­koś upo­rać się z lę­kiem, który trudno na­zwać. Tym­cza­sem wszy­scy zna­jomi za­da­wali mi przed wy­jaz­dem to samo py­ta­nie:
– Nie bo­isz się?
Szczera od­po­wiedź jest tylko jedna. Boję się. To jest strach oso­bliwy, zu­peł­nie inny niż ten, który to­wa­rzy­szył mi w trak­cie po­bytu w za­ata­ko­wa­nej przez Ro­sję Ukra­inie. Tam za­gro­że­nie jest wy­raźne i okre­ślone. By­łam nie­da­leko Cher­so­nia, wi­dzia­łam znisz­cze­nia po ude­rze­niach ra­kiet, ba­ry­kady i ru­iny. Tak jak wszy­scy spraw­dza­łam alerty prze­ciw­bom­bowe i cho­wa­łam się przed go­dziną po­li­cyjną. To też był strach, ale w Ukra­inie udziela się od­waga Ukra­iń­ców, po­czu­cie wspól­noty i wiara w to, że w ra­zie nie­szczę­ścia znajdą się lu­dzie chętni do po­mocy.
Wy­jazd do Ro­sji jest czymś zu­peł­nie in­nym. To wy­prawa w ciem­no­ści. Na­leży szybko przy­swoić so­bie re­guły gry. Wo­kół czają się upiory. Nie wia­domo, które z nich są praw­dziwe i groźne, a które ist­nieją tylko w wy­obraźni. Ciem­no­ści są ogromne. Można się w nich za­gu­bić i już ni­gdy nie wró­cić. Myśl o tym, że w tym wiel­kim kraju każdy jest mi­kro­sko­pijną mrówką, może być za­równo po­cie­sze­niem, jak i po­wo­dem lęku. Komu by się chciało zaj­mo­wać cie­kaw­skim przy­by­szem z Pol­ski, skoro wo­kół są 143 mi­liony miesz­kań­ców? Zwłasz­cza że trwa mo­bi­li­za­cja, w ca­łym pań­stwie przed ko­mi­sją woj­skową ukry­wają się setki ty­sięcy męż­czyzn, z któ­rych część pró­buje zbiec za gra­nicę. Z dru­giej strony, je­śli w tym ol­brzy­mim kraju za­ginę w tak zwa­nych nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach, to kiedy ktoś za­cznie mnie szu­kać? Wy­obraź­nia pod­po­wiada roz­ma­ite sce­na­riu­sze, ja­sne, że prze­sa­dzone, ale kto tak na­prawdę wie, co się te­raz w Ro­sji dzieje.
Wła­śnie dla­tego tam jadę: chcę na wła­sne oczy zo­ba­czyć, jak bar­dzo jest źle. Ro­sja opu­sto­szała z nie-Ro­sjan, co­raz bar­dziej za­myka się w swoim sza­leń­stwie. A z sza­lo­nym kra­jem jest jak z pa­cjen­tem w szpi­talu psy­chia­trycz­nym – za­miast po­zo­sta­wiać go sa­memu so­bie, le­piej za­in­sta­lo­wać w jego po­koju ka­merę i go ob­ser­wo­wać. A więc jadę z moją małą ka­merą. Wła­ści­wie tylko ze smart­fo­nem, który teo­re­tycz­nie mogą mi ode­brać albo przy­naj­mniej skon­tro­lo­wać. Wy­star­czy, że zaj­rzą na me­dia spo­łecz­no­ściowe i zo­ba­czą ukra­iń­ską ro­dzinę uchodź­ców, któ­rzy się u nas za­trzy­mali. Albo żółto-nie­bie­ską flagę.
My­ślę o tym wszyst­kim i nie po­tra­fię się za bar­dzo od­prę­żyć, choć sie­dze­nia w wy­słu­żo­nym au­to­bu­sie są cał­kiem wy­godne. Wciąż jesz­cze je­ste­śmy w Es­to­nii, w bez­piecz­nych gra­ni­cach Unii Eu­ro­pej­skiej. Ale za nie­całą go­dzinę to się zmieni. Zmierzch za­ciera gra­nicę mię­dzy pół­nocną rów­niną, wszech­obecną wodą i nie­spo­koj­nym nie­bem. Pada, za oknami au­to­busu drzewa szar­pie wiatr znad Za­toki Fiń­skiej. W tym nad­bał­tyc­kim kraju po­goda nie roz­piesz­cza, ale do tego wszy­scy przy­wy­kli, nie to jest tu­taj naj­więk­szym zmar­twie­niem. Es­to­nia jest po­dzie­lona. Jedna trze­cia lud­no­ści to Ro­sja­nie, ro­syj­ski sły­chać do­słow­nie wszę­dzie. Ci naj­bied­niejsi ru­sko­ję­zyczni draż­nią Es­toń­czy­ków: piją i spra­wiają kło­poty. Bo­gaci Ru­scy też draż­nią, bo do nich na­leżą im­po­nu­jące da­cze na wielu z po­nad ty­siąca pię­ciu­set es­toń­skich wy­se­pek. Po lu­to­wej in­wa­zji na Ukra­inę na­pię­cie wzro­sło jesz­cze bar­dziej. Po­ja­wiły się in­for­ma­cje, że Ro­sja­nie wer­bują agen­tów po­śród ro­syj­sko­ję­zycz­nej lud­no­ści Es­to­nii, czę­sto prze­kra­cza­ją­cej gra­nicę na tym sa­mym przej­ściu, na które wła­śnie je­dziemy.
Co ro­bić? Na chwilę przed od­jaz­dem przy­cho­dzi mi do głowy ir­ra­cjo­nalna myśl, żeby zre­zy­gno­wać z po­dróży. Od­ga­niam ją, choć wiem, że bę­dzie do mnie wra­cać.
Ki­lo­me­try ucie­kają szybko, już nie­długo stracę za­sięg w ko­mórce. Czę­ścią lęku przed po­dró­żo­wa­niem do Ro­sji jest też mniej prze­ra­ża­jąca, ale prze­cież obecna obawa lo­gi­styczna. Czy VPN za­działa? Bez niego nie można ko­rzy­stać z Fa­ce­bo­oka, In­sta­grama, Twit­tera czy po­pu­lar­nych ser­wi­sów stre­amin­go­wych. Spo­koj­nie wy­trzy­mam bez oglą­da­nia se­riali, ale czy po­ra­dzę so­bie z ko­mu­ni­ka­cją, prze­jaz­dami, za­kwa­te­ro­wa­niem? Czy za­bra­łam wy­star­cza­jąco dużo ru­bli i euro nie tylko, by prze­żyć, ale i na ja­kieś ewen­tu­alne ła­pówki?
Jesz­cze nie prze­kro­czy­łam gra­nicy, ale prze­cież wiem do­brze, co po­czuję za te kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Po raz ko­lejny do­świad­czę tego sa­mego pchnię­cia w brzuch, bo­le­snego skur­czu uświa­da­mia­ją­cego, że ta część świata wcale mnie u sie­bie nie chce. Tak do­brze to znam, a jed­nak za­wsze wie­rzę, że kie­dyś bę­dzie ina­czej. Zwłasz­cza gdy z bez­piecz­nej od­le­gło­ści wła­snego domu prze­glą­dam za­sty­głe na fo­to­gra­fiach wspo­mnie­nia z po­przed­nich po­dróży do Ro­sji.
Być może wszę­dzie je­ste­śmy obcy, a po­czu­cie przy­na­leż­no­ści jest ilu­zją lu­dzi, któ­rzy się nie prze­miesz­czają. Są jed­nak miej­sca, gdzie to od­czu­cie jest mniej­sze, pra­wie nie­zau­wa­żalne. W Im­pe­rium do­świad­cza się go wszę­dzie i czę­sto, bo nikt się tu o ob­cych nie trosz­czy. Obcy są nie­mile wi­dziani – za bar­dzo przy­po­mi­nają o ist­nie­niu sys­te­mów, w któ­rych jed­nostka w sto­sunku do wła­dzy zaj­muje nieco wyż­szą po­zy­cję. Pa­mię­tam, że za­uwa­ży­łam to już dawno temu, pod­czas pierw­szych po­dróży do tego kraju, ale wtedy ta nie­chęć wy­dała mi się czymś wła­ści­wym ro­syj­skiej biu­ro­kra­cji, re­lik­tem ko­mu­ni­zmu. Sy­tu­acje zde­rze­nia z po­nurą an­ty­pa­tią zda­rzały mi się na po­czcie, w ka­sie, w okien­kach roz­ma­itych in­sty­tu­cji, ale zwy­kli miesz­kańcy byli dla mnie zwy­kle mili lub przy­naj­mniej neu­tralni. To były jed­nak czasy sprzed wojny. Wtedy do Ro­sji la­ta­łam sa­mo­lo­tem albo przy­jeż­dża­łam po­cią­giem z War­szawy. Ten sam po­ciąg przy­wo­ził też Ro­sjan do Pol­ski. Mię­dzy Im­pe­rium a resztą Eu­ropy ist­niała łącz­ność, która zo­stała ze­rwana.
Od­kąd zbli­ży­li­śmy się do strefy nad­gra­nicz­nej, z au­to­bu­so­wego ra­dia płyną wy­łącz­nie ro­syj­skie pio­senki. Wszyst­kie wy­dają się smutne i ana­chro­niczne. Wjazd na te­ren Fe­de­ra­cji to jak po­dróż w cza­sie do końca lat osiem­dzie­sią­tych, do przed­cy­fro­wej epoki zim­nej wojny. Taka też jest prze­prawa gra­niczna. Kie­rowca przy­go­to­wuje nas przez mi­kro­fon – każe przy­go­to­wać pasz­porty, otwo­rzyć je na fo­to­gra­fii ze zdję­ciem. Za­daje też nie­po­ko­jące py­ta­nie, czy ktoś z po­dróż­nych ma ukra­iń­skie oby­wa­tel­stwo. Zgła­sza się młody męż­czy­zna. Kiedy prze­je­dziemy przez kon­trolę es­toń­ską, która prze­biega dość spraw­nie, chło­pak z Ukra­iny bę­dzie mu­siał opu­ścić au­to­bus. Od­pro­wa­dzam go wzro­kiem, wi­dzę, że wcho­dzi z żoł­nie­rzami do ni­skiego bu­dynku, drzwi się za­my­kają. Współ­pa­sa­że­ro­wie w ogóle się nim nie in­te­re­sują, ale wła­ści­wie ni­kim się nie in­te­re­sują. Nikt się ni­czemu nie dziwi, nikt nie wy­raża znie­cier­pli­wie­nia. Żad­nych in­te­rak­cji, zbęd­nych py­tań, ge­stów czy na­wet wes­tchnięć. Żad­nego pa­trze­nia w oczy. Ro­syj­scy po­gra­nicz­nicy po­ja­wiają się z psami i la­tar­kami. Do au­to­busu wcho­dzi też ko­bieta w śred­nim wieku, która przed­sta­wia się jako in­spek­tor sa­ni­tarny. Mamy jej po­ka­zać te­sty na CO­VID. Ogląda je za po­mocą ma­łej la­tarki. Sły­chać, że ob­li­cza liczbę go­dzin, które mi­nęły od po­szcze­gól­nych wy­ma­zów. Nie może być wię­cej niż sie­dem­dzie­siąt dwie. Po­tem ko­lejni po­gra­nicz­nicy. Znowu zbie­rają wszyst­kie pasz­porty i wy­no­szą do jed­nej z bu­dek. Dość szybko do­sta­jemy je jed­nak z po­wro­tem. Te­raz ko­lejny etap prze­prawy: wszy­scy mają wy­siąść i za­brać ze sobą swoje rze­czy, także pro­wiant oraz duże torby z ba­gaż­nika. Wcho­dzimy do ob­skur­nego oświe­tlo­nego ja­rze­niów­kami kon­te­nera. Po­kor­nie usta­wiamy się w ko­lejce do okienka kon­troli gra­nicz­nej. Wciąż ni­g­dzie nie wi­dać męż­czy­zny z Ukra­iny. Spraw­dza­nie każ­dego trwa kilka mi­nut. Cel­niczka świ­druje wzro­kiem, od­dala i przy­bliża pasz­port, marsz­czy czoło, groź­nie wpa­tru­jąc się w zdję­cie. Każdy jest po­ten­cjal­nie po­dej­rzany. Tylko o co? Nie wia­domo. Wresz­cie moja ko­lej. Ci­che stu­dio­wa­nie fo­to­gra­fii. Stoję spo­koj­nie, od­dy­cham. Wiem, że wszystko jest w po­rządku, mam ważny pasz­port, wizę i inne pa­piery, a jed­nak w żo­łądku czuję ucisk. Ko­bieta mru­czy coś pod no­sem i pyta, czy ro­zu­miem po ro­syj­sku. Od­po­wia­dam twier­dząco. Każe mi ze­trzeć ma­ki­jaż. Za­sta­na­wiam się, czy do­brze zro­zu­mia­łam. Przez chwilę stoję bez ru­chu. Cel­niczka po­ka­zuje znie­cier­pli­wio­nym ge­stem, co mam zro­bić. Teo­re­tycz­nie cho­dzi o to, żeby się bar­dziej upodob­nić do sie­bie na zdję­ciu. A tak na­prawdę o to, by po­ka­zać, kto ma wła­dzę. Znam re­guły. Do­ty­kam pal­cami po­wiek. Ni­czego nie ście­ram, ale oka­zuję zro­zu­mie­nie re­guł gry. Ko­bieta kiwa głową, huk cięż­kiej pie­czątki z na­zwą przej­ścia gra­nicz­nego, Iwa­no­gród, oznaj­mia, że we­ry­fi­ka­cja za­koń­czona po­zy­tyw­nie. Do­staję pasz­port, w na­grodę mogę przejść dwa me­try w głąb Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej, ale nie da­lej. To ostatni etap od­prawy: kon­trola ba­gażu. Na­leży wszyst­kie torby uło­żyć na ta­śmie, a sa­memu przejść przez bramkę jak na lot­ni­sku. Na krze­seł­kach z dru­giej strony sie­dzą współ­pa­sa­że­ro­wie, któ­rzy ca­łość gra­nicz­nego ma­gla mają już za sobą. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach otwie­rają się jedne z kilku ta­kich sa­mych drzwi w hali kon­te­nera i po­ja­wia się nasz współ­pa­sa­żer Ukra­iniec. Ma nie­we­sołą minę, ale jed­nak go pu­ścili. Pró­buję za­ga­dać. Py­tam go, czy było ciężko.
– Tak, bar­dzo ciężko. – Od­wraca się, nie ma ochoty mó­wić wię­cej. To, co wy­da­rzyło się za za­mknię­tymi drzwiami, po­zo­sta­nie ta­jem­nicą.
Pod kon­te­ner pod­jeż­dża nasz au­to­bus. Mo­żemy się z po­wro­tem ła­do­wać do środka. Wjeż­dżamy w chłodną ro­syj­ską noc.

PE­TERS­BURG. AGO­RA­FO­BIA


 
Mi­nęła pół­noc. Oko­lice dworca przy Ka­nale Ob­wo­do­wym toną w ciem­no­ściach. Po jed­nej stro­nie jest woda: mroczna i pra­wie nie­ru­choma liże stromy be­to­nowy brzeg. Do­okoła pustka: szkie­lety sta­rych fa­bryk, ga­raże, za­rdze­wiałe, pro­wa­dzące do­ni­kąd bramy. Tylko pę­dzące pew­nie po sze­ro­kiej jezdni sa­mo­chody do­brych ma­rek zdra­dzają, że do­je­cha­li­śmy do cen­trum du­żego mia­sta, do me­tro­po­lii, w któ­rej jedni są biedni, a inni sporo za­ra­biają, pro­wa­dzą nocne ży­cie, wła­śnie wra­cają do swo­ich lo­ftów i pod­miej­skich re­zy­den­cji. Par­king, na któ­rym z gło­śnym sy­kiem za­trzy­muje się au­to­bus, od­dzie­lają od bu­dynku wię­zienne kraty – żeby się do­stać do środka, trzeba przejść przez wą­ską furtkę. W ob­szer­nej hali brzę­czą ja­rze­niówki. Po­miesz­cze­nie jest ste­rylne, wy­ło­żone płyt­kami. Wszyst­kie okienka po­za­my­kane, pierw­szy au­to­bus od­jeż­dża do­piero za cztery go­dziny. Wy­cho­dzę na ze­wnątrz. Zna­jomy, który miał mnie ode­brać, naj­wy­raź­niej się spóź­nia. My­ślę z nie­po­ko­jem, że mia­ła­bym w tym miej­scu długo na ko­goś cze­kać. Inni pa­sa­że­ro­wie mają wię­cej szczę­ścia: po nich już ktoś przy­je­chał, w po­śpie­chu opu­ścili nie­przy­ja­zny dwo­rzec, który być może ce­lowo tak wy­gląda, aby nikt nie spę­dzał tu­taj zbyt dużo czasu.
W Pe­ters­burgu mówi się, że oko­lice Ob­wo­do­wego są prze­klęte. Ośmio­ki­lo­me­trowy ka­nał jest naj­dłuż­szy w tym mie­ście, w któ­rym wszystko łą­czy się z wodą. Po­wsta­wał eta­pami, pierw­szy od­ci­nek wy­ko­pano jesz­cze w la­tach sześć­dzie­sią­tych XVIII wieku. Do­brze, że wciąż mamy rok 2022. W stycz­niu 2023 po­wróci tu­taj klą­twa, w którą pe­ters­bur­ża­nie świę­cie wie­rzą: je­śli rok koń­czy się na cy­frę trzy, to ka­nał znowu przy­cią­gnie setkę sa­mo­bój­ców. Tra­giczna le­genda sięga 1923 roku, kiedy so­wiecka wła­dza zde­cy­do­wała o znisz­cze­niu znaj­du­ją­cego się nad ka­na­łem przed­chrze­ści­jań­skiego cmen­ta­rza z XI wieku. Płyty na­grobne wy­ko­rzy­stano do bu­dowy pro­spektu Li­gow­skiego. Od tego czasu ka­nał przy­ciąga nie­szczę­śni­ków, któ­rzy rzu­cają się w jego brudną toń. W 1923 roku od­no­to­wano 89 uto­nięć, w 1933 roku było ich już 107. Do dziś Pe­ters­burg przo­duje w tra­gicz­nych sta­ty­sty­kach sa­mo­bójstw w Ro­sji. Praw­do­po­dob­nie bar­dziej od ka­nału winna jest po­goda – trzeba mieć wiel­kie szczę­ście, żeby zo­ba­czyć tu słońce, prze­cięt­nie w roku bywa tylko 60 dni sło­necz­nych. Przez po­zo­sta­łych trzy­sta jest wietrz­nie, chmurno i desz­czowo. Tak jak te­raz. Fio­dor Do­sto­jew­ski, który w Pe­ters­burgu spę­dził więk­szość do­ro­słego ży­cia, pi­sał, że kli­mat tego mia­sta jest przy­gnę­bia­jący i że po­tę­guje sa­mot­ność. Pa­trzę w niebo, ale nie ma na nim ani jed­nej gwiazdy.
Ze zmę­cze­nia robi mi się zimno. Sły­szę szmery. To pew­nie szczury – w oko­licy jest ich pełno. Wresz­cie ciem­no­ści roz­ja­śnia biała te­re­nówka. Wstrzy­muję od­dech. Oby to był Sława, na któ­rego cze­kam, żeby za­brał mnie stąd w lep­sze miej­sce. Auto ha­muje bra­wu­rowo. Wy­siada z niego ener­giczny czter­dzie­sto­la­tek w oku­la­rach. Ma­cha do mnie i od razu przej­muje mój ple­cak. Z ra­do­ścią mu go od­daję. Męż­czy­zna de­mon­stra­cyj­nie nim pod­rzuca, dla niego jest lekki jak piórko.
– Tylko tyle? Na po­dróż do Ma­ga­danu? A ja spe­cjal­nie wzią­łem więk­sze auto. – Sława wy­daje się roz­cza­ro­wany. Zna moje plany, bo jego żona, Dina, wy­ku­piła mi bi­let lot­ni­czy na Ko­łymę. Strona in­ter­ne­towa Ae­ro­fłotu, po­dob­nie jak wielu in­nych ro­syj­skich przed­się­biorstw, jest w Pol­sce nie­do­stępna. To efekt sank­cji na­ło­żo­nych na Ro­sję przez Unię Eu­ro­pej­ską. W ogóle lo­gi­stycz­nych pro­ble­mów jest wiele. O jed­nym z nich wspo­mi­nała Dina nie­śmiało w ostat­nim mejlu:
 
Na pewno chcesz ten bi­let, tak? Nie bo­isz się la­tać Ae­ro­fło­tem? Nie masz żad­nych lę­ków?
 
Za tą tro­ską kryła się in­for­ma­cja ści­śle stra­te­giczna, która w for­mie nie do końca zwe­ry­fi­ko­wa­nych do­nie­sień wła­śnie roz­cho­dziła się po świe­cie. Część sa­mo­lo­tów Ae­ro­fłotu za­częła od pew­nego czasu peł­nić funk­cję tak zwa­nych cho­inek, czyli ma­szyn uzie­mio­nych, które po­święca się na czę­ści. Po­nad po­łowa ro­syj­skiej floty to im­port z za­gra­nicy. Ofi­cjal­nych da­nych nie ma, ale we­dług prze­cie­ków z wcze­snej je­sieni 2022 roku kilka air­bu­sów zo­stało już w Ro­sji ro­ze­bra­nych na ka­wa­łeczki. Mar­twy sa­mo­lot za­sila inne, żeby mo­gły w miarę bez­piecz­nie la­tać. Taki po­wietrzny ka­ni­ba­lizm cza­sów wojny i sank­cji.
Sława za­myka klapę ba­gaż­nika i otwiera mi drzwi sa­mo­chodu.
– Pięk­nie pach­nie, no­wo­ścią – mó­wię, a mój kom­ple­ment wy­raź­nie mu się po­doba. Ru­szamy z pi­skiem opon.
Pę­dzimy wzdłuż ka­nału, spraw­dza­jąc moż­li­wo­ści no­wego auta na pu­stej ulicy. Zo­sta­wiamy za nami po­nure oko­lice Ob­wo­do­wego. Skrę­camy w lewo, gdzie po­ły­skuje roz­świe­tlona Newa. Po­win­ni­śmy zje­chać od razu przy mo­ście Alek­san­dra New­skiego, ale na moją prośbę Sława je­dzie okrężną drogą. Kie­ru­jemy się na most Li­tiejny, ten sam, który po­nad de­kadę temu za­sły­nął po­li­tycz­nym graf­fiti: mło­dzi ak­ty­wi­ści z grupy ar­ty­stycz­nej Wojna wy­ma­lo­wali na nim sześć­dzie­się­cio­me­tro­wego fal­lusa. Kiedy most się pod­niósł, po­wstał także i pe­nis, groź­nie mie­rząc w po­bli­ską sie­dzibę Fe­de­ral­nej Służby Bez­pie­czeń­stwa. Ja­dąc te­re­nówką Sławy, mam na­iwną na­dzieję, że sta­nie się cud i za chwilę znowu po­każe się to pa­miętne graf­fiti o ty­tule Хуй в плен у ФСБ (Chuj w nie­woli FSB). Most jed­nak jest opusz­czony, nic się nie wy­da­rzy. Bo i grupy ar­ty­stycz­nej Wojna już nie ma. Po wie­lo­krot­nych za­trzy­ma­niach, aresz­to­wa­niach i grzyw­nach jej za­ło­ży­ciel Oleg Wo­rot­ni­kow wy­je­chał z kraju. Z emi­gra­cyj­nego od­da­le­nia ogło­sił się zwo­len­ni­kiem Pu­tina. Oleg ma żonę i dwoje dzieci. Swój głos po­par­cia dla Kremla od­dał już po za­gad­ko­wej śmierci in­nego ak­ty­wi­sty Wojny – Le­onida Ni­ko­ła­jewa, zwa­nego Sza­lo­nym Le­nią, który we wrze­śniu 2015 spadł z drzewa i zmarł w szpi­talu. Przed śmier­cią nie od­zy­skał przy­tom­no­ści, ni­gdy więc się już nie do­wiemy, co się wy­da­rzyło, kiedy Le­nia przy­ci­nał drzewa…
W Pe­ters­burgu nie by­łam od 2006 roku. Wtedy w mie­ście ro­iło się od tu­ry­stów z Za­chodu. W por­cie cu­mo­wały wiel­kie białe statki rej­sowe ze Skan­dy­na­wii z bo­ga­tymi eme­ry­tami chcą­cymi w bez­pieczny spo­sób po­znać Ro­sję. Przez wiele lat do od­wie­dze­nia Pe­ters­burga wy­star­czała e-wiza, którą można było wy­ro­bić przez in­ter­net. W ten spo­sób wła­dza sama za­chę­cała go­ści z Za­chodu do od­wie­dzin grodu nad Newą. Po­wstał jako wi­zy­tówka no­wo­cze­snej Ro­sji we­dług sza­lo­nego po­my­słu cara Pio­tra Wiel­kiego.
Władca za­pra­gnął mieć u sie­bie ko­pię Am­ster­damu. Ho­lan­dią za­chwy­cił się pod­czas eu­ro­pej­skich wo­jaży. Nic dziw­nego, wtedy był to naj­bo­gat­szy i naj­po­tęż­niej­szy kraj w Eu­ro­pie, choć za­miesz­ki­wały go tylko dwa mi­liony miesz­kań­ców. Źró­dłem bo­gac­twa był han­del z kra­jami za­mor­skimi. Ka­nały, statki, mo­sty i spi­chle­rze wy­da­wały się obiet­nicą zło­tego snu o po­tę­dze. Kiedy ro­syj­ski mo­nar­cha przy­był do Am­ster­damu la­tem 1697 roku i uj­rzał wszech­obecną wodę, a także ruch w por­cie i na tar­go­wi­skach, za­pra­gnął ca­łym ser­cem mieć coś ta­kiego u sie­bie. Przy­by­wał in­co­gnito, ale jak się ma po­nad dwa me­try wzro­stu i cha­rak­te­ry­styczną fi­zjo­no­mię, trudno o ano­ni­mo­wość. Pod­pa­try­wał uta­len­to­wa­nych rze­mieśl­ni­ków, snuł wła­sne ma­rze­nia i pro­jekty. Wszyst­kiego chciał do­tknąć i wszystko zba­dać. Za­ka­sy­wał rę­kawy, brał się do ro­boty w stocz­niach i ma­nu­fak­tu­rach. W ten spo­sób na­uczył się ze­gar­mi­strzo­stwa, szkut­nic­twa, tka­nia je­dwa­biu, a na­wet in­nej przy­dat­nej sztuki – bez­bo­le­snego wy­ry­wa­nia spróch­nia­łych zę­bów. Ta hi­sto­ria musi im­po­no­wać obec­nemu władcy kraju, który też lubi po­ka­zy­wać swoją wszech­stron­ność i chęt­nie po­ka­zuje się na ko­niu, na po­lo­wa­niu czy w ko­stiu­mie płe­two­nurka. Piotr I jako wzór do na­śla­do­wa­nia dla współ­cze­snego cara: im­pe­ra­tor i re­for­ma­tor. Czło­wiek sil­nej ręki.
Kiedy Piotr I wró­cił z Eu­ropy do Ro­sji, od razu za­rzą­dził zmiany. Za­ży­czył so­bie, żeby bo­ja­ro­wie zgo­lili brody, a na te­re­nach u uj­ścia Newy, które wła­śnie ode­brał Szwe­cji, miał po­wstać drugi Am­ster­dam. Delta rzeki, liczne wy­sepki i mo­kra­dła rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nały kra­jo­braz Ho­lan­dii. Do prac pro­jek­to­wych za­an­ga­żo­wano ar­chi­tek­tów z Za­chodu. Ciężka ro­bota fi­zyczna spa­dła na­to­miast na chło­pów pańsz­czyź­nia­nych, któ­rzy ha­ro­wali od wschodu do za­chodu słońca. Sze­regi ro­bot­ni­ków dzie­siąt­ko­wały szkor­but i dy­zen­te­ria. Wielu pró­bo­wało ucieczki, choć kara dla zła­pa­nych zbie­gów była okrutna – ob­cię­cie nosa. Pod­czas re­ali­za­cji am­ster­dam­skiego ma­rze­nia Pio­tra Wiel­kiego śmierć po­nio­sło praw­do­po­dob­nie kil­ka­set ty­sięcy osób. Wciąż od­kry­wane są zbio­rowe mo­giły ro­bot­ni­ków z cza­sów wiel­kiej bu­dowy, mia­sto fak­tycz­nie zo­stało zbu­do­wane na szkie­le­tach. Taka była cena eu­ro­pe­iza­cji ma­łego ka­wa­łeczka Ro­sji… Bu­dowa Pe­ters­burga to jed­no­cze­śnie ważna lek­cja, którą ode­brało ro­syj­skie spo­łe­czeń­stwo: wła­dza w tym kraju sięga po wszystko, co jej się za­ma­rzy. Bez względu na koszt i cier­pie­nie pod­wład­nych.
Pe­ters­burg miał zo­stać, i zo­stał, hoł­dem zło­żo­nym ca­rowi. W mie­ście do dziś stoi trzy­dzie­ści po­mni­ków Pio­tra I. W ro­syj­skiej te­le­wi­zji cią­gle lecą filmy ko­stiu­mowe o wiel­kim ca­rze, idolu współ­cze­snych dyk­ta­to­rów. Może to nie przy­pa­dek, że w za­ło­żo­nym przez niego mie­ście przy­szli na świat za­równo Wła­di­mir Pu­tin, jak i Dmi­trij Mie­dwie­diew.
Mar­kiz de Cu­stine w li­stach z Ro­sji, nie­zwy­kle prze­ni­kli­wej re­la­cji, która za­wiera wiele nie­zwy­kle cen­nych ob­ser­wa­cji, już w 1839 roku pi­sał, że w tym kraju de­spo­tyzm jest sil­niej­szy niż na­tura. „Ce­sarz w Ro­sji jest nie tylko przed­sta­wi­cie­lem Boga” – pi­sał Fran­cuz – ale „samą po­tęgą twór­czą: po­tęgą roz­le­glej­szą niż bo­ska, bo Bóg two­rzy tylko przy­szłość, pod­czas gdy ce­sarz prze­twa­rza prze­szłość. Prawo nie działa wstecz, na­to­miast ka­prys de­spoty działa”. Od pierw­szej po­łowy XIX wieku wiele się w Ro­sji zmie­niło, ale te słowa brzmią nie­po­ko­jąco zna­jomo. De Cu­stine mógłby je żyw­cem prze­pi­sać do no­wego wy­da­nia swo­jej be­st­sel­le­ro­wej książki.
Kon­trast po­mię­dzy tym, jak pu­ste są te­raz ulice Pe­ters­burga, a tym, co za­pa­mię­ta­łam z mo­jej ostat­niej wi­zyty, za­pewne po­tę­guje po­goda. Wtedy był czer­wiec, białe noce. A dziś paź­dzier­nik, w po­wie­trzu wisi wil­gotny chłód z Ka­re­lii.
Dzielę się tą uwagą ze Sławą. Mó­wię, że Ro­sja jest co­raz da­lej od Eu­ropy. Męż­czy­zna wzru­sza ra­mio­nami:
– Nie prze­sa­dzajmy. Je­ste­ście po pro­stu za­stra­szeni. Za­stra­szeni przez za­chod­nią pro­pa­gandę. Ja na­prawdę nie ro­zu­miem, dla­czego tu­ry­ści prze­stali przy­jeż­dżać do Pe­ters­burga. Zo­bacz, ja­kie to piękne mia­sto!
Aku­rat z pi­skiem opon ru­sza koło nas luk­su­sowe auto z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. W Pe­ters­burgu mieszka ofi­cjal­nie po­nad pięć mi­lio­nów lu­dzi, nie­ofi­cjal­nie – około ośmiu. Nie jest tu bez­piecz­nie. Złą sławą cie­szą się ki­bice Ze­nitu, klubu pił­kar­skiego, któ­rego wła­ści­cie­lem jest Gaz­prom. Kilka lat temu cały świat pi­sał o skan­dalu na sta­dio­nie, kiedy obu­rzeni włą­cze­niem do dru­żyny czar­no­skó­rego Bra­zy­lij­czyka ki­bice wy­wie­sili iro­niczny trans­pa­rent „dzię­ku­jemy dzia­ła­czom za wier­ność tra­dy­cji”, a po­tem wzno­sili ra­si­stow­skie okrzyki pod ad­re­sem no­wego za­wod­nika. Nie był to pierw­szy taki in­cy­dent. Pe­ters­burg bywa na­zy­wany sto­licą skin­he­adów. W 2007 roku ujęto człon­ków grupy Lin­coln-88, oskar­ża­nych o mor­der­stwa i na­pady na tle ra­so­wym. Prze­stępcy ata­ko­wali lu­dzi o nie­sło­wiań­skich ry­sach twa­rzy. Więk­szość z za­trzy­ma­nych wy­szła już dawno na wol­ność.
Mówi się, że Pe­ters­burg ma w so­bie coś ze swo­jego świę­tego pa­trona, Pio­tra, który trzy razy wy­parł się Je­zusa. Mia­sto trzy­krot­nie zmie­niało toż­sa­mość. Przed re­wo­lu­cją paź­dzier­ni­kową jego ofi­cjalna na­zwa brzmiała Sankt Pe­ters­burg, ale przy­miot­nik sankt, święty, draż­nił re­wo­lu­cjo­ni­stów. Prze­mia­no­wano go na bar­dziej świecki i mniej ko­ja­rzący się z ca­rem Pio­tro­gród, a od 1924 – na jesz­cze bar­dziej pa­su­jący ko­mu­ni­stycz­nemu pań­stwu Le­nin­grad.
Po roz­pa­dzie ZSRR roz­go­rzała dys­ku­sja, czy mia­sto po­winno wró­cić do sta­rej na­zwy. W 1991 roku zor­ga­ni­zo­wano w tej spra­wie re­fe­ren­dum, które miesz­kańcy po­trak­to­wali z wielką po­wagą. Walka zwo­len­ni­ków sta­rego i no­wego była nie­zwy­kle za­żarta. W końcu przy li­cze­niu gło­sów oka­zało się, że prze­waga hi­sto­rycz­nego Pe­ters­burga nad so­wiec­kim Le­nin­gra­dem była tylko jed­no­pro­cen­towa, ale na­zwę mimo wszystko zmie­niono. Jed­nak do dziś sły­szy się, że starsi miesz­kańcy mó­wią po daw­nemu – Le­nin­grad. Młodsi uży­wają na­to­miast swoj­skiego skrótu Pi­ter. Przy­miot­nik sankt nie ma wzię­cia.
Po­woli do­jeż­dżamy ze Sławą do mo­jego bar­dzo eu­ro­pej­skiego ho­telu przy nie­po­zor­nej i za­nie­dba­nej ulicy Alek­san­dra New­skiego. Że­gnamy się, wy­mie­niamy uprzej­mo­ści. Wcho­dzę do środka. W drzwiach za­uwa­żam, że na­zwa ho­telu Kravt Ne­vsky za­pi­sana jest al­fa­be­tem ła­ciń­skim, nie cy­ry­licą. Re­cep­cjo­nistka nie mówi jed­nak w żad­nym eu­ro­pej­skim ję­zyku i bar­dzo się cie­szy, że znam ro­syj­ski.
Pro­jek­tanci wnętrz mu­sieli się nie­zwy­kle sta­rać, żeby zro­bić z ho­telu miej­sce świa­towe. Od razu za­uwa­żam, że me­ble są z Włoch, a na dnie umy­walki po­ły­skuje błę­kitny na­pis Pa­ris. Jest już pra­wie druga w nocy, więc szybko za­sy­piam. Na łóżku za­sła­nym po­ścielą z IKEI.
Na­stęp­nego dnia w Pe­ters­burgu wy­grywa po­nura po­go­dowa sta­ty­styka. Oczy­wi­ście jest po­chmur­nie. W ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji do­staję bar­dzo nie­ro­syj­skie śnia­da­nie: fran­cu­skie to­sty z awo­kado i latte z wło­skiego eks­presu. Za po­si­łek nie­stety trzeba pła­cić osobno, i to słono, ża­łuję, że nie mam czasu się tym wszyst­kim de­lek­to­wać. Jem szybko, bo się spie­szę i aku­rat pech – blo­kuje się kasa fi­skalna. Mło­dziutka kel­nerka, która musi mi wy­dać resztę, nie umie jej otwo­rzyć. Stoję nad nią lekko znie­cier­pli­wiona. Dziew­czyna prze­pra­sza, pro­po­nuje, że­bym za­pła­ciła kartą, czego nie­stety zro­bić nie mogę, bo wsku­tek sank­cji płat­no­ści elek­tro­niczne za­chod­nimi kar­tami zo­stały w Ro­sji za­blo­ko­wane. Tłu­ma­czę to kel­nerce, która bez­sku­tecz­nie po­na­wia próbę otwar­cia kasy. Na­gle staje się coś, czego się zu­peł­nie nie spo­dzie­wa­łam: kel­nerka wy­bu­cha pła­czem. Jest to praw­dziwy szloch. Dziew­czyna wy­daje się nie­po­cie­szona. Moje nie­zręczne py­ta­nie, czy to może jej pierw­sze dni w no­wej pracy, tylko po­gar­sza sy­tu­ację.
– Je­stem tu od roku! – za­lewa się łzami kel­nerka.
Pro­szę, jak umiem, żeby się nie przej­mo­wała, prze­cież nic ta­kiego się nie stało. Zer­kam na ze­ga­rek i pro­po­nuję, że przyjdę po pie­nią­dze póź­niej. Dziew­czyna błaga jed­nak, że­bym ni­g­dzie nie od­cho­dziła.
– Będę miała nie­przy­jem­no­ści, pro­szę, niech pani za­czeka…
Sia­dam z po­wro­tem przy sto­liku. Kel­nerka czy­ści gło­śno nos, a po­tem znowu wy­ciera łzy. Te­le­fo­nuje, znika w to­a­le­cie. Wresz­cie po kilku mi­nu­tach po­ja­wia się ko­lega w ba­ro­wym uni­for­mie, który w ciągu kilku se­kund na­pra­wia urzą­dze­nie. Z szu­fladki wy­ska­kuje moja reszta. Kel­nerka jesz­cze raz prze­pra­sza, po­ciera za­czer­wie­nione oczy:
– Dziś rano się do­wie­dzia­łam, że wzięli na wojnę mo­jego chło­paka.

 
Za­nim wyjdę do mia­sta, wra­cam do po­koju jesz­cze dwa razy – po pa­ra­solkę i cie­plej­szą kurtkę, w ho­telu będę do­piero póź­nym wie­czo­rem. Po po­łu­dniu spo­ty­kam się z Leną, młodą na­uczy­cielką ro­syj­skiego, która zgo­dziła się to­wa­rzy­szyć mi w wę­drów­kach po mie­ście. Kiedy prze­cho­dzę przez szklane drzwi od­dzie­la­jące za­chodni luk­sus ho­telu od po­nu­rej rze­czy­wi­sto­ści, mam przed oczami za­pła­kaną twarz kel­nerki. Nie wiem, czy Ro­sja­nie kie­dyś od­zy­skają współ­czu­cie Eu­ropy i pew­nie łzy tej dziew­czyny po­winny mnie w ogóle nie wzru­szać. Ale wzru­szyły. Chęt­nie bym te­raz za­pa­liła pa­pie­rosa, choć po­smak emo­cjo­nal­nego dys­kom­fortu ra­czej nie znik­nąłby od dymu…
Idę do końca ulicą, mi­jam za­py­ziały spo­żyw­czy, za­mknięty na głu­cho bar oraz sklep z ar­ty­ku­łami dla my­śli­wych. Skrę­cam w prawo i per­spek­tywa od razu się zmie­nia. Wcho­dzę na pro­spekt New­ski, główną ulicę mia­sta. Znam tę na­zwę jesz­cze z czy­ta­nek, z pod­sta­wów­ko­wych lek­cji ro­syj­skiego. Przy­kle­iła mi się w pa­mięci, jak wiele in­nych okre­śleń, które wtedy, lata temu, wy­da­wały się do ni­czego nie­przy­datne. Chyba na­wet po­wąt­pie­wa­łam w ich ist­nie­nie, po­dob­nie jak w re­al­ność le­gen­dar­nego obozu dla pio­nie­rów w Ar­teku na Kry­mie, ide­ali­zo­wa­nym we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach do ru­skiego. Wtedy po­dej­rze­wa­łam, że ma­low­ni­cze wa­ka­cyjne scenki i ob­razki mają od­wró­cić na­szą dzie­cięcą uwagę od re­aliów typu Czar­no­byl. Chyba się uda­wało, bo na­wet je­śli się do tego gło­śno nie przy­zna­wa­li­śmy, to prze­cież bar­dzo chcie­li­śmy po­je­chać nad Mo­rze Czarne i spać w na­mio­cie z pio­nie­rami ze wszyst­kich kra­jów so­cja­li­stycz­nych, zo­ba­czyć ska­fan­der Ju­rija Ga­ga­rina i ko­pię łu­no­chodu, ła­zika do ba­dań po­wierzchni Księ­życa…
Pro­spekt New­ski ist­nieje na­prawdę. Na chod­ni­kach pełno lu­dzi, fa­sady bu­dyn­ków co­raz oka­zal­sze, środ­kiem pę­dzą sa­mo­chody i au­to­busy. Kiedy spo­gląda się na plan mia­sta w Go­ogle Maps, wi­dać, że ulica jest krzywa, a w miej­scu za­ła­ma­nia pro­stej znaj­duje się tu­szu­jący tę nie­re­gu­lar­ność plac Po­wsta­nia. Nie­mal wszystko w sta­rym Pe­ters­burgu było wzno­szone na szybko, si­łami chło­pów nie­wol­ni­ków. Pro­spekt New­ski bu­do­wano jed­no­cze­śnie z dwóch stron – ze wschod­niej i za­chod­niej. Ro­bot­nicy mieli się spo­tkać po­środku, ale coś nie wy­szło. Kiedy car się o tym do­wie­dział, wpadł w fu­rię. Nie było jed­nak in­nej rady, jak po pro­stu ten błąd za­tu­szo­wać. Plama łaty – placu, po­łą­czyła nie­prze­ci­na­jące się od­cinki ulicy.

 
Im bar­dziej pro­spekt New­ski zbliża się do rzeki Newy, tym bar­dziej pięk­nieje i ro­śnie. W oko­licy mo­jego ho­telu do­piero się za­czyna, roz­pę­dza. Jesz­cze nic nie prze­po­wiada wspa­nia­ło­ści, które wkrótce ukażą się oczom przy­by­sza.
Ulica miała być pe­ters­bur­ską aleją Champs Ély­sées. I choć za­bra­kło tak ce­nio­nej w kla­sy­cy­zmie sy­me­trii, to jed­nak od po­czątku przy­cią­gała re­zy­du­ją­cych w Ro­sji naj­szy­kow­niej­szych kup­ców i ju­bi­le­rów, a po pie­re­strojce rów­nież i naj­bar­dziej luk­su­sowe marki, tak po­żą­dane przez ro­syj­skie ele­gantki sym­bole zgni­łego Za­chodu.
Są więc na New­skim sklepy Lo­uisa Vu­it­tona, Diora czy Prady. Te­raz, w paź­dzier­niku 2022 roku – wszyst­kie po­za­my­kane. W wi­try­nach wi­szą enig­ma­tyczne in­for­ma­cje – „za­mknięte z po­wo­dów tech­nicz­nych”, „cza­sowo za­mknięte, za­pra­szamy do od­wie­dze­nia strony in­ter­ne­to­wej”. Żad­nej wzmianki o woj­nie z Ukra­iną, ani słowa o sank­cjach. Na ra­zie po pro­stu znik­nął per­so­nel i znaczna część ko­lek­cji, ale sklepy nie są zu­peł­nie pu­ste. Pew­nie wciąż cze­kają, co się sta­nie, na którą stronę prze­chyli się szala zwy­cię­stwa. Luk­sus nie lubi po­śpie­chu ani dra­stycz­nych zmian. Ile jest w Eu­ro­pie tak pięk­nych i re­pre­zen­ta­cyj­nych ulic? Na ra­zie można po pro­stu przy­ga­sić świa­tła i utrzy­my­wać okno wy­sta­wowe w czy­sto­ści. W ten spo­sób wzbu­dzać tę­sk­notę za daw­nym po­rząd­kiem i jed­no­cze­śnie nie zwal­niać miej­sca, na które pew­nie już czają się kon­ku­renci ze Wschodu, tacy jak sieć skle­pów Mon­gol­ski Kasz­mir czy też Bia­ło­ru­ski Try­ko­taż, któ­rych bu­tiki już są w oko­licy. Wi­dzę otwarty sklep Paula Smi­tha. W środku kilka osób. Dro­ge­rie Yves Ro­cher też dzia­łają w naj­lep­sze. To nie ich wojna.
Chcę przejść do sa­mego końca słyn­nej ulicy, ale to pra­wie pięć ki­lo­me­trów. Jest zimno, za­czyna pa­dać. Wsia­dam do tro­lej­busu, żeby skró­cić drogę. Za szybą mi­gają sklepy, ka­wiar­nie, ko­biety z siat­kami, dzie­cięce wózki, psy na smy­czy. Z okien po­jazdu wiel­ko­miej­skie ży­cie Pe­ters­burga wy­daje się zu­peł­nie zwy­czajne. Ale to tylko po­zory. Przy­glą­dam się moim współ­pa­sa­że­rom. Oczy­wi­ście nikt nie pa­trzy mi w oczy. Mimo względ­nego tłoku ani jedna osoba nie zde­cy­do­wała się na to, żeby usiąść koło mnie. Wy­glą­dam obco (za­pewne przez wy­sta­jące spod czapki dredy), je­stem obca, a od ob­cych le­piej w nie­pew­nych cza­sach trzy­mać się z da­leka.
Wy­sia­dam przy mo­ście na Fon­tance. Stąd już nie­da­leko do naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nej czę­ści mia­sta: placu Pa­ła­co­wego. Oprócz zie­lono-bia­łego Pa­łacu Zi­mo­wego, sie­dziby ca­rów, gdzie mie­ści się mu­zeum Er­mi­taż, stoi tam ma­sywne gma­szy­sko Sztabu Ge­ne­ral­nego oraz nie­mal pięć­dzie­się­cio­me­trowa ko­lumna Alek­san­dra. Dzie­więt­na­sto­wieczne damy bały się jeź­dzić wo­kół niej po­wo­zem. Na­wet ja dziś mam nie­przy­jemne uczu­cie, że wa­żący sześć­set ton ko­los może ru­nąć. Dzi­waczny po­mnik ster­czy na nie­mal pu­stym placu, le­dwo wi­dać, że tę ko­lumnę zwień­cza rzeźba przed­sta­wia­jąca anioła z krzy­żem w dłoni. Ta naj­wyż­sza tego typu kon­struk­cja na świe­cie ma w so­bie coś nie­zwy­kle po­tęż­nego i ab­sur­dal­nego. Tak jak wiele rze­czy w Ro­sji. My­ślę, że w ar­chi­tek­tu­rze Pe­ters­burga, mia­sta zbu­do­wa­nego po­spiesz­nie, na pust­ko­wiu, we­dług im­pe­rial­nego za­my­słu cara, można się do­szu­ki­wać ana­lo­gii do sys­temu wła­dzy w tym kraju. Ro­bił to wcze­śniej wspo­mi­nany już przeze mnie mar­kiz de Cu­stine, któ­remu cie­ka­wość i roz­bu­do­wana sieć kon­tak­tów umoż­li­wiły praw­dzi­wie szpie­gow­ską ob­ser­wa­cję rzą­dzo­nego przez cara pań­stwa. Po­dobno Mi­ko­łaj I wpadł w wielki gniew, kiedy przej­rzał cztery tomy dzieła de Cu­stine’a i choć po­ża­ło­wał, że wpu­ścił Fran­cuza na sa­lony, z pa­sją wczy­ty­wał się w jego re­la­cję. Jest coś eks­cy­tu­ją­cego w by­ciu pod­glą­da­nym, w ana­li­zo­wa­niu tego, jak wi­dzą nas inni.
Miej­sce, w któ­rym te­raz stoję, wy­daje się ide­al­nym punk­tem ob­ser­wa­cyj­nym. Kiedy do Pe­ters­burga przy­je­chał Ka­pu­ściń­ski, też za­du­mał się nad pustką i po­tęgą placu Pa­ła­co­wego. Jego zda­niem kom­po­zy­cja placu uosa­bia praw­dziwy cha­rak­ter i struk­turę wła­dzy w Ro­sji:
„Jej formę naj­wyż­szą sym­bo­li­zuje Pa­łac Zi­mowy – sie­dziba pa­nu­ją­cego. Na­to­miast jej pra­wym ra­mie­niem, naj­waż­niej­szym i je­dy­nym, nie jest ani wła­dza du­chowa (nie wi­dać tu cer­kwi), ani wła­dza przed­sta­wi­ciel­ska (nie wi­dać tu bu­dynku par­la­mentu), ale ar­mia, woj­sko, oręż (gmach Sztabu Ge­ne­ral­nego)” – pi­sał w Im­pe­rium.
Jest jesz­cze rzeka, która swoim pięk­nem do­daje pla­cowi ma­je­statu. Roz­lewa się sze­roko, Pa­łac Zi­mowy wy­daje się dry­fu­jącą na niej wy­spą. Pa­mię­tam, jak wiele lat temu pły­nę­łam po Ne­wie tu­ry­styczną łó­deczką. Był cie­pły letni wie­czór. Je­den ze współ­pa­sa­że­rów, żoł­nierz w ga­lo­wym mun­du­rze, le­ciutko wsta­wiony, po­mógł nam otwo­rzyć bu­telkę piwa. Zro­bił to bar­dzo spraw­nie, wy­ko­rzy­stu­jąc je­den ze swo­ich licz­nych or­de­rów. Nie wiem, jak za­cho­wa­ła­bym się dziś w to­wa­rzy­stwie ro­syj­skiego woj­sko­wego. Trudno by­łoby zresztą spo­tkać te­raz, kiedy trwa mo­bi­li­za­cja, zre­lak­so­wa­nego mun­du­ro­wego na prze­pu­stce. Zdo­bywcy or­de­rów i od­zna­czeń za­jęci są czym in­nym.
Za­nim spo­tkam się z Leną, chcę od­wie­dzić pewną or­ga­ni­za­cję, która – jak przy­pusz­czam – ma w związku z mo­bi­li­za­cją mnó­stwo ro­boty. Zer­kam na plan mia­sta w ko­mórce. Naj­szyb­ciej do­jadę me­trem. Bę­dzie tylko jedna prze­siadka.
Zni­kam pod zie­mią na sta­cji Go­sti­nyj dwor. Stromy zjazd w dół może prze­ra­żać cier­pią­cych na klau­stro­fo­bię. Pe­ters­bur­skie me­tro na­leży do naj­głęb­szych na świe­cie ko­lei pod­ziem­nych. Re­kord bije sta­cja li­nii nu­mer pięć Ad­mi­rał­tiej­skaja na głę­bo­ko­ści 86 me­trów. Dla po­rów­na­nia: war­szaw­skie me­tro to naj­czę­ściej tylko ja­kieś pięć me­trów w dół, a naj­głę­biej po­ło­żona sta­cja lon­dyń­skiego Un­der­gro­undu to nie­całe sześć­dzie­siąt.
Ru­chome schody wy­dają się nie mieć końca. Mi­jam wpa­trzo­nych we wła­sne stopy pa­sa­że­rów i re­klamy spe­cjal­nej ope­ra­cji woj­sko­wej w Don­ba­sie. Li­tera Z jest wszech­obecna rów­nież pod zie­mią.
Po­ciąg pod­jeż­dża, udaje mi się usiąść koło sta­ruszki, która na mnie nie pa­trzy, tylko po­spiesz­nie się od­suwa. Mu­szę się do­stać do sta­cji Do­sto­jew­skaja. Nie­da­leko jest sie­dziba Sol­diers’ Mo­thers, or­ga­ni­za­cji wspie­ra­ją­cej ro­dziny żoł­nie­rzy oraz re­kru­tów, udzie­la­ją­cej po­mocy na przy­kład w przy­pad­kach die­dowsz­cziny, czyli fali. Człon­ki­nie sto­wa­rzy­sze­nia wie­lo­krot­nie wy­po­wia­dały się w za­chod­nich me­diach, mie­wały nie­przy­jem­no­ści. O Sol­diers’ Mo­thers opo­wiada w swo­jej świet­nej książce Pan­drioszka Kry­styna Kur­czab-Re­dlich. Tak się zło­żyło, że ta or­ga­ni­za­cja ura­to­wała syna jej zna­jo­mej. Dzięki po­mocy dzia­ła­czek udało się upo­zo­ro­wać śmierć drę­czo­nego w ko­sza­rach chło­paka i w ten spo­sób umoż­li­wić mu ucieczkę z woj­ska i osta­tecz­nie z Ro­sji.
Przy­pusz­czam, że za­rząd Sol­diers’ Mo­thers może mieć te­raz w związku z tak zwaną czę­ściową mo­bi­li­za­cją po­ważne kło­poty. In­sty­tu­cja mie­ści się w sta­rej ka­mie­nicy w cen­trum, przy ulicy Ra­zje­zżaja. Nie udało mi się z nimi umó­wić. Te­le­fon mil­czał, na mejle nie było od­po­wie­dzi, poza enig­ma­tyczną in­for­ma­cją, że praw­do­po­dob­nie ni­kogo nie bę­dzie w biu­rze w ter­mi­nie, kiedy je­stem w Pe­ters­burgu. Ro­zu­miem, że dzia­łaczki mu­szą za­cho­wy­wać czuj­ność. Za­pewne nie prze­ko­nał ich mój wy­wód o książce, do któ­rej zbie­ram ma­te­riały. A może uznały, że spo­tka­nie ze mną jest ry­zy­kowne. Po­sta­na­wiam jed­nak spró­bo­wać jesz­cze raz, oso­bi­ście. Po­ja­wię się na miej­scu w go­dzi­nach dy­żuru or­ga­ni­za­cji. Nie­stety drzwi są za­mknięte. Dzwo­nię po raz ko­lejny, ci­sza. Stoję na ko­ry­ta­rzu przez pół go­dziny, za każ­dym ra­zem, kiedy otwie­rają się cięż­kie drzwi wej­ściowe, mam na­dzieję, że po­jawi się w nich jedna z dzia­ła­czek, ale jak na ra­zie to tylko są­sie­dzi z tego sa­mego bu­dynku. Tak jak i na ulicy – nikt nie pa­trzy w oczy, nikt o nic nie pyta, wszy­scy za­cho­wują bez­pieczny dwu­me­trowy dy­stans. Kiedy do ka­mie­nicy wcho­dzi młoda ko­bieta w czer­wo­nym płasz­czu, przez chwilę mam cień na­dziei, że mi po­może. Za­ga­duję naj­uprzej­miej, jak po­tra­fię, py­tam, czy wie, kiedy ktoś z Sol­diers’ Mo­thers może się w ka­mie­nicy po­ja­wić. Ko­bieta na­wet się nie za­trzy­muje. Nie pa­trząc mi w oczy, rzuca szorstko:
– Nie znam tej or­ga­ni­za­cji i nie mam z nią nic wspól­nego.

 
Wesprzyj nas