Cała rzecz z ciałami polega na tym: są niewiarygodnie łatwym łupem na żer i nikt niczego nie podejrzewa. Wróciło. To jedno słowo może zmienić całe życie. Fascynująca powieść o ludziach takich, jak my i ciałach takich, jak nasze.


Lia wraz z mężem Harrym i córką Iris są całkiem szczęśliwą rodziną. Do czasu, gdy diagnoza lekarska burzy ich poukładany świat. Nie jest łatwo zaakceptować chorobę brzmiącą jak wyrok, a jednocześnie budować relację z nastoletnią córką, kiedy ma się świadomość, że nie zostało zbyt wiele czasu.

Choć Lia czuje wsparcie męża, są w jej życiu pewne sprawy i ludzie, z którymi musi zmierzyć się sama.

Czy możliwe jest, aby zostawić przeszłość za sobą, skoro komórki naszych ciał zapamiętują wszystko, co się wydarzyło? I jak odejść pogodzonym, kiedy wcale nie jesteśmy gotowi, aby pożegnać się ze światem?

***

• Powieść nominowana do Nagrody Bookera, Goldsmiths Prize, Dylan Thomas Prize oraz Sunday Times Prize.
• Laureatka Desmond Elliot Prize.
• Książka obyczajowa roku według „The Time”, „The New Yorker” i „The Wall Street Journal”.

• Czy język, którym się piszę książkę, może uratować przed śmiercią osobę, którą się kocha? Powieść Mortimer to eksperyment ze wskrzeszania umarłych – a jego rezultat wcale nie jest przesądzony! Ta książka przypomina mi pudełko na sekrety, które trzyma się pod łóżkiem i całuje się je przed snem (z obu stron).
Dorota Kotas

• Fascynująca powieść o ludziach takich, jak my i ciałach takich, jak nasze. Czytałem z narastającą ciekawością i podziwem dla autorki. Po przeczytaniu ogarnęło mnie dziwaczne uczucie, strach i olśnienie zarazem.
Łukasz Barys

• Tę książkę można czytać na wiele sposobów, warstwa po warstwie, aż dotrzemy do sedna… choroby. Niezwykłość lektury polega na tym, że nie da się jej streścić. Trzeba ją czytać uważnie jak mapę pełną tajemnic
Krystyna Kofta

• Macie w rękach książkę o układaniu słów w kształty, poszukiwaniu ich. Macie w rękach – bo wszystkie słowa o chorobie, miłości, cielesności, pożądaniu są boleśnie namacalne w tym świecie, tak przenikliwie realistycznym, że tylko nowotwór jest poetą. Trzymajcie tę książkę mocno.
Zośka Papużanka

Maddie Mortimer
Mapy naszych spektakularnych ciał
Przekład: Agnieszka Walulik
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 11 października 2023
 
 

je­den

Ja

Ja, tu­szu tknie­nie, my­śli mgnie­nie, wy­szarp­nę­łom się u jej po­czątku; nie więk­sze od ka­pi­lary, nie mą­drzej­sze od kan­ta­lupy, z cał­kiem opty­mi­styczną wi­zją tego, jak się po­to­czy moje ży­cie. Od tam­tej pory po­bo­le­wam na jej po­brze­żach. Na­pa­wa­łom się swym bo­so­sto­pym-po-par­kie­cie-prze­my­ka­niem – skąd daw­niej kar­miła, po­tąd, gdzie wa­rzy się jej ciało; sma­ko­wa­łom, za­dra­ski­wa­łom, prze­cie­ka­łom, prze­żu­wa­łom tkanki, za­ka­marki, wę­zły, ko­ści i fałdki tak bar­dzo, tak do­brze, tak mocno, że te­raz czuję się tu jak u sie­bie.
To być może nie­unik­nione, że po tak dłu­gim okre­sie za­czy­nam od­czu­wać pewne nie­za­do­wo­le­nie z faktu wła­snego ist­nie­nia. Nie­ła­two to przy­znać. Ale przy­pusz­czam, że tu­ry­stykę ka­ta­stro­falną można upra­wiać tylko do czasu – po­tem za­czyna się wda­wać stare okrutne en­nui. Grecy jed­nakże ma­wiali, że na po­czątku było wła­śnie znu­dze­nie. Bo­go­wie ule­pili ludz­kość z jego czar­nej, po­zba­wio­nej ży­cia sko­rupy, a to oczy­wi­ście brzmi za­chę­ca­jąco.
Dzi­siaj wdra­pię się może po szcze­bel­kach jej krtani lub po­brzdą­kam w tcha­wicę ni­czym w sztabki ksy­lo­fonu, albo też zgo­tuję czy cofnę ja­kąś tam wła­sną wielką zgrozę, bo cała rzecz z cia­łami po­lega na tym: są nie­wia­ry­god­nie ła­twym łu­pem na żer i nikt ni­czego nie po­dej­rzewa.
Aż wresz­cie, oczy­wi­ście, ktoś za­cznie. A wtedy, oczy­wi­ście, już nie są.

Po­czą­tek końca

Z po­czątku końca Lia za­pa­mię­tała dwie rze­czy.
Pierw­sza: ile mi­nęło czasu, za­nim zmie­niły się świa­tła.
Druga: fakt, że nikt nie zgi­nął.
Stała o jedno przej­ście dla pie­szych od miej­sca, do któ­rego zmie­rzała, w jej pul­sie tęt­nił rytm mia­sta, dzień drep­tał w po­śpie­chu ku go­dzi­nom szczytu. Jej zmy­sły wy­da­wały się nie­ty­powo wy­czu­lone. Może to nerwy tak je po­roz­sie­kały. To było miłe. Miła od­miana. Że czuła się taka od­sło­nięta, taka żywa, gdy stała na tym czer­wo­nym świe­tle i cze­kała, aż świat się od­pau­zuje.
Ja­kiś męż­czy­zna w przy­cia­snym gar­ni­tu­rze wes­tchnął ciężko i za­trzy­mał tak­sówkę.
Dwie ko­biety roz­ma­wiały gło­śno przez te­le­fony, okrawki ich roz­mów wwier­cały jej się w kark; No więc ja mu na to, że nic nie po­ra­dzisz, mó­wię, skoro się tak czu­jesz. Za­re­zer­wo­wa­łam wi­zytę na ju­tro na czter­na­stą trzy­dzie­ści, w lo­dówce zo­sta­wi­łam resztki za­pie­kanki, mo­żesz so­bie od­grzać w mi­kro­fali. Nie­stety, płat­ność wy­łącz­nie kartą. Nie wrócę późno. Boże, za­wsze mam ta­kie wy­rzuty su­mie­nia. Tylko pa­mię­taj, na­karm kota.
Lia uszczyp­nęła się w ak­sa­mit płatka usznego i za­częła roz­my­ślać o tra­ge­dii.
Który to po­eta stwier­dził, że trwałe po­czu­cie tra­ge­dii
może pod­trzy­mać czło­wieka w przej­ścio­wych okre­sach ra­do­ści?
Który to fi­lo­zof po­wie­dział, że
wszyst­kie tra­ge­die roz­po­czy­nają się od
po­dziwu god­nego spo­koju?
Dzień był pe­łen zgiełku.
Zda­wało się, że wszy­scy są o se­kundę od ka­ta­strofy.
Pa­sek przy płasz­czu pew­nej ko­biety od­bi­jał się od szprych jej ro­weru. Liczba wy­pad­ków ro­we­ro­wych wzra­sta w sta­łym tem­pie pięt­na­stu pro­cent na rok. Po­nad cztery i pół ty­siąca z nich koń­czy się śmier­cią lub po­waż­nymi ob­ra­że­niami – na­pi­sano we wczo­raj­szej ga­ze­cie. Mia­sto cią­gle prze­trze­bia po­pu­la­cję, na każ­dym rogu tra­ge­dia, po­my­ślała Lia, gdy w ja­kimś otwar­tym oknie po­ja­wił się pulchny brzu­szek nie­mow­laka – prze­le­ciała wzro­kiem po pię­trach, li­cząc je z za­ci­śnię­tymi zę­bami, a tym­cza­sem za­chwy­cony bo­bas wy­chy­lił na ze­wnątrz mlecz­no­białą główkę i oparł się pa­lusz­kami o pa­ra­pet.
Cztery pię­tra. Upa­dek byłby z czte­rech pię­ter.
Fluor jest bla­do­żółty, chlor żół­to­zie­lony, a brom czer­wo­no­brą­zowy.
Dziew­czyna w gra­na­to­wym szkol­nym mun­durku za­częła gło­śno po­uczać ko­le­żankę na te­mat pier­wiast­ków.
Bo im ni­żej scho­dzisz, tym flu­orowce ro­bią się ciem­niej­sze.
Lia za­uwa­żyła, że dziew­czyna ma pro­ste, gę­ste rzęsy, które prze­pla­tały się, gdy mru­gała, i pro­fil pe­łen rzad­kiej, mło­dzień­czej urody; taki, co to wy­róż­niał się na tle masy twa­rzy nie­cier­pli­wią­cych się na przej­ściu, i jak to trudno – po­my­ślała – jak to trudno nie dać się roz­pro­szyć cze­muś pięk­nemu.
Nie­mow­lak w oknie znik­nął. Okno się za­mknęło. Na­tu­ral­nie po­czuła ulgę.
Za­czerp­nęła mocny, głę­boki od­dech przez nos, sku­pia­jąc się na roz­cią­ga­niu się że­ber, na otwie­ra­niu się klatki pier­sio­wej, i wstrzy­mała go. Uwię­ziła. Skwier­czące cie­pło ben­zy­no­wego po­wie­trza. Mi­nęły dwa lata, od­kąd ostat­nio szła tymi uli­cami. Prze­cho­dziła przez to przej­ście dla pie­szych. Dwa lata, od kiedy sie­działa i pa­trzyła na skan swo­jego ciała i mó­zgu, przy­pięty do pod­świe­tlo­nego ekranu i uka­zu­jący ciemną plamkę pły­wa­jącą w oko­licy środka. To ciało mo­dze­lo­wate, po­wie­dział wtedy le­karz. Nie ma się czym przej­mo­wać (po­zwo­liła, aby ten prze­cią­gły, prze­pyszny od­dech uciekł jej przez usta), to tylko grube spo­idło łą­czące jedną pół­kulę z drugą.
W ru­chu sa­mo­cho­do­wym po­ja­wiła się luka. Wy­raźna ścieżka łą­cząca jedną stronę ulicy z drugą. Świa­tło na­dal się nie zmie­niło. Ja­kiś męż­czy­zna o ma­to­wej ce­rze po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać, więc dziew­czyna w szkol­nym mun­durku też wy­strze­liła na jezd­nię, cią­gnąc za sobą ko­le­żankę. W tej sa­mej chwili wzrok Lii przy­warł do sa­mo­chodu, który wy­jeż­dżał wła­śnie zza za­krętu, pę­dził przez po­po­łu­dnie. Lia uj­rzała wy­pa­dek, nim jesz­cze do niego do­szło, po­czuła jego moż­li­wość zwa­la­jącą się na jej płuca, tak jak ulewa na­ra­sta cre­scen­dem w coś wię­cej niż zwy­kły deszcz.
Gar­dłowy pisk ha­mo­wa­nia. Zwol­nione pla­śnię­cie zde­rze­nia z ma­szyną. Ugię­cie się chu­dych ko­lan, gdy ciało dziew­czyny ude­rzyło o be­ton. Lia po­czuła, jak czas się za­gina, se­kundy na­kła­dały się jedna na drugą. O Boże, wy­chry­piał gło­śno te­le­fo­niczny głos przy jej uchu, lecz za­nim zdą­żyła się przyj­rzeć, scenę za­lało mro­wie lu­dzi, wszy­scy na­pie­rali, pchali się na wi­zję ma­sa­kry, ci­snęli jak przy­mie­ra­jące gło­dem szczury do nie­spo­dzie­wa­nych okru­chów.
Lia miała ochotę zwy­mio­to­wać.
Dziew­czyna nie żyła. Lia była tego pewna. Po pro­stu to czuła; nowy chłód w po­wie­trzu, spo­wol­nie­nie chmur, za­wrotną zmianę, jaka za­cho­dzi w at­mos­fe­rze, gdy na taki zwy­kły dzień spada tra­ge­dia. Tłum zda­wał się na­mna­żać, a Lia mo­gła my­śleć wy­łącz­nie o tym, że…
ta dziew­czyna już ni­gdy nie opo­wie ro­dzi­com, jak jej mi­nął dzień. Już ni­gdy nie bę­dzie zda­wała eg­za­minu z che­mii ani się nie za­ko­cha, ani nie do­wie się, ja­kie to uczu­cie, gdy do­pad­nie cię wy­jąt­kowo wredne za­pa­le­nie cewki mo­czo­wej; nie wy­je­dzie do Man­che­steru na stu­dia me­dyczne, nie zo­sta­nie le­karką i nie dane jej bę­dzie ura­to­wać czy­je­goś ży­cia, i być może w nad­cho­dzą­cych la­tach inni lu­dzie też umrą wła­śnie z po­wodu tego jed­nego mo­mentu, z po­wodu męż­czy­zny o ma­to­wej ce­rze, który prze­biegł przez ulicę, więc młoda, do­bra z pier­wiast­ków dziew­czyna w gra­na­to­wym szkol­nym mun­durku za szybko wy­bie­gła na jezd­nię, a Lia pa­trzyła, jak cały roz­mi­go­tany po­ten­cjał jej ży­cia roz­pala się na­gle i ga­śnie, ot tak.
Wy­obra­ziła so­bie, jaką po­czu­łaby zgrozę, gdyby po­de­szła, na­chy­liła się po­społu z resztą szczu­rów, ła­god­nie od­gar­nęła włosy z twa­rzy dziew­czyny i od­kryła, że to Iris, jej Iris o oczach do­szczęt­nie wy­zu­tych z ży­cia.
Ciało w do­sko­na­łym po­rządku!, po­wie­dział wtedy le­karz. I zdrowy, szczę­śliwy mózg!
Jakby w ogóle ist­niało coś ta­kiego.
Tłum lekko się roz­stą­pił, więc Lia mo­gła wresz­cie doj­rzeć dziew­czynę, która pod­no­siła się już na nogi, zu­peł­nie jak Iris, gdy miała trzy czy cztery latka i się prze­wró­ciła. Nic mi nie jest, mó­wiła, otrze­pu­jąc się, cała i zdrowa. Ktoś za­pro­po­no­wał, że zbada jej ko­lana. Nic mi nie jest, po­wtó­rzyła, tylko gło­śniej i twar­dziej, z twa­rzą za­ró­żo­wioną od szoku.
Lia nie mo­gła w to uwie­rzyć. Na­tu­ral­nie po­czuła ulgę. Ale też –
ociu­pinkę roz­cza­ro­wa­nia.
Ko­le­żanka dziew­czyny spro­wa­dziła ją z po­wro­tem na bez­pieczny chod­nik i obie za­częły za­no­sić się śmie­chem jak hi­ste­ryczki. Strasz­liwy od­głos od­da­lił się skłę­bioną chmurą w bru­talne mia­sto. Ga­pie ro­ze­szli się szybko, nie­zręcz­nie, wzno­wili swoje wę­drówki, za­wsty­dzeni wła­snym ape­ty­tem na krew, a Lia po­czuła, jak wszystko do­okoła po­woli sty­gnie i się uspo­kaja. Jej umysł za­czął zbie­rać to, co prze­lot­nie się roz­sy­pało, a świa­tła zmie­niły się z chlo­ro­wych na flu­orowe, po­tem na ja­sną bro­mową czer­wień, i świat zszedł
o trzy oktawy
za późno.
Nim do­szła na drugą stronę ulicy,
wpa­dła na
Yeatsa.
Tym po­etą był Yeats.
Fi­lo­zofa na­dal nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć.
Jej wzrok nie od­ry­wał się od chod­nika, póki nie do­tarła do szpi­tala.
Le­karz po­wie­dział, że ma złe wie­ści.
Wró­ciło.
Reszty nie usły­szała.
Po­kój wy­zuł się z wszel­kich dźwię­ków.
Po­zo­stał tylko mro­żący chi­chot dziew­czyny, która nie zgi­nęła. Tak słaby, że zrazu pra­wie nie­do­sły­szalny, ale w miarę jak się przy­bli­żał i sta­wał się wy­raź­niej­szy, do­łą­czały do niego inne głosy, głosy wszyst­kich szczę­śli­wych miesz­kań­ców Lon­dynu, któ­rym le­dwo udało się unik­nąć końca, i ni­czym fala ro­snąca w siłę na fali ich la­ment od­bi­jał się od ce­gły i szkła, aż wresz­cie wtar­gnął szcze­liną szpi­tal­nego okna i wy­peł­nił każdy cen­ty­metr sze­ścienny po­miesz­cze­nia:
Pa­dło na cie­bie, Lia.
Nie na nas.
Na cie­bie.

One

One, na­siona jej na­dziei, chóry jej serca, te­raz wy­bu­dzają się wszyst­kie z sze­le­stem.
One, z tymi swo­imi hi­sto­riami, wąt­kami, pie­śniami i re­me­diami, prze­cią­gają się spod mgli­sto-gę­stego koca snu, gdy wieść o moim ma­łym od­kształ­ce­niu sze­rzy się ni­czym po­dmuch wia­tru od trzewi, tnący jak nóż i oczysz­cza­jący at­mos­ferę,
i
mu­szę przy­znać, że na­wet mile mnie to łechce.
W końcu nie da się oszli­fo­wać dia­mentu bez odro­biny tar­cia, a poza tym to w su­mie piękne, jak one po­dry­gują i zie­wają, otrzą­sają się i mla­skają, i po­cią­gają no­sami, mo­kre i ze­sztyw­niałe jak psy wę­szące du­cha,
go­towe bez­par­do­nowo mnie zga­sić.

Jak

Uczu­cia wa­rzą się w róż­nych miej­scach w za­leż­no­ści od ciała. Naj­szczer­sze im­pulsy czło­wieka mogą mieć po­czą­tek w jego rę­kach lub sercu, w pal­cach u nóg, krtani, dło­niach lub udach. Lia naj­pierw od­czu­wała więk­szość rze­czy w żo­łądku.
Przy­kład: gdy po raz pierw­szy po­czuła mi­łość, wszystko za­rzy­gała.
To było w dniu, kiedy ten przy­bysz ob­mył jej stopy. Od­nio­sła wtedy wra­że­nie, że coś bar­dzo głę­boko za­grze­ba­nego gwał­tow­nie prze­dziera się wzdłuż jej błony ślu­zo­wej – i na­gle wy­rzu­cała z sie­bie całą treść żo­łądka na jego zręczne dło­nie, mię­dzy wła­sne drobne palce u stóp. A on na­wet się nie skrzy­wił ani nie wzdry­gnął, tylko znowu za­nu­rzył ręce w wia­drze z wodą i gąbką oczy­ścił jej nogi z wy­mio­cin. Lia otarła żółć z brody, wstała z krze­sła i po­chlu­po­tała po scho­dach na górę do swo­jego po­koju, roz­cie­ra­jąc brzuch pod cienką ba­wełną ko­szulki i za­sta­na­wia­jąc się, jak mu się to udało. Jak mu się udało spra­wić, że od­nio­sła wra­że­nie, jakby prze­czysz­cza­nie się jej ciała było czymś naj­zu­peł­niej zwy­czaj­nym, jakby nie było w tym nic szcze­gól­nie obrzy­dli­wego czy na­wet cie­ka­wego – i po­czuła się za­ra­zem bar­dzo do­strze­żona i bar­dzo mała.
Tak więc nic dziw­nego, że kiedy le­karz ob­wie­ścił jej prze­rzuty raka, Lia do­znała wra­że­nia, jakby coś w jej żo­łądku się prze­bu­dziło. Ta­kie głę­bo­kie, prze­cią­głe jak?, ni­czym wil­cze wy­cie. Le­karz po­pa­trzył jej w oczy ze smut­kiem i po­ki­wał głową, ale tak le­ciutko, jakby zga­dzał się z tymi od­gło­sami ko­tło­wa­nia w jej żo­łądku, jak-jak-ja­ku­ją­cymi na zdradę, któ­rej do­pu­ściło się wła­sne ciało.
W dro­dze do domu zwy­mio­to­wała do ko­sza na śmieci przy sta­cji me­tra. Gę­ste, ró­żowe grudy i ka­wałki śnia­da­nia i lun­chu, kwa­śne i mu­su­jące we fleg­mie. Gdyby tak to wy­star­czyło, po­my­ślała. Gdyby można było zwy­czaj­nie zwy­mio­to­wać guza, wy­grze­bać go jak mo­netę z błota, wy­po­le­ro­wać, opra­wić i po­wie­sić w kuchni obok in­nych ob­raz­ków. Prze­ro­bić na ma­gnes na lo­dówkę za po­mocą tego urzą­dze­nia, które Iris do­stała ostat­nio na Gwiazdkę.
Iris. Iris. Jak ona jej o tym po­wie?
Na uli­cach za­padł nie­spo­ty­kany spo­kój.
W domu Lia wspięła się do bez­piecz­nego azylu na pią­tym schodku, gdzie ni­gdy nie działo się nic god­nego od­no­to­wa­nia, i sie­działa tam przez ja­kiś czas, obej­mu­jąc ko­lana. Szkoda, że nie zgo­dziła się, żeby Harry z nią po­je­chał. Na pewno cze­kał te­raz na jej te­le­fon. Je­dyną rze­czą gor­szą od otrzy­ma­nia ta­kiej in­for­ma­cji była ko­niecz­ność jej prze­ka­za­nia. Po­czuła ci­chą wdzięcz­ność za to, że nie bę­dzie mu­siała pa­trzeć na blask zni­ka­jący z jego oczu, na pa­nikę osia­da­jącą na jego po­licz­kach.
Harry ode­brał już po dwóch dzwon­kach.
No i?
Głos miał ciężki od na­dziei.
Wró­ciło.
Ci­sza.
Kurwa.
Ko­lejna, dłuż­sza ci­sza. Skrzyp­nię­cie roz­grza­nych dłoni Lii, mocno ści­ska­ją­cych po­ręcz.
Otóż to. Kurwa.
Harry był naj­bar­dziej ogar­niętą osobą, jaką Lia w ży­ciu spo­tkała. Aż nie wie­działa, co my­śleć o tej jego czy­stej ludz­kiej do­broci – jej ży­cie za­śmie­cało do­tąd tyle osób, które bez wy­siłku ska­kały z jed­nej skraj­no­ści w drugą, że na­uczyła się spo­dzie­wać pew­nych trud­no­ści.
Ni­gdy ni­czego od niej nie żą­dał. Miał w so­bie taką ła­godną, nie­sforną ener­gię i uśmiech ko­ja­rzący się z otwie­ra­ją­cym się spa­do­chro­nem, i choć sam uwa­żał się za osobę po­śled­nią, która rzadko sta­nowi główną atrak­cję wie­czoru – taką, co to bez­piecz­nie do­wie­zie cię na miej­sce i z po­wro­tem – w rze­czy­wi­sto­ści był po ci­chu nie­zwy­kły i Lia nie mo­głaby so­bie wy­ma­rzyć lep­szego part­nera.
Wy­gramy z tym, oświad­czył na­gle Harry, gło­sem zu­peł­nie jak nie jego, już raz nam się udało i te­raz też się uda.
Ta­kie de­kla­ra­cje ni­gdy nie wy­pa­dały do­brze w jego ustach. Ce­cho­wał się zbyt dużą głę­bią my­śli jak na taką pew­ność, był zbyt wni­kli­wym ob­ser­wa­to­rem świata. Lia sta­rała się nie do­pu­ścić do sie­bie znie­cier­pli­wie­nia.
Harry.
No?
Ku­pił­byś coś na de­ser? Coś ta­kiego, żeby było ta­nie, słod­kie i pu­szy­ste.
Za­śmiał się lekko.
Ku­pię naj­ohyd­niej­szy de­ser, jaki uda mi się zna­leźć, od­parł i tym ra­zem za­brzmiał znacz­nie bar­dziej jak on.
Lia usia­dła na końcu ich łóżka i wy­ry­so­wała kształt jego mowy: pa­górki, za­kręty, mia­rowe wgłę­bie­nia:

Bi­twa każ­dego słowa prze­ciwko jego oko­licz­no­ściom:

No więc od czego roz­pocz­nie się bój? Czy na­dej­dzie ja­kieś ostrze­że­nie, ja­kiś sy­gnał, że już się za­czyna? Gra­nie na rogu? Ro­ze­dr­gano-mo­no­tonny tę­tent na ho­ry­zon­cie,
pro­porce na wie­trze?
W za­ci­szu sy­pialni ro­zej­rzała się za pro­por­cami.
Jej płaszcz zwi­sał bez­wład­nie z kra­wę­dzi drzwi ni­czym wy­pchany i wy­nędz­niały strach na wró­ble, za­tknięty głę­boko w swój uświę­cony spła­che­tek ziemi, ma­cha­niem od­pę­dza­jący świat.
Iris nie­długo bę­dzie w domu. Dzi­siaj był jej pierw­szy dzień w gim­na­zjum. Rano wy­szła, pewna sie­bie jak za­wsze, w no­wym mun­durku: ko­szula, spód­nica, dło­nie i stopy o wiele za duże w ze­sta­wie­niu z resztą drob­nej po­staci, i choć Lia była pod ogrom­nym wra­że­niem, to jed­nak na wi­dok od­cho­dzą­cej córki po­czuła, jakby coś się koń­czyło. Jakby ist­niała moż­li­wość, że Iris już nie wróci.
Ze­szła na dół, żeby otwo­rzyć drzwi wej­ściowe, po­cze­kać na nią w progu. Zsu­nęła buty i skar­petki, by po­czuć pod sto­pami prze­szy­wa­jące zimno ka­mie­nia. Spoj­rzała
na ze­wnątrz i
do góry i po­my­ślała:
Ja…
Ja wcale nie wal­czę. Je­stem stała i nie­ru­choma jak wrze­śniowe niebo, w rów­nej mie­rze ego­cen­tryczna i em­pa­tyczna.
Mi­nęło kilka mi­nut i na dro­dze po­ja­wiła się idąca w pod­sko­kach Iris, z ca­łym świa­tem na grzbie­cie, z po­licz­kami zru­mie­nio­nymi po emo­cjach dnia.
A ty co tu tak cze­kasz?, za­py­tała, wska­ku­jąc jej w ra­miona, i Lia po­czuła, jak ulica wstrzy­muje od­dech, jak wy­pu­czają się jej na­wierzch­nie, jak stop­niowo wy­tłu­miają się za­par­ko­wane auta i sy­ko­mory.
Jak było?
A, no wiesz. Tak jak się spo­dzie­wa­łam.
Iris wzru­szyła ra­mio­nami, jakby w ta­kich zmia­nach nie było nic a nic trud­nego. Ulica wy­pu­ściła po­wie­trze. Lia pa­trzyła, jak Iris na wpół ska­cze przez przed­po­kój – jamę ustną domu – po czym znika za za­krę­tem, w gar­dle, i ogar­nęło ją prze­możne wy­czer­pa­nie pły­nące z ko­cha­nia ko­goś tak bar­dzo jak ona w tej chwili.
W kuchni ob­rały ra­zem wa­rzywa. Iris opo­wia­dała z oży­wie­niem o swoim dniu i pod­sku­by­wała je­dze­nie z lo­dówki, jej zmro­żony śmiech kłę­bił się w ja­skra­wym bla­sku elek­trycz­nego świa­tełka. Może, po­my­ślała Lia, gdyby to ona miała sta­nąć do walki, wszystko ja­koś by się po­to­czyło.
Każdy ma wła­sną za­my­kaną szafkę, a to faj­nie. Bo­isko jest ogromne, cały za­be­to­no­wane. I tyle tam sal i ko­ry­ta­rzy, że aż się po­gu­bi­łam, i to kilka razy. Wszy­scy się krę­po­wali. Po­zna­łam kilka ko­le­ża­nek. Ale naj­dziw­niej­sze były krze­sła.

 
Wesprzyj nas