„Wyrok” to fascynujący thriller, będący ważnym głosem w dyskusji o karze śmierci.


Nowe prawo ma na celu wyeliminowanie orzekania kary śmierci.

Prokurator, który jej się domaga, stawia na szali własne życie, jeśli w przyszłości skazany okaże się niewinny.

Justine Boucher wierzy, że wymierzenie najwyższej kary jest jedynym wyjściem w sprawie brutalnego morderstwa. Sąd przychyla się do jej wniosku.

A jeśli się myliła?

Z czasem pojawiają się dowody wskazujące na winę nowego podejrzanego. Nad Justine zawisa groźba egzekucji bez prawa do procesu.

Christina Dalcher jest autorką powieści • VOX, • Q i • Femlandia, które trafiły na listę bestsellerów „Sunday Timesa”. Uzyskała doktorat z językoznawstwa teoretycznego na Uniwersytecie Georgetown. Wraz z mężem mieszka na przemian na południu Stanów Zjednoczonych i w Neapolu we Włoszech.

Christina Dalcher
Wyrok
Przekład: Alina Patkowska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 8 listopada 2023
 
 

WIĘZIEŃ NR 39384, CELA ŚMIERCI

Gdyby nie to, że mam umrzeć, na tym ta historia by się zakończyła. Nie byłoby początku ani końca, zupełnie nic ciekawego, tylko kolejny opublikowany własnym sumptem dziennik więzienny, który sprzedawałby się o wiele gorzej niż wspomnienia lorda Jeffreya Archera[1] z pobytów w rozmaitych miejscach odosobnienia. Moje nazwisko nie pojawiałoby się na ustach prezenterów wiadomości, rodziców i uczniów, lecz zostałoby zapomniane. Byłbym tylko numerem, rządkiem cyfr na pomarańczowym kombinezonie, nikt nie pamiętałby mojej twarzy ani imienia.
Oprócz Emily. Emily by mnie pamiętała. Jake Junior też.
Podczas jednej z ostatnich wizyt, po tym, jak spędzili prawie godzinę przy kontroli bezpieczeństwa, a Emily musiała zdjąć biustonosz z fiszbinami i zmienić swoje najlepsze buty (te z ładnymi sprzączkami, które kupiłem jej na ostatnie urodziny) na za duże kapcie bez metalowych ozdób, nie rozmawialiśmy wiele. Jake Junior, rozdrażniony tym, że jeden z kontrolerów odebrał mu cenne plastikowe wiaderko z klockami Lego, pocałował mnie szybko i zamilkł. Nienawidziłem ich za to, że zabrali mu zabawki. Tak jakbym mógł zbudować sobie wyjście ewakuacyjne z torby plastikowych klocków. Jezu słodki.
Wtedy miałem jeszcze widzenia z kontaktem bezpośrednim. Emily mnie objęła. Uścisk był przyjemny i wystarczająco długi, by mój stary silnik pod pomarańczowym poliestrem zaczął mruczeć, ale na tyle krótki, żeby w głowach strażników stojących w rogach pokoju nie zdążyły się włączyć sygnały alarmowe. Potem usiadła, patrząc na mnie spod delikatnych jak u dziecka rzęs. Tego ranka nie były pomalowane; pewnie się obawiała, że tusz mógłby się rozmazać, gdyby rozmowa przybrała zły obrót, a nawet gdyby nie.
Jake spojrzał na mój kombinezon i stwierdził, że wygląda jak strój roboczy mechanika, tylko w innym kolorze.
– Mechanicy mają niebieskie kombinezony.
Ponad szerokim stołem zmierzwiłem jego włosy, od ostatniego widzenia świeżo przystrzyżone i sterczące na czubku głowy, jakby przygniótł je podczas snu.
– Tak. Na niebieskim nie widać tak smaru i innych plam – powiedziałem.
Potem długo milczeliśmy.
Nie padały takie zdania jak:
– Kiedy wrócisz do domu?
czy
– Chłopaki w warsztacie kupią beczkę piwa i urządzą imprezę, kiedy wyjdziesz.
albo
– Nie mogę się już doczekać, kiedy wrócisz do naszego łóżka.
Takie gadanie dobre jest dla mężczyzn z Bloku C i ich rodzin. Nie dla mnie. Nie dla Emily i Jake’a.
Nasze rozmowy wyglądały inaczej:
– Do środy trzeba podpisać dokumenty dotyczące domu.
– Mama i tata przygotowali wolny pokój dla mnie i dla Jake’a Juniora.
– Marty Kray, ten, który mieszka przy naszej ulicy, kupił twojego forda. Dał mniej, niż chciałeś, ale to zawsze coś.
Same konkrety. Przygotowania do końca, który miał nadejść już wkrótce.
Starałem się nie liczyć w myślach, ile pozostało tych widzeń. Jeszcze jedno, dwa, trzy zwykłe widzenia – o ile można nazwać „zwykłym” widzeniem takie, gdy siedzi się po przeciwnych stronach szerokiego metalowego stołu pod nieustającą obserwacją trzech uzbrojonych strażników, i dozwolony jest tylko przelotny dotyk. A potem jeszcze jedno widzenie. Ostatnie. Starałem się nie zastanawiać, o czym będziemy rozmawiać – lub o czym nie będziemy rozmawiać – podczas tego ostatniego spotkania.
Te myśli zachowywałem na noce, kiedy byłem sam. Kiedy Emily nie mogła zobaczyć moich łez.
Któregoś dnia znów ich zobaczę – moją kochaną Emily z oczami, które zaglądają ci do samego dna duszy, które widzą, co jest kłamstwem, a co prawdą. Mojego małego Jake’a – choć wtedy będzie już dorosłym mężczyzną, a nie sześciolatkiem. Może będzie absolwentem college’u, może się ożeni, może zostanie gwiazdą rocka albo pisarzem. Kto może wiedzieć, dokąd zaprowadzi go życie? Nikt tego nie może wiedzieć. Ale mam cholerną nadzieję, że skończy lepiej niż jego ojciec.
Ją też zobaczę – kobietę, która napisała zakończenie mojej historii. Może wyciągnę rękę i ją odepchnę. Może jej wybaczę. To pierwsze jest bardziej prawdopodobne. Nie mogę mieć pewności, dopóki nie padnie ostatnie słowo tej opowieści. Dla niej, kiedy znów się spotkamy, będę tylko kilkoma słowami na papierze.
Ostatnio miałem dużo czasu na pisanie słów. Ale czas się kończy.

[1] Jeffrey Archer – brytyjski arystokrata, polityk i autor bestsellerowych powieści sensacyjnych. Po pobycie w więzieniu, gdzie trafił w wyniku oskarżenia o krzywoprzysięstwo, opublikował Dzienniki więzienne (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tego popołudnia, kiedy siedzę w gabinecie sędzi Petrus, po głowie krążą mi dwa słowa. Jedno z nich to „morderstwo”. Drugie to „pewność”. Mojej prawniczej duszy nie podoba się żadne z nich z osobna, a połączone brzmią jeszcze gorzej.
– No więc? – Carmela Petrus spogląda na zegarek. Bardziej przypomina stracha na wróble niż kobietę. Liczne liftingi upodobniły ją do obrazu Picassa – same ostre kąty i linie proste. Jest żywym dowodem na to, że nie można oceniać książki po okładce. W środku Petrus jest dobrą kobietą. Empatyczną. Wie, co powiem i dlaczego to powiem.
Nie tylko ona czeka. Reporterzy zaczęli się gromadzić na zewnątrz już ponad godzinę temu, a rodzina przyszła jeszcze wcześniej. Właściwie nie rodzina, a dwie rodziny – kiedy usłyszą moją decyzję, jedna będzie wiwatować, a druga buczeć. Reszta publiczności zgrabnie podzieliła się na dwie grupy u stóp schodów przed gmachem sądu. Krążą dokoła z ręcznie wypisanymi tabliczkami. Połowa chce zesłać tego więźnia jak najniżej, do jakiejś zamkniętej na klucz piwnicy, z której nie ma żadnych szans uciec. Druga połowa trzyma tabliczki z napisami:

EGZEKUCJA PRAWA, A NIE LUDZI!
EGZEKUCJA TO ZALEGALIZOWANE ZABÓJSTWO!
DLACZEGO ZABIJAMY LUDZI, KTÓRZY ZABIJAJĄ LUDZI, ŻEBY POKAZAĆ, ŻE ZABIJANIE JEST ZŁEM?

Myślę, że jeśli kiedykolwiek widziałam sprawę, w której byłby nadmiar obciążających dowodów, to właśnie jest ta sprawa. I zakończy się tym, że po pięciu minutach rozważań ława przysięgłych jednogłośnie wyda wyrok skazujący. Na litość boską, oskarżona się przyznała!
Ale.
Zawsze jest jakieś „ale”. Powinno być. W umyśle prokuratora musi pojawić się ta ostatnia uporczywa wątpliwość, to pytanie, na które nie da się odpowiedzieć. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
A jeśli się mylę?
Znów odzywa się Petrus, niecierpliwie, lecz bez wrogości. Wie, jaka jest stawka.
– No więc?
Słyszę, jak strumień powietrza z wentylatora pod sufitem przesuwa po biurku formularz i jego krawędź zaczyna lekko trzepotać. To jak kropka nad i postawiona przez ponury sędziowski pokój. Nie muszę patrzeć na formularz, czytać kilku zwięzłych zdań napisanych prawniczym żargonem, spoglądać na wykropkowane linie czekające na podpis i datę. Po uchwaleniu ustawy stanowej o środkach naprawczych tekst tego formularza znalazł się na pierwszych stronach wszystkich gazet w całym kraju.
Przez głowę przebiegają mi przyszłe nagłówki. Jeszcze ich nie napisano, ale może się tak zdarzyć.

BADANIE DNA UJAWNIA KRYTYCZNY BŁĄD
SĄD APELACYJNY ODRZUCA WYROK SKAZUJĄCY
POŚMIERTNA REHABILITACJA OFIARY
PROKURATOR Z WIRGINII SKAZANA NA ŚMIERĆ

– Justine, oni czekają. – To znowu Petrus. Słyszę postukiwanie wypolerowanego paznokcia o formularz na drewnianym biurku. – Musisz zdecydować.
Wszyscy czekają. Opinia publiczna, prasa, rodzina siedemnastoletniego wyróżniającego się ucznia, którego morderstwo jest przedmiotem nadchodzącego procesu, oraz rodzina kobiety, która go zabiła. Setki studentów i nauczycieli, którzy wzięli jednodniowy urlop od codziennej rutyny za falistymi murami najbardziej prestiżowego uniwersytetu publicznego w Wirginii, żeby czekać tu na moją decyzję.
Znienawidzą mnie. Cóż, połowa z nich mnie znienawidzi. Ale nienawiść da się przetrwać. Nienawiść nie zabija. Nienawiść to nie to samo co śmiercionośny koktajl przepływający przez żyły albo prąd o napięciu dwóch tysięcy woltów, który zatrzymuje pracę serca. Albo, jeszcze gorzej, dożywotnie poczucie winy.
Biorę arkusz papieru z ręki Petrus i czytam tekst:

Ja, Justine Callaghan, główna oskarżycielka w sprawie Charlotte Thorne z oskarżenia publicznego, niniejszym wnoszę o karę śmierci. Oświadczam, że w przypadku przyszłego uniewinnienia oskarżonej sama stanę na jej miejscu, co będzie służyło jako pełne i sprawiedliwe naprawienie krzywdy zgodnie z Ustawą o środkach naprawczych z 2016 r.

Te dwa słowa wciąż krążą w moim umyśle. Wina. Pewność.
Charlotte Thorne jest winna morderstwa. Jestem tego pewna.

ROZDZIAŁ DRUGI

Z dwoma wyjątkami – o jednym z nich nie mam ochoty myśleć – od siedmiu lat żaden prokurator w Wirginii nie domagał się kary śmierci. To drastyczny spadek w porównaniu z siedemdziesięcioma kilkoma osobami straconymi w latach dziewięćdziesiątych. Po uchwaleniu Ustawy o środkach naprawczych wszyscy przedstawiciele mojego zawodu, mężczyźni i kobiety, byli przerażeni jak cholera. Podobnie było w kilku innych politycznie podzielonych stanach – na Florydzie, w Karolinie Północnej, w Nevadzie.
Mój mąż, gdyby tu był, puchłby z dumy z mojego powodu.
Petrus chrząka.
– Nie chciałabym być na twoim miejscu, Justine. Tym razem zjedzą cię żywcem. – Przeciera oczy, milknie i jej palce przesuwają się na skronie, gdzie zaczynają zataczać kółeczka. W tej chwili Petrus nie przypomina sędzi, lecz raczej ćmę barową po ciężkim weekendzie. – Pieprzona Ustawa o środkach naprawczych. Dlaczego wszystko nie mogło zostać po staremu?
Ma na myśli stanowy zakaz wykonywania kary śmierci. I wyjątek od tego zakazu, znany jako Ustawa o środkach naprawczych.
Wirginia już od kilkudziesięciu lat nie jest jednolitym stanem, w każdym razie funkcjonalnie. Wystarczy spojrzeć na wyniki jakichkolwiek wyborów i linie podziału. Rysują się one jasno: postępowcy na północnych przedmieściach Waszyngtonu DC, w miastach uniwersyteckich Charlottesville i Williamsburg, w Richmond i na południowym wschodzie; bogobojni konserwatyści z dziada pradziada w wielu innych miejscach. Niemal równy podział pięćdziesiąt na pięćdziesiąt procent między niebieskim a czerwonym to tykająca bomba zegarowa. I zarazem to niemal idealny model całego kraju. W chwili, gdy tu stoję, dwadzieścia siedem stanów stosuje karę śmierci, pozostałe dwadzieścia trzy stany jej nie stosują. Sześćdziesiąt procent wyborców chce alternatywnej kary – na przykład dożywocia bez możliwości wcześniejszego zwolnienia – ale ponad jedna trzecia jest zadowolona z obecnego stanu rzeczy.
Nigdy nie rozumiałam tej jednej trzeciej populacji. Przypuszczam, że tylko dzięki nieznajomości niektórych twardych faktów mogą się trzymać swoich opinii jak pijany płotu. Nie wiedzą, jak często popełniane są błędy – każdego roku średnio czterech skazanych na karę śmierci zostaje uniewinnionych. Nie zdają sobie sprawy, że egzekucje nie mają żadnego wpływu na obniżenie wskaźników zabójstw. I choć krzyczą o kosztach dożywotniego utrzymywania w więzieniach wszystkich skazanych za morderstwa pierwszego stopnia, nie mają pojęcia, że jeden przypadek kary śmierci w Teksasie to koszt ponad dwóch milionów dolarów – trzy razy więcej, niż kosztuje umieszczenie kogoś w jednej celi na czterdzieści lat. Więc chcą zobaczyć człowieka na krześle. Albo na wózku. Albo w komorze gazowej.
Chodzi o emocje.
Zawsze mam ochotę zadać tym trzydziestu procentom, tym zagorzałym zwolennikom kary śmierci, bardzo proste pytanie: co poczujesz, jeśli ten człowiek na krześle, na wózku lub w komorze gazowej okaże się niewinny? Ale znam odpowiedź. Są odpowiednie procedury. Mieli możliwość się odwołać. W prawie nie ma miejsca na pomyłki.
– Chcę powiedzieć – mówi Petrus, wyrywając mnie ze statystycznego koszmaru – że nie znoszę tego gównianego gadania: „Mamy zakaz, ale…”. Chcecie się pozbyć egzekucji, w porządku. Świetnie. Zgadzam się. Pozbądźcie się ich. Ogromnie by mi to ułatwiło pracę. Ale nie uchylajcie kilka lat później tylnych drzwi z powodu jakiegoś gnojka, duchowego spadkobiercy Hannibala Lectera i Charlesa Mansona. Matko Boska z którego bądź kościoła, co oni sobie, kurwa, myśleli?
– Chcieli zachować swoje mandaty w parlamencie – mówię. – I odpowiednia sprawa pojawiła się akurat w odpowiedniej chwili. Ustawa o środkach naprawczych miała wszystkich uszczęśliwić. Jedna trzecia populacji, która domagała się sprawiedliwości, dostała to, czego chciała – przywrócenie kary śmierci. Pozostali też dostali to, czego chcieli – polisę ubezpieczeniową, dzięki której żaden prokurator nie będzie się domagał kary śmierci. Chyba nie masz ochoty ponownie tego roztrząsać?
Jej palce znów wędrują do oczu, żeby zetrzeć z nich ból albo żeby nie musiała na nowo oglądać zdjęć dowodowych. Stawiam na to drugie i mimowolnie zamykam oczy, odcinając się od obrazów drobnych ciał. Macha ręką, jakby odganiała owada.
– Nie. Ten proces wciąż śni mi się w koszmarach. W każdym razie – Petrus wskazuje ruchem głowy na okno, za którym czeka tłum – Thorne jest kobietą, więc może potraktują cię ulgowo. Wiesz, że ludzie zawsze niechętnie patrzyli na egzekucje kobiet.
– Bardzo. Galanteria jeszcze nie zginęła, chociaż czasem może się tak wydawać.
W gruncie rzeczy zdawało się, że rycerskie traktowanie morderczyń zawsze miało się dobrze. Istniał w systemie pewien opór przed skazywaniem kobiet na śmierć – oczywiście chyba że przestępstwo było postrzegane jako „niekobiece”. Spośród pięćdziesięciu kilku kobiet, które w ostatnich czasach trafiły do cel śmierci, większość to były takie, które powszechnie uważa się za złe kobiety – skazane za gwałty ze skutkiem śmiertelnym, dzieciobójstwo lub zabicie innej kobiety. Innymi słowy, trzeba było być prawdziwą femme fatale.
Inaczej jest z mężczyznami. Kiedy jeszcze mieliśmy karę śmierci, jeśli mężczyzna zabił, skazywano go na śmierć. Żadna ława przysięgłych ani prokurator nigdy nie brali pod uwagę przy podejmowaniu decyzji męskości skazanego. Może dlatego na każdą kobietę w celi śmierci zawsze przypadało pięćdziesięciu mężczyzn, choć w liczbie zabójstw przewyższali kobiety tylko siedmiokrotnie.
Jak wspomniałam, galanteria wobec kobiet jeszcze nie zniknęła do końca. Chyba że mówimy o złej kobiecie. A Charlotte Thorne to klasyczna zła kobieta.
– W tym przypadku nie sądzę, by patrzyli aż tak niechętnie, Carmelo – mówię. – Nikt, kto spojrzy na Thorne, nie widzi w niej kobiety. Widzą zimnokrwistą morderczynię, potwora, kogoś takiego jak ta prostytutka z parkingu dla ciężarówek na Florydzie dwadzieścia pięć lat temu.
Petrus wydaje dźwięk czystego obrzydzenia i odpowiada:
– Potwora. No tak. – Patrzy na formularz w mojej dłoni, na skrawek papieru, który może zamienić dożywocie w wyrok śmierci dla Charlotte Thorne. – Jeśli wniesiesz o śmierć, Justine, to wiem, że wyrok zapadnie. Jestem tego pewna.
Ja też jestem pewna.
Ale.
Pozwalam, by formularz znów opadł na jej biurko. Niepodpisany.
Wąskie usta Petrus zaciskają się jeszcze bardziej.
– Rozumiem. – Po chwili dodaje: – Wiem, co się stało w tamtej drugiej sprawie. Nie byłaś wtedy sobą. Wiem, że jesteś ostrożna i konserwatywna, a przede wszystkim masz rzadkie poczucie uczciwości. Ale muszę zapytać, tak między nami kobietami. – Zdejmuje okulary i kładzie je na biurku obok formularza. – Gdyby nie uchwalono tej Ustawy o środkach naprawczych i nie zrobiono wyjątku po tamtej, no wiesz, tamtej drugiej sprawie, gdyby wszystko było jak dawniej, co byś teraz zrobiła?
To skomplikowane pytanie, ale moja odpowiedź jest prosta:
– Biorąc pod uwagę charakter zbrodni, stan ciała ofiary i całkowity brak skruchy wykazany przez Charlotte Thorne, mimo wszystko i tak nie wniosłabym o karę śmierci.
– Okej. Osobiste pytanie, Justine. Dlaczego, skoro dowody są niezaprzeczalne?
– Wiesz, dlaczego. Bo jeśli się mylę, nie będę mogła tego cofnąć.
Kiwa głową. Widzę na jej twarzy zarówno zrozumienie, jak i rozczarowanie.
– Cóż, myślę, że powinnaś być bezpieczna, kiedy wyjdziesz na zewnątrz, żeby odczytać wyrok. Wiesz, jak to działa, Justine. Ustawa o środkach naprawczych w pewien sposób chroni twój tyłek, prawda?
– Tak. – Doskonale wiem, jak działa Ustawa o środkach naprawczych.
W końcu sama pomogłam ją napisać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Powiedzieć Petrus to jedno, ale stanąć przed tłumem czekającym na zewnątrz to zupełnie inna sprawa. Lecz jestem chroniona prawem. Nie można na mnie pluć, krzyczeć ani mi grozić. Prawo zrobi to, do czego zostało stworzone. Będzie mnie ochraniać.
W każdym razie tak myślę.
Zabieram swoje rzeczy – torebkę, teczkę, lekki płaszcz, którego potrzebowałam rankiem, gdy w powietrzu wisiał chłód pierwszych dni kwietnia – i ruszam długim korytarzem w stronę westybulu. Panuje tu zwykły ruch. Bramki bezpieczeństwa od czasu do czasu piszczą, uruchamiane przez zapomniane klucze czy kilka monet w kieszeni. Adwokaci specjalizujący się w odszkodowaniach medycznych pędzą na wyścigi do sekretariatu, żeby złożyć pozwy cywilne. Ludzie tłoczą się wokół wokand wywieszonych na ścianach, sprawdzając, gdzie i kiedy muszą się pojawić.
Stawiam kolejne kroki w stronę głównego wejścia i jeszcze raz przywołuję w myślach dowody przeciwko Charlotte Thorne. To mocne dowody, tak solidne i namacalne, że można niemal zacisnąć na nich ręce. Krawędzie mają ostre i wyraźnie zarysowane, i są ciężkie jak bryła ołowiu. Charlotte – znam tę sprawę dokładnie, bo mam jej akta już od ponad roku – wezwała swojego ucznia, żeby się z nią spotkał po południu. Nic w tym niezwykłego. Wielu nauczycieli szkół średnich spotyka się z uczniami. Omawiają oceny, wyniki, frekwencję. Czasami gadają o niczym jak starzy kumple, a nie jak nauczyciel z uczniem.
Ale spotkanie Charlotte Thorne z Robbiem Forresterem było inne z trzech powodów. Odbyło się w domu Thorne. Tematem rozmowy był seks, a nie Szekspir. I Charlotte nie gadała o niczym.
Wystrzeliła z czterdziestkipiątki w pachwinę Forrestera. Dwie kule – po jednej na każde jądro. Odczekała godzinę i zakończyła jeszcze jedną kulą w głowę Robbiego. Potem zadzwoniła na policję, powiedziała, co zrobiła, i oddała się w ich ręce prawdopodobnie po to, by móc wnioskować o uznanie niepoczytalności, co ostatecznie się nie udało.
Wychodzę na słońce i czekam chwilę, żeby moje oczy przyzwyczaiły się do światła. Potem widzę wpatrzone w siebie oczy tłumu. Wszystkie zdają się osiadać na mojej skórze jednocześnie, jak bezczelne muchy, bez cienia lęku. Moje następne słowa przyniosą oczekującym ulgę albo wywołają oburzenie, w zależności od tego, po której stronie ideologicznego płotu siedzą, którego bieguna moralności się trzymają.
Na podeście czeka mikrofon. Podchodzę do niego i reguluję wysokość.
Teraz muchy na mojej skórze wydają się pełzać, wgryzać we mnie, zmieniają się ze zwykłej uciążliwości w coś bardziej złowrogiego. Muszę sobie powtarzać, że to nie muchy, tylko oczy. Tylko oczy, które wydają osąd, ale nie mogą mi wyrządzić realnej krzywdy.
– W sprawie Charlotte Thorne, z oskarżenia publicznego, miasto nie będzie domagać się kary śmierci.
Oczy u stóp schodów zmieniają się w słowa, słowa żądlące jak rój os, których gniazdo poruszyłam w chwili nieuwagi. Słyszę krzyki, wrzaski i pohukiwania godne etatowego szydercy z tylnego rzędu. Co najmniej tuzin osób tworzy krąg, trzymają się za ręce i intonują wersety z Biblii. Być może to Księga Wyjścia. Oko za oko. Ząb za ząb. Wet za wet. Życie za życie. Jasna linia oddziela prawą połowę tłumu od lewej, to jaskrawoniebieski rząd policjantów z dłońmi na pałkach, gotowych do interwencji, gdyby prawa i lewa strona zdecydowały się zamknąć lukę i doprowadzić do starcia. Już tak bywało.
Przede mną w powietrzu leci jakiś przedmiot, biała kulka zatacza łuk na tle błękitnego nieba. Piłka golfowa? – myślę. A może coś gorszego? Dopiero po chwili mój przeciążony umysł zauważa, że to nie kula, lecz owal. Jajko. Trafia mnie w czoło dwa centymetry poniżej linii włosów i rozbija się, lepkie białko i żółtko skapują mi na oczy, kawałki zgniecionej skorupki rozpryskują się na płóciennym blezerze, przyklejają się do niego jak malutkie fragmenty mozaiki.
Przez tłum przebiegają okrzyki radości.
– Szkoda, kurwa, że to nie był granat!
– Należy się tej suce. To był jeszcze dzieciak! – woła jakaś kobieta. – Po prostu dzieciak!
– Może jej dziecko będzie następne – odzywa się kolejny głos i odpowiada mu powszechna zgoda, taki entuzjazm, że nie mogę przestać myśleć o Jonathanie i o tym starym argumencie, który blokuje każdą rozmowę: „Więc jesteś przeciwko karze śmierci? A gdyby to twój syn został zamordowany? Twoja córka? Twój mąż? Wtedy zmieniłabyś ton, prawda?”.
Próbuję tego nie słyszeć, ale słowa wciąż żądlą jak osy.
Naraz czuję ciągnięcie, coś jakby siłę grawitacji po mojej lewej stronie. Mrugam, żeby wyostrzyć spojrzenie i rozpoznać źródło tej siły.
Daniel. Bogu dzięki za Daniela. Mocno trzyma mnie za ramię i przyciskając dłoń do moich pleców, prowadzi mnie w górę po schodach. Obydwoje wracamy do w miarę bezpiecznego schronienia w gmachu sądu.
Sadza mnie na twardym krześle obok stołów kontroli bezpieczeństwa. Jego klarowny brytyjski akcent, złagodzony przez kilka lat pobytu w Stanach, uspokaja mnie:
– Zostań tutaj. Nie ruszaj się. I na miłość boską, z nikim nie rozmawiaj. Przyprowadzę samochód i wrócę po ciebie najpóźniej za dziesięć minut. Jeśli będą czegoś próbować, po prostu zacytuj ustawę, dobrze? Jesteś chroniona.
Nie odpowiadam.
– Dobrze? – powtarza. – Góra dziesięć minut. – Pochyla się w moją stronę i delikatnie ociera mi twarz rękawem. – Pieprzone dranie. Wszystko będzie w porządku.
Patrzę za nim, gdy wycofuje się na drugi koniec korytarza, w stronę wind, które każdego dnia przewożą setki ludzi w górę i w dół. W górę do sal sądowych, gdzie decydują o czyimś losie lub na niego czekają; w dół na parkingi. Kiedy Daniel znika w jednej z wind, sześciu umundurowanych strażników eskortuje zakutą w kajdanki Charlotte Thorne do ostatnich w szeregu stalowych drzwi. Otaczają ją ludzką tarczą.
Morderczyni, myślę.
System nie powinien działać w ten sposób. Istnieją zabezpieczenia uniemożliwiające skazanym spotkanie twarzą w twarz z kimkolwiek z biura prokuratora okręgowego zarówno przed wydaniem wyroku, jak i po. Osobne wejścia, osobne windy, osobne poziomy w podziemnym garażu. Ale wcześniej w tym miesiącu – po prostu mój pech – służbowa winda się zepsuła, części zamienne dotarły z trzytygodniowym opóźnieniem, związkowcy urządzili sobie strajk, no i teraz mamy bliski kontakt przeciwnych stron. Bliższy niż mogłabym sobie życzyć.
Charlotte Thorne patrzy na mnie przez szerokość korytarza i z uśmiechem wypowiada dwa słowa:
– Dzięki, kochana.
Chryste, ta kobieta wydaje się wesoła. Nie, „wesoła” to nie jest odpowiednie słowo. Triumfująca.
– Co się dzieje, pani prokurator? Zabrakło pani odwagi? – szydzi Thorne, a najbliżej stojący strażnik przesuwa się nieco i mówi coś do niej. Być może jest to ostrzeżenie, ale jeśli tak, Thorne je ignoruje. Ta kobieta wie, co robi. Wie, że można ją wysłać do więzienia tylko raz i że wraz z moim oświadczeniem dla czekającego tłumu ze stołu znikła groźba wyroku śmierci. Jest nietykalna i wie o tym. – Nie miałaś wystarczającej pewności, co? Pieprzony tchórz. – Jej słowa przypominają teraz strzały lecące przez korytarz w moim kierunku.
Próbuje mnie sprowokować i na początku nie rozumiem, po co to robi. Ludzie są zaprogramowani na przetrwanie. Ale potem przypominam sobie, że Charlotte Thorne straciła część swojego człowieczeństwa. W końcu jest psychopatką.
Tchórz.
Daniel pewnie by mi poradził, żebym nie traciła opanowania i milczała. Dla niego to łatwe. Pochodzi z kraju, który nie widział egzekucji od 1964 roku i w którym nie wykonano wyroku śmierci na kobiecie od połowy lat pięćdziesiątych, kiedy to Ruth Ellis została powieszona za morderstwo. Poza tym on nigdy nie dostaje trudnych spraw. Pracuje w prestiżowej prywatnej firmie zajmującej się międzynarodowymi oszustwami bankowymi, a nie zabójstwami, a kogo spośród normalnych ludzi obchodzą oszustwa bankowe? Zupełnie nikogo. Sprawy prowadzone przez Daniela przeważnie pozostają niezauważone, nie trafiają do mediów i nikt nie robi z nich sensacji. żadne krzesło elektryczne nie majaczy w wizjach przyszłości ludzi, których Daniel pomaga umieścić w komfortowych, przypominających hotele więzieniach o niskim rygorze i jeszcze niższym poziomie zainteresowania prasy.
– Tchórz! – krzyczy znowu Charlotte.
To jedno słowo sprawia, że wstaję.
Tchórz.
To samo słowo zapewne wisi na ustach tłumu na zewnątrz. Biblijni krzykacze intonują na całe gardło rozdziały i wersety starotestamentowej filozofii prawa tak głośno, że tu, w budynku, słychać każde słowo. Zastanawiam się, czy ktoś z nich na moim miejscu postąpiłby inaczej.
Wracam do głównych drzwi i znów wychodzę na jasne popołudniowe słońce. Nie zawracam sobie głowy wycieraniem resztek jajka z twarzy i żakietu.
Otacza mnie łuk złożony z tuzina mikrofonów. Są ciężkie, masywne i paskudne jak wytykające mnie palce, oskarżycielskie i zimne. Przez moment czuję się tak, jakbym znów miała dwadzieścia pięć lat i znalazła się w północno-zachodnim narożniku Harvard Yard. Otaczające mnie mikrofony były inne, ale wypowiadane przeze mnie słowa takie same jak teraz:
– Posłuchajcie mnie.
Przez tłum stojący pode mną przetacza się kilka okrzyków: „Zamknij się, kurwa” i „Kogo to obchodzi”, a potem zapada cisza.
– Dziś po południu musiałam podjąć decyzję. Musiałam zdecydować, czy skazać człowieka na śmierć.
– Podjęłaś złą decyzję! – krzyczy ktoś.
Ignoruję te słowa, po czym spoglądam bezpośrednio na osobę, która je wypowiedziała – tęgą kobietę w zbyt obcisłym kostiumie, z zaciśniętą na szyi pętlą jedwabnego szalika.
– Dobrze. W takim razie zadam pani pytanie. – Nie spuszczam wzroku z kobiety. – Czy jest pani tego wystarczająco pewna, by położyć na szali własne życie?
– Ona to zrobiła – odpowiada kobieta. – Wie pani, że tak.
– Mówi pani: życie za życie – ciągnę. – Dobrze. Ale wszyscy wiecie, jaka jest teraz stawka. Mam w domu dziecko. Małego chłopca. Nie mogę tak ryzykować.
Prawdopodobieństwo, że Thorne zostanie kiedykolwiek oczyszczona z zarzutów, jest bliskie zeru w skali Kelvina, ale jednak istnieje. Byłabym szalona, gdybym kładła na szali własne życie dla takiego śmiecia jak Charlotte Thorne.
Kobieta w szaliku nie odpowiada, ale jej spojrzenie, na początku kamienne i pewne, teraz łagodnieje.
– Jeśli wysyła się człowieka na śmierć – mówię, nieco podniesiona na duchu jej reakcją – trzeba mieć pewność. Absolutną pewność. W tej grze nie ma powtórzeń. Nie ma odwrotu, nie można powiedzieć „Przepraszam, pomyliłam się”, nie ma resetu, nie można zacząć jeszcze raz od początku. Już nie można.
Chyba mam ich po swojej stronie. Słuchają mnie. A potem jeden z tych, którzy intonowali wersety z Księgi Wyjścia, woła, rozbijając tę krótką chwilę iluzji:
– Jest pani wystarczająco pewna, żeby ją wsadzić do więzienia. Powinno pani wystarczyć pewności, żeby ją wysłać na krzesło. Ona zabiła dziecko, pani Callaghan. Dziecko! Ktoś musi za to zapłacić!
– Prawdziwy chrześcijanin z ciebie! – woła ktoś na lewo od policyjnej linii.
Spotyka się to z równie głośną odpowiedzią z prawej strony:
– Pierdol się, lewacki kretynie!
Zupełnie jakby przed budynkiem sądu stawiła się losowo wybrana reprezentacja Ameryki w całej krasie czerwono-niebieskiego podziału, aby przekazać brzydką prawdę o naszym kraju. Nie tak dawno okrzyki poparcia i potępienia dochodziły z przeciwnych stron – konserwatyści mnie popierali, a liberałowie odrzucali. Pewnie taki właśnie jest prawdziwy świat: można zadowalać niektórych ludzi przez cały czas, można zadowalać wszystkich ludzi przez jakiś czas, ale nie można zadowalać wszystkich ludzi przez cały czas.
Potem, ku mojemu przerażeniu, ktoś podnosi kij bejsbolowy. To wystarcza. Obie strony zbliżają się do siebie przedzielone niebieskim pasem policji, który jest skuteczny przy utrzymywaniu kruchego pokoju, ale nie jest wystarczająco skuteczny, by powstrzymać pięciu mężczyzn, którzy wbiegają po schodach. Prosto na mnie. Gliniarzom udaje się skierować ich z powrotem na dół, ale zostawiają przy tym bez ochrony szeroki pas granitu, ziemię niczyją, która służy jako przypomnienie, że każdy stoi po jednej ze stron.
Młoda kobieta, znacznie młodsza od tej w jedwabnym szaliku, przeciska się na przód. Może mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, ale jest tak szczupła, że sprawia wrażenie nastolatki. Ma ze sobą dziecko, chłopca ze smugą brudu na policzku i zaciśniętym w ręce samochodzikiem. Zatrzymuje się przy żółtej taśmie policyjnej, chwilowo pozostawionej bez ochrony, i patrzy na mnie oczami pełnymi łez.
– Mówi pani, że nie ma odwrotu. Stoi tam pani i mówi mi, że nie można zacząć od nowa. – Głos jej się łamie, miękki akcent z zachodniej lub południowej Wirginii cichnie. Potem kobieta zbiera się w sobie i kontynuuje: – Szkoda, że nikt tego nie powiedział siedem lat temu, pani Callaghan. Mój synek też tego żałuje.
Mogłaby rzucić się na mnie, podejść na tyle blisko, by mnie uderzyć w twarz albo przynajmniej opluć, ale nie robi tego. Stoi w miejscu, jedną ręką trzymając synka, drugą zaciska mocno na pasku wytartej brązowej torebki.
Wiem, kim ona jest.
To Emily Milford. Ostatni raz widziałam ją siedem lat temu, w dniu, gdy Carmela Petrus skazała jej męża na śmierć.
Teraz reporterzy hurmem rzucają się na schody, oddalając się ode mnie i kierując się w stronę kobiety z torebką. Pospolite ruszenie, dwadzieścia pięć rekinów jednocześnie wyczuło krew.
– Pani Milford, czy pani…
– Co pani sądzi o Ustawie o środkach naprawczych, pani Milford?
– Czy pani zdaniem pani mąż zasłużył na śmierć?
– Co by pani zrobiła, gdyby pojawiły się nowe dowody? – Reporter, który zadał to pytanie, nie patrzy na Emily Milford, ale na mnie.
A potem inna kobieta przepycha się przez stado drapieżników uzbrojonych w kamery i mikrofony. Ma na sobie elegancki czerwony kostium i kapelusz, taki sam jak wszyscy aktywiści Vity, taki sam, jaki nosiłam i ja, chociaż ten wygląda zbyt dobrze, by mógł pochodzić z pierwotnego źródła. Nachyla się do Emily Milford i szepcze jej coś do ucha.
Emily szeroko otwiera oczy.
– Kazałem ci na mnie zaczekać, a nie rozpoczynać wojnę.
Daniel znów staje przy mnie i tym razem przyciąganie jest silniejsze. Zawraca mnie z powrotem do budynku.
Rzucam ostatnie spojrzenie przez ramię. Dwóm krzepkim policjantom udało się powalić jednego z szarżujących mężczyzn na ziemię – nie lada wyczyn, bo biegnący na czele grupy facet jest wielki jak góra. Z tłumu podnoszą się okrzyki protestu. Niektóre dotyczą rzekomej brutalności policji, inne skierowane są do mnie.
Emily Milford, jej syn i kobieta w krwistoczerwonym kostiumie zniknęli.

 
Wesprzyj nas