Historia miłości, która przetrwała wieki. W drugiej części serii „Podróż przez Czas” Éric-Emmanuel Schmitt z odłamków najpiękniejszych i najważniejszych dla naszej kultury mitów układa zachwycającą epickim rozmachem mozaikę.


Losy pary bohaterów – pełne namiętności i konfliktów, rozstań i powrotów – mistrzowsko łączą się z historią wieży Babel, Abrahama oraz Gilgamesza.

„Brama do nieba” to także studium władzy, tyranii i ludzkiej pychy, w obliczu wojny i narastających napięć społecznych uderzające swoją aktualnością.

Gdzie jesteś, Nuro?
Ile razy jeszcze będę musiał cię stracić, nim odnajdziemy się na dobre?

Noam odradza się, pod czułą opieką Nury odzyskuje witalne siły. Jednak przewrotny los sprawia, że nieśmiertelni kochankowie znów tracą się z oczu.

Bohater wyrusza w długą i niebezpieczną podróż, by odnaleźć tę, której pragnie od zarania dziejów. Gdy dowiaduje się, że władca Babelu Nimrod szuka najpiękniejszej kobiety na świecie, Noam wie już, że obaj mają ten sam cel, a tyran skrywa prawdę o swojej przeszłości…

Tymczasem z rozkazu króla zastępy niewolników wznoszą wieżę, która ma sięgnąć nieba, wynieść człowieka do rangi bogów.

Czy taka zuchwałość może pozostać bezkarna?

Éric-Emmanuel Schmitt
Brama do nieba
Przekład: Łukasz Müller
Seria „Podróż przez Czas”, tom 2
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 października 2023
 
 


NOTA FRANCUSKIEGO WYDAWCY

Podróż przez czas stanowi niebywałe wyzwanie: opowiedzieć dzieje ludzkości w postaci czysto powieściowej, zagłębić się w Historii poprzez historie, jakby Yuval Noah Harari spotkał się z Alexandrem Dumasem…
Ten tytaniczny projekt ekscytuje Érica-Emmanuela Schmitta od trzydziestu lat, będąc pragnieniem, które w końcu wytyczyło pewną życiową ścieżkę. W cieniu innych swoich tekstów (powieści, nowel, sztuk teatralnych, esejów) autor pracował nad nim bez wytchnienia, gromadząc wiedzę historyczną, naukową, religijną, medyczną, socjologiczną, filozoficzną, techniczną, a jednocześnie pozwalając wyobraźni tworzyć silnych, wzruszających, niezapomnianych bohaterów, do których czytelnik się przywiązuje i z którymi się identyfikuje.
Z tej syntezy formacji intelektualnej i talentu pisarskiego rodzi się wyjątkowe dzieło, które prowadzi nas od jednego świata do innego, czemu towarzyszy upadek kultur, i skupia się na tych momentach, gdy zdarzenia, przemiany, rewolucje modyfikują cywilizacje. Za każdym razem teraźniejszość oświetla przeszłość, podobnie jak z czasów minionych wyziera epoka współczesna.
Ta niesłychana podróż zaczyna się od potopu i trwa do naszych czasów. Kluczowe postacie za pośrednictwem swoich przygód miłosnych i zmagań ucieleśniają najważniejsze wydarzenia lub najważniejsze przemiany.

PROLOG

Biegnie.
Ile razy Noamowi udało się uciec?
Biegnie do utraty tchu.
Ucieczka nie jest wyjściem, stanowi jednak pewną metodę: wymknąć się, pomyśleć, działać. Noam opuszcza kryjówkę aktywistów. Trzy dni, zostały mu trzy dni… Jeśli w tym czasie nie uda mu się ujawnić światu ich planu zagłady, zaatakują elektrownie atomowe, doprowadzą do braku prądu, awarii internetu, powszechnej paniki. Wystarczy, że w trakcie tego zamieszania dokonają serii zamachów, by ostatecznie pogrążyć cywilizację w chaosie. Ci radykalni survivalowcy nienawidzą społeczeństwa i przyświeca im tylko jedna myśl: zniszczyć je i ustanowić inne, którego staną się panami.
Biegnie najszybciej, jak potrafi. Noc go przytłacza, ciężka po upalnym dniu. Ani krzty chłodu. Wszystko zastygło w bezruchu, drzewa, trawa dogorywająca z powodu suszy, czarne niebo podziurawione metalicznymi gwiazdami, ziemisty księżyc. Nic nie oddycha. Żadne pohukiwanie nie ożywia lasu, żadne gruchanie nie przyprawia go o drżenie. Noam przemyka przez ten zastygły obraz, ale nie traci czujności: za nim w każdej chwili mogą się pojawić ludzie z Arki, którzy nie zawahają się go zastrzelić.
Biegnie. Strach dodaje mu sił, uwalnia kostki, zwiększa przepływ krwi w udach, pozwala utrzymać równowagę podczas omijania przeszkód, kamieni, korzeni, wybojów. Pędząc w dół wzdłuż skraju posiadłości, wkrótce dotrze do drogi.
Nagle słyszy głuche uderzenia połączone ze świstem: ktoś depcze mu po piętach! Goniąc resztkami sił, kryje się za sosną. Pomiędzy dwoma zbyt głośnymi wydechami, które z trudem udaje mu się uspokoić, wyczuwa gdzieś w dole czyjąś obecność. Przyklejony do pnia, którego żywica brudzi mu dłonie, odzyskuje kontrolę nad oddechem i lepiej słyszy przerywane dudnienie. Skąd się biorą te odgłosy? Rozgląda się dokoła, kieruje wzrok na prawo, na lewo i uświadamia sobie, że uderzenia pochodzą z jego serca, świszczenie z jego oskrzeli: był ścigany tylko przez samego siebie… Wściekły, że uległ panice, zrywa się i biegnie dalej.
Ogrodzenie. W tym miejscu i czujnik, i kamera są wyraźnie widoczne.
Wspina się na szczyt muru, przerzuca nogi nad odłamkami potłuczonego szkła i ląduje w rowie biegnącym wzdłuż drogi. Żegnaj, Arko.
Na dnie jego plecaka leży najważniejszy przedmiot, zabrany fanatykom komputer umożliwiający połączenie między libańską komórką i centralą organizacji. Kiedy Marmud, Charly i Hugo zauważą kradzież, ogarnie ich mordercza furia. Nie ma ani sekundy do stracenia. Noam kieruje się w stronę pochyłego pobocza drogi i pędzi w dół.
Nagle nadjeżdża jakiś kabriolet. Muzyka, która się z niego rozlega, huczy głośniej niż silnik. Orkiestra złożona ze skrzypiec i instrumentów dętych akompaniująca śpiewakowi o przesłodzonym głosie rozwesela ponury krajobraz, zagłuszając dźwięki wydawane przez pojazd, choć ten ryczy niczym wygłodniały lew.
Noam staje na środku drogi.
Samochód, niewzruszony, nadal utrzymuje szaleńczą prędkość.
Noam się waha.
Kabriolet nie zwalnia, pędzi wprost na niego.
Noam, oślepiony przez reflektory, które osaczają go ostrym światłem, trzyma się środka szosy, zachowując czujność, gotów w ostatniej chwili uskoczyć do rowu.
Samochód hamuje gwałtownie niecały metr od niego. Słychać wesoły głos:
– Hej, stary, super! Co za odwaga! To mi się podoba… Skąd wiedziałeś, że zrobiłem przegląd hamulców? To ty mi wysłałeś rachunek?
Silnik i radio gasną, po czym z kabrioletu wyłania się dryblas z zachwyconą miną. Jego kościstą twarz o orlim nosie okala kędzierzawa grzywa. Podchodzi do Noama, gestykulując zamaszyście i chwiejąc się na nogach. Jest wręcz przesiąknięty alkoholem.
– Co ty tu robisz, człowieku, na tym pustkowiu?
– Jadę do Bejrutu.
– Nie ma problemu, podrzucę cię!
Wraca do samochodu, przytrzymuje się go w ostatniej chwili, otwiera drzwi od swojej strony i wskazuje tylne siedzenie. Zajmując miejsce, Noam widzi obok siebie młodego blondyna kurczowo uczepionego siedzenia pasażera.
– To jest Sören, Duńczyk – wykrzykuje kierowca. – Mamy noc na zwiedzanie Libanu. Pozwól, że się przedstawię: Joseph.
Silnik ryczy, jakby miał za chwilę eksplodować, dryblas zwalnia hamulec i pojazd gwałtownie rusza naprzód. Joseph cieszy się hałaśliwie: aby wyrazić swoją radość, potrzebuje decybeli, tych z zaworów, tych z radia i tych z własnych płuc. Niestrudzony, nie przestaje wychwalać piękna i wielkości Libanu, przytaczać niezliczonych anegdot, wtrącać dygresji. Traci wątek, a potem znów wybucha śmiechem.
Gdy tak peroruje, blady z przerażenia Duńczyk wyjaśnia Noamowi, że podczas muzycznego tournée został na jeden wieczór kolegą Josepha, oświetleniowca, i wcale go nie prosił o podjęcie się roli przewodnika. Z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę przemierzyli całe terytorium kraju, od Baalbeku do Tyru, przejeżdżając między innymi obok przyznanej prezydentowi Republiki letniej rezydencji Bejt ed-Din, do której pijany kierowca nawet próbował wejść. Nic nie jest w stanie pohamować usłużności Josepha, który podtrzymuje ten wspaniałomyślny entuzjazm, popijając piwo. Samochód kilkakrotnie omal nie spadł na dno wąwozu, omal nie uderzył w słup, ale Bóg pijaków ma oświetleniowca w swojej opiece.
– Ach! – wzdycha Duńczyk, zakładnik uprzejmości rozpalającej Libańczyka, i marzy tylko o tym, żeby wyskoczyć z tego piekielnego coupé.
Lekceważąc niebezpieczeństwo, Noam zamyka oczy i próbuje wymyślić jakaś taktykę. Z kim się skontaktować? Nie zna prawie nikogo, nie wie, jak funkcjonuje społeczeństwo, w którym się znalazł po ostatniej hibernacji, trwającej całe dziesięciolecia. Jedno imię przychodzi mu na myśl: Hassan.
O dziewiątej na ulicy Alfreda Nakkasza w dzielnicy Al-Aszrafijja Noam dostrzega Hassana, który powierza kluczyki do samochodu dozorcy parkingu. Gdy tylko przechodzi przez drzwi swojego biura, Noam do niego podbiega.
Hassan nie wydaje się zaskoczony. Bez żadnego wstępu obwinia Noama o niezbyt przyjazne zachowanie, zarzucając mu, że nadużył ich znajomości, zadając się z jego kuzynem w Arce. Noam protestuje, zapewnia, że działał w dobrej wierze, i przekonuje go, żeby poszedł z nim na drinka. Hassan jest obrażony. Ten dziennikarz rozmiłowany w luksusie wybiera stary zaniedbany bar z zielonkawymi przepierzeniami. Siadają na lepiących się krzesłach i popijają kawę z wyszczerbionych filiżanek.
Noam wyjawia, co odkrył: Arka, którą kuzyn Hassana, uczciwy survivalowiec, zaprojektował jako proste schronienie na wypadek kataklizmu, jest siedzibą grupy terrorystów związanej z międzynarodową siatką. Opisuje piwnicę naszpikowaną bronią i relacjonuje podsłuchane dyskusje, które odbywały się przy komputerze, oraz końcową rozmowę z przywódcą spisku. Nie warto zdradzać Hassanowi tożsamości lidera, który pojawił się na ekranie: dziennikarz nie miał żadnych szans go spotkać, bo czas przyznany zwykłym ludziom różni się od odwiecznego czasu Dereka. Noam się upiera, przedstawia szczegóły, przekonuje Hassana, że katastrofa wydaje się nieunikniona, chyba że zdemaskują komandosów skierowanych do wysadzenia elektrowni atomowych, zapór i magazynów zawierających dane internetu. Kataklizm jest blisko.
– Trzy dni! Możesz w to uwierzyć? Komórka Zachariasz, działająca w Stanach Zjednoczonych, uderzy za trzy dni.
Hassan, przedstawiciel prasy, teraz już zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale przyznaje, że jest bezsilny. Jego magazyn „Happy Few”, miesięcznik drukowany na błyszczącym papierze, ani nie ma odpowiedniego profilu, ani nie zapewnia szybkiej reakcji, jakiej wymaga ujawnienie takich faktów.
– Zadzwoń do dzienników! – błaga Noam.
Hassan wyklucza, żeby jakakolwiek poważna gazeta zaryzykowała podanie do wiadomości sprawy tej rangi bez choćby minimalnej weryfikacji, ta zaś zajęłaby co najmniej trzy dni.
– Skontaktuj mnie z władzami!
Mimo poważnego tematu rozmowy Hassan wybucha śmiechem. Jako Libańczyk jest pewien dwóch rzeczy, jeśli chodzi o polityków swojego kraju: ich nieskuteczności i skorumpowania. W tym wypadku chętnie sprzedaliby sensacyjną wiadomość Amerykanom lub komuś z Europy.
– Nie obchodzi mnie, że na tym skorzystają – odpowiada Noam – byleby tylko wiadomość się rozeszła.
– Za długo by to trwało! Gdyby nasi przedstawiciele polityczni mieli poczucie, że to sprawa niecierpiąca zwłoki, nie pozwoliliby, żeby nasz naród się pogrążył.
– A tajne służby?
– Hm…
– Czyli nie robimy nic, tylko czekamy na apokalipsę?
– Tego nie powiedziałem. Chodź.
Godzinę później Hassan i Noam przyjeżdżają do magazynu sąsiadującego z bejruckim portem. Szare kamienie wsparte na metalowej konstrukcji tworzą ściany zwieńczone dachem z blachy falistej. Z zewnątrz ani farby, ani tynku, tylko strumienie szczyn u stóp betonowego murku; wewnątrz przytłaczają zaduch i półmrok. Hassan wciska włącznik, neony mrugają, sypiąc iskrami, po czym decydują się roztoczyć ponury blask, który marnie oświetla pomieszczenie. Obaj mężczyźni przeciskają się między dużymi skrzyniami ze sklejki. Woń padliny atakuje nozdrza. Gdy docierają do jakiegoś włazu, wchodzą na spiralne zardzewiałe żelaz­ne schody, a potem natrafiają na opancerzone drzwi. Hassan wstukuje kod, rozlega się sygnał, drugi kod, sygnał się zmienia, trzeci kod i drzwi zostają odblokowane.
Wchodzą do pomieszczenia, w którym wiatraki u sufitu i otwory wentylacyjne zapewniają świeże powietrze. Piętnaścioro młodych ludzi siedzących na wysokich stołkach wzdłuż długiego rzędu półek bębni palcami w klawiatury przed ogromnymi ekranami. Noama intryguje ich zachowanie: z bierną ociężałością skupiają całą energię w opuszkach palców i na mrużeniu oczu. Mięczaki wyposażone w przegrzane kończyny… Te dziewczyny i chłopcy są tak zaabsorbowani tym, co robią, że nie tylko nie zwracają uwagi na siebie nawzajem, lecz także nie dostrzegają gości, którzy właśnie weszli.
– Hakerzy – wyjaśnia Hassan. – Potrafią się włamać na każdą stronę, czy to oficjalną, czy prywatną, należącą do ministerstwa, wojska, przemysłu farmaceutycznego, konsorcjum medialnego lub do jakiegoś miliardera. Gdy już się dostaną do systemu, przeglądają dane, modyfikują je, usuwają albo blokują.
– Po co?
– Taka zabawa. Wyzwanie. Miłość do hakowania.
– Robią to dla pieniędzy?
– Do czego mieliby ich używać? Spójrz, gdzie i jak żyją! Szczur kanałowy nie marzy, żeby zostać szczurem polnym.
Hassan idzie na drugi koniec sali. Wystukuje kod na cyfrowej klawiaturze przy kolejnych obitych stalą drzwiach, popycha Noama i rzuca:
– Cześć, Stan.
– Cz’ść.
Siedzący przed kilkoma monitorami młody człowiek odpowiedział machinalnie, nie wysławiając się wyraźnie ani nie podnosząc wzroku. Jest ogromny. Dwieście kilogramów. Noam nigdy nie widział takiej góry mięsa. Głowa tamtego, choć obrzmiała, wydaje się maleńka na szczycie masy tłuszczu.
– To jest Noam.
– Cz’ść.
Mężczyzna nawet nie mrugnął. Przykute do ekranów gadzie oczy z pożółkłymi rogówkami poruszają się z prędkością światła.
Po dokonaniu prezentacji Hassan zachwala Noamowi techniczną biegłość Stana, wielkiego sygnalisty, demaskatora skandali odpowiedzialnego za liczne zbawienne kryzysy. Złamał zabezpieczenie tajnych akt, rozpowszechnił tajemnice państwowe, postawił pod pręgierzem mediów osobistości, które bezczelnie kłamały. Nikt nie wie, gdzie jest, bo schował się tutaj, a wszyscy, którzy coś ukrywają, czują przed nim strach. Działa pod pseudonimem Serpico.
– Powiedzieć ci coś? – proponuje Hassan tłustej bryle.
– Kej – szepcze Stan, wciąż zastygły w bezruchu.
Przypuszczalnie oznacza to „okej”.
Gdy Hassan informuje go o zdemaskowanym przez Noama spisku, jego siatkówki i palce nadal prowadzą dialog z konsolami. Czy słucha tego, co mu się mówi? – niepokoi się Noam.
– Pomóż nam – prosi Hassan, kończąc relację.
– Kej.
– Rozumiesz powagę sytuacji?
– Kej.
– To kwestia życia i śmierci. Dla świata tak samo jak dla ciebie.
Stan, z czołem pochylonym w stronę ekranów, wykazuje równie małe zainteresowanie rozmową jak pracownik, który przekroczył swój czas pracy.
– Ile?
Podnosi głowę, przygląda się im i powtarza ospale:
– Ile?
Hassan zaczyna krzyczeć: haker nie zrozumiał, że to dotyczy wszystkich! Jeśli zabraknie prądu, jeśli sieć będzie zupełnie zablokowana, to cały świat zostanie sparaliżowany i zatonie, nawet on w swojej kryjówce.
– Ile? Czekam.
Żeby okazać życzliwą cierpliwość, Hassan bierze torebkę, rozrywa ją, wyjmuje pełnymi garściami chipsy, chrupie je.
Potem znów nalega, podkreślając po raz kolejny zbiorowe ryzyko, nieunikniony chaos.
– Ile? – przerywa mu Stan. – Finansuję zespół, lokal, sprzęt, narażam się na niebezpieczeństwo. Ile?
– Stan, jeśli nie nic nie zrobimy, to za trzy dni te pieniądze na nic ci się nie przydadzą.
– Ile?
Noam się domyśla, że Stan, podobnie jak nawiedzeni ludzie, których spotykał z upływem wieków, nie ma już jasnego pojęcia o rzeczywistości. Żyjąc ze swoimi ekranami, upojony mistrzowskim opanowaniem algorytmów, wyobraża sobie, że gdyby świat został unicestwiony, zaprojektowane przez niego nowe oprogramowanie stworzyłoby lepszy. Jego obłąkańcza pewność siebie skłania go do lekceważenia faktów. Nie odrywając tęczówek od monitorów, Stan oznajmia:
– Cztery miliony dolarów.
Hassan jest zdumiony. Zanim jednak da wyraz oburzeniu, Noam ucina rozmowę:
– Zgoda. Cztery miliony dolarów.
Powieki Stana, choć ciężkie, trzepoczą z rozkoszy. Hassan odwraca się do Noama.
– Co? Masz cztery miliony dolarów? Ty?
– Nie, ale wkrótce będę miał.
– Jak to?
– Potrzebuję tylko dwóch rzeczy: trochę gliny i piekarnika. Dostarczysz mi to?
Noam kładzie na łóżku plecak w pokoju gościnnym Hassana, który przygarnął go na noc, i wyjmuje swoje dwa skarby: komputer terrorystów i własny rękopis. Pomimo naglącej sytuacji rzuca nostalgiczne spojrzenie na zeszyty, w których utrwala wspomnienia. Czy je skończy? Uważa, że jego świadectwo jest potrzebne bardziej niż kiedykolwiek. Zaczął je spisywać, ponieważ obawiał się ewolucji ludzkości i chciał objaśnić, jaka droga doprowadziła ją do tego punktu, bo przecież odbył podróż przez czas, ale oto teraz wszystko przyspiesza. Ludzki geniusz nie obejmuje już zdrowego rozsądku. To inteligentne, kapryśne i zuchwałe pozbawione zasad moralnych dziecko, którego moc budowania jest równa mocy niszczenia. Zdolne do najgorszego i do najlepszego, działa bez przenik­liwości, nieustannie flirtując z tym, czego nienawidzi: ze śmiercią. Raz ją odpycha, raz lekceważy, to znów prowokuje, nigdy nie opuszczając tego nieznośnego spotkania twarzą w twarz. Między sobą ludzie udają, że prowadzą dialog, w rzeczywistości jednak każdy zwraca się tylko do jednego rozmówcy, śmierci, bliźni natomiast stanowią zaledwie uboczne szkody lub korzyści.
Noam przewraca kartki pokryte regularnym pismem. Wspomnienia nie ograniczają się do jego życia, lecz składają się na całą ludzką epopeję. Zazwyczaj pisze się, by istnieć. On natomiast pisze, żeby nie przegrać. Właściwie to na jedno wychodzi: rzecz w tym, by nadać wieczny wymiar czemuś, co efemeryczne.
A jednak tego ranka Noam wątpi, czy uda mu się postawić ostatnią kropkę. Siły destrukcji gotowe są zatriumfować. Chociaż na przestrzeni dziejów często był świadkiem tej tendencji, tym razem dostrzega zupełnie nowy element: ludzkość poczyniła takie postępy, że przeszedłszy od potęgi do superpotęgi, zagraża sama sobie.
W którym momencie urwała się jego opowieść? W epoce neolitu, gdy zniechęcony życiem, przeciwstawił się władzy i został stracony w miejscu publicznym…

CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAGINIONA

1

Najpierw był hałas. Ogłuszał mnie bliski, zwarty, ciągły pomruk, na który składały się niskie tony, jedne stłumione, inne donośne, wszystkie przeszywane ostrymi uderzeniami.
Potem była wilgoć. Niczym mokra bielizna otuliła mnie powłoka chłodu, z której jedna kropla trąciła moją wargę. Język zagarnął ją odruchowo, a wtedy ta płynna perła stoczyła się w czeluść mojego gardła, ciężka, ogromna, bardziej zbawienna niż cały bukłak wina.
Na końcu było światło, a raczej jego blask, gdy otworzyłem powieki i ujrzałem mgiełkę niebieskawych oparów.
Usiadłem.
Gdzie się znajdowałem?
Rozejrzałem się dookoła i przyzwyczajając się do huku, który świdrował moje bębenki, doszedłem do wniosku, że leżę w skalnym zagłębieniu graniczącym z wodospadem. Łagodne światło dnia przedzierało się przez wzburzone strugi zamykające kamienną komorę.
Jak długo drzemałem na tych mchach, których aksamit wyścielał głazy?
Masowałem kostki, nadgarstki, potem rozprostowywałem ręce i nogi. Trzeszczenie. Ulga. Przyjemność. Rozgrzewał mnie jakiś miodowy płyn, poczynając od stawów, a potem wysyłając fale rozkoszy do mięśni i ścięgien. Odetchnąłem głęboko. Co za radość! Chwilowo nie próbowałem zrozumieć, co się ze mną dzieje, delektowałem się tym. Napełniałem nozdrza odurzającą wonią cienia, zmieszanymi wyziewami grzybów i próchnicy. Cieszyły mnie dochodzące zza spadającego potoku krzyki ptaków, trzepot skrzydeł, wyraźny plusk rzeki, ogromna przestrzeń, której pozwalało się domyślać echo.
Zmierzyłem wzrokiem własne ciało z dwuznacznym uczuciem, jakby było i nie było moje, równie obce, jak znajome: obce, bo widziałem smukłe łydki atlety, brązowe owłosienie krzepkiego mężczyzny, matową skórę myśliwego; znajome, bo rozpoznawałem każdy jego szczegół.
Musiałem spać dobrą chwilę, pomyślałem, ziewając.
Położyłem się na plecach. Moje źrenice wpatrywały się w sklepienie z jasnego wapienia ozdobione diamentowymi kroplami.
Wspomnienia napływały, wręcz tryskały nieuporządkowane, niczym krzykacze torujący sobie łokciami drogę do drzwi. Było tam zatem Jezioro, Jezioro z mojego dzieciństwa, majestatyczne i kochające, na którego brzegu beztrosko dorastałem. Potem była Fala, ta z potopu, a wraz z nią pojawiły się twarze Mamy, Baraka, Nury, Tibora. Następnie piorun, który w nas uderzył, zniknięcie Nury. I wreszcie objawienie dotyczące mojego niezwykłego przeznaczenia: nie starzeć się. Ogarnęła mnie wówczas rozpacz na myśl o synu Chamie, jego ostatnim oddechu, moich wędrówkach… Wszystko to wyłaniało się z prędkością kataklizmu, który zniszczył nasz Stary Świat. W ciągu kilku sekund wróciła mi pamięć i znów stałem się sobą.
Ponownie usiadłem. Macałem grunt, kierowałem się w stronę krawędzi, zanurzałem przedramię w środek lodowatego wodospadu. Gdzie byłem? Czy przebywałem wśród umarłych? Wszystko miało jednak spoistość rzeczywistości.
Jakim cudem udało mi się przeżyć kaźń?
Zrekonstruowałem ostatnie wydarzenia: pochówek syna, przystanie do zgrai żołdaków, gniew, z jakim wyrzynałem wrogów, których mi wskazywano, popełniona przeze mnie zbrodnia, wyrok, pniak, na którym położyłem głowę, wzniesiony katowski topór, opadające nieubłaganie ostrze, świst, uderzenie, palenie w kręgosłupie, ciemność…
– Na pomoc!
Wrzeszczałem, przykładając ręce do szyi.
– Na pomoc!
Obmacywałem kciukami kark, szczękę, jabłko Adama: żadnych śladów, żadnego bólu. Dusiłem się, ociekając potem. Serce biło mi jak szalone, czułem ucisk w żołądku, myślałem, że zwymiotuję. Zdumienie zmieniało się w przerażenie. Jak to możliwe? Ścięto mi głowę, a teraz budziłem się w środku jaskini, wypoczęty, nienaruszony, bez jednej blizny!
Wstałem. Krew paliła mi żyły.
– Jest tam kto?
Szum potoku nie ustawał, zachowując obojętność.
– Nie ma nikogo?
Nie godziłem się na tę izolację, chciałem, by mnie przygarnięto, by mi wytłumaczono.
Pospiesznie zastanawiałem się, jak opuścić tę jamę, jakby wydostanie się z niej miało wyjaśnić tajemnicę… Kucnąłem i po omacku odkrywałem naturalną ścieżkę biegnącą w prawo. Wstrzymując oddech, przekroczyłem grzmiącą kataraktę i oszołomiony, znalazłem się nagle w pełnym świetle dnia, a przede mną roztaczał się rozległy krajobraz.
Dokoła huczały rwące potoki, a dalej, poza nimi, najeżony krzewami kamienisty stok wtapiał się w zbocza góry. Poniżej, tuż pod spienionymi kaskadami, wzburzone wody kłębiły się w opalizującym zbiorniku, który przybierał turkusową barwę tam, gdzie wiry się uspokajały, a następnie wydłużał się, dając początek rzece. Płynęła przez las iglasty i mogłem śledzić jej kręty bieg jak okiem sięgnąć. Wyżej lśniło czyste, lazurowe, jaskrawe niebo, które przemierzały ptaki drapieżne. Zerkając do tyłu, dostrzegłem ośnieżony szczyt z poszarpanymi wierzchołkami.
Posuwałem się ostrożnie naprzód od otoczaków do głazów, od kałuż do strumyków, ślizgając się, pełzając, skacząc, aż dotarłem do miękkiej ziemi. Padłem całkiem wyczerpany między paprocie i zwinąłem się w kłębek. Teraz, gdy znalazłem się na zboczu, hałas przycichł i lepiej mi się oddychało, lepiej widziałem, spokojniej myślałem.
Brakowało mi części wspomnień. Co się stało, gdy opadł zabójczy topór? Czy przeciął mnie na pół? Prawdopodobnie nie. Ostrze zmieniło kierunek. Tak, zmieniło kierunek, jakie to oczywiste! Straciłem przytomność na tym pniaku, ale nie straciłem życia.
Odetchnąłem z ulgą…
W powietrzu krążyła gromada czerwononogich wieszczków, a w dole wałęsały się dwa lisy, biegnąc truchtem obok siebie. Wstałem i rozejrzałem się po okolicy. Fioletoworóżowe opary przypominające oddech pokrywały parowy, osypiska i mroczny las, którego szpiczaste wierzchołki drżały na wietrze. Gęste niczym chmura stado drozdów przeniosło się na inne zbocze. Nigdy wcześniej nie przemierzałem tego terenu, nie wspinałem się na tak strome wzniesienia, nie wędrowałem przez jodłowe lasy ani nie zbliżałem się tak bardzo do wiecznych śniegów. Jak daleko od Birilu, miejsca moich nieszczęść, mnie zaprowadzono? Niewątpliwie ktoś mi pomógł. Ten horyzont, który przeciwstawiał mi się swoją dzikością, w rzeczywistości skrywał sprzymierzeńców. Może powinienem na nich poczekać?
Chociaż dręczyły mnie pytania, uczepiłem się dwóch pewników: zaopiekowali się mną jacyś ludzie, zaczekam cierpliwie na ich powrót.
Dokuczał mi wściekły głód, lecz w sercu tej rozrzutnej natury z łatwością znalazłem jadalne jagody i szyszki sosnowe.
Gdy już się nasyciłem, odruchowo skierowałem się do ukrytej jaskini. Mimo panującego w niej hałasu i wilgoci przyciągała mnie, bo było to życzliwe, kojące miejsce, łono, w którym mogłem się schronić.
Nocny odpoczynek zakłócała mi natrętna scena: byłem atakowany przez agresywne kruki, które wbijały mi dzioby w oczodoły. Za każdym razem wstrząs wyrywał mnie ze snu; za każdym razem zasypiałem ponownie, gdy się uspokajałem, doszedłszy do wniosku, że to tylko koszmar.
O świcie pochłonęła mnie bez reszty wspaniałość natury i przestałem się martwić. Przez cały ranek przemierzałem okolicę, zbierając pożywienie. Kiedy słońce znalazło się w zenicie, wykąpałem się w stawie, do którego spadały kaskady wody, popluskałem się w nim przez chwilę, a następnie poświęciłem dużo czasu na toaletę: natarłem się ziołami, rozczesałem włosy, spiłowałem paznokcie pumeksem. Z zagłębienia jakiegoś pnia wydobyłem garść miodu, którym nasmarowałem skórę, później zaś powtórnie zanurkowałem i pływałem tak długo, aż opadłem z sił. Ogarnęło mnie wyborne otępienie. Powlokłem się w cień drzewa i ległem na posłaniu z wysuszonych paproci.
Nie wiem, co mi przerwało drzemkę. Wyprostowałem się niczym spłoszone zwierzę i z niepokojem obserwowałem okolicę.
Wyczuwałem czyjąś obecność.
W wodzie nic. W zaroślach nic. W gałęziach nic. Zwróciłem uwagę na wodospad i dostrzegłem przelotnie jakąś sylwetkę, w chwili gdy już znikała, prześlizgując się za kaskadą.
Wspaniale! Wracali moi wybawcy.
Zerwałem się na nogi, gotów wspiąć się na skały prowadzące na szczyt, gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk:
– Noam!
Zadrżałem, nie śmiąc uwierzyć, że rozpoznałem ten głos.
– Noam! – wrzasnęła osoba, która przedostała się do skalnej komory.
W panice rzuciła się na drugą stronę płynnej przegrody, powiodła wzrokiem dokoła i zobaczyła mnie poniżej.
– Noam…
Wzruszona Nura uśmiechnęła się do mnie, otwierając przede mną ramiona.

*

Nie rozmawialiśmy. Nie potrafiłem zrozumieć, co się z nami działo. Przez resztę dnia tylko na siebie patrzyliśmy, dotykaliśmy się, pieściliśmy, obejmowaliśmy, zagłębialiśmy się w siebie. Nasze naskórki prag­nęły siebie nawzajem, nasze usta się spotkały, moje nogi objęły jej nogi, jej ramiona otoczyły moje ramiona. Jako że nie odrywaliśmy od siebie oczu, nikt nie zdołałby wsunąć między nas nawet listka. W obecności Nury prężyło się całe moje ciało, gorące, namiętne, rozedrgane. Już nie potrafiłem odróżnić chwil, kiedy miałem erekcję, od tych, w których jej nie miałem. Albo mój członek eksplorował wnętrze Nury, albo przycis­kałem ją do siebie.
Ile razy się kochaliśmy? Zazwyczaj rozkosz oznacza koniec pożądania, bo spełnienie rozdziela kochanków, którzy zasypiają usatysfakcjonowani, każde na swoim boku. Nie tym razem! Żadna eksplozja nie złagodziła naszego napięcia, żaden skurcz nie odmienił naszego pragnienia, żadne spełnienie nie osłabiło naglącej potrzeby obejmowania się.
Odurzył mnie zapach Nury i wszystkie jego warianty, owocowa nuta jej języka, leśna jej włosów, słona jej ramion, korzenna jej pach, ambrowo-piżmowa jej waginy… To nie była kobieta, lecz pejzaż, obfity i różnorodny, rezerwuar rozkoszy i zachwytów.
Choć wydawało mi się oczywiste, że nigdy się nie znudzę Nurą, uważałem to za cud, że ona ma takie samo nastawienie wobec mnie. Powstrzymywałem się od nadmiernego rozmyślania o tym, delektując się każdą chwilą jak zachwycającym darem.
W nocy, gdy rdzawy księżyc podkreślał miedzianą kreską talię, biodra i uda Nury, ta wykrzyknęła nagle:
– Jestem głodna!
Z zachwytem ofiarowałem jej swoje poranne zapasy, ona zaś opróżniła ze śmiechem własną sakwę, dodając do naszej uczty orzechy włoskie, migdały i jabłka. Przeżuwaliśmy błogo, nie odrywając od siebie wzroku. Kiedy już się najadła do syta, zagadnęła mnie:
– Czy zdajesz sobie sprawę, Noamie, co się nam przytrafia?
Pochyliłem się w jej stronę.
– To, co najlepsze.
Na jej twarzy pojawił się wyraz zadumy.
– Albo najgorsze…
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Popatrzyła na mnie uważnie, skrzywiła się, potrząsnęła głową, zatrzepotała rzęsami, odkaszlnęła, zmarszczyła brwi, a potem przytuliła się do mojej piersi i szepnęła błagalnym tonem:
– Nie roztrząsajmy tego, Noamie. Jeszcze nie. Słowa mnie przerażają.
Objąłem ją czym prędzej i przycisnąłem usta do jej ust. Nura westchnęła, tyleż z ulgą, co z rozkoszą, nasze dłonie sploty się ze sobą, a wtedy usiadła na mnie delikatnie, zuchwale, wsysając mój członek w swoje wilgotne czeluści.
Pierwsze przebłyski światła posrebrzyły wodną kurtynę i ożywiły naszą kryjówkę, której ściany wyłaniały się z ciemności, lśniące, mokre, pachnące. Jak my.
Nura jęknęła cicho, odsunęła się ode mnie i spojrzała na blask przezierający przez wodospad. Machinalnym gestem potarła nos i policzki, a potem sięgnęła po ubranie.
– Muszę cię opuścić, Noamie.
Nie kiwnąwszy palcem, mruknąłem rozmarzony:
– Dlaczego?
– Potrzebują mnie.
Wyprostowałem się.
– Kto?
Nura poparzyła na mnie ze znużeniem.
– Nie wiesz o wielu rzeczach, Noamie.
Nalegałem:
– Kto?
– Co? Wyczuwam zazdrość.
– I słusznie.
Zirytowana Nura przyjrzała mi się, złagodniała i z czułością oplotła mnie ramionami.
– Mam ci tyle do opowiedzenia, Noamie.
Osunąłem się na ziemię.
– Będę na ciebie cierpliwie czekał.
– Cierpliwie?
Rozbawił ją ten wyraz. Najpierw zachichotała, a potem nie mogła się już opanować i wybuchnęła szalonym śmiechem.
– „Cierpliwie”… Nie przypuszczałam, że użyjesz tego słowa! Bardzo zabawne! Zauważ, że to się dobrze składa: zostałam specjalistką od cierpliwości.
Gdy znalazła się na zewnątrz, posłała mi dłonią pocałunek, a potem ruszyła naturalną stromą ścieżką, przywierając do skały, żeby uniknąć zmoczenia. Powietrze szczypało w policzki. Na naszych oczach poranek pokolorował niebo i przywrócił jodłom ich niebieskawą zieleń.
– Mam kilka spraw do załatwienia. Wrócę jutro.
– Do jutra, kochanie.
Zmrużyła powieki pod wpływem moich pieszczotliwych słów i zręcznie zeszła w dół między skałami. Gdy tylko znalazła się na poziomie stawu, do którego wpadały słupy spienionej wody, odwróciła się.
– Zauważyłeś Noamie, że nic na sobie nie masz? Przyniosę ci jutro coś do ubrania.
Jej spojrzenie prześlizgnęło się po mojej klatce piersiowej, brzuchu, członku. Zadrżała i szepnęła, czerwieniąc się:
– Cóż, postaram się… Niczego nie obiecuję.
Mrugnęła, a potem żwawo i zwinnie zniknęła pod gałęziami.

*

Nura wyznała mi, że słowa ją przerażają, mnie natomiast wciąż nurtowało to samo pytanie, przed którym próbowałem uciec: jak przeżyłem egzekucję? Do mojej niesłychanej osobliwości – nie starzałem się – należało dorzucić jeszcze jedną zagadkę… Zastanawianie się nad tym zmuszało mnie do roztrząsania sprzecznych ewentualności, przyprawiało o zawrót głowy, dręczyło. Lepiej więc było się nie zastanawiać.
Czekałem na Nurę.
Tym, którzy nie znoszą czekać, przychodzi z pomocą natura. Idąc wzdłuż rzeki pod ciernistymi gałęziami, kierowałem się w stronę doliny, gdzie gęsty las przesłaniał światło dnia. Każda część, do której wchodziłem, oferowała inny zapach, woń wrzosów, aromat żywicy, kwiatową nutę, odór zgnilizny. Zające czmychały, gdy się zbliżałem, prezentując mi błysk brązowych futerek, a popłoch zaskoczonych ptaków świadczył o tym, że ludzie rzadko zaglądali w te strony. Kiedy zbocze stało się łagodniejsze, odkryłem zarośla bogate w jagody pożerane przez kozy akrobatki, a potem zobaczyłem wąskie polany pokryte gęstą trawą, na których pasły się czarne owce. Zauważyłem galopujące między pniami konie. Ich radość, swoboda, beztroska skłaniały mnie do pójścia w ich ślady, ale nie chciałem się oddalać od rzeki. W przeciwnym razie, czy znalazłbym jaskinię? I Nurę…
Zanim się zdrzemnąłem, oparty plecami o drzewo iglaste, obserwowałem miniaturowe życie owadów, zafrapowany organizacją mrówek, zachwycony szkarłatnym pięknem biedronki. Fascynowały mnie połyskliwe żuki, ci pracownicy fizyczni, którzy zajmowali się gnojem: jedne go pożerały, inne używały dużych przednich odnóży do robienia z niego kulek, które następnie przemieszczały, tocząc je przed sobą, niewątpliwie po to, by wypełnić nimi swoje nory. Te z rogowym tułowiem unosiły znaczne w stosunku do swoich rozmiarów ciężary, co dowodziło ogromnej siły. Człowiek, który miałby z nimi konkurować, musiałby się zmierzyć z masą tysiąc razy większą od siebie!
O zachodzie słońca, wciąż nie mając dość drzemki, wróciłem do swojej kryjówki. Tak jak pierwszej nocy mój sen zakłócały wizje rzucających się na mnie kruków od razu atakujących oczodoły.
Następnego dnia czekanie dawało mi się we znaki. Zbierałem rośliny na prawo i lewo, ale bardzo szybko ogarnęło mnie zmęczenie i zadowoliłem się przemierzaniem panoramy wzrokiem, podobnie jak orzeł, który szybował bez ruchu w zenicie.
Siedząc oparty o gąbczastą korę cedru, która wyśmienicie masowała mi łopatki, pozwalałem, by natura mnie przenikała. Niesłabnący nurt potoków, nie dając wytchnienia moim uszom i oczom, komponował hipnotyczną kołysankę, w której obrazy, te z otoczenia i te z moich wspomnień, równie delikatne i nietrwałe jak powierzchnia fal, podążały jedne za drugimi i zacierały się, nigdy nie zostając na dłużej i tworząc ciągły, prosty, permanentny ruch, którego trwanie potęgowało urok…
Słońce chyliło się ku zachodowi. Orzeł opadał ruchem wahadłowym w kierunku polany: zlokalizował ofiarę.
U podnóża wodospadu pojawiła się Nura, a ja czym prędzej do niej podbiegłem. Pohamowała moją wylewność.
– Ubierz się. W przeciwnym razie znowu będziemy… zachowywać się jak zwierzęta.
Poprawiła się:
– Szczęśliwe zwierzęta…
To nas rozśmieszyło. Chwyciłem tunikę, którą mi podała. Gdy już ją włożyłem, obejrzała mnie, zachwycona.
– Znam cię na pamięć.
Materiał idealnie dopasował się do mojego torsu. Zawiązałem wełniany pas, co sprawiło, że tkanina podeszła wyżej, sięgając mi do połowy ud.
– Tak wiele dziewczyn chciałoby mieć twoje nogi bez tłuszczu albo równie szczupłą talię – szepnęła.
– Wyglądam jak dziewczyna?
– Ani trochę.
Wspięła się na czubki palców i dała mi szybkiego buziaka.
– Chodź. Porozmawiajmy wreszcie.
– Bo jestem ubrany?
– Przyzwoitość ułatwia sztukę konwersacji.
Wybrała ścieżkę, która biegła w dół, w przeciwieństwie do tej prowadzącej do wodospadu. Zesztywniałem.
– Nie wspinamy się do naszej jaskini, Nuro?
– Nie, proszę, nie w twojej izbie chorego. Za długo tam nad tobą czuwałam.
Jako że marzyłem o odtworzeniu naszego pierwszego spotkania, poczułem zaskoczenie lekko zabarwione rozczarowaniem. Krnąbrna Nura złapała mnie za rękę i pogłaskała ją.
– Jakie to ma znaczenie?
Puściła moje palce i weszła w las. Towarzyszyłem jej. Podążałem zatem za ukochaną kobietą na jej prośbę. Szliśmy razem przed siebie, pobudzani pożądaniem, niosąc w sobie tysiące historii, które chcieliśmy sobie nawzajem opowiedzieć.
Po drodze przyglądałem się Nurze. Po raz enty podziwiałem cud, jakim była. Niezależnie od tego, czy wiał wiatr, panowała duchota, czy padał ulewny deszcz, nigdy nie pokazywała się rozczochrana, a kiedy jakiś kosmyk wysunął się z jej fryzury, muskając policzek, wydawało się, że to zamierzony efekt. Na żadnym z palców u nóg nigdy nie osiadał kurz, jakby nosiła sandały dla elegancji, a nie w celu użytkowym. Jej suknia nigdy nie zahaczyła o krzak ani nie rozdarła się na cierniu. Nigdy nie poplamiła swoich haftów jedzeniem. Nura nie miała wrogów w całym świecie: wszystko jej się podporządkowywało. Wyglądała tak, jak postanowiła wyglądać. Strojenie się było dla niej czymś naturalnym.
Słońce się chowało i wraz z nim umykało ciepło, a wiatr, który nie znosił mroku, próbował rozproszyć ciemność.
Doszliśmy do pagórka pozbawionego roślinności, czegoś w rodzaju łysej czaszki, którą wzgórze wystawiało na pokaz. Pośrodku wznosiły się menhiry. Ich bryły nabierały w półmroku niepokojącej gęstości, zwarte, ożywione, do tego stopnia, że szukałem oczu tych upiornych potworów.
Nura zatrzymała się przed ustawionymi pionowo głazami i wskazała na nie:
– Jego ślad.
– Słucham?
– Ślad księżyca na ziemi.
Na zmianę przyglądałem się perłowemu dyskowi w górze i kręgowi bloków na ziemi.
– Księżyc nie odciska swojego śladu w zwyczajnym błocie – dodała Nura – lecz rysuje go na kamieniach.
Wątpiłem, czy księżyc układa granit w idealny krąg, czy wytycza ogrodzenie w postaci glinianego murku wzmocnionego na zewnątrz fosą i czy sprowadza piasek z okolicy, milczałem jednak, nie chcąc się sprzeciwiać Nurze, która się dąsała, ilekroć nie spodobała jej się jakaś uwaga.
– Uwielbiam to miejsce! – wykrzyknęła. – Często tu przychodziłam i modliłam się do księżyca. W tej krainie nazywają go Sera.
Uśmiechnęła się do ciała niebieskiego.
– Księżyc stał się moją Boginią, która mnie wspierała. Jesteśmy do siebie podobne: ona ma swoje humory, swoje wzloty i upadki, jednej nocy jest szara, innej różowa albo mleczna, czasem krwawa, cienka, a potem okrągła, dziewicza lub matczyna i kapryśna, ale bez względu na wszystko wierna, wytrwała, i przeciwstawia się chmurom, które próbują ją przyćmić.
Usiadła i poprosiła, żebym zrobił to samo.
Trwaliśmy tak, ramię przy ramieniu, a nasz wzrok, zwabiony migotaniem, opuścił czarny jak smoła horyzont utworzony z uśpionych, stłoczonych gór, by obserwować koronkę z gwiazd, która zdobiła niebo.
– Mam ci wiele do opowiedzenia, Noamie. Nie wiem, od czego zacząć.
– Zacznij od wysepki. Wysepki, na której uderzył w nas piorun. Wysepki, która nas rozdzieliła.
Nura zaczerpnęła powietrza i pochyliła się w moją stronę z półprzymkniętymi powiekami.
– Podczas potopu, na statku, chociaż byliśmy szczęśliwi mimo klęsk, podejrzewałam, że ukrywasz syna, niemowlę, do którego rościł sobie prawo Derek. Teraz, gdy się nad tym zastanowiłam i nabrałam pewnego dystansu, o nic cię nie winię, Noamie, i zwłaszcza dzisiaj bądź pewien, że cię nie potępiam: nie zdradziłeś mnie, to ja cię odprawiłam. Tylko że tamtego popołudnia, kiedy odkryłam małego Chama pod palącym słońcem, w obliczu głodu i niepokoju, które nas gnębiły, otworzyłam swoje serce na zazdrość! Tak, zawładnęło mną rozgoryczenie. Szalona, niepohamowana, gwałtowna uraza, lecz bynajmniej nie wobec kobiety, której dotykałeś, a wobec matki, która dała ci potomka.
– Nuro…
– Chciałam być dla ciebie wszystkim, Noamie, i nadal chcę, ale choć się pobraliśmy, moje łono wciąż jest bezpłodne.
– Zabrakło nam czasu. Mierzyliśmy się z kataklizmem.
– Aby wydać na świat nasze dzieci, mój brzuch czekał na ziemię, jestem tego pewna, na solidny fundament, na którym moglibyśmy zbudować nasze życie, naszą rodzinę. Kiedy jednak odkryłam tożsamość tego dziecka, Chama, który miał połączone dwa palce, twój znak na dłoni, nie umiałam pójść za głosem rozsądku. Skoro ja cierpiałam, ty też musiałeś cierpieć. Właśnie dlatego w nocy przyczaiłam się w pirodze. Gdy tylko uwolniłeś się od Dereka na wysepce, wyszłam i wywiązała się między nami kłótnia. Nie miałam wątpliwości, że się pogodzimy, po to przypłynęłam, ale najpierw musiałam płakać, krzyczeć, znieważać cię.
– Koniecznie chciałaś, żebym cię wysłuchał…
– Potem rozpętała się burza. Chłostał nas deszcz, huczały grzmoty, coraz więcej błyskawic rozświetlało niebo, więc pobiegliśmy, ty, ja i Derek, schronić się w grocie. Umierałam z pragnienia, dlatego rzuciłam się na środek krateru, żeby się orzeźwić. Derek poszedł za mną. Gdy piliśmy, nagle runął z góry ten ogień, na niego… na mnie…
– Widziałem to, Nuro, widziałem, jak uderzył w was piorun. Podbiegłem i zobaczyłem, że jesteś bezwładna, zimna.
Otworzyła szeroko oczy. Nie była świadoma tego zdarzenia.
– I co zrobiłeś, Noamie? Nie dałeś mi jakichś ziół, mikstury, czy ja wiem czego?
– Nic ci nie dałem. Trafił mnie piorun.
Nura kiwnęła głową. Właśnie dostarczyłem jej brakującego ogniwa. Skrzywiła się.
– Myślałeś, że nie żyję… Żyłam jednak, bo odzyskałam przytomność. Huragan ustał. Siadając, zobaczyłam cię powalonego na ziemię. Zawołałam do ciebie, ale mi nie odpowiedziałeś. Potrząsnęłam tobą, ale nie zareagowałeś. Wobec tego przycisnęłam ucho do twojej piersi, lecz nie usłyszałam kołatania serca. Nachyliłam się nad twoimi nozdrzami, lecz nie wyczułam oddechu. Głaskałam twoją skórę, ale przeciwstawiła mi swój chłód, uniosłam twoje ciało, jednak pozostało sztywne. Byłeś martwy.
Nura, z wytrzeszczonymi oczami i czołem zmarszczonym w napięciu, przeżywała tę scenę od nowa. Ujęła moją twarz w dłonie i wykrzyknęła:
– Wrzeszczałam! Derek patrzył, jak zdzieram sobie płuca i w końcu padam na ziemię. Potem wyciągnęliśmy cię z groty na brzeg. Położyłam cię na plecach, żeby zrobić ci okłady.
– Byłem… martwy?
– Całkiem martwy! W oddali od statku oderwała się piroga, żeby do nas dołączyć. Derek miał tam tylko wrogów: żaden z nich mu nie wybaczył, że skłonił nas do zjedzenia ludzkiego mięsa. Gdyby rozbitkowie znaleźli go nad twoim ciałem, rozbudziłoby to ich nienawiść. Błagał mnie, żebyśmy uciekli twoją pirogą. Oczywiście odmówiłam, bo zależało mi, żeby zabrać twoje zwłoki. Kilka chwil później, gdy pochylałam się nad tobą, ogłuszył mnie. Ocknęłam się później, o zmierzchu, w pirodze, która dopływała do innej wysepki. Nie sprzeciwiłam się Derekowi, który bronił swoich racji, przekonując, że lepiej sobie poradzimy we dwoje, bo obmyśliłam już plan: o pierwszym brzasku ukradnę pirogę i dostanę się na nasz statek.
Nagle jej kark się rozluźnił.
– Niestety, o świcie, gdy Derek spał, obserwowałam fale, lecz nie potrafiłam zlokalizować statku. Nigdzie!
Skrzywiła się, znużona tymi złymi wspomnieniami.
– A potem błądziliśmy… Płakałam, Noamie, szlochałam bez przerwy, myślałam, że nie żyjesz, tęskniłam za ojcem, mój świat zniknął, na nic nie miałam ochoty. Przez wiele księżyców Derek wiosłował, łowił ryby, polował, zbierał z myślą o mnie. Karmił mnie na siłę i nakłaniał do przetrwania. W końcu wylądowaliśmy na jakimś rozległym wybrzeżu.
– Rozstaliście się?
– Nie od razu. Derek łączył mnie z tobą. Gdybym od niego odeszła, straciłabym cię po raz drugi. Mówił mi o tobie, Noamie, a ja trzymała­bym się każdego, kto by mi o tobie opowiadał! Kiedy dobiliśmy do brzegu, zapukaliśmy do drzwi w pewnej wiosce. Derek oświadczył, że jestem jego żoną. Pozwalałam mu na to kłamstwo, bo odstręczało mężczyzn. Żyliśmy jak brat i siostra. A potem…
– Co było potem?
– Derek to Derek. Zaczął fantazjować, zmyślać na temat potopu, opisywać statek, który zbudował, wymieniać pary zwierząt, które na nim umieścił, chwalić się swoimi przeczuciami, swoją przenikliwością, odwagą, zaufaniem, jakim obdarzyli go Bogowie. Stopniowo zastępował ciebie, wymazywał cię… Gdy czyniłam mu z tego powodu wyrzuty, powstrzymywał się na kilka wieczorów, a potem znów to robił. Żądza uznania przewyższała u niego inteligencję. Przejmował się samym sobą, nie tobą. Wobec tego odeszłam bez uprzedzenia.
– I co?
– Próbowałam żyć.
Chwyciła mnie za nadgarstek, mówiąc z niepokojem:
– Byłeś martwy, Noamie! Martwy! Wierzysz mi?
Zakryłem ręką jej dłoń.
– Wierzę ci, Nuro, wierzę ci tym bardziej, że ja też widziałem ciebie martwą.
Milczeliśmy przez chwilę, bardziej zdumieni niż zamyśleni, próbując pojąć to, co niepojęte. Nadeszła moja kolej, żeby zacząć opowieść:
– Na wysepce obudziłem się na brzegu, a nade mną pochylał się mój wuj Barak. Powiedział mi, że spędziłem tam trzy dni. Wstałem i pobiegłem do groty. Ty i Derek zniknęliście. Wołałem cię, wywróciłem to miejsce do góry nogami, dziesięć razy przeszukałem te same zakątki, upierałem się, nie zamierzałem zrezygnować, ale Barak zmusił mnie, bym uznał, że podczas burzy porwał cię prąd. Wróciliśmy pirogą na statek. Niewiele pamiętam z tego, co się działo potem… Kurczowo trzymałem się nadziei, tak jak Tibor.
– Tatuś – wyszeptała ze współczuciem.
– Tibor się nie poddawał. „Nie Nura, powtarzał w kółko, nie moja córka. Ona zawsze wszystko przetrzymywała”. Do samego końca intui­cja, jakaś niematerialna więź z tobą upewniały go, że żyjesz. Szukał cię, odkąd przybiliśmy do stałego lądu, szukał cię wszędzie, szukał cię latami, niewątpliwie umarł, szukając cię.
Nura wstała, wyraźnie zdenerwowana. Trzema szybkimi susami oddaliła się od kamiennego kręgu i zastygła bez ruchu, zwrócona do niego plecami, twarzą do przygaszonego krajobrazu. Przenikliwe pohukiwanie sowy rozdarło półmrok.
– Nuro…
– Zostaw mnie, Noamie, zostaw mnie na chwilę… ze wspomnieniem tatusia.
Przyglądałem się jej sylwetce, smukłej, błękitnawej, bardziej samotnej niż menhiry. W miarę jak noc opanowywała sklepienie, gwiazdy dołączały do innych gwiazd, ogrzewając niebo, chłodząc ziemię.
Nura wstrzymywała oddech, łzy nie płynęły. Płacz przyniósłby jej ulgę, ale nie osiągnęła jeszcze tego stadium, w którym szloch zmywa żal. Doznawała cierpienia, cierpienia zwartego, które paraliżuje, bez krzyku, który wyzwala.
– Rozpal ogień, proszę.
Odsuwała mnie od siebie. Pogodziłem się z tym. Na skraju pagórka zacząłem zbierać uschnięte gałęzie i grubą korę jodły, które następnie gromadziłem pośrodku kręgu wyznaczonego przez głazy. Sądząc po popiele, nie ja pierwszy wpadłem na ten pomysł. Wziąłem z jej sakwy róg do rozniecania ognia, wyjąłem z niego trochę żaru i zdołałem rozpalić ognisko.
Trzask ognia sprawił, że Nura się odprężyła. Odwróciła się, podeszła powoli i kucnęła przy palenisku. Zbliżyła do niego ręce. Płomień ją ożywił.
Zacząłem rozmowę od nowa:
– Czy byłaś z Derekiem, kiedy zdałaś sobie sprawę ze… ze swojej… niezwykłości?
– Mojej niezwykłości?
– Ile masz lat, Nuro? Powinnaś być strudzona, zgięta wpół, pokryta zmarszczkami.
Roześmiała się. Płomienie potrząsały cieniem.
– Zawsze się rumieniłam, gdy prawiono mi komplementy. Najwyraźniej bystrość mojego umysłu wpływała na mój wygląd. W głębi serca dziękowałam tatusiowi. Mając takiego ojca, uzdrowiciela rozmiłowanego w roślinach, od urodzenia stosowałam dobroczynne zioła, zbawienne maści, niezawodne balsamy. Wielu ludzi dokoła mnie musiało zwiędnąć, żebym zaczęła się dziwić. Co więcej… robiłam im wyrzuty, że są zgrzybiali, obarczałam ich samych odpowiedzialnością, dostrzegałam w tym niedbalstwo. Wiesz, Noamie, że życzliwość nie przychodzi mi spontanicznie. Zawsze czułam się odmienna, stawiałam siebie ponad innych, bez refleksji. Pewnego dnia uświadomiłam sobie jednak, że osoby, które poznałam w dzieciństwie, umierają ze starości. Zaczęłam wówczas podejrzewać, że otrzymałam jakiś niezwykły przywilej, i zapragnęłam znów zobaczyć się z Derekiem, stwierdzić, czy on też…
– On też, Nuro?
– Zastałam go takim, jakim go zostawiłam! Ani jednej choćby najdrobniejszej zmarszczki, żadnego osłabienia, żadnego reumatyzmu, wszystkie włosy, ten sam głos, bystry wzrok, nieuszczuplona energia. Gdy stanęliśmy twarzą w twarz, byliśmy równie oszołomieni, co uspokojeni. To nas do siebie zbliżyło… Przynajmniej coś nas łączyło, jakiś sekret, który nas przerastał, ale stawał się mniej tajemniczy, jako że był podwójny.
– A więc Derek się nie zestarzał…
– Ty też nie, Noamie…
Zerwałem się na nogi i krążyłem po sanktuarium.
– Tibor miał rację! Zauważył, że po potopie się zmieniłem: moje skaleczenia się zasklepiały, skóra goiła się bez śladu, szybko dochodziłem do siebie po odniesieniu ran. Przed kataklizmem nie mogłem się poszczycić tymi cechami. Zastanawiał się zatem nad tym szczególnym momentem, który wybrał los, by uczynić mnie innym. W wyniku tych rozważań doszedł do wniosku, że stało się to na wysepce, w grocie, gdzie podczas burzy raził nas piorun.
– Myślisz, że to dlatego?
– Trzy osoby, które zostały rażone tamtej nocy piorunem, Derek, ty, ja, żyją i nadal wyglądają tak samo.
– Tatuś się tego domyślił? – wymamrotała niepewnym głosem.
– Przez to się rozstaliśmy: Tibor poszedł cię szukać, pewien, że nie zniknęłaś, a ja, zamiast mu towarzyszyć, wyśmiałem tę nadzieję, potraktowałem go jak żałosnego ojca, sentymentalnego staruszka, który negował to, co niepodważalne…
Przygnębiona Nura ponownie zamknęła się w sobie. Ująłem jej palce i głaskałem je, pokrywając tu i tam szybkimi pocałunkami. Ocknęła się z odrętwienia, objęła mnie za szyję i przywarła ustami do moich warg. Jej pocałunek miał siłę burzy, która wszystko niszczy.
Gdy już złapałem oddech, przycisnąłem ją do siebie, poruszony.
– Jak długo to będzie jeszcze trwało?
Nura odepchnęła mnie delikatnie.
– Nie zrozumiałeś?
– Czego?
Wstała, drżąc, i rozmasowała łokcie. Jej cera wydała mi się bardzo blada, usta zbyt zaciśnięte. Nieprzyjemne myśli zmarszczyły jej czoło, zwykle tak szczere. Stanęła przede mną i zapytała:
– Co się stało w Birilu?
– Ponieważ zabrakło mi odwagi, żeby się zabić, popełniłem zbrodnię, która zasługiwała na śmierć, i zostałem skazany. Nikt na tej ziemi nie szedł na egzekucję, czując większą ulgę ode mnie.
– I co?
– Zauważyłem ciebie.
– Pomiń ten szczegół.
– Zauważyłem cię u boku Zeboima.
– Pomiń ten szczegół, mówię ci!
– To nie jest szczegół. Wykrzyknąłem twoje imię, ty wykrzyknęłaś moje, a wtedy spadł na mnie topór.
– I co?
– Obudziłem się tutaj.
– Jaki wniosek z tego wyciągnąłeś?
– Taki, że kat nie trafił albo że ostrze zmieniło kierunek.
Wpatrywała się we mnie, a jej szczęka drżała.
– Kat wykonał swoje zadanie, Noamie. Przeciął ci szyję. Pamiętam uderzenie, suchy dźwięk, metaliczny i wyraźny, po którym nastąpiły łagodne, słabe, płynne odgłosy, te pochodzące od ciebie: zapadnięcie się mięśni, zerwanie ścięgien, tryskanie krwi. Ścięto ci głowę, Noamie, rozpadłeś się na dwa kawałki, głowa po jednej stronie, ciało po drugiej.
Zakryła twarz.
– To straszne!
Jej opowieść zbiła mnie z tropu. Wszystko się we mnie burzyło wobec tej niewiarygodnej historii, ale przecież Nura nie oszukiwała, opisywała scenę, która była dla niej nie do zniesienia.
– Leżałeś rozczłonkowany w kałuży krwi. Upadłam na kolana, nie próbując się opanować ani zachować godności. Najemnicy bezceremonialnie podnieśli twoje zwłoki i zawlekli je do masowego grobu, tego, który wykopano, by ułożyć w nim stosy trupów mieszkańców Letomi zmasakrowanych tamtego dnia. Co do twojej głowy, kat złapał ją za włosy i potrząsał nią jak trofeum przy wiwatach tłumu, a potem poniósł, ociekającą krwią, w wyciągniętej ręce, do bramy miasta, głównego wejścia, z którego korzystają przybysze. Zgodnie ze zwyczajem zatknął ją na żerdzi i wystawił na widok publiczny.
Nie zareagowałem. Byłem tak zdumiony, że chętnie bym sobie wmówił, iż z jakiegoś nieznanego powodu Nura kłamała. Jej twarz wykrzywił grymas.
– Zeboim rządził przez zastraszanie. Życzył sobie, żebyś gnił w nieskończoność, co miało wyperswadować poddanym wszelkie skłonności do buntu. Twoja głowa zbutwiała pewnej nocy na tym palu, a o świcie zaroiło się wokół ciebie od kruków, brudnych, rozwścieczonych, kraczących. Wtedy przystąpiłam do działania.
Zadrżałem, słysząc tę wzmiankę: każdej nocy w jaskini sny pokazywały mi atak kruków.
– Pożądały twoich oczu, Noamie, twoich pięknych brązowych oczu. Zamierzały je pożreć. Oczy są, zdaje się, smakowite, nawet ludzie doceniają ich smak. Kiedy zatem ptaki szykowały się, by na ciebie runąć, kazałam rozpalić pod żerdzią ogień, pod pretekstem ofiary dla Bogów, i dodałam do niego smoły sosnowej, żeby wytworzyła gęsty, cuchnący, czarny dym, który unosząc się, odstraszył padlinożerców. Przy świetle księżyca wspięłam się jak najdyskretniej na szaniec i odczepiłam twoją głowę.
Na to wspomnienie przeszły ją dreszcze.
– Czy kiedykolwiek wyobrażałam sobie taką ohydę? Biegłam z twoją głową pod pachą, Noamie, jakby to był worek z brudną bielizną! Dotarłam zdyszana do swojej komnaty, wzięłam gliniany dzban, w którym rósł chleb wieprzowy1, opróżniłam go z części ziemi, zakopałam w nim twoją głowę, a potem ponownie posadziłam roślinę. Później musiałam wszystko wyczyścić, posadzkę, swoje ubranie. Skończyłam dopiero o świcie…
Zeboim, dowiedziawszy się, że skradziono twoją głowę, rozesłał swoich strażników, by przeszukali każde domostwo. Szybko zaczął mnie podejrzewać.
– Z powodu twojego krzyku przed egzekucją?
– I gniewu! Znieważyłam go zaraz potem, nieustannie mu ubliżałam.
– Co za odwaga! Wszyscy się trzęśli ze strachu przed Zeboimem.
– Nie ja. To on bał się mnie.
– On? Ten pozbawiony skrupułów tyran bał się własnej żony?
– Nie byłam jego żoną.
– Ale…
– Nie byłam jego żoną, bo Zeboim nie był Zeboimem.
Nura wypowiedziała to zdanie z taką pewnością siebie, że zapad­ła cisza. Wielka wieczorna gwiazda, pierwsza na horyzoncie, migotała, a głuchy galop wstrząsnął ziemią w oddali, w wysokopiennym lesie, przez który przebiegło stado dzików lub jeleni. Powtórzyłem zmieszany:
– Zeboim nie był Zeboimem?
– Za jego maską krył się ktoś inny. Dzięki tej złotej twarzy nikt się nie zorientował, nawet jego dzieci, które wcale się nie zbliżały do ojca. Tylko najstarszy z szóstki czasami miał wątpliwości, ale trwoga tłumiła jego podejrzliwość.
– Kto się krył pod maską Zeboima?
– Derek.
Wróciły do mnie obrazy… To tyczkowate ciało o długich kończynach, ta dziwaczna postać na podwyższeniu uczyniona z niepokoju, pogardy, tłumionej gwałtowności, o tak, ta niewyraźna, zamaskowana sylwetka mogła mi przypominać Dereka.
– Nie domyśliłeś się tego?
– Nie.
– Derek też cię nie poznał podczas twojego krótkiego procesu. Mas­ka utrudniała mu widzenie, a poza tym nie zwracał najmniejszej uwagi na tych, których skazywał na śmierć. W dodatku w tamtych czasach był przekonany, tak jak ja, że nie żyjesz od lat, bo przecież zostawiliśmy twoje ciało na wysepce. Rozpoznał cię dopiero wtedy, kiedy krzyknęłam, w chwili gdy twoja głowa potoczyła się w pył. Może ta scena zszokowała i jego? Ledwie znaleźliśmy się w naszej siedzibie, spoliczkowałam go, podrapałam, zwymyślałam, naplułam mu w twarz, oszalała z wściekłości i bólu. Następnego dnia wtargnął do mojej komnaty w otoczeniu ośmiu uzbrojonych ludzi i kazał im ją przeszukać, ale ani on, ani jego żołdacy nie pomyśleli o dzbanie.
– Nuro, nic nie rozumiem z tej historii… Byłem martwy!
– Wierzyliśmy w to. Ja w to wierzyłam. Pewnego ranka zauważyłam jednak niezwykłe zjawisko: roślina marniała… Chleby wieprzowe mają niewielkie wymagania, nie potrzebują ani specjalnego nasłonecznienia, ani stałej temperatury. Mimo bladoróżowego zabarwienia są wytrzymałe i opierają się zagrożeniom, które niszczą inne rośliny. Tym razem na próżno je zraszałam, bo i tak usychały. Liście, łodygi i płatki więdły, choć były podlane. Woda zamiast do rośliny trafiała gdzie indziej, nie zatrzymywała się w ziemi, która pozostawała sucha. Coś ją wysysało wewnątrz dzbana… Pewnego dnia, gdy Zeboim wyruszył na bitwę, uznałam, że chwilowo będę miała spokój, więc rozbiłam dzban… i wśród skorup… zobaczyłam…
Wytrzeszczając oczy, przycisnęła dłonie do moich policzków.
– Spodziewałam się znaleźć twoją czaszkę, a zobaczyłam…
Przełknęła ślinę, by dać sobie impuls do kontynuowania opowieści:
– Twoja twarz nie zgniła, Noamie! Skóra nie zniknęła, wchłonięta przez próchnicę albo pożarta przez larwy. Wręcz przeciwnie, naprężyła się, napęczniała. Wydawałeś się mniej martwy niż wtedy, gdy wyrwałam cię krukom. A przede wszystkim…
– Przede wszystkim?
– Twoje powieki! Kruki zaczęły je atakować, a tymczasem one wracały do dawnego stanu.
– Co ty mówisz?
– Natura wykonywała swoje zadanie na opak: nie było to dzieło dekompozycji, lecz rekompozycji. Dlatego w końcu zrozumiałam.
– Co zrozumiałaś?
– Zrozumiałam, czemu byłam świadkiem twojej egzekucji. Zrozumiałam, że Bogowie nas kochają. Zrozumiałam swoją rolę: będę tą, która nad tobą czuwa, dopóki nie wrócisz. Twoją opiekunką.
Westchnęła z uśmiechem, ponownie czując tę samą ulgę, co wtedy.
– Szpiedzy ostrzegli Dereka, że szykuje się spisek. Wolał uciec. Lepiej było, jak powiedział, zmienić tożsamość, zanim się wyda, że jesteśmy wiecznie młodzi. „Zabierzmy nasze skarby, złoto, kamienie szlachetne, klejnoty i skierujmy się do jakiejś nowej krainy”. Udawałam, że się z tego cieszę. Mieliśmy się wymknąć statkiem, jedynym w Birilu. Tylko w ten sposób mogliśmy uniknąć pojmania. Tamtej nocy poprosiłam służącą, żeby włożyła moje ubranie, nosiła ostentacyjnie moje naszyjniki i bransolety: korzystając z półmroku, zajęła moje miejsce. Podstęp się udał! Derek odbił od brzegu w towarzystwie kilku najemników. Mogę sobie wyobrazić jego gniew, kiedy zdał sobie sprawę, że go nabrałam.
Wzruszyła ramionami.
– Mniejsza o to! Nie zaprzątałam sobie tym głowy. Wyruszyłam w drogę z czterema osłami, dwoma objuczonymi moimi rzeczami, jednym, który niósł mnie na grzbiecie, i jednym, do którego przytroczyłam nowy dzban zawierający twoją głowę. Nasz konwój szedł naprzód bez przerw na postój. Przez wiele księżyców posuwałam się ślepo przed siebie, zdecydowana pokonać jak największą odległość między sobą a Birilem, między sobą a Derekiem, między sobą a przeszłością. Uznałam, że czegoś ci potrzeba, a mianowicie wody, i że konieczna jest wilgotna atmo­sfera. Gdy dotarłam tutaj, jakiś pasterz wspomniał o tej górze: tubylcy się na nią nie zapuszczają, bo twierdzą, że jest opanowana przez okrutnych Bogów, którzy nienawidzą ludzi. W lecie zrzucają ich w przepaś­cie, a w zimie grzebią pod lodem. Wspięłam się tam, zbadałam okolicę i ukryłam cię za wodospadem, a sama zamieszkałam w dole.
Pomasowała sobie czoło.
– Pamiętam swoje wzruszenie, kiedy cię umieściłam w skalnej komorze. Rozbiłam dzban i oczyściłam cię, omiotłam z kurzu, opłukałam: twoja szyja się zagoiła i wydłużyła… Zobacz!
Nura wyciągnęła z sakwy małą rzeźbioną szkatułkę z kości. Otworzyła ją i mi pokazała. We wrzosowej ziemi wiły się beżowe pierścienio­wate tłuste robaki.
– Pamiętasz te robaki?
– Tak.
– Mój ojciec przeprowadził przy tobie swój pokaz?
– Tibor przeciął robaka i udowodnił mi, kilka dni później, że przywrócił on swoje ciało do dawnego stanu, wytwarzając część, której brakowało.
– Tatuś niestrudzenie badał te robaki. Robiło mi się od tego niedobrze, śmiałam się z niego! Nie domyślałam się, że zawczasu pozwala mi oswoić nasz sekret.
Zamknęła szkatułkę.
– Jesteśmy jak te robaki, Noamie. Rekonstruujemy się, gdy jesteśmy pokiereszowani. Nie umrzemy…
– Nigdy?
Żadne z nas nie wypowiedziało całego zdania ani tym bardziej słowa, które wszystko wyrażało: nieśmiertelni.
Patrzyliśmy z niepokojem na rozległy obszar porośnięty lasem, na piętrzące się odległe szczyty. Nasze milczenie miało straszliwą siłę, niczym wbita w serce strzała.
Drgnąłem, gdy rozległ się głośny trzask płonących żagwi. Nasze twarze wyciągnęły się ku sobie ponad ogniskiem rzucającym pomarańczowy blask.
– Jak ci się żyje w dolinie, Nuro?
– Prowadzę zajazd dla podróżnych.
– Podróżnych?
– Tak.
– Chcesz powiedzieć, że dla Łowców?
Roześmiała się, rozczulona, jakby na nowo odkrywała to określenie.
– Świat się zmienił, Noamie. Teraz wielu ludzi się przemieszcza, ale nie po to, by zbierać pożywienie czy polować, lecz by transportować surowce. Z kopalń, gdzie wydobywa się miedź, złoto, lapis lazuli. Kupcy wiozą je we wszystkich kierunkach. Jedzą i odpoczywają w moim zajeździe. Chociaż nie mam już ogromnego domu z trzydziestoma służącymi, jakoś sobie radzę. Osiadając tutaj, nie marzyłam o wzbogaceniu się, tylko o tym, by się tobą opiekować.
– Nikogo nie dziwi, że się nie starzejesz?
Wybuchnęła śmiechem.
– Odkąd otworzyłam oberżę, dzięki swoim podstępom umarłam już kilka razy. Regularnie symulowałam podeszły wiek, a potem wracałam młoda pod postacią własnej córki, mojej ukochanej córki, o której tyle już opowiadałam przybyszom.
– Ale dlaczego kilka razy w tak krótkim czasie?
– Co nazywasz „krótkim czasem”?
– Czas swojego powrotu do zdrowia.
Położyła mi palec na ustach, żebym zamilkł.
– Opiekuję się tobą już od kilku pokoleń, Noamie. Od tylu, że nawet ich nie liczę. O tak, długo czekałam na ten pocałunek.
I jej usta zmusiły mnie do milczenia…

1 Cyklamen. Świnie oraz dziki szukały tego kwiatu i wykopywały jego bulwy w kształcie małych płaskich chlebków. Były jedynymi zwierzętami, które mogły się nimi raczyć i nie zachorować.

 
Wesprzyj nas