Napisana pod koniec XX wieku „Mykwa” to jedna z pierwszych powieści o traumie potomków ocalałych z Zagłady.


Próba rekonstrukcji przeszłości.

Cudowność i groza pamięci.

Walka złudzeń z prawdą, miłości z odrzuceniem.

Odkrywanie własnej historii i cudzych ciał, doświadczanie bólu i przemocy.

Napisana pod koniec XX wieku „Mykwa” to jedna z pierwszych powieści o traumie potomków ocalałych z Zagłady.

Zyta Rudzka buduje opowieść z dwóch języków: przypowieści i intymnego przeżycia. Odsłania niewydolność pamięci zbiorowej wobec jednostkowego cierpienia i to, że historia w liczbie pojedynczej ma wiele do powiedzenia o wspólnocie.

***

Historia Belli i Elżbiety. Z ich żydowskiego świata został tylko antysemityzm. Jest jeszcze Franciszka, babka z rozdania losu, ta, która uratowała.
To portret potrójny, ale każda z nich jest osobna.
– Zyta Rudzka

Zyta Rudzka
Mykwa
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 27 września 2023
 
 

Wraca ze szkoły…

Wraca ze szkoły, na drzwiach do mieszkania napis: żydy-ohydy.
Ściera druciakiem do szorowania garów. Najpierw litery, potem całe drzwi, żeby nic się nie odznaczało. Gdy matka przychodzi, wszystko jest jak dawniej.
Bella staje przed lustrem w łazience – chce zobaczyć, jak wygląda ohydny Żyd.
Trwa to krótko, tylko jedno przelotne spojrzenie na twarz, ukradkiem. Bardziej interesuje ją fretka, spłoszona, ze strachu wciśnięta pod sklepienie brzucha. Jeszcze nie tak dawno pokryta zaledwie puchem, potem rzadkim zmoczonym włosem, który teraz przybrał rozmiary grzywy kuca, atramentowej, farbowanej kity głodnego zwierzaka, którego żarłoczności Bella zaczyna się już powoli domyślać.
Nigdy nie miała ciała dziecka.
Była oścista, żylasta, prześwitująca. Dopiero gdy inne w szkole chudły za sprawą diet, ona niespodziewanie nabrała ciała, ciężkości.
Typ mięsny.
Jak powiedział Zagraniczniak, gdy rozebrała się przed nim pierwszy raz.
Najbardziej zmieniła się twarz. Zdjęcie, to z Parku Kaskada, jest dla niej fotografią obcej osoby, cudzego dziecka. Pozbawia przeszłości, dzieciństwa, wspomnień, zatrzaskuje przejścia.
Podobnie jak matka, Bella musi jedynie zawierzyć, że od nich nic się nie zaczyna, że na przekór pamięci coś jednak przedtem istniało, było. Coś, do czego utraciło się dostęp, przyzwolenie, świadectwo.
Może Bella zmieniła się tak z powodu męskich głosów, niskich, zachrypłych. Wydawali sprośności i rozkazy w Lasku Bielańskim.
Apetyt na mężczyzn, codzienne obżarstwo, przesyt, tylko krótkotrwały, zaledwie do następnego dnia, mógł zdeformować twarz. Naznaczyć w taki sposób, że Bella zaczynała być widoczna również dla kobiet. I one oglądają się za nią, patrzą w dziwny sposób, z góry do dołu, jakby od tego przeglądu wszystko pojęły, odgadły, wiedziały. Nadają jej coś więcej niż tylko imię, przezywają, opatrują ksywą.
Bella wie o tym. Nauczyła się odczytywać ich przelotne spojrzenia. Nawet śmieszy ją nieuchronność następnej przemiany, kiedy na jej widok będą przyśpieszać kroku, przyciągać do siebie torebki, drugą ręką zasłaniając dzieciom oczy.
Uśmiecha się do tych myśli, śmieje się na głos. Tak jak wtedy, gdy przecież wiedząc, że jest brzydka, z garbatym nosem, nabierała pewności, że pięknieje, otwiera się, rozkwita bujniej niż inne, odważniej. Wszystko przez chłopów. Miała coś, co im się podobało. To coś, co było widoczne przy pierwszym spojrzeniu, zaledwie przelotnym, na ulicy. Oglądali się, ocierali w tłoku, w tramwajach, nawet w czasach, kiedy była jeszcze niewidoczna dla kobiet.
Donasza rzeczy po matce, w pas dekolt, usta powiększa szminką. Podoba się.

Ledwo zaczęła pączkować, od razu była ich. Wystawała z koleżankami, czekając, aż podejdą. Wtedy było weselej. Popychali je na skraj chodnika, śmieli się, czkali, pod kurtkami chowając szkło z winem.

Myszy przyczajone na karniszach…

Myszy przyczajone na karniszach obserwują matkę i córkę, które jedzą kawałki kurczaka w potrawce. Sos zawiesisty, z grudkami mąki.
Dach domu zalany ulewnym światłem, jakby wymknął się jesiennemu krajowi i sięgnął Umbrii. Lecz ich mieszkanie znaczone jest hałaśliwym cieniem domów z naprzeciwka, z mieszkań hodowców orzechowych mebli, przerośniętych pinczerów, cuchnących druciaków do szorowania garów.
Wypatrzone pokoje są małe, niby siedziby letników. Porzucone na poręczach krzeseł ręczniki, wypłowiałe od prania i słońca, śliskie halki o kształtach sterczących brzuchów, niby polegujące w poprzek łóżek kochanice, pstrokate dywany z Kowar na ścianach. Wszystko uwiera jak przyciasna bielizna, zakaża nietrwałością, teatralną kanikułą, więzi jak lep muchy.
Matka pisze, całe popołudnia, wieczory, do jedenastej. Boi się sąsiadów – stukają szczotkami w ściany i kaloryfery. Wtedy ściska koc na czworo, podkłada pod maszynę, żeby ciszej.
Przepisuje wszystko, co przynoszą: prace akademickie, magisterskie i z technikum obróbki skrawaniem. Musi być przez to mądra. Bella jest tego pewna, choć matka rzadko się odzywa. Tak samo sądzi Franciszka.
Franciszka z torcikami wedlowskimi, bajecznymi, pierrotami, z grubymi nogami uwięzionymi w brązowych nylonach.
Przychodzi, głośno sapiąc od wspinaczki po schodach, zdejmuje przepocone szerokie pantofle, wystawia je na klatkę schodową i obcierając gęstą wilgoć z szyi i dekoltu, siada na wersalce.
Czasami przynosi jabłka zebrane po kryjomu z opustoszałych w tygodniu działek na Pelcowiźnie. Franciszka je antonówki w milczeniu, wpatrując się w piszącą na maszynie. Przed każdym kęsem pod brodę podstawia, niby talerzyk, wyciągniętą dłoń, żeby żaden gryz nie spadł na dywan, który sama kupiła, przydźwigała na czwarte piętro, rozwinęła i usiadła na środku, zadowolona jak gruby Aladyn.
Wkrótce potem schudnie, sczeźnie, zmaleje. Stanie się mniejsza niż Bella, Bella ośmioletnia. Tylko nogi pozostaną grube. Obciągnięte nylonami wyglądają jak nadmuchane.
Matka zwleka z zapaleniem światła, w ciemności oglądają telewizję.
Bella nie lubi jesiennej pory, dni bledną, wytrąca się światło. W telewizyjnej poświacie mieszkanie gęstnieje. Przedmioty pęcznieją, deformując się, niby nabrzmiałe zimną wodą. Za sprawą puchliny mebli, dywanów i ścian przestrzeń pomiędzy Bellą a matką maleje. Dostrzega, że i matka się zmienia, kurczy się, marnieje. Witki kiszonej kapusty sterczą jej z ust, sok kwaśnymi kroplami kapie na brodę.
Słucha, jak matka głośno wciąga pasek warzywa, odgłos taki, jakby czyściła nos.

Według Mordki Haberstein…

Według Mordki Haberstein Natan zrodził się w bólu i wstydzie z jakiejś rudowłosej, bezżennej nauczycielki w kibucu w Tyberiadzie, a do Safedu przywiózł go autobusem Dani.
To właśnie od niego Natan dowiedział się, że był wtedy mglisty ściemniony dzień, od czasu do czasu przerywany ukośnie padającymi deszczami. Być może to dlatego Mordka nie wyszła po nich na dworzec.
Dani stał jeszcze przez dłuższą chwilę pod okapem z blachy falistej, rozglądał się na boki. Pod pachą trzymał, niczym rulon papieru, dziecko ściśle owinięte betami. Wyczuwał jednak, że małemu zaczyna brakować podrygiwań autobusu, bo coraz bardziej wierci się i kwili.
Płacz wydobywający się z zawiniątka sprawiał, że ludzie podpatrywali na Daniego, w ten sposób zabijali nudę czekania.
Dani czuł się niezręcznie. Przywykł bowiem spędzać samotnie całe dnie w magistrackim kantorku na księgowaniu przychodzących anonimów. Większość dotyczyła samozwańczych mesjaszy, fałszywych christosów, cudzoziemskich proroków bez spełnionych przepowiedni. Nastały bowiem lata znudzenia Orientem i moda na cywilne śluby na Cyprze. Amerykańscy hipisi opuszczali komuny w Indiach, wynajmowali mieszkania na dachach Starego Miasta. Pomimo zamachów terrorystycznych sezon na zagranicznych turystów trwał teraz okrągły rok, a sekty mnożyły się po całym kraju. Dani skrupulatnie wpisywał je w rejestr, nanosząc na mapę miasta coraz to nowe pinezki. Zwykł mówić, kiedy zaczęły go nękać tiki, że to jego twarz udręczona izolacją rozmawia sama ze sobą.
Dziecko zaczęło głośniej płakać i Dani zdecydował się nie czekać dłużej na żonę. Mocno ścisnął bawełniany pieróg, w który opiekunki owinęły chłopca, tak żeby dzieciak nie wypadł na mokry bruk, i wbiegł w struny zacinającego deszczu.
Mordka wyczekiwała niespokojnie, pojawiając się i znikając w drzwiach kamienicy.
Obok, na progu, walały się płaszcz przeciwdeszczowy Daniego i parasol. Znak, że nie mogła do końca zdecydować, czy wyjść na dworzec, czy też przeczekać deszcz w suchej sieni.
Wreszcie zobaczyła rozmazaną srebrnymi zaciekami postać męża, wybiegła mu naprzeciw i chwyciła becik z dzieckiem.
Chyba nie przypuszczała, że będzie taki ciężki – przez moment zachwiała się niebezpiecznie, opuszczając ręce z zawiniątkiem. A może to tylko jej trzewik ześlizgnął się z mokrego kociego łba.
Dani mógłby przysiąc, że gdy Mordka położyła małego na małżeńskim łóżku, rozwiązała pasek od lekarskiego fartucha spinający becik i poczęła odwijać dziecko z bawełnianej łupiny, dzień nieoczekiwanie zrzucił z siebie ciemną słotę, nabierając światła.
Słoneczne refleksy zlepiały się na szybach, deformując twarze dzieciaków przytknięte do cukierniczych witryn.
Zgodnie orzekli – dziecko jest podobne do małego miedziaka, zwarte, okrągłe, z falistymi obierkami rdzawych włosów.
Mordka obejrzała chłopca dokładnie, z przodu, z tyłu, na głos przeliczając palce rąk i stóp.
Dani stał obok. Chłopczyk wydał się mu istotą mało rzeczywistą, bajkowym kupidynem, grubaśny, miękki, ciepły, o jasnej matowej karnacji, dziwnie nieupstrzonej rdzawymi piegami.
Chyba wyrośnie z tych ryżych włosów.
Powtórzył myśl kilka razy, przypatrując się żonie myjącej małego rogiem zmoczonej pieluchy.
Może to ciało dziecka spowodowało, że po raz pierwszy dojrzał zniszczone dłonie Mordki. Brązowe nieregularne plamki u nasady palców, kciuki ciężkie, powykrzywiane na podobieństwo kłączy. Szybko i niespokojnie spojrzał na jej twarz, by z ulgą odkryć, że obramowana ciemną chustą, ciągle jeszcze wydawała się młoda.
Pochyliła się nad niemowlęciem, sieć żyłek na skroniach Mordki złagodniała, gubiąc siny kolor.
Powinien mieć na imię Bożydar.
Powiedziała do męża.
Dali mu: Natan.

 
Wesprzyj nas