Wciągająca polityka, słodko-gorzka historia miłosna oraz eksploracja tożsamości, płci, poczucia własnej wartości i zmagania się z traumatycznymi przeżyciami – “Dziwna i uparta wytrwałość” to książka, którą zapamiętasz na długo.


Velasin vin Aaro w ogóle nie planował się żenić, a już na pewno nie z dziewczyną z sąsiedniej Titheny. Kiedy okropna konfrontacja ujawnia jego preferencje, Vel obawia się, że zrujnował unię dyplomatyczną, zanim jeszcze mogła się rozpocząć. Ale podczas gdy jego rodzina jest gotowa się go wyrzec, poselstwo z Titheny ma inne rozwiązanie: Vel powinien poślubić brata swojej niedoszłej narzeczonej. Problem w tym, że po niedawno przebytej traumie nie jest w stanie związać się z nikim.

Caethari Aeduria zawsze wiedział, że może skończyć w politycznym małżeństwie, ale jego nagłe zaręczyny z mężczyzną z Ralii, gdzie takie związki są zakazane, okazują się szokiem.

Ponieważ nieznani przeciwnicy są gotowi zabić, aby zakończyć ten nowy sojusz, Vel i Cae nie mają wyboru i muszą sobie zaufać. Przetrwanie to jedno, ale miłość – czego obaj się nauczą – to coś zupełnie innego.

Foz Meadows
Dziwna i uparta wytrwałość
Przekład: Karolina Wojciechowska
Wydawnictwo SeeYA/Czarna Owca
Premiera: 27 września 2023
 
 


Nota od osoby autorskiej
Dziwna i uparta wytrwałość zawiera opisy gwałtu, myśli samobójczych i samookaleczania. Choć jest to historia uzdrowienia, czytelnicy powinni być świadomi istnienia tej zawartości, aby mogli sami zdecydować o tym, czy i w jaki sposób chcą się z nią skonfrontować.

CZĘŚĆ PIERWSZA
VELASIN

1

Ledwie wkroczyliśmy na nowe ziemie ojca, gdy zorientowałem się, jak mało obchodzi mnie, że nigdy ich nie odziedziczę. Objawienie było subtelne, jak to się często zdarza: choć mnie to zaskoczyło, nie zmusiłem Figla do nagłego zatrzymania ani nie wyjawiłem myśli Markelowi, opłaconemu, by znosić moje tyrady. Zamiast tego zastanowiłem się, czy powinienem czuć dumę ze swojej pozornej pokory – bez wątpienia dość ironiczny paradoks – czy też ubolewać nad absolutnym brakiem ambicji. Nie miałem wątpliwości, że gdyby mój drugi pod względem starszeństwa brat dożył, by doświadczyć tych ograniczeń, gniewałby się wystarczająco za nas dwóch. Revic jednak zawsze był porywczy. Moja tęsknota za nim nie zmieniała faktu, że jego śmierć usunęła nieprzyjemną komplikację związaną z wywyższeniem ojca, choć to wyznanie zniesmaczyło mnie samego. Podczas gdy Revic przez całe życie zazdrościł Nathianowi statusu dziedzica, ja nigdy nie oczekiwałem niczego ponad skromną synekurę trzeciego syna, a chociaż pragnienie większego bogactwa nie było mi obce, rozpoznałem u siebie alergię na dodatkowe obowiązki, które tak często się z nim wiązały.
Nie, zdecydowałem, nabierając potężny haust czystego, świeżego powietrza. Mały Jarien może wziąć sobie to wszystko, niech mu będzie na zdrowie. Mój przyrodni brat, syn ojca i jego nowej żony, przez którą odziedziczyć miał wszystko – czemu się przyglądałem – stanowił braterską czystą kartę. Jakakolwiek relacja mogłaby się między nami wykształcić w przyszłości, nie będzie skażona dzieciństwem, które dzieliłem z Revikiem i Nathianem. I choć istniało ryzyko, że nieprzyjemna dynamika jeszcze się powtórzy, nie zamierzałem zawczasu się tym przejmować.
Gdy już doszedłem do tej konkluzji, mogłem oddać się podziwianiu nowych ziem rodu vin Aaro – czy raczej starych ziem rodu vin Mica – oczami podróżnego, bez zaprzątania sobie głowy kosztami utrzymania ani zyskami. Nieco wcześniej minęliśmy miasteczko i od tamtego czasu nie zwracaliśmy uwagi na rozstaje z mniejszymi, tylko z rzadka oznakowanymi drogami, prawdopodobnie wiodącymi ku różnym innym gospodarstwom i wioskom, teraz należącym do ojca. Przed szaleństwem vin Miki wzdłuż tego szlaku kwitł handel, przewożono towary do i z sąsiednich Titheny i Khytë przez jedyną przełęcz w nieprzebytych poza tym Górach Śnieżystych. Choć dzierżawcy i kupcy pewnie ucierpieli z powodu nieudolnych rządów poprzedniego lorda, fizyczne piękno krainy pozostało przynajmniej nietknięte. Droga, którą podróżowaliśmy, wiła się malowniczo przez późno owocujące sady i łagodne trawiaste wzgórza usiane kwiatami. Jesienne niebo miało pudrowoniebieski kolor, przechodzący w fiolet tuż ponad migoczącymi w oddali szczytami, o lśniącobiałych czapach, jak przystało na tak późną porę roku. Przyjemna pieśń ptaków barwiła powietrze jak muzyka.
Mimo że Markela rzadko zachwycały widoki pozbawione dzieł ludzkiej architektury, tym razem łaskawie podziwiał rzemiosło przyrody, rozglądając się z ciekawością. Gdy wjechaliśmy na niewielki pagórek, pokierował swoją kasztanową klacz, Grację, nieco bliżej Figla i dwa razy pstryknął palcami na znak, że ma coś do powiedzenia.
Ze strony każdego innego sługi byłoby to impertynencją – i rzeczywiście było z taką mylone przez tych, którzy nie wiedzieli, że Markel jest niemy. Już dawno udało nam się wypracować własną etykietę, a chociaż jego pstrykanie wciąż stanowiło przejaw arogancji w oczach niektórych służbistych typów, między nami dobrze się sprawdzało.
– Tak? – spytałem, odwracając się, by śledzić ruch jego dłoni.
Założywszy wodze za rożek siodła, Markel zamigał:
– To miejsce bardzo się różni od Aarobrook.
– Istotnie, podobnie jak delikatna koronka różni się od płótna – prychnąłem. A potem sam zamigałem, bo korzystanie z tej umiejętności pomagało mi nie zapomnieć: – Niedługo powinniśmy ujrzeć główne zabudowania.
Markel pokiwał głową z uśmiechem i z powrotem chwycił za wodze. Pomimo (a może z powodu) mojej tendencji do machinalnego wykorzystywania go jako słuchacza był wystarczająco bystry, żeby dosłyszeć to, czego nie dopowiedziałem: że bez względu na moje pragnienie – księżyce, jak palące! – opuszczenia stolicy wciąż nie wiem, dlaczego ojciec mnie tu w ogóle wezwał, i nie mam pojęcia, co może nas czekać. W liście oznajmił tylko, że chce pilnie się ze mną spotkać i przedyskutować „pewne kwestie rodzinne do omówienia twarzą w twarz”. Dręczyła mnie niejednoznaczność jego słów i w jednej chwili zniknęła ta namiastka spokoju, którą poczułem, gdy tak po stoicku zaakceptowałem przyszłe przejęcie przez przyrodniego brata tytułów i ziem, których inaczej mógłbym mu zazdrościć.
Czyżby ojciec dowiedział się o moich wybrykach? W ostatnim czasie, zresztą nie tylko, dopuściłem się ich tylu, że nawet nie zamierzałem zgadywać, jakie historie mogły do niego dotrzeć i z jakich źródeł. Moje życie w Farathelu składało się niemal wyłącznie z czynów nieobyczajnych; i choć żałowałem zaledwie paru z nich, w dodatku z przyczyn bardziej skomplikowanych niż zwykła skrucha, nie umniejszało to mojego zainteresowania uniknięciem konsekwencji ani nie tłumiło pragnienia ucieczki, choćby na moment, od okoliczności, w jakich się zrodziły. Było jednak równie możliwe, że za wezwaniem kryją się wyłącznie pomyślne wieści – zwiększenie mojej synekury; spodziewane narodziny nowej siostrzenicy lub siostrzeńca, albo – księżyce! – kolejnego przyrodniego rodzeństwa; może i korzystne szczegóły dotyczące majątku – i dbałość o własną korzyść nie pozwalała mi o tym zapomnieć.
Nie mogąc przechylić szali na żadną stronę, nadzieja i lęk połączyły się w dwupartyjny węzeł niepokoju w moim przełyku, trochę podobny do choroby morskiej i bardzo podobny do objawów pijaństwa, i gdy wreszcie dotarliśmy do zabudowań ojca i wjechaliśmy na główny dziedziniec, w przeciwieństwie do Figla miałem całe plecy mokre od potu.
Cokolwiek złego można by powiedzieć o zmarłym lordzie Ennanie vin Mice – a do powiedzenia było mnóstwo, jego statusu nieboszczyka nie opłakiwał bowiem prawie nikt, komu nie przyszło podzielić jego losu – bez wątpienia kochał swoje konie. Splendor stajni w pełni to odzwierciedlał, a jeśli stajennych choć trochę niepokoiła niedawna zmiana liberii, nie stłumiło to ich entuzjazmu. Ledwie zeskoczyłem z siodła, a żylasty, wyglądający na kompetentnego mężczyzna zjawił się, aby przejąć wodze Figla, podczas gdy niewysoki młodzieniec uczynił to samo z Gracją Markela. Sprawiali wrażenie ojca i syna; a może wuja i siostrzeńca; ich szare oczy miały ten sam czujny wyraz, a nosy były podobnie zakrzywione. Mieli skórę jaśniejszą od śniadej karnacji Markela czy mojej własnej, ciemnooliwkowej – pokrytą ciepłą opalenizną, zawdzięczaną częściowo pracy na powietrzu, której złocisty poblask sugerował jednak sporą domieszkę titheńskiej krwi. Ponieważ tak bardzo nie przypominałem ojca, zawsze fascynowało mnie takie podobieństwo u innych, ponieważ jednak to moja matka była z nich dwojga bardziej urodziwa, nigdy też nie narzekałem na odrobinę schedy po niej.
– Jestem lord Velasin vin Aaro – oznajmiłem; niepotrzebnie, jak się okazało, bo najwyraźniej mnie rozpoznali bez względu na rodzinne podobieństwo (czy też jego brak). – A to jest Markel, mój lokaj. – Zawahałem się, tradycyjnie rzucając mu pytające spojrzenie. On zastanowił się, po czym odpowiedział ledwo dostrzegalnym kiwnięciem głowy na znak, że nie, tym razem nie chce, abym częstował obcych przemową pod tytułem „mój sługa jest niemy”. Markel nosił ze sobą tabliczkę i zmyślne kredowe pióro, co pomagało mu się porozumiewać z nieprzychylnymi ciszy i pantomimie nieznajomymi, ale nie zawsze miał ochotę być przedstawiany jako dziwoląg (jak sam to kiedyś ujął). Odwróciłem się z powrotem do stajennych.
– Czy mój ojciec jest na miejscu?
– Tak, panie – odpowiedział starszy, wskazując głową dom. – Kamerdyner się wami zajmie. – Spojrzał na skromne sakwy przytroczone do naszych siodeł, unosząc brew w wyrazie zaskoczenia. – Czy zanieść wasze bagaże, panie?
– Tak, dziękuję – odparłem i skierowałem się ku głównemu budynkowi, a Markel ruszył tuż za mną. Byłem już o trzy kroki od wejścia, gdy drzwi otworzyły się, ukazując zatroskanego kamerdynera, dwa wielkie psy i arystokratkę, która była – podług prawa, choć nie wychowania – moją macochą, lady Sine vin Aaro, wcześniej Sine vin Mica. Zaledwie o trzy lata starsza ode mnie, miała piegowatą, inteligentną twarz, a jej rudawobrązowe włosy wymykały się z upiętych na głowie warkoczy. Mały Jarien nie zaszczycił nas obecnością, ale wnioskując po plamach śliny na sukni kobiety, nie mógł być daleko. Spotkałem ją raz do tej pory, lecz tylko przelotnie, w dniu ślubu; była uprzejma, ale ze zrozumiałych względów oszołomiona, a ja – zbyt rozkojarzony, aby spróbować dokładniej jej się przyjrzeć.
Teraz jednak obdarzyła mnie uśmiechem, który zdał mi się szczery, wyciągając dłonie do ucałowania. W porównaniu z większością kobiet o naszym statusie późno przyjęła rolę zarówno żony, jak i matki, ale na ile mogłem to osądzić, w obu było jej do twarzy.
– Wcześnie przybywacie – powitała mnie radośnie, a psy zajęły się obwąchiwaniem nas. Puściłem dłonie lady Sine, żeby podrapać je za uszami. Dotyk ich sierści trochę ukoił moją panikę. – Nie spodziewaliśmy się was przed kolacją. Tak naprawdę pan wątpił, że zjawicie się dzisiaj.
– Często zdarza mi się zwlekać – przyznałem. – Ale pogoda jest ładna, a ja – musiałem się wyrwać – jechałem wiedziony synowskim oddaniem.
– Pana na pewno to ucieszy. – Przez chwilę w spojrzeniu lady Sine błysnęła ta sama przebiegłość co u Markela. – Choć może być ciekaw powodów.
Moją odpowiedź uprzedziło pojawienie się samego zainteresowanego, za którym podążała piastunka niosąca Jariena. Ponowne małżeństwo bez wątpienia służyło ojcu; od lat nie widziałem go tak krzepkim. Jego wystający brzuch zniknął, mięśnie rąk i ramion uwydatniły się, spojrzenie i skóra pojaśniały. Nawet przed koszmarnym konfliktem, teraz zwanym Waśnią – dekadą, podczas której niezorganizowana grupa wrogich arystokratów wywołała polityczny spór w Ralii, i która zakończyła się, nieco rozczarowująco, ujawnieniem planów rebelii poczynionych przez lorda Ennana vin Micę oraz aresztowaniem, uwięzieniem i/lub egzekucją jego rozlicznych współspiskowców – śmierć mojej matki strudziła go do stopnia, jakiego nie byłem w stanie pojąć przez swoją młodość i to, że każdego dnia widywałem ojca w tym stanie. Jednak nawet pokój nie przyniósł mu takiej ulgi jak lady Sine; a może było to dziełem Jariena, jeśli nie połączenia sił obojga. Tak czy inaczej, jego korzystna przemiana rzuciła jaskrawe światło na moją odwrotną trajektorię i gdyby w tym momencie spytał mnie o prawdę, przyznałbym się do wszystkiego, może nawet wziąłbym na siebie nie swoje przewiny.
Nie spytał jednak; poklepał mnie tylko po ramieniu, ściskając krótko, i powitał.
– Przyjechałeś w idealnym momencie – powiedział. W kącikach oczu pojawiły mu się delikatne zmarszczki. – Dobrze cię widzieć, Vel. – Nie zwrócił uwagi na Markela, ale niczego innego się po nim nie spodziewałem.
Jak zwykle cicho i sprawnie zagonił całe towarzystwo do środka: żonę, służbę, psy i najmłodszych synów, a drzwi zamknęły się za nami z lekkim trzaskiem.
Biorąc pod uwagę to miłe powitanie, trudno było mi sobie wyobrazić, żebym popadł w poważną niełaskę, a jednak mój zdradziecki umysł odmówił całkowitego wykluczenia takiej możliwości. W związku z tym kolejne godziny uprzejmości zniosłem w dręczącym napięciu. Nie zdradziłem tego niczym poza powściągnięciem właściwej mi gadatliwości, ale – jako że do mnie zwracano się częściej, niż ja zwracałem się do innych – nie było w tym nic osobliwego. Oprowadzono mnie po posiadłości, a lady Sine opowiadała o różnych elementach architektonicznych i miejscach o znaczeniu historycznym, o których nauczyła się w dzieciństwie, zwracając również uwagę na pewne nowsze ulepszenia, takie jak wprowadzenie iluminów, a na dziedzińcu – czarotwórczą rzeźbę wbudowaną w fontannę.
Ta ostatnia niezmiernie mnie zdziwiła: choć ojciec żywił do czarodziejstwa taki sam szacunek jak wszyscy ralijscy arystokraci, nigdy nie przejawiał szczególnego zainteresowania sztuką ani estetyką, a mimo że magia przepajająca rzeźbę była bez wątpienia imponująca – seria uroków, dzięki którym figura wielkiego wodnego żmija świeciła, ryczała, a nawet poruszała się pod wpływem określonych komend – nie miała w sobie nic użytecznego. Ośmieliłem się wspomnieć o tym lady Sine, próbując wybadać, czy musiała sobie wywalczyć zakupienie dzieła, ale ona tylko się zaśmiała.
– Prawdę mówiąc, Varus bardzo ją lubi – powiedziała. – Traktuje ją jak inwestycję. – Zawahała się. – Są plany ponownego otwarcia Przełęczy Taelickiej i uruchomienia handlu z Titheną, co, mamy nadzieję, umożliwi również wymianę z Khytë. Khytianie zawsze słynęli z czarotwórstwa oraz futer i jeśli wszystko pójdzie dobrze, pan ma nadzieję na wywarcie dobrego wrażenia na ich kupcach. No i – zaśmiała się – podoba mu się, że Jarien ją lubi.
Jej uśmiech złagodniał na wspomnienie syna, a rozmowa szybko zeszła na temat jego rozwoju. Zarówno wtedy, jak i później wyrażałem tyle podziwu dla Jariena, ile tylko może wyrazić dla sześciomiesięcznego dziecka ktoś pozbawiony wiedzy o niemowlętach; chwaliłem wygodę pokoi gościnnych i jedzenia, którym mnie poczęstowano, bo jedno i drugie było znakomite; i dopiero wtedy, pod sam koniec kolacji, ojciec nareszcie zaprosił mnie do gabinetu.
Choć pokój był całkowicie odmienny od swojego poprzednika w Aarobrook, który – mimo że trudno mi to było sobie wyobrazić – obecnie należał do Nathiana, zachowano wystarczającą część mebli i wystroju, żeby natychmiast jakaś wewnętrzna zmysłowa pamięć przeniosła mnie w czasie. Gdy byliśmy dziećmi, wpuszczano nas do gabinetu vin Aaro tylko w chwilach wielkiej pochwały bądź wielkiej reprymendy, więc wydawało nam się, że panuje w nim jakaś poważna magia niczym w jaskini cudów. To tam zostałem wychłostany za zbicie okna dzierżawcy, kiedy rzucałem kamieniami w gniazdo szerszeni, i tam otrzymałem do wyboru książki ojca w nagrodę za skrócenie cierpień ukochanego psa myśliwskiego i powstrzymanie się od zlecenia tego jednemu ze służących.
Przypomniałem sobie laskę i książkę, i psa i po raz drugi tego dnia dopadła mnie chęć wyznania wszystkiego.
– Siadaj, Vel. – Ojciec wskazał mi jeden z dwóch foteli. Usłuchałem, uważając, żeby złożyć dłonie na kolanach, powstrzymując się przed złapaniem skórzanego podłokietnika i zdradzeniem się poprzez pobielałe kłykcie; zbędny wysiłek, bowiem kolejne słowa ojca brzmiały: – Spokojnie, chłopcze! Widzę, że jesteś spięty, choć Bóg Słońce jeden wie dlaczego. Chociaż – poprawił się, w geście smutku przeczesując dłonią brodę – może to z mojej strony niesprawiedliwe. W końcu nie mogę cię winić za brak pewności co do twojej pozycji. Gdyby Revic…
Zamilkł, a na naszych twarzach ukazał się podobny wyraz czułej boleści na wspomnienie wszystkiego tego, co oznaczała dla nas jego nieobecność.
– Wiem – powiedziałem łagodnie i na tym poprzestałem.
– No tak – odezwał się ojciec po chwili. – No tak. – Opuścił ręce na kolana i spojrzał mi w oczy. – Będę mówił bez ozdobników. Chociaż Jego Wysokość przyznał mi ziemie vin Miki pod warunkiem, że po mojej śmierci przypadną nie moim najstarszym synom, lecz Jarienowi i ewentualnie kolejnym dzieciom, którymi obdarzy mnie Sine – zaczerwienił się tylko trochę, prawdopodobnie na wspomnienie wysiłków czynionych ku ich spłodzeniu, a ja uparcie wpatrywałem się w ścianę przed sobą, żeby powstrzymać śmiech zażenowania – mimo wszystko moje wywyższenie może przynieść korzyść i tobie.
– Masz na myśli moją synekurę? – spytałem, starając się nie żywić zbyt wielkich nadziei.
– Poniekąd. Mam na myśli twój ożenek.
Na te słowa moje płuca i mózg zapomniały, w jaki sposób odbywa się oddychanie, pozbawiając mnie powietrza na sekundy, które mijały jak minuty. Moja oszołomiona mina musiała jednak stanowić oczekiwaną reakcję, ojciec przeczekał bowiem to zdumione milczenie bez widocznego rozczarowania.
– Jak? – W końcu odzyskałem głos. – I z kim? Moja synekura nie może chyba aż tak wzrosnąć!
– Nie – odparł krótko. – Nie sugeruję, że mógłbyś lub powinieneś utrzymywać żonę, Vel. W rzeczy samej, uważam odwrotnie.
– Chcesz, żeby żona utrzymywała mnie?
– A czemu nie?
Wbiłem w niego wzrok.
– Co do zasady – powiedziałem ostrożnie mimo szaleńczo przyspieszonego pulsu – nie mam żadnych zastrzeżeń. – Wierutne kłamstwo; miałem mnóstwo zastrzeżeń, ale żadnym nie odważyłbym się podzielić. – Jednak od strony praktycznej, i pytam bez fałszywej skromności, która porządna ralijska dziedziczka by mnie zechciała? Nie ma ich znów tak wiele, żeby nie miały lepszych widoków niż trzeci syn z synekurą, bez względu na twoje wywyższenie. – Ród vin Aaro nie uzyskał wyższego statusu per se, ale jak wie każdy możny Ralijczyk, istnieją lordowie oraz lordowie, a od kiedy ojciec po niedawnym zakończeniu Waśni otrzymał ziemie vin Miki, znalazł się zdecydowanie bliżej tych drugich.
– Ach – odparł ojciec z zadowoleniem, jakbym właśnie dotarł do sedna sprawy. – Żadna ralijska dziedziczka; nie zmusiłbym cię do wypłynięcia na te wody wbrew twoim inklinacjom. Ale dziewczyna z Titheny, Vel… tam, tam przedstawiasz wartość.
– Dziewczyna z Titheny – powtórzyłem słabo. Przełknąłem ten pomysł z łatwością wody połykającej oliwę. – To znaczy… Ty… Masz na myśli, że ja…
– Velasinie – przerwał mi ojciec, nie bez pewnej dozy życzliwości. – Pomyśl. Te ziemie graniczą z Przełęczą Taelicką. Nie istnieje krótsza droga do Titheny na zachód od stolicy. Więcej khytiańskich towarów przechodzi przez Tithenę niż przez Ralię, podobnie jak nivońskich! Ten głupiec vin Mica pozwolił szlakom handlowym popaść w ruinę, a bandytom dał zawładnąć przełęczą. Co więcej, sam brał udział w przygranicznych wyprawach zbrojnych przeciwko Dzikiemu Nożowi, jeśli można wierzyć mniej chlubnym opowieściom, ale nawet jeśli nie, bez wątpienia na nie zezwalał. Teraz jednak jest martwy, niech Cień go zachowa, a Jego Wysokość chce poprawy stosunków. Panujący lord Qi-Katai, tieren Halithar Aeduria, ma niezamężną dwudziestodwuletnią córkę i pisał w listach, że jest gotów zawiązać sojusz. Pojedziesz do niej, Vel, a Qi-Katai to miasto handlu, a nawet bibliotek, teatrów i sztuk; i wiem, że znasz język dzięki znajomym z dworu. Nawet gdybyś nie znał, wielu mówi tam po ralijsku; nie zabraknie ci kultury ani niczego innego, a gdybyś chciał odwiedzić dom, nie będziesz miał zbyt daleko.
Jego ton był serdeczny i przymilny, ale zmroziły mnie zawarte w tej przemowie sugestie. „Pojedziesz”, powiedział, i „nie zabraknie ci” zamiast „mógłbyś” czy „nie zabrakłoby”. Wyczułem w jego słowach tyle elastyczności, że równie dobrze mógł poprosić kamieniarza o wykucie ich w skale, więc musiałem zdobyć się na najwyższy stopień samokontroli, żeby z zaledwie lekkim drżeniem spytać:
– Czyli to… Jest już postanowione? Dokonałeś ustaleń?
– Tak. – Choć przyznał to ze zmieszaniem, przynajmniej uszanował mnie wystarczająco, żeby nie odwrócić wzroku. – Zawsze byłeś dobrym synem, Vel: dobrym trzecim synem, służącym braciom wsparciem i niezazdrosnym o ich spadek. Obserwowałem cię wcześniej, gdy byłeś z Jarienem, i o ile się nie mylę, nie żywisz do niego urazy, choć wielu żywiłoby na twoim miejscu. Wiem, że nie starasz się o małżeństwo – w tym momencie wyciągnął rękę, żeby ścisnąć mój podłokietnik, jakby mebel miał mu zastąpić moją cofniętą dłoń – ale nie zaproponowałbym go teraz, nawet jeśli takie byłoby życzenie króla, gdybym nie uznał go za nagrodę również dla ciebie; dobrą, godną nagrodę dla lojalnego syna.
Chciałem krzyczeć, lecz nie mogłem. Chciałem szlochać, lecz brakło mi odwagi. Patrzyłem na niego i naraz koszmarna ironia mojej ucieczki z Farathelu, towarzyszących jej powodów i nadziei, chwyciła mnie za gardło, za kratami zębów uwięziła lawinę straszliwego śmiechu. Uśmiech zastygł mi na twarzy jak grymas. Skłoniłem głowę i dałem się poprowadzić kolejnemu wspomnieniu dziecięcego posłuszeństwa.
Velasinie, co się mówi, gdy ojciec coś ci daruje?
– Dziękuję, panie – skrzeknąłem.
Ojciec uznał mój ochrypły głos za znak radości; przerażenie uznał za zachwyt. Wciąż nie puszczając mojego fotela, z entuzjazmem opowiadał, że titheński poseł ma zjawić się nazajutrz z umową małżeńską; że powinienem poczynić przygotowania, aby mój dobytek z Farathelu został ostrożnie przewieziony do Qi-Katai, i zdecydować, czy chcę zabrać ze sobą Markela; o tierze Laecii Sivie Aedurii, która miała zostać moją żoną, i mnogości jej zalet. Słuchałem w półmartwym oszołomieniu, więc nie dosłyszałem pukania do drzwi gabinetu, które przerwało przemowę ojca. Ujrzałem jedynie kamerdynera kłaniającego się w progu; do moich uszu dotarło tylko jego okrutne, absurdalne oświadczenie:
– Proszę o wybaczenie, panowie, ale pojawił się przybysz, który życzy sobie widzieć się z lordem Velasinem.
– Przybysz? – spytał ojciec, marszcząc brwi z zadziwieniem. – Z pewnością to jeszcze nie titheński poseł!
– Nie, mój panie. Nasz gość pochodzi z Ralii, to niejaki lord Killic vin Lato.
Mój świat się zawalił.
– Ród jest mi znany, ale nie osoba – stwierdził ojciec, nieświadomy moich katuszy. – Któryś z twoich przyjaciół, Vel?
Można to ująć w ten sposób.
– Tak, ojcze – odparłem, choć nie wiem, jak udało mi się powstrzymać drżenie głosu. – Ja… Nie spodziewałem się go. Musiał mnie odszukać. – Błagam, błagam, odeślij go. Jednak nie mogłem o to poprosić; nie bez prowokowania pytań, a czułem się zbyt głupio, żeby kłamać.
– W takim razie przyjmę go z przyjemnością – oznajmił ojciec, po czym zwrócił się do kamerdynera: – Może się zatrzymać w pokoju dębowym, Perrinie, ale poślij go do sali gier na czas przygotowań. Lord Velasin do niego dołączy. I przygotuj mu tacę, dobrze? O tak późnej porze musi być bardzo głodny.
– Tak, mój panie.
Perrin wyszedł.
– Czyli postanowione! – zakończył naszą rozmowę rozpromieniony ojciec. – Szczegóły możemy omówić jeszcze jutro, ale skoro twój przyjaciel przebył taką drogę, nie będę cię zatrzymywał… Chyba że – poniewczasie zdał sobie sprawę z mojego dyskomfortu – wolałbyś, żebym cię usprawiedliwił? Słońce wie, zrozumiałbym, gdybyś chciał mieć chwilę dla siebie…
– Nie – zaprotestowałem. Słowo wydało mi się dziwne i lepkie jak na wpół ugotowany grzyb. Killic łatwo się nie poddawał; choć ta perspektywa była ciężka do przełknięcia, najlepiej zająć się nim od razu. – Zobaczę się z nim.
– Dobry chłopak. – Gdy oboje wstaliśmy, ojciec znów poklepał mnie po ramieniu, łagodniej niż poprzednio. – Jestem z ciebie dumny, Vel. Z nas wszystkich.
Nie byłbyś, pomyślałem, gdybyś wiedział.
– Dziękuję – powiedziałem. Patrzyłem, jak skręca w lewo w korytarz, ku żonie i synowi jeszcze zbyt młodemu na sprawienie mu zawodu.
I tak pozostało mi – fałszywemu, posłusznemu stworzeniu – powitać lorda Killica vin Lato: mężczyznę, który przed zaledwie dwoma tygodniami był moim kochankiem w Farathelu.

2

Jak przystało na człowieka zarówno tchórzliwego, jak i pragmatycznego, nie poszedłem prosto do sali gier, tylko udałem się do swoich pokoi i delikatnie, rytmicznie zapukałem do drzwi sypialni Markela. Podobnie jak pstrykanie palcami, tak i ten rytm miał dla nas szczególne znaczenie: „potrzebuję natychmiastowej, dyskretnej pomocy”.
Chwilę później Markel otworzył drzwi i z gracją odsunął się, żeby mnie przepuścić. Jako jego pan teoretycznie miałem prawo wejść bez zapowiedzi, ale ponieważ nie mógłby zawołać, gdybym przerwał intymny moment – i ponieważ z zasady byłem uprzejmy dla ludzi, licząc na ich wzajemność – uznałem ten sposób za korzystniejszy od impertynencji.
Gdy Markel zamknął drzwi, spojrzałem na niego i przemówiłem w naszym wspólnym milczącym języku, którego nie można było podsłuchać:
– Killic jest tutaj. Domyślam się, czego chce, i nie zamierzam mu tego dać.
Markel uniósł brwi. Pełniąc obowiązki lokaja, dowiadywał się na temat mojego życia osobistego więcej, niż sam byłem w stanie spamiętać, ale był mi lojalny i miał moje bezgraniczne zaufanie. Urywanymi gestami spytał:
– Chcesz, żebym się nim zajął?
– Nie trzeba. Po prostu – zawahałem się, z dłońmi bezradnie zastygłymi w połowie znaku – po prostu trzymaj go z dala od mojego łoża, a mnie z dala od jego łoża. Wiesz, że nie można mi ufać.
– Nie zasłużył na ciebie – zamigał z emfazą.
Nie po raz pierwszy wyraził ten pogląd; mimo wszystko wzruszył mnie. Plącząc się w powodzi niezgrabnych gestów, wyjaśniłem:
– Ojciec zaręczył mnie z dziewczyną z Titheny. Poseł z umową przybędzie jutro; nie wiem, jak niedługo po tym mam wyjechać, ale ona mieszka w Qi-Katai. – Przeliterowałem nazwę miasta, obserwując, jak rozszerzają się oczy Markela. – Nie chciałbym utracić twojej służby, ale zrozumiałbym, gdybyś wolał mi nie towarzyszyć; umieściłbym cię w korzystnym…
Markel wydał chrapliwy odgłos i pokręcił głową; tak rzadko słyszany dźwięk sprawił, że zamarłem. Krótkimi, ostrymi ruchami zamigał:
– Jesteśmy przyjaciółmi. Uratowałeś mnie. Oczywiście, że pojadę do Qi-Katai. A poza tym – dodał, spoglądając nieco łagodniej – kto inny powstrzymałby cię przed tobą samym?
– Masz całkowitą rację – odparłem i na chwilę chwyciłem jego dłonie: obopólne odnowienie wiary. – Jeśli dopuszczę się jakiegokolwiek głupstwa z Killikiem, pozwalam ci… Nie, nakazuję ci skąpać mnie w zimnej wodzie.
Markel roześmiał się po swojemu, w ciszy.
– Chętniej skąpałbym Killica.
– Kusząca ewentualność. Gdyby trzeba było jednego bądź drugiego, ufam twojej ocenie sytuacji.
Mądrze pokiwał głową, przysiadając na skraju wąskiego łóżka. Dwudziestojednoletni, był ode mnie o trzy lata młodszy, a jednak radził sobie z romantycznymi związkami ze swobodą mężczyzny o wiele starszego. Kiedyś błagałem go o wyjawienie mi tego sekretu: przez całe życie uczono mnie, że kobiety są zmienne i trudno je oczarować, ale z mojego doświadczenia wynikało, iż to mężczyźni stanowią o wiele bardziej przerażające wyzwanie. Czy rzeczywiście jedna płeć jest o tyle prostsza od drugiej, spytałem, czy to ja robię coś nie tak?
– Nie wiem, czego pragną mężczyźni – odpowiedział. – Ale wielu kobietom, jak mi mawiają, imponuje milczący mężczyzna, który słucha i pisze, i ma sprawne ręce. – Po czym uśmiechnął się i znacząco poruszył palcami.
Wspominając tę rozmowę, po raz kolejny ścisnęło mi się serce na myśl, jak źle potoczyły się sprawy z Killikiem. W Ralii wystarczająco trudno było mężczyznom o moich upodobaniach (jak i kobietom, choć tych znałem o wiele mniej) w ogóle tworzyć związki, więc ich rozpad bolał tym bardziej. Mimo że nasze istnienie nie było zabronione przez królewskie prawo, co miało miejsce w Attovarze, Doktryna Firmamentu, ukazująca naszą niezdolność do ucieleśnienia „porządku i symetrii natury” jako zwyrodniałą perwersję, wciąż bardzo się liczyła, a większość ludzi wierzyła w jej nauki. Sankcje społeczne mogły być tak samo skuteczne jak sankcje urzędowe – czasem i bardziej, jako że wszystko mogło stanowić ich uzasadnienie, podczas gdy nic ich nie regulowało – a wśród arystokracji pozycja społeczna była wszystkim. Poza naszym kręgiem podobnie myślących przyjaciół i znajomych moja relacja z Killikiem była z konieczności trzymana w tajemnicy, ale teraz zastanawiałem się z goryczą, czy sytuacja wyglądałaby inaczej, gdybyśmy mogli być ze sobą otwarcie. Czy jakaś część zdrady Killica została spowodowana przez opresyjne okoliczności…? Nie. Natychmiast przerwałem ten tok rozumowania. Podążanie nim nie przyniosłoby mi niczego dobrego.
Całe to cierpienie musiało dać się wyczytać z mojej twarzy, Markel zareagował bowiem pojedynczym pstryknięciem: dźwiękiem poprzedzającym wyrażenie osobistej opinii. Obdarzyłem go pełną uwagą; tym razem migał mniej pewnie.
– Killic nie może pojechać za tobą do Qi-Katai, a ty nie możesz wrócić z nim do Farathelu. To się dokonało. Jeśli chcesz… Chcesz się pożegnać, w jakikolwiek sposób, to twoja ostatnia szansa. Nie lubię go, ale tego ci nie pożałuję.
Ścisnęło mnie w gardle. Markel bacznie mi się przyjrzał, z błyskiem współczucia w brązowych oczach. W takich chwilach – a dzieliliśmy ich wiele – różnica statusu między nami miała tendencje do zacierania się, a nawet kompletnego zaniku. Markel był przystojny, jego ogolona głowa jedynie podkreślała szlachetność rysów twarzy, ale jeśli kiedykolwiek go pożądałem, było to bardzo dawno temu. Był moim przyjacielem, najbliższym, jakiego miałem, i choć nie krył swojego zdania na temat Killica, rozumiał moje skomplikowane uczucia.
– Przemyślę to – odparłem. I tu objawiała się kolejna zaleta migania: mogłem z niego korzystać, nawet gdy zawodził mnie głos. – Dziękuję, Markelu.
Wzruszył ramionami i obdarzył mnie kpiąco-czułym uśmiechem.
Po chwili powiedziałem na głos:
– Będę wdzięczny, jeśli uda ci się sporządzić inwentarz naszego farathelskiego dobytku z podziałem na to, co musimy sprowadzić, co chcielibyśmy mieć i co możemy zostawić.
– A jeśli coś pominę? – zamigał.
Prychnąłem.
– To pewnie ani tego nie potrzebujemy, ani nie chcemy.
– Zaprawdę nienaganna logika.
– Tak jest – skwitowałem, po czym zawahałem się, zahaczając myślami o pewną zamkniętą na kłódkę, strzeżoną skrzynię, a dokładniej jej zawartość, którą z wielką pieczołowitością kryłem przed wzrokiem osób postronnych. Odkaszlnąłem. – Tylko, hm. W moim pokoju jest niewielki kuferek z palisandru, może nie zauważyłeś…
Markel spojrzał na mnie potępiająco.
– Doskonale zdaję sobie sprawę z istnienia palisandrowego kuferka.
– Och. – Rumieniec wstydu rozlał mi się na piersi. – No cóż. Bardzo dobrze. – To powiedziawszy, zdobyłem się na odwagę, a raczej przywołałem jej resztki, i udałem się na spotkanie z Killikiem.
Jak obiecano, czekał w sali gier i prezentował się tak szykownie i opanowanie jak żaden mężczyzna, który bez spoczynku przygnał z samego Farathelu – co musiał uczynić, skoro przyjechał tak niedługo po nas – nie miał prawa tak wyglądać. Choć nie bez wstydu, obserwowałem go przez kilka chwil, zanim zdał sobie sprawę z mojej obecności, nie potrafiąc wyrzucić z myśli wspomnianego przez Markela pożegnania. Mógłbym oskarżyć Killica o wiele rzeczy, ale brzydota (w każdym razie fizyczna) do nich nie należała. Jasnoblond włosy miał związane w koński ogon, co uwydatniało mocną linię szczęki. Był blady jak na ralijskie standardy, ale jego skóra zachowała charakterystyczny ciepły oliwkowy odcień, którego brakowało Palamczykom i niektórym mieszkańcom Attovaru, zaakcentowany jeszcze przez ciemnobrązowe oczy. Miał szerokie ramiona, a jego ubiór był utrzymany w kolorach ziemi, gdzieniegdzie zdobiony złotą nicią: skromny w porównaniu z tym, co nosił zazwyczaj, ale bardzo do niego pasujący. Killic elegancko podjadał zawartość przyniesionej przez Perrina tacy, co jakiś czas przerywając, żeby wytrzeć palce w lnianą serwetkę.
Mój zdradziecki but zaskrzypiał o podłogę, a Killic uniósł głowę i w końcu mnie zauważył.
Obaj zamarliśmy.
Moje serce zaczęło walić i w jednej chwili wydarzenia tego dnia i ostatnich dwóch tygodni wydały mi się całkowicie absurdalne. To, że byłem zaręczony z jakąś nieznajomą Tithenką, nie miało ani trochę więcej sensu niż to, że Killic, mój kochanek od niemal roku, mógłby mnie tak okrutnie zdradzić. Stałem jak wryty, a on podniósł się i skrócił dystans między nami. Przystanął na wyciągnięcie ręki ode mnie, z uniesioną dłonią, jakby chciał dotknąć mojego rękawa; jednak w ostatniej sekundzie chyba zmienił zdanie, bo ostro wypuścił powietrze i opuścił dłoń.
– Przez całą drogę z Farathelu – zaczął cicho – zastanawiałem się, co ci powiedzieć; jakie wyjaśnienie mógłbym ci podać, żebyś rozważył zmianę zdania. A teraz jestem tutaj i mam dla ciebie tylko jedno słowo, Aaro: „proszę”.
Poczułem się, jakby dał mi w twarz. Pięści same mi się zacisnęły z oburzenia.
– Zamierzałeś wyjaśniać? – Mój głos był zabójczo spokojny. – Nie przepraszać czy błagać, tylko wyjaśniać? – Wbiłem sobie paznokcie w dłonie. – Nie istnieją słowa, które mogłyby coś zmienić, Killicu. Nawet „proszę”, chociaż używasz go tak rzadko.
Wzdrygnął się, ku mojemu zadowoleniu.
– Aaro, mój kochany…
Uciszyłem go syknięciem i złapałem za przedramię.
– Nie tutaj!
Nie wiedząc nic na temat zwyczajów sług ojca ani potencjalnego ryzyka bycia podsłuchanym, niemal siłą wyciągnąłem go z pomieszczenia i powiodłem tym samym szlakiem, którym lady Sine oprowadzała mnie wcześniej po ogrodach. Killic szedł za mną bez większego ociągania, choć pomstował cicho, jakby to wszystko było zbyteczną ostrożnością; jakbyśmy nie przebywali w domu mojego ojca, goszczeni przez niego, i nie zamierzali publicznie wypowiadać rzeczy, które należało trzymać w sekrecie.
Wszystkie trzy księżyce świeciły jasno, opromieniając ogrody cętkowanym różowozłotym blaskiem. W końcu puściłem ramię Killica przy drzewie widocznym ze stajni, ale – miałem nadzieję – niemożliwym do dostrzeżenia z głównego budynku, i postanowiłem zawalczyć o swoje.
– Mój kochany – powtórzył Killic, z większą czułością niż przedtem. – Przepraszam. Naprawdę bardzo przepraszam.
Pokręciłem głową, nienawidząc tej części mnie, która chciała mu uwierzyć.
– Poszedłeś do łóżka z Averym – powiedziałem, zarówno ku własnej pamięci, jak i w celu zmuszenia go do przyznania, że tak było. – Nie raz, Killicu, ale dziesiątki razy, a może i setki! A on nawet nie był jedynym…
– Aaro…
– …tylko tym jednym, z którym cię nakryłem, a teraz przychodzisz tutaj, chcesz wyjaśniać – zaśmiałem się ostro, przeszywając nocne powietrze – i nawet gdyby ci się udało, to już nic nie znaczy, bo jestem zaręczony, ze wszystkich możliwych niedorzeczności, z Tithenką z Qi-Katai, i choćbym wciąż cię chciał… choćbym chciał ci wybaczyć i zapomnieć, czego wcale nie chcę… nie wrócę do Farathelu i wszystko między nami skończone, ja z tobą kończę – niemal krzyczałem, z gardłem ściśniętym i rozpalonym – i nie ma słów, którymi mógłbyś cokolwiek odwrócić.
Drżałem, byłem zrozpaczony; chciałem, żeby odszedł. A jednak gdy wziął mnie pod brodę i przyciągnął do siebie, odepchnięcie go wydało mi się tak samo niemożliwe jak wyhodowanie rogów. Pocałował mnie głęboko, przyciskając do drzewa, a ja wiedziałem, że nie są to ani przeprosiny, ani pożegnanie, nawet nie pocieszenie, a jedynie Killicowa potrzeba udowodnienia, że wciąż mnie posiada; że pożądam go tak mocno, iż pozwolę mu na wszystko, czego zechce. Złapałem go za koszulę, ale nie odwzajemniłem pocałunku: trwałem tylko, zawieszony w czymś na kształt żałoby, aż jego usta oderwały się od moich.
– Sypiałem z innymi, tak – wyznał ochryple, ze szczerością, którą rzadko u niego słyszałem. – Ale to z tobą się śmiałem, tobie ufałem, do ciebie zawsze wracałem. Owładnąłeś mną, Aaro; nie wiedziałem, jak kompletnie, dopóki nie odszedłeś, dopóki w twoje miejsce nie pojawiła się pustka. Twoja Tithenka może poślubić innego; wróć ze mną do domu. – Znów się przybliżył, znacząc pocałunkami moją szczękę, szyję, i w każdej przerwie szepcząc obietnice. – Już nigdy nie pójdę z innym. Opłacę ci mieszkanie. Dołącz do mojego domu. Bądź tylko mój. Proszę.
Odchyliłem głowę, przytłoczony, i wpatrywałem się w jaśniejące księżyce. Kiedyś taka oferta znaczyłaby dla mnie tak wiele, a w dodatku, o ironio, ojciec by się do niej przychylił; teraz, już nawet pomijając kłótnie i to, że podobno byłem zaręczony, moja rodzina stała wyżej niż jego, co czyniło tę propozycję niemal skandaliczną. Nieświadomy Killic całował mnie po szyi, zsuwając dłonie na mój pas i prawie – prawie – mu się poddałem, uznając to za słodko-gorzkie pożegnanie. Ale potem on mruknął: „Właśnie tak, kochany”, jakby to, że nie mówię „nie”, było równoznaczne z „tak”. Cały spiąłem się pod jego ciężarem, i popchnąłem go w pierś.
– Nie, Killicu. – A ponieważ nie przestawał, powtórzyłem: – Powiedziałem: nie!
Killic wydał pomruk frustracji i odparł moje próby uwolnienia się, przygważdżając mi biodra do drzewa.
– Sam nie wiesz, czego chcesz – powiedział i znów starał się mnie pocałować.
Odwróciłem głowę w bok, ale on tylko się zaśmiał i ugryzł miękką skórę tuż pod moją brodą. Odsunął się odrobinę i przez pół oddechu myślałem, że to wszystko, opuściłem gardę i rozluźniłem uchwyt. Jednak gdy się poruszyłem, Killic wykorzystał to przeciwko mnie, złapał mnie, ciągnął i szarpał, i obracał, aż znalazłem się tyłem do niego, przylegając brzuchem i policzkiem do kory, od tyłu dociskany przez jego pierś.
– Sam nie wiesz, czego chcesz – powtórzył, całując mnie w kark. Wciąż próbowałem się uwolnić, ale nigdy nie byłem wojownikiem, a Killic, pomimo swojej miłości do formalnych pojedynków, świetnie sobie radził również w bijatykach.
– Nie – zaprotestowałem znów, szamocząc się. – Nie, nie, przestań…
– Ćśś…
Chwycił mnie za prawy nadgarstek i przekręcił, wyginając mi rękę na plecy. Przez tę niewygodną pozycję nie miałem żadnego pożytku z lewej ręki, mogłem tylko trwać przy drzewie i opędzać się słabo, gdy złapał mnie za pasek. Już byłem przerażony, ale dopiero w tym momencie naprawdę zacząłem panikować. Z okropną, instynktowną jasnością zdałem sobie sprawę, że nie mogę zawołać o pomoc, nie odkrywając się przed tym, kto na to wołanie odpowie. Killic najwyraźniej nie przejmował się tym, ale, odkryty czy nie, ja będę musiał żyć z wszelkimi konsekwencjami, do jakich on doprowadzi. Nigdy nie miałem szczególnego talentu do magii, jednak w tych okolicznościach zdawało mi się niemożliwe, że żadna z prostych sztuczek, które opanowałem, w niczym mi nie pomoże; w głowie miałem po prostu ziejącą pustkę i nie mogłem przypomnieć sobie tej namiastki wiedzy, jaką posiadłem. Ogień – pomyślałem histerycznie – mógłbym wezwać ogień, podpalić go…
Jednak ogień szybko się rozprzestrzenia w ogrodzie. Nawet gdybym przypomniał sobie odpowiednią sztuczkę, nie odważyłbym się jej użyć.
Łzy pociekły mi z oczu, szybko i obficie. Przez szamotaninę trudno było mi płynnie oddychać, a wykręcone ramię i łokieć przeszywał ból. Mój własny puls huczał mi w uszach, ale dosłyszałem, jak Killic mruczy mi do ucha: „Cichutko, kochanie; pokażę ci, daj mi się posiąść, Aaro, Aaro”. Wziął mnie w rękę, a moje zdradzieckie ciało nie było na tyle przerażone, żeby nie odpowiedzieć na dotyk. On zaśmiał się ciepło, zadowolony, a ja wydałem stłumiony szloch, którego znaczenie albo zignorował, albo który celowo opacznie zinterpretował. Próbowałem rozluźnić jego uchwyt, ale przyniosło to tylko odwrotny skutek; Killic ocierał się o mnie swoim wzwiedzionym członkiem, natarczywy i bezlitosny, i w tej chwili żałowałem siebie jak nigdy dotąd. Wyglądało na to, że nie mam szans na ucieczkę: ani z Farathelu, ani od synowskich obowiązków, ani tym bardziej od Killica.
W końcu bezwładnie opadłem na drzewo i pozwoliłem mu robić ze mną, co chce.
Jest taki rodzaj pijaństwa – jakiego niektórzy poszukują, choć mnie zdarza się to rzadko – gdy czas zdaje się pokaleczony, pełen olbrzymich dziur samozszywających się w postrzępione kontinuum, gdzie minuty przemijają jak sekundy, a godziny – jak minuty. Do kolacji wypiłem niewiele wina, ale pod dotykiem dłoni Killica znalazłem się w takim stanie, jak gdybym opróżnił kilka butelek. Czas przeskakiwał i targał mną, aż z każdej chwili rejestrowałem jedynie fragmenty. Killic zaspokoił mnie – a w każdym razie moje ciało; mnie prawie tam nie było – ze zwykłą sobie skutecznością, jednocześnie ocierając się o moje pośladki i przestrzeń między zaciśniętymi udami; jego mocne ręce pozostawiały siniaki, pilnując, żebym nawet po uwolnieniu ręki nie zmienił pozycji, a potem mój umysł stał się dziwnie pusty. Nie mogło to trwać dłużej niż moment, ale gdy wróciłem do siebie, klęczałem z opuszczonymi spodniami. Wbiłem palce w chłodną, nocną ziemię i pochyliłem głowę, nie chcąc go oglądać, choć obnażoną miał nie tylko twarz. Złapał mnie za brodę, wbijając palce w ciało – twarde, jak i jego przyrodzenie – jednak mimo bólu odmówiłem otwarcia ust i poddania się jego zachłanności.
– Niech ci będzie – warknął i zmusił mnie do wzięcia go w rękę, żelaznym chwytem więżąc moją dłoń. Nie spojrzałem na niego, wpatrywałem się tylko w ziemię, w takim odrętwieniu, że słyszałem wyłącznie jego postękiwanie, dopóki nas obu nie oświetlił nagły rozbłysk.
– No proszę! – rozbrzmiał suchy, nieznajomy głos. – To doprawdy nieoczekiwane.
Szok, że zostaliśmy przyłapani, przywrócił mnie do siebie skuteczniej, niż mogłoby to zrobić cokolwiek innego. Killic puścił moją rękę; zerwałem się na nogi i zatoczyłem w tył, gorączkowo próbując się pozbierać. Słowo „wstyd” nie byłoby wystarczająco mocne na określenie moich uczuć. Byłem sparaliżowany, tak nieszczęśliwy, że mnie zemdliło. Nie podnosiłem wzroku, nie chcąc zobaczyć, kto nas nakrył; a jednak jakaś część mnie już wiedziała, choć uciszały ją lęk i oszołomienie.
A potem usłyszałem głos ojca – szedł ku nam z domu, chrzęszcząc butami na żwirowej ścieżce – i znów zacząłem się trząść.
– Witam, emisariuszko! Spodziewaliśmy się ciebie dopiero jutro.
– Właśnie widzę – odparł ten sam kpiący głos, a ktoś z tyłu się zaśmiał.
– Co tu się… – zaczął mówić ojciec, po czym… nie potrafię opisać tego inaczej: poczułem moment, w którym mnie zobaczył; w którym zrozumiał. Mimo że udało mi się jakoś okryć, nietrudno było pojąć znaczenie całej scenki.
Jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłem tak ogłuszającej ciszy.
– Lordzie vin Aaro – powiedziała emisariuszka – chyba powinniśmy porozmawiać na osobności, prawda?
– Tak – warknął ojciec, a gdy odważyłem się na niego popatrzeć, odpowiedziało mi spojrzenie było pełne jadu. – Powinniśmy. – Popatrzył na Killica z mieszaniną obrzydzenia i furii. – Ty, panie, albo opuścisz tę posiadłość natychmiast, albo nigdy. Czy się rozumiemy?
Przerażony Killic pokiwał głową, całkowicie puszczając w niepamięć zamiar nieliczenia się z konsekwencjami. Nawet na mnie nie popatrzył; tylko otulił się ramionami i uciekł do stajni.
Ojciec odprowadził go wzrokiem, a potem odwrócił się z powrotem do emisariuszki, zesztywniały ze wstydu.
– Tędy. – Zawiódł Tithenkę do domu. Może to tylko złudzenie świetlne, ale wydało mi się, że przybyszka obdarzyła mnie przed odejściem współczującym spojrzeniem; ojciec jednak przejął się mną jeszcze mniej niż Killic, a ja skurczyłem się w sobie, bardziej połajany, niż gdyby na mnie nakrzyczał.
Drzwi zatrzasnęły się i otoczyła mnie nocna cisza. Opuszczony, zbrukany i całkowicie pohańbiony, opadłem na ziemię i zaszlochałem.

 
Wesprzyj nas