Długo wyczekiwana książka autorki bestsellerowego „Małego życia”. „Do raju” Hanyi Yanagihary to niezwykle błyskotliwa fabuła, której akcja rozgrywa się na przestrzeni trzech stuleci w trzech różnych wersjach Ameryki. To śmiała historia o kochankach, rodzinie, stracie i ulotnej obietnicy utopii.


W alternatywnej rzeczywistości osadzonej w 1893 roku Nowy Jork należy do Wolnych Stanów. Ludzie mogą tu żyć i kochać wedle własnych upodobań – tak im się przynajmniej wydaje.

Pewien neurotyczny potomek prominentnej rodziny odrzuca oświadczyny zamożnego konkurenta, ulegając urokowi niezwykle pociągającego, ale też biednego nauczyciela muzyki.

W 1993 roku na osaczonym przez epidemię AIDS Manhattanie młody Hawajczyk mieszka ze znacznie starszym i zamożniejszym partnerem. Ukrywa przed ukochanym własne traumy oraz niełatwą historię swojej rodziny, istotnie związaną z mrokami aneksji Hawajów przez Stany Zjednoczone.

W roku 2093 świat jest nękany przez epidemie i zniewolony przez rządy totalitarne. Zniszczona chorobą wnuczka wpływowego naukowca usiłuje brnąć przez życie bez wsparcia swojego dziadka, a także odnaleźć zaginionego w tajemniczych okolicznościach męża. W tej dystopijnej rzeczywistości Internet został wyłączony, prasa jest kontrolowana przez władzę, książki są zakazane, a tajna policja szpieguje ludzi za pomocą owadzich dronów.

Te trzy pozornie odrębne fabuły łączą się harmonijnie w genialną symfonię wypełnioną dźwiękami i tematami, które wzajemnie się pogłębiają i wzbogacają: choroba i leczenie przypłacone strasznymi konsekwencjami, bogactwo i nędza, słabość i siła, definicja rodziny i narodu, pycha ludzi władzy i buta rewolucjonistów, tęsknota za ziemskim rajem i jednoczesna świadomość o niemożności jego istnienia. Tym, co łączy nie tylko postaci tej powieści, ale i trzy alternatywne Ameryki, są uczucia, które definiują nas jako ludzi: lęk, miłość, wstyd, pożądanie, samotność.

„Do raju” to książka o nadzwyczajnym wydźwięku literackim, ale przede wszystkim dzieło emocjonalnej geniuszki, nominowanej do Nagrody Bookera, National Book Award i Baileys Women’s Prize for Fiction, a także laureatki prestiżowej Kirkus Prize.

***

• Wizjonerska powieść o oszałamiającym zasięgu i głębi. Książka tak wielowarstwowa, tak bogata, tak aktualna, tak pełna radości i grozy, że śmiało można określić ją jako przełomową.
– Michael Cunningham, zdobywca nagrody Pulitzera, autor „Godzin”

• Obcowanie z arcydziełem należy do rzadkości, ale „Do raju” zdecydowanie jest takim przypadkiem.
– The Observer

• „Do raju” to wielka literacka podróż dla odważnych i uważnych. Autorka prowadzi nas meandryczną ścieżką przez miejsca i dzieje: od Nowego Jorku po Hawaje, od utopii przeszłości do postpandemicznej dystopii przyszłości. W misterną sieć narracji, obejmującej dwa stulecia, wpleceni są bohaterowie o powtarzających się imionach: Dawid, Edward, Charles/Charlie, a śledzenie ich losów i pokrewieństwa to prawdziwe wyzwanie dla czytających.
Ulubiony motyw Yanagihary, jakim jest cierpienie, towarzyszy w swoich najbardziej wyrafinowanych przejawach pięknym i utalentowanym mężczyznom, kochającym do szaleństwa innych mężczyzn. Wszyscy, których zachwyciło „Małe życie”, z pewnością znajdą w „Do raju” wspaniałą i satysfakcjonującą lekturę.
– Joanna Bator

• Ze wstrząsów sejsmicznych naszej epoki Yanagihara wysnuła zachwycający, dziwnie piękny, przewrotny fresk, kwestionujący naszą wiarę w indywidualność, sprawczość, wolność, postęp i osiągalność szczęścia – kluczowe idee nowoczesności, stanowiące zarazem fundament powieściowej tradycji. Poszukiwanie w sobie nawzajem oparcia i ratunku jest jedyną namiastką wieczności dla bohaterów bezbronnych wobec sił, których nie pojmują. Żadnego innego raju nie będzie.
– Juliusz Kurkiewicz, redaktor naczelny „Książek. Magazynu do Czytania”

Hanya Yanagihara
Do raju
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 27 września 2023
 
 

I

Nabrał zwyczaju odbywania co wieczór przed kolacją spaceru wokół parku: dziesięć okrążeń, czasem rozmyślnie powolnych, czasem dziarskich, a potem powrót po schodach do domu i swojego pokoju, by umyć ręce i poprawić krawat przed zejściem do stołu. Dzisiaj jednak, kiedy już wychodził, mała służąca podająca mu rękawiczki powiedziała: „Pan Bingham kazał przypomnieć panu, że pański brat i siostra przychodzą wieczorem na kolację”, na co odparł: „Tak, Jane, dziękuję, że mi przypomniałaś”, tak jakby rzeczywiście zapomniał, a ona nieznacznie dygnęła i zamknęła za nim drzwi.
Powinien był iść szybciej, niż szedłby, gdyby był panem swojego czasu, jednak złapał się na tym, że celowo stawia opór i spaceruje swoim wolniejszym krokiem, wsłuchując się w stukot obcasów o płyty chodnika, rozlegający się wyraźnie w zimnym powietrzu. Dzień już prawie się skończył i niebo miało ten szczególnie soczysty odcień atramentowego fioletu, na który nie umiał patrzeć bez bolesnego wspomnienia o pobycie w dalekiej szkole, skąd obserwował, jak wszystko czernieje i zarys drzew topnieje przed jego oczami.
Zbliżała się zima, a on włożył jedynie swój lekki płaszcz, lecz mimo to szedł dalej, krzyżując ciasno ramiona na piersi, z postawionymi klapami. Nawet gdy dzwony wybiły piątą, kontynuował swój marsz ze spuszczoną głową i dopiero gdy skończył piąte okrążenie, odwrócił się, westchnął i ruszył jedną ze ścieżek na północ, do domu. Wspiął się po schludnych kamiennych schodach, a drzwi otwarły się przed nim, jeszcze zanim doszedł do podestu, gdzie kamerdyner już wyciągał rękę po jego kapelusz.
– W bawialni, panie Davidzie.
– Dziękuję, Adams.
Stanął pod drzwiami bawialni i kilkakrotnie przeciągnął dłońmi po włosach – nerwowy zwyczaj, tak samo jak mechaniczne gładzenie loka nad czołem podczas lektury lub rysowania czy lekkie przesuwanie palcem wskazującym pod nosem, gdy się namyślał albo czekał na swój ruch na szachownicy, i niezliczone inne odruchy, do których miał skłonność – zanim znów westchnął i rozwarł oba skrzydła drzwi jednocześnie gestem pewności siebie i stanowczości, których to cech oczywiście nie posiadał. Spojrzeli na niego wszyscy, ale biernie, bez wyraźnej przyjemności czy przykrości. Był krzesłem, zegarem, szalem udrapowanym na oparciu kanapy, czymś, co oko rejestrowało już tyle razy, że teraz prześlizgiwało się po tym obiekcie, ponieważ jego jakże znajoma obecność została już wrysowana i wklejona w scenę przed podniesieniem kurtyny.
– Znów spóźniony – rzekł John, zanim on sam miał okazję powiedzieć cokolwiek, lecz wyrzekł to głosem łagodnym, widocznie nie był w nastroju do połajanek, chociaż z Johnem nigdy nic nie wiadomo.
– John – powiedział, ignorując uwagę brata i podając mu rękę, po czym uścisnął dłoń jego męża, Petera. – Eden. – Ucałował najpierw siostrę, a potem jej żonę, Elizę, obydwie w prawy policzek. – A gdzie Dziadek?
– W piwnicy.
– Ach tak.
Wszyscy stali tak chwilę w milczeniu i David przez sekundę poczuł częste dawniej zażenowanie, że oni troje, rodzeństwo Bingham, nie mają sobie nic do powiedzenia – albo raczej że nie umieją nic powiedzieć, gdy nie ma przy nich Dziadka, tak jakby jedynym czynnikiem, który ich wzajemnie urealniał, nie była wspólnota krwi i historii, ale on.
– Pracowity dzień? – spytał John, a David spojrzał na niego pospiesznie, lecz głowa brata pochylona była nad fajką, więc nie odgadł intencji jego pytania. Kiedy miał wątpliwości, umiał zazwyczaj zinterpretować zamysł Johna, patrząc na twarz Petera – Peter mniej mówił, za to miał żywszą mimikę i David często myślał, że ci dwaj działają jak pojedyncza jednostka komunikacyjna – Peter oczami i szczęką objaśniał to, co powiedział John, a John artykułował marsy, grymasy i przelotne uśmieszki przemykające przez oblicze Petera. Tym razem jednak twarz Petera była bez wyrazu, tak samo jak głos Johna, więc David musiał odpowiedzieć tak, jakby pytanie zadane zostało w dobrej wierze, i może rzeczywiście tak było.
– Nie zanadto – odparł i prawda tej odpowiedzi, jej oczywistość, jej niezaprzeczalność, była tak bezdyskusyjna i jawna, że pokój jakby na nowo znieruchomiał i nawet John zawstydził się swojego pytania. A wtedy David, jak nieraz to czynił, pogarszając sprawę, podjął próbę wytłumaczenia się, próbę nadania znaczenia i formy treści swoich dni. – Czytałem…
Lecz oto oszczędzono mu dalszego upokorzenia, ponieważ do pokoju wkroczył Dziadek, dzierżąc w dłoni ciemną butelkę wina obrośniętą mysioszarym filcem kurzu, i z triumfalnym okrzykiem – znalazł ją! – jeszcze zanim dołączył do nich, oznajmił Adamsowi, że nie ma to jak spontaniczność, więc niech przeleje wino do karafki, bo wypiją je do kolacji.
– Ach, ach, patrzcie tylko, gdy ja szukałem tej przeklętej butelki, tutaj przybyło jeszcze jedno prześliczne zjawisko – rzekł i posłał uśmiech Davidowi. Później odwrócił się i objął tym samym uśmiechem całą grupę, co było z jego strony zaproszeniem, by podążyli za nim do stołu. Ruszyli więc do jadalni, gdzie mieli spożyć tradycyjny comiesięczny niedzielny posiłek, zająwszy swoje tradycyjne miejsca wokół lśniącego dębowego blatu – Dziadek u szczytu, po jego prawej David mający z prawej Elizę, John po lewicy Dziadka, z Peterem po swojej lewej, Eden przy końcu stołu – i odbyć tradycyjną mamrotaną, bezproduktywną rozmowę: co nowego w banku, co nowego na studiach Eden, co nowego u dzieci, co nowego w rodzinach Petera i Elizy. Na zewnątrz świat szalał i płonął, Niemcy posuwali się coraz dalej w głąb Afryki, Francuzi wciąż wyciosywali sobie drogę przez Indochiny, a bliżej były niedawne przerażające wypadki w koloniach: strzelaniny, lincze i chłosty, całopalenia i okropieństwa, o których strach myśleć. Jednak żadne z tych wydarzeń, zwłaszcza najbliższych, nie miało prawa przeniknąć przez chmurę Dziadkowych kolacji, w których wszystko było miękkie, a to, co twarde, zmiękczano; nawet sola została ugotowana na parze tak mistrzowsko, że wystarczyło tylko nabrać ją na podaną łyżkę, a ości uginały się pod najłagodniejszym uciskiem srebra. A jednak trudno, może nawet więcej niż trudno, było nie dopuszczać do siebie świata zewnętrznego, więc przy deserze – syllabub1 z winem imbirowym ubity na leciutką mleczną piankę – David zastanawiał się, czy pozostali myślą w tej chwili, tak jak on, o tym cennym korzeniu imbiru, odkrytym i wykopywanym w koloniach, który sprowadzany jest tu, do Wolnych Stanów, gdzie kucharka kupuje go po słonej cenie. Kogo przymuszono do wykopywania i zbierania tych korzeni? Z czyich rąk zostały one wyrwane?
Po obiedzie zebrali się z powrotem w bawialni i Matthew ponalewał kawy i herbaty, a Dziadek nieco poprawił się w fotelu, kiedy Eliza zerwała się znienacka na równe nogi i powiedziała: „Peter, od dawna chcę ci pokazać ilustrację w książce przedstawiającą tego niezwykłego ptaka morskiego, o którym ci wspomniałam tydzień temu i obiecałam, że dziś wieczorem już na pewno nie zapomnę; Dziadek Bingham pozwoli?”, na co Dziadek skinął głową i powiedział: „Oczywiście, moje dziecko”, a wtedy Peter też wstał i oboje, idąc ramię w ramię, opuścili pokój, Eden zaś pękała z dumy, że ma żonę, która tak doskonale umie się do wszystkiego dostroić, która potrafi nawet przeczuć, kiedy Binghamowie zechcą zostać sami, i usunąć się z wdziękiem z ich towarzystwa. Eliza była ruda i grubokoścista, więc gdy przechodziła przez bawialnię, drobne szklane ozdoby lamp stołowych drżały i pobrzękiwały, ale pod względem manier wyróżniała się lekkością i zwinnością, dlatego wszyscy bywali jej już wdzięczni za umiejętność wyczucia sytuacji.
Mieli więc odbyć rozmowę, o której Dziadek uprzedził go jeszcze w styczniu, gdy rok ledwie się zaczynał. Czekali na to każdego miesiąca po każdym rodzinnym obiedzie – i po pierwszym Dniu Niepodległości, potem po Wielkanocy, po majówce, po urodzinach Dziadka i przy wszystkich innych szczególnych okazjach, na których się gromadzili – lecz wciąż bez żadnego skutku. Ale teraz nastał ten dzień, druga niedziela października, kiedy mieli to jednak omówić. Pozostali także w mig pojęli temat i nastąpiło gremialne przebudzenie, powrót do talerzy i spodeczków z nadgryzionymi herbatnikami, do niedopitych filiżanek z herbatą, rozplatanie skrzyżowanych nóg i prostowanie kręgosłupów, a wyjątek stanowił Dziadek, który zapadł się głębiej w fotel poskrzypujący pod jego ciężarem.
– Zawsze było dla mnie ważne wychowanie was trojga w uczciwości – odezwał się po jednej z właściwych sobie chwil milczenia. – Wiem, że inni dziadkowie nie podjęliby tej rozmowy z wami, czy to z poczucia dyskrecji, czy dlatego, że woleliby nie wysłuchiwać z bólem waszych sporów i zażaleń, które nieuchronnie się z niej wyłonią. Po co się na to narażać, skoro spory mogą się zacząć po naszym odejściu, gdy już nie będziemy w nie wciągani? Ale ja nie jestem dla was trojga takim dziadkiem, i nigdy nie byłem, więc uważam, że najlepiej jest wyłożyć kawę na ławę. Miejcie na uwadze – tu zawiesił głos i spojrzał surowo na każde z osobna – że to nie oznacza mojej zgody na znoszenie teraz jakichkolwiek zażaleń. To, że powiem wam, co zamierzam uczynić, nie znaczy, że się jeszcze waham: to jest koniec tematu, nie jego początek. Zawiadamiam was osobiście, żeby potem nie doszło do fałszywych interpretacji i spekulacji: usłyszycie to ode mnie na własne uszy, a nie odczytane ze świstka papieru w biurze Frances Holson, kiedy już będziecie chodzić w czerni. Nie powinno was zdziwić, że zamierzam podzielić swój majątek między was troje po równo. Oczywiście wszyscy macie przedmioty osobiste i aktywa po rodzicach, ale ja przydzieliłem każdemu z was część moich własnych skarbów, rzeczy, które, jak mniemam, sprawią radość wam samym lub waszym dzieciom, każdemu z osobna. Ich odkrycie nastąpi dopiero wtedy, kiedy mnie już z wami nie będzie. Zostały odłożone pieniądze dla dzieci, które możecie mieć w przyszłości. Dla dzieci, które już macie, ustanowiłem trusty: Eden, po jednym dla Wolfa i Rosemary; John, jest także trust dla Timothy’ego. Taką samą sumę przeznaczyłem dla każdego z twoich potencjalnych dziedziców, Davidzie. Firma Braci Bingham pozostanie pod kontrolą obecnej rady dyrektorów, a jej akcje zostaną podzielone między was troje. Każde z was zatrzyma swoje miejsce w radzie. Gdyby ktoś z was zdecydował się sprzedać swoje akcje, musi się liczyć z wysoką karą i ma obowiązek uszanować przynależne rodzeństwu prawo pierwokupu po obniżonej cenie, a ponadto transakcję sprzedaży musi zaakceptować reszta rady. Tę kwestię omówiłem już wcześniej z każdym z was oddzielnie. Nic z tego, co powiedziałem, nie powinno budzić waszego zdziwienia.
Ponownie poprawił się w fotelu, a trójka rodzeństwa zrobiła to samo, ponieważ wiedzieli, że to, co teraz zostanie oznajmione, jest prawdziwą zagadką; wiedzieli, że ich dziadek wie, że cokolwiek postanowił, unieszczęśliwi swoją decyzją któryś z rodzinnych układów – nie wiadomo było który.
– Eden – oznajmił – ty obejmiesz Frog’s Pond Way i apartament przy Piątej Alei. John, ty obejmiesz majątek Larkspur oraz dom w Newport.
I tu powietrze jakby zagęściło się i zamigotało, gdyż wszyscy uświadomili sobie, co to oznacza: że dom przy placu Waszyngtona dostanie David.
– A dla Davida – rzekł Dziadek, cedząc słowa – plac Waszyngtona. I domek w Hudson. – Wyraźnie zmęczony, zagłębił się w fotelu jak po prawdziwym wysiłku, a nie po zwykłym wystąpieniu. Cisza nadal trwała. – No to tyle, taka jest moja decyzja – podsumował. – Chcę, żebyście wszyscy wyrazili zgodę, na głos, w tej chwili.
– Tak, Dziadku – wymamrotali i dopiero po chwili David zreflektował się i dodał: – Dziękuję, Dziadku – a John i Eden, ocknąwszy się, każde z własnego transu, jak echo powtórzyli podziękowania.
– Proszę bardzo – odrzekł Dziadek. – Chociaż miejmy nadzieję, że minie wiele lat, zanim Eden rozbierze moją ukochaną szopę w Frog’s Pond Way. – I uśmiechnął się do niej, co Eden zdołała odwzajemnić.
Zaraz potem, chociaż nikt tego nie powiedział, nastał raptowny koniec wieczoru. John zadzwonił na Matthew, każąc przywołać Petera i Elizę i naszykować powozy. Nastąpiły uściski rąk, całusy i pożegnania i już wszyscy szli do drzwi, jego rodzeństwo oraz ich małżonkowie już drapowali na sobie płaszcze i szale i owijali się szalikami. To, co normalnie było przesadnie hałaśliwą i rozwlekłą ceremonią, punktowaną spóźnionymi zachwytami nad posiłkiem, obwieszczeniami i zapomnianymi nowinkami z życia na zewnątrz, odbyło się w milczeniu i pospiesznie, a Peter i Eliza już przybrali wyczekujące, pobłażliwe, współczujące miny, jakie każdy, kto wżenił się w orbitę Binghamów, uczył się przybierać na wczesnym etapie swojej kadencji. A potem wyszli wśród ostatnich uścisków i pożegnań, które wobec Davida były raczej gestem niż wyrazem serdeczności.
Po niedzielnych kolacjach on i Dziadek mieli w zwyczaju wypijać jeszcze jeden kieliszek porto lub następną herbatę w salonie Davida i omawiać przebieg wieczoru, wymieniając drobne obserwacje nieprzekraczające granicy plotek, w czym Dziadek wykazywał większą zadziorność, do której miał prawo i naturalną skłonność. Czy Peter nie wydał się Davidowi ciut mizerny? Czy ten profesor anatomii, o którym mówiła Eden, nie jest nieznośny? Lecz dziś wieczorem, ledwie drzwi się zamknęły i zostali znów sami w domu, Dziadek powiedział, że jest zmęczony, że to był długi dzień, więc idzie na górę się położyć.
– Oczywiście – odparł David, chociaż nie był proszony o pozwolenie, bo także pragnął w samotności pomyśleć o tym, co wyszło na jaw, a zatem pocałował Dziadka w policzek. Przez chwilę stał w ozłoconym blaskiem świec wejściu do domu, który kiedyś miał stać się jego domem, a później odwrócił się, by pójść na górę do swojego pokoju, lecz najpierw poprosił Matthew, żeby mu przyniósł jeszcze jedną salaterkę syllabubu.

II

Nie sądził, że zdoła usnąć, i rzeczywiście przez wiele godzin, jak mu się zdawało, leżał z przymkniętymi oczami, zdając sobie sprawę z tego, że śni, a jednocześnie jest nadal przytomny, że czuje pod sobą wykrochmalone płótno prześcieradła i że pozycja, w której odpoczywa, z lewą nogą zgiętą w trójkąt, sprawi, że nazajutrz będzie obolały i sztywny. A przecież chyba jednak spał, bo gdy następny raz otworzył oczy, ujrzał cienkie paski białego światła tam, gdzie zasłony nie całkiem się stykały, i usłyszał człapanie koni po ulicach, a za drzwiami jego sypialni służące wędrowały w tę i z powrotem ze swoimi kubłami i szczotkami.
Poniedziałki zawsze go przygnębiały. Budził się z lękiem pozostałym z poprzedniego wieczoru i zazwyczaj próbował wstać wcześnie, nawet przed Dziadkiem, żeby poczuć, że on też włącza się w nurt zajęć wypełniających życie większości ludzi, że on też, tak jak John, Peter czy Eden, ma obowiązki, które musi wypełnić, czy, jak Eliza, miejsca, w których powinien się stawić, a nie jedynie dzień równie nieokreślony jak każdy inny: dzień, który trzeba z wysiłkiem wypełnić samemu. To nieprawda, że nie miał niczego: był tytularnym prezesem dobroczynnej fundacji firmy. To on zatwierdzał wypłaty dla osób prywatnych i na cele społeczne, które, potraktowane zbiorowo, przedstawiały coś w rodzaju historii rodzinnej. Ta historia obejmowała walczących na południu bojowników i organizacje charytatywne zabiegające o mieszkania dla uchodźców i jednoczenie ich rodzin, grupę propagującą edukację Murzynów, organizacje zajmujące się porzuconymi i zaniedbanymi dziećmi i te, które kształciły wrzaskliwe masy biednych imigrantów przypływających codziennie do brzegów kraju i narody, o które otarł się ten czy ów krewniak i wzruszył się ich losem. Więc teraz wspomagał je, jak umiał – a przecież jego odpowiedzialność ograniczała się do zatwierdzania czeków i miesięcznego bilansu wydatków, który księgowi i prawnicy firmy już wcześniej otrzymali od jego sekretarki, kompetentnej młodej kobiety o imieniu Alma – ona praktycznie sama kierowała fundacją, on zaś potrzebny był wyłącznie po to, by zaświadczyć nazwiskiem jako Bingham. Działał także jako wolontariusz, wykonując rozmaite zajęcia licujące z godnością dobrze wychowanego, wciąż jeszcze prawie młodego człowieka: robił paczuszki z gazą, bandażami i maścią ziołową dla walczących w Koloniach, dziergał skarpety dla biednych i raz na tydzień udzielał lekcji rysunku w szkole dla podrzutków, którą finansowała jego rodzina. Lecz wszystkie te wysiłki i działania zajmowały mu w przeliczeniu na godziny może tydzień na miesiąc, a przez resztę czasu pozostawał sam i bez celu. Niekiedy czuł, że tylko czeka, aż zużyje swoje życie, dlatego pod koniec każdego dnia kładł się do łóżka z westchnieniem, świadomy, że przepracował następny kawałeczek swojej egzystencji i przybliżył się o następny centymetr do jej naturalnego końca.
Tego ranka był jednak zadowolony, że obudził się późno, gdyż wciąż nie miał pewności, jak należy rozumieć wydarzenia poprzedniego wieczoru, i z uczuciem wdzięczności liczył na większą jasność umysłu podczas ich kontemplowania. Zadzwonił, żeby mu przyniesiono herbatę i jajka na grzance, które spożył w łóżku, czytając poranną gazetę – następna czystka w Koloniach, bez podania szczegółów; egzaltowany esej ekscentrycznego filantropa znanego z wyrażania skrajnych poglądów, znów o potrzebie rozszerzenia przywilejów obywatelskich na Murzynów, którzy mieszkali na terenach Stanów Wolnych przed ich powstaniem; długi artykuł, dziewiąty w ciągu tyluż miesięcy, z okazji dziesiątej rocznicy ukończenia budowy mostu Brooklińskiego – o tym, jak most usprawnił miejski transport handlowy, tego dnia z dużymi, szczegółowymi rycinami jego wyniosłych masztów górujących ponad rzeką. Później umył się, ubrał i wyszedł z domu, wołając w drzwiach do Adamsa, że zje obiad w klubie.

 
Wesprzyj nas