Oddajemy w Państwa ręce „Jeśli zimową nocą podróżny” w przekładzie Anny Wasilewskiej – książkę uznawaną za summę literackich dokonań Calvina – pełną odniesień do literatury, filozofii, historii, nauk ścisłych, przewrotną z samego założenia. Calvino napisał ją, podejmując wyzwanie, jakie eksperymentalna grupa OuLiPo rzuciła tradycyjnym strukturom literackim.
Zabierasz się do czytania nowej powieści Itala Calvina Jeśli zimową nocą podróżny. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, żeby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle. Drzwi lepiej zamknąć: tam zawsze gra telewizor. Powiedz im to od razu: „Nie, nie chcę oglądać telewizji!”. Podnieś głos, inaczej cię nie usłyszą: „Czytam! Nie chcę, żeby mi Przeszkadzano!”. Może cię nie usłyszeli przy całym tym hałasie, powiedz głośniej, krzyknij: „Zaczynam czytać nową powieść Itala Calvina!”. A jeśli nie chcesz, nic nie mów, miejmy nadzieję, że zostawią cię w spokoju.
W roku setnych urodzin autora wznawiamy najważniejszą jego powieść, czy może tom opowiadań (ponoć Calvino nie pisał powieści). Książkę skonstruowaną z matematyczną precyzją, obrosłą wielorakimi interpretacjami.
Oto dziesięć początków powieści – każdy urywa się w punkcie kulminacyjnym. Para bohaterów, Czytelnik i Czytelniczka, poszukuje kompletnego tekstu, autora, bezbłędnego wydania, właściwego tłumacza. Gromadzą poszlaki, mnożą przypuszczenia; to gubią tropy, to znów je odnajdują.
Rozumowanie oparte na jasnych i logicznych przesłankach musi ich jednak zawieść, świat nie jest bowiem ani racjonalny, ani posłuszny zasadom logiki.
Jeśli zimową nocą podróżny
Przekład: Anna Wasilewska
Państwowy Instytut Wydawniczy PIW
Premiera: 26 września 2023
I
Zabierasz się do czytania nowej powieści Itala Calvina Jeśli zimową nocą podróżny. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, żeby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle. Drzwi lepiej zamknąć: tam zawsze gra telewizor. Powiedz im to od razu: „Nie, nie chcę oglądać telewizji!”. Podnieś głos, inaczej cię nie usłyszą: „Czytam! Nie chcę, żeby mi przeszkadzano!”. Może cię nie usłyszeli przy całym tym hałasie, powiedz głośniej, krzyknij: „Zaczynam czytać nową powieść Itala Calvina!”. A jeśli nie chcesz, nic nie mów, miejmy nadzieję, że zostawią cię w spokoju.
Przybierz najwygodniejszą pozycję: usiądź, wyciągnij nogi, połóż się, zwiń się w kłębek. Połóż się na plecach, na boku, na brzuchu. Usiądź na krześle, na kanapie, w fotelu na biegunach, na leżaku, na pufie. Na hamaku, jeśli masz hamak. Połóż się, oczywiście, na łóżku albo do łóżka. Możesz nawet stanąć na głowie, w pozycji jogi. Z książką do góry nogami, rzecz jasna.
To nie ulega wątpliwości, nie jest łatwo dobrać pozycję do czytania. Niegdyś czytano na stojąco, przed pulpitem. Pozycja stojąca była czymś zwyczajnym. Odpoczywano w ten sposób po zmęczeniu jazdą konną. Nikomu nie przyszło nigdy do głowy czytać, siedząc na koniu, a jednak teraz myśl, by czytać w siodle z książką rozłożoną na końskiej grzywie lub też zawieszoną za pomocą specjalnej uprzęży na końskich uszach, wydaje ci się pociągająca. Czytanie ze stopami w strzemionach powinno być bardzo wygodne. Uniesione nogi to pierwszy warunek do czerpania przyjemności z lektury.
Dobrze zatem, na co czekasz? Wyciągnij nogi, stopy ułóż na poduszce albo na dwóch poduszkach, na poręczy kanapy, na oparciu fotela, na stoliku do herbaty, na biurku, na fortepianie, na globusie. Przedtem zdejmij buty. Oczywiście, jeśli zechcesz unieść nogi, bo jeśli nie zechcesz, włóż je z powrotem. Nie siedź tak z butami w jednej ręce, a z książką w drugiej.
Ustaw światło, by nie męczyło oczu. Zrób to teraz, bo zaledwie pogrążysz się w lekturze, nie sposób cię będzie od niej oderwać. Postaraj się, żeby strona nie pozostawała w cieniu, to skupisko czarnych liter na szarym tle przypomina monotonią stado myszy. Uważaj jednak, żeby na kartkę nie padało zbyt mocne światło, aby nie odbijało się od okrutnej bieli papieru, podgryzając cienie czcionek niczym pełne słońce Południa. Postaraj się już teraz przewidzieć wszystko, co mogłoby przerwać ci lekturę. Papierosy połóż w zasięgu ręki, jeśli palisz, a także popielniczkę. Co jeszcze? Może chcesz zrobić siusiu? Dobrze, sam będziesz wiedział.
Nie chodzi o to, abyś spodziewał się czegoś szczególnego po tej szczególnej książce. Jesteś jednym z tych, którzy z zasady nie spodziewają się niczego od czegokolwiek. Wiele młodszych od ciebie osób, lub mniej młodych, żyje w oczekiwaniu niezwykłych doznań czerpanych z książek, innych ludzi, z podróży, wydarzeń, z tego, co kryje w sobie dzień jutrzejszy. Natomiast ty nie. Ty wiesz, że najlepszym, czego można oczekiwać, jest uniknięcie najgorszego. Oto wniosek, do jakiego doszedłeś, zarówno w życiu osobistym, jak i w sprawach ogólnych, dotyczących porządku świata. A co z książkami? Ponieważ wykluczyłeś to uczucie z każdej innej dziedziny, sądzisz, że możesz sobie jeszcze pozwolić na tę młodzieńczą radość oczekiwania w sferze tak wyodrębnionej, jaką jest świat książek, gdzie może ci pójść dobrze albo źle, lecz gdzie ryzyko rozczarowania nie będzie niczym dotkliwym.
A zatem przeczytałeś w gazecie, że ukazała się powieść Jeśli zimową nocą podróżny, nowa książka Itala Calvina, pisarza, który od wielu lat niczego nie opublikował. Zaszedłeś do księgarni i kupiłeś egzemplarz. Postąpiłeś słusznie.
Jeszcze w oknie wystawy dostrzegłeś okładkę z poszukiwanym tytułem. Podążając tym widocznym tropem, utorowałeś sobie drogę poprzez zwarte zasieki Książek Nigdy Nieprzeczytanych, które spoglądały na ciebie ponuro z księgarskich stołów i półek, usiłując cię onieśmielić. Lecz ty wiesz, że nie powinieneś dać się zbić z tropu, że pośród nich rozciągają się całe hektary Książek Których Równie Dobrze Możesz Nie Czytać, Książek Przeznaczonych Do Innych Celów Niż Lektura, Książek Przeczytanych Jeszcze Zanim Je Otwarto Gdyż Należą Do Kategorii Tych Co Zostały Przeczytane Jeszcze Przed Napisaniem. Pokonujesz pierwszy obwód przedmurza i oto rusza na ciebie piechota Książek Które Z Pewnością Byś Przeczytał Gdybyś Miał Przed Sobą Więcej Niż Jedno Życie Ale Niestety Dni Ci Przeznaczonych Jest Tyle Ile Jest. Jednym susem przeskakujesz przez nie i kierujesz się pomiędzy zastęp Książek Które Masz Zamiar Przeczytać Chociaż Przedtem Powinieneś Przeczytać Inne, Te Nazbyt Drogie Które Będziesz Mógł Kupić Kiedyś Za Pół Ceny, Książek Powyższych Gdy Ukażą Się W Wydaniu Kieszonkowym, Książek Które Przeczytali Już Wszyscy A Zatem Jest Tak Jakbyś Ty Przeczytał Je Także. Udaremniając te ataki, zmierzasz pod wieże fortyfikacji, gdzie stawiają opór
Książki Które Od Dawna Zamierzasz Przeczytać,
Książki Których Od Lat Poszukujesz Bez Powodzenia,
Książki Które Dotyczą Tego Czym Właśnie Się Zajmujesz,
Książki Które Chcesz Mieć Pod Ręką Na Wszelki Wypadek,
Książki Które Mógłbyś Odłożyć Na Wakacyjną Lekturę,
Książki Którymi Mógłbyś Zapełnić Wolne Miejsce W Swojej Bibliotece,
Książki Które Rozbudzają W Tobie Ciekawość Niespodziewaną Gwałtowną I Niezbyt Wyraźnie Usprawiedliwioną.
Tak oto zdołałeś ograniczyć siły zbrojne do zbioru z pewnością nadal pokaźnego, lecz dającego się sprowadzić do skończonej liczby, chociaż to uczucie względnej ulgi nadal nękają podjazdy Książek Dawno Temu Przeczytanych Które Należałoby Przeczytać Ponownie, a także podjazdy Książek Pozornie Przez Ciebie Przeczytanych Które Najwyższy Czas Byłoby Przeczytać Naprawdę.
Uwalniasz się, biegnąc zygzakiem, i jednym skokiem wpadasz do twierdzy Nowości Których Autor Bądź Tematyka Wzbudzają Twoją Ciekawość. W samej warowni również możesz zrobić wyłom wśród oddziałów obrońców, dzieląc je na Nowości Których Autor Bądź Tematyka Nowymi Nie Są (dla ciebie lub w ogóle) oraz na Nowości Których Autorzy Bądź Tematyka Są Zupełnie Nieznani (przynajmniej tobie), możesz także zbadać przyczyny swojego zainteresowania, określić, w jakim stopniu rozbudzają je twoje potrzeby i oczekiwania wobec tego, co jest nowe, i wobec tego, co nowe nie jest (wobec nowości, której poszukujesz w tym, co nie jest nowe, i wobec tego, co nie jest nowe, a czego poszukujesz w nowości).
Wszystko po to, aby powiedzieć, że kiedy już przebiegłeś wzrokiem tytuły książek wystawionych w księgarni, skierowałeś kroki do sterty świeżych od farby tomów Jeśli zimową nocą podróżny, porwałeś jeden egzemplarz i zaniosłeś go do kasy, żeby przypieczętować swoje prawo własności.
Rzuciłeś jeszcze jedno zagubione spojrzenie na leżące wokół książki (albo lepiej: to książki spoglądały na ciebie z wyrazem zagubienia, niczym psy, co wyglądają z klatek miejskiej psiarni i widzą, jak ich były współtowarzysz oddala się na smyczy swego pana, który przyszedł go wykupić), po czym wyszedłeś.
Świeżo wydana książka sprawia ci szczególną przyjemność, unosisz ze sobą nie tylko książkę, lecz także jej nowość, choć mogłoby ci chodzić jedynie o nowość rzeczy świeżo wyprodukowanej, o urodę pierwszej młodości, którą błyszczą także i książki dopóty, dopóki we wczesnej jesieni bibliotek nie pożółknie okładka, nie załamią się rogi, u góry nie osiądzie warstwa kurzu. Lecz ty ciągle masz nadzieję, że natrafisz na prawdziwą nowość, taką, która nigdy nie traci swej pierwotnej świeżości. Lektura dopiero co wydanej książki już od pierwszej chwili pozwoli ci zawładnąć tą nowością, uniknąć późniejszej za nią pogoni, późniejszego tropienia. Czy tym razem dopisze ci szczęście? Nigdy nie wiadomo. Zobaczmy, jak się zaczyna.
Być może jeszcze w księgarni zacząłeś kartkować książkę. Czy też nie zdołałeś tego zrobić, bo owinięta była w celofan? Teraz stoisz w autobusie, pomiędzy ludźmi, jedną ręką trzymasz się uchwytu, a drugą, wolną, zaczynasz rozwijać pakunek, nieco małpimi ruchami zwierzęcia, które zamierza obrać banana, a jednocześnie nie chce puścić gałęzi. Uważaj, potrącasz łokciem sąsiadów, przeproś przynajmniej.
Albo też sprzedawca nie zapakował tomu, może wręczył ci go w torebce. To upraszcza sprawę. Siedzisz za kierownicą samochodu, przed światłami, wyjmujesz książkę z torebki, zrywasz przezroczystą powłokę, czytasz pierwsze linijki. Spada na ciebie burza klaksonów, jest zielone, tarasujesz ruch uliczny.
Siedzisz przy biurku w pracy, z książką niby przypadkiem leżącą wśród urzędowych papierów, w pewnej chwili odsuwasz jakieś dossier i masz oto książkę przed oczami, otwierasz ją w roztargnieniu, opierasz łokcie na stole, skronie opierasz na zaciśniętych w pięść dłoniach, wydaje się, że badasz w skupieniu jakieś akta, a ty tymczasem studiujesz pierwsze strony powieści. Powoli osuwasz plecy na oparcie, podnosisz książkę na wysokość nosa, odchylasz krzesło, utrzymując je w równowadze na tylnych nogach, otwierasz boczną szufladę biurka, aby oprzeć stopy, pozycja stóp podczas lektury jest rzeczą najwyższej wagi, prostujesz nogi na stole, na nietkniętych aktach.
Lecz czy nie wydaje ci się to brakiem szacunku? Szacunku, rzecz jasna, nie dla twojej pracy (nikt nie rości sobie prawa do osądzania twojej zawodowej wydajności, załóżmy, że zakres twoich obowiązków wytyczają przepisy sektora działalności nieprodukcyjnej, która pochłania znaczną część gospodarki narodowej i światowej), lecz brakiem szacunku dla książki. Tym gorzej, jeśli należysz, z konieczności bądź z upodobania, do grupy tych, którzy pracę traktują poważnie i wypełniają, umyślnie lub mimochodem, czynności potrzebne czy przynajmniej niebezużyteczne, zarówno dla innych, jak i dla siebie samych; wówczas książka, którą zabrałeś do pracy w charakterze amuletu czy talizmanu, wystawia cię co pewien czas na pokusę, co chwilę odrywasz uwagę od głównego obiektu swego zainteresowania, czy będzie to elektroniczna dziurkarka, czy kuchenne piecyki, dźwignie rozruchowe buldożerów, czy pacjent leżący na stole operacyjnym z rozpłatanym brzuchem.
Jednym słowem, lepiej będzie, jeśli pohamujesz własną niecierpliwość i otworzysz książkę dopiero wtedy, gdy znajdziesz się w domu. Teraz tak. Jesteś w swoim pokoju, odprężasz się, otwierasz książkę na pierwszej stronie, nie, na ostatniej, przede wszystkim chcesz sprawdzić, czy jest długa. Nie jest zbyt długa, na szczęście. Długie powieści, jakie się teraz pisze, zawierają, być może, pewną wewnętrzną sprzeczność: wymiar czasu uległ rozbiciu, nie możemy żyć ani myśleć inaczej niż odłamkami czasu, z których każdy podąża własnym torem i natychmiast zanika. Ciągłość czasu odnaleźć można tylko w powieściach tej epoki, kiedy wydawało się, że czas wytrącony już został z bezruchu, a jeszcze nie uległ rozszczepieniu, epoki, która trwała mniej więcej sto lat, i na tym koniec.
Obracasz książkę w rękach, przebiegasz oczami zdania z czwartej strony okładki, ze skrzydełek, zdania ogólnikowe, niewiele mówiące. Tym lepiej, nie ma słów, które nietaktownie chciałyby wybić się na pierwsze miejsce, przed słowa bezpośrednio skierowane do czytelnika, przed to, co sam będziesz musiał z lektury wycisnąć, nieważne, czy będzie to mało, czy dużo. Zapewne owo krążenie wokół książki, czytanie o niej, zanim zacznie czytać się ją samą, należy do przyjemności rozpoczynania nowej powieści, chociaż jak wszystkie wstępne rozkosze ma ona swój optymalny czas trwania, jeśli ma służyć pobudzeniu przyjemności bardziej treściwej, jaką jest odbycie aktu, to znaczy lektura książki.
Tak oto gotów jesteś zabrać się do pierwszych linijek pierwszej strony. Szykujesz się do rozpoznania niepowtarzalnego stylu tego pisarza. Nie. Zupełnie go nie rozpoznajesz. Ale jeśli dobrze się nad tym zastanowić, kto powiedział, że ten pisarz ma niepowtarzalny styl? Przeciwnie, wiadomo, że to pisarz, którego każda następna książka różni się od poprzedniej. I właśnie ta zmienność pozwala go rozpoznać. Tym razem jednak wydaje się, że nie ma to nic wspólnego z tym, co dotychczas napisał, przynajmniej o ile dobrze sobie przypominasz. Czy ogarnia cię rozczarowanie? Zastanówmy się. Może początkowo czujesz się nieco zbity z tropu, jak w chwili, gdy ktoś przedstawia ci osobę, której imię utożsamiałeś z pewną twarzą, usiłujesz dopasować rysy twarzy, które widzisz, do tych, które pamiętasz, i nic z tego nie wychodzi. Ale powracasz do lektury i spostrzegasz, że książkę daje się czytać, niezależnie od tego, czego spodziewałeś się po autorze, zaciekawia cię sama powieść, a nawet, jeśli się dobrze zastanowić, wolisz mieć przed sobą coś, czego nie potrafisz jeszcze dokładnie określić.
Jeśli zimową nocą podróżny
Powieść rozpoczyna się na stacji kolejowej, gdzie sapie lokomotywa, para napędzająca tłoki zasnuwa tytuł rozdziału, obłok dymu częściowo przesłania pierwszy akapit. Powietrze stacji przenika woń dworcowego bufetu. Jakiś człowiek patrzy przez zamgloną szybę, otwiera przeszklone drzwi baru, wszystko jest przyćmione, także wnętrze, jakby oglądane oczami krótkowidza lub oczami podrażnionymi pyłkami węgla. Stronice książki są zamglone jak okna starego pociągu, na zdania kładzie się obłok dymu. Jest deszczowy wieczór, mężczyzna wchodzi do baru, rozpina wilgotny płaszcz. Spowija go obłok pary. Wzdłuż torów, jak okiem sięgnąć lśniących od deszczu, przelatuje gwizd.
Rozlega się gwizd podobny do gwizdu lokomotywy, to kłąb pary bucha z ekspresu do kawy, który stary barman nastawia pod ciśnieniem, jakby dawał jakiś sygnał, przynajmniej takie wrażenie sprawiają kolejne zdania drugiego akapitu, w którym gracze przy stolikach chowają przy piersi wachlarze kart i obracają się w stronę nowo przybyłego z potrójnym skrętem szyi, ramion i krzeseł, przy barze klienci podnoszą filiżanki i przymknąwszy oczy i usta, dmuchają na kawę czy też pociągają łyk piwa z przepełnionych kufli i z przesadną troską starają się nie rozlać płynu. Kot pręży grzbiet, kasjerka zamyka kasę, która wydaje przy tym dźwięk dliin. Wszystkie te znaki składają się na informację, że chodzi o stacyjkę, gdzie każdy przybysz zostaje natychmiast zauważony.
Wszystkie stacje są do siebie podobne. Nie szkodzi, że światło nie wydostaje się poza własny mętny krąg, to miejsce znasz na pamięć, i ten zapach pociągu, który pozostaje nawet wówczas, gdy wszystkie pociągi już odjechały, ten szczególny zapach stacji utrzymujący się także po odjeździe ostatniego pociągu. Wydaje się, że światła stacji i zdania, które czytasz, mają raczej skrywać niż wydobyć przedmioty wynurzające się z osłony mroku i mgły. Dzisiejszego wieczoru wysiadłem na tej stacji po raz pierwszy, a już odnoszę wrażenie, że spędziłem tu całe życie, wchodząc i wychodząc z baru, gdzie zapach osłoniętego peronu i zapach wilgotnych klozetowych trocin stapia się w zapach jedyny w swoim rodzaju, w zapach oczekiwania, w zapach kabin telefonicznych, kiedy już nie pozostaje nic innego, jak odzyskać żetony, bo wykręcany numer nie daje znaku życia.
Jestem tym mężczyzną, który krąży pomiędzy barem a kabiną telefoniczną. To znaczy człowiek ten nazywa się „ja” i nic ponadto o nim nie wiesz, podobnie ta stacja nazywa się tylko „stacją” i na zewnątrz nie istnieje nic poza nieustającym sygnałem telefonu, który dzwoni gdzieś w ciemnym pokoju dalekiego miasta. Odwieszam słuchawkę, czekam na brzęk żelaza w metalowym gardle, po raz kolejny popycham oszklone drzwi, zmierzam w stronę stosu filiżanek, schnących w obłokach pary.
Ekspresy do kawy w dworcowych barach popisują się pokrewieństwem z lokomotywami, stare i nowe ekspresy przypominają stare i nowe parowozy i elektrowozy. Daremnie chodzę tam i z powrotem, krążę i zawracam: wpadłem w pułapkę, w tę bezczasową pułapkę, którą niezawodnie zastawiają kolejowe stacje. W dworcowym powietrzu, choć już wiele lat temu zelektryfikowano wszystkie linie, unosi się pyłek węgla, powieść zaś, która opowiada o pociągach i dworcach, nie może nie przekazać zapachu dymu. Przeczytałeś już dwie strony i pora powiedzieć ci jasno, czy stacja, na której wysiadłem z opóźnionego pociągu, jest stacją dawną, czy dzisiejszą, tymczasem zdania roztapiają się w nieokreśloności, w szarości, w czymś w rodzaju ziemi niczyjej doświadczenia sprowadzonego do nikłego wspólnego mianownika. Uważaj: to zapewne sposób, żeby wciągnąć cię w akcję, usidlić cię tak, abyś nie zdawał sobie z tego sprawy – to pułapka. A może sam autor nie zdecydował się jeszcze, zresztą ty także, czytelniku, nie jesteś całkiem pewien, co sprawiłoby ci większą przyjemność: czy przybycie na dawną stację, co dałoby ci poczucie podróży wstecz, pozwoliłoby ci ponownie zawładnąć straconym czasem i przestrzenią, czy też wolałbyś wibrację świateł i dźwięków, co z kolei da ci poczucie, że żyjesz dzisiaj, i to zgodnie z dzisiejszym wyobrażeniem o przyjemnościach życia. Ten bar (czy dworcowy bufet, jak go również nazwano) mógł wydać się zamazany i zamglony moim podrażnionym oczom krótkowidza, podczas gdy nie można wykluczyć, że ów bar zalewa światło wysyłane ze srebrzystych tub, światło, co odbite w lustrach, wdziera się we wszystkie przedsionki i zakamarki, pozbawioną zaś cienia przestrzeń wypełnia muzyka, nastawiona na cały regulator, która wybucha z wibrującego urządzenia do zabijania ciszy; obok działa bilard elektryczny i inne gry elektroniczne symulujące wyścigi konne i polowanie na człowieka. Kolorowe cienie tańczą na przezroczystym ekranie telewizora i na tafli akwarium tropikalnych ryb, rozweselanych pionowym strumieniem pęcherzyków powietrza. A moja ręka nie trzyma pękatej, nieco zniszczonej staromodnej torby, lecz popycha kwadratową walizę ze sztywnej plastikowej materii na małych kółkach, do czego służy składany pręt z chromowanego metalu.
Sądziłeś, czytelniku, że tam, pod daszkiem peronu, mój wzrok przyciągnęły, przekłute niczym halabardy, wskazówki okrągłego zegara z dawnej stacji, że w daremnym wysiłku starałem się odwrócić ich bieg, skłonić je, aby w odwrotnym kierunku przemierzyły cmentarz minionych godzin, ległych bez czucia w swym kolistym panteonie. Lecz kto ci powiedział, że cyfry zegara nie wychylą się z prostokątnych okienek i nie ujrzę, jak każda minuta spada na mnie znienacka niczym ostrze gilotyny? Zresztą nawet wówczas, gdybym posuwał się naprzód w płynnym i wygładzonym świecie, niewiele by to zmieniło: moja ręka ściskająca lekki ster walizki na kółkach wyrażałaby wewnętrzny opór, zupełnie jakby ten poręczny bagaż był dla mnie przykrym i męczącym ciężarem.
Musiało mnie spotkać jakieś niepowodzenie: pomyłka w rozkładzie jazdy, opóźnienie pociągu, stracone połączenie, być może po przybyciu miałem nawiązać z kimś kontakt, prawdopodobnie ma to związek z walizką, która wydaje się zaprzątać moją uwagę, nie wiadomo tylko, czy lękam się ją zgubić, czy też nie mogę się doczekać, aby się jej pozbyć. Jedno nie ulega wątpliwości, to nie jest byle jaki bagaż, który można oddać na przechowanie czy też zostawić niby przypadkiem, przez roztargnienie, w poczekalni. Daremnie spoglądam na zegarek, nawet jeśli ktoś mnie oczekiwał, odszedł jakiś czas temu. Daremnie prześladuje mnie myśl, aby zawrócić bieg zegarów i kalendarzy w nadziei, że powrócę do chwili, w której wydarzyło się coś, co nie powinno się było wydarzyć. Jeśli byłem na tej stacji umówiony z kimś, kto być może nie miał tu nic do roboty, miał tylko wysiąść z wagonu i odjechać następnym pociągiem, podobnie jak ja powinienem był to zrobić, i jeden z nas miał przekazać coś temu drugiemu, załóżmy, że ja miałem powierzyć mu walizkę na kółkach, która została jednak przy mnie i teraz parzy mi dłonie, to pozostaje mi tylko próbować odnaleźć utracony kontakt.
Już dwa razy przemierzałem bar i stawałem w drzwiach, które wychodzą na niewidoczny plac, za każdym razem mur ciemności odrzucał mnie z powrotem na ten oświetlony skrawek, zawieszony pomiędzy dwiema mrocznymi otchłaniami, wstęgą torów i zamglonym miastem. Chciałbym wyjść, ale dokąd? To miasto tam, na zewnątrz, nie ma jeszcze imienia, nie wiemy, czy pozostanie poza światem powieści, czy też wchłonie ów świat w swoją atramentową czerń. Wiem tylko, że ten pierwszy rozdział zwleka z oderwaniem się od stacji i od baru. Nie postąpiłbym przezornie, gdybym się stąd oddalił, bo mogliby jeszcze po mnie przyjść, nie powinienem też rzucać się nikomu w oczy z tak wielką walizą. Nieustannie zatem karmię żetonami publiczny telefon, który mi je za każdym razem wypluwa, wrzucam dużo żetonów, tak jak na rozmowę międzymiastową, kto wie, gdzie oni się teraz znajdują, ci, od których mam otrzymać instrukcję czy, powiedzmy raczej, mam przyjąć rozkazy, bo to jasne, że jestem uzależniony od innych, nie wyglądam na takiego, co podróżuje we własnych prywatnych sprawach czy też samodzielnie prowadzi interesy; sprawiam raczej wrażenie wykonawcy, pionka w skomplikowanej grze, małego kółka w zębatej maszynie, tak małego, że wręcz nie powinno się go dostrzegać, i faktycznie zostało ustalone, że mam przemknąć się tędy, nie pozostawiając śladów, tymczasem każdej spędzonej tutaj minuty zostawiam ślady; zostawię ślady, jeśli z nikim nie będę rozmawiał, gdyż określę się jako ten, kto nie chce otworzyć ust, a jeśli się odezwę, też zostawię ślady, bo każde wypowiedziane słowo jest słowem, które pozostanie i może potem wypłynąć, w cudzysłowie czy bez cudzysłowu. Może dlatego autor gromadzi przypuszczenia, jedno za drugim, tworząc długie akapity pozbawione dialogów, złożone gęstym i nieprzejrzystym drukiem, gdzie mógłbym przejść niezauważony, gdzie mógłbym zniknąć.
Jestem osobą, która zupełnie nie rzuca się w oczy, anonimową obecnością na jeszcze bardziej anonimowym tle, a jeśli ty, czytelniku, mogłeś mnie dostrzec pośród ludzi wysiadających z pociągu i śledziłeś moją wędrówkę pomiędzy barem a telefonem, to tylko dlatego, że nazywam się „ja”, i jest to jedyna rzecz, jaką o mnie wiesz, ale to wystarcza, abyś poczuł się skłonny utożsamić cząstkę samego siebie z tym nieznajomym „ja”. Podobnie postępuje pisarz, który nie mając zamiaru mówić o sobie, postanawia obdarzyć bohatera zaimkiem „ja”, niemal po to, aby usunąć go z pola widzenia, uniknąć obowiązku nadania mu imienia czy opisania go, ponieważ każde imię i każda przydawka ograniczyłyby go bardziej niż ten nagi zaimek. Otóż ten autor, tylko z tego powodu, że napisał „ja”, czuje się niejako zobowiązany udzielić temu „ja” cząstki samego siebie, tego, co czuje lub wyobraża sobie, że czuje. Nie ma nic łatwiejszego ponad chęć utożsamienia się ze mną, jak dotąd moje zewnętrzne zachowanie jest zachowaniem człowieka, który stracił połączenie kolejowe, podobnej sytuacji każdy doświadczył, lecz sytuacja wytworzona na początku powieści odsyła zawsze do tego, co już się wydarzyło lub co ma się wydarzyć, i to właśnie wprowadza pewne ryzyko w chęć utożsamienia się ze mną, ryzyko dla ciebie jako czytelnika i dla niego jako autora; toteż im bardziej szary, banalny, nieokreślony i byle jaki jest początek tej powieści, tym bardziej ty sam i autor czujecie, że cień niebezpieczeństwa pada na tę cząstkę waszego „ja”, tak nierozważnie utożsamionego z „ja” bohatera, bo przecież nie znacie historii, jaką on za sobą wlecze, podobnie jak wlecze tę walizkę, od której tak bardzo chciałby się uwolnić.
Powinienem był pozbyć się walizki, spełnić pierwszy warunek, żeby wskrzesić pierwotny stan rzeczy, chwilę, zanim wydarzyło się wszystko to, co w następstwie się wydarzyło. Właśnie to mam na myśli, gdy mówię, że chciałbym popłynąć pod prąd czasu: chciałbym wymazać skutki pewnych wydarzeń i przywrócić sytuację wyjściową. Lecz każda chwila mojego życia niesie ze sobą nagromadzenie nowych faktów, a każdy z tych faktów niesie własne następstwa, im bardziej zatem staram się cofnąć do punktu zerowego, z którego wyruszyłem, tym bardziej się od niego oddalam, nawet jeśli wszystkie moje poczynania zmierzają do tego, aby wymazać skutki poprzednich poczynań, w czym udaje mi się nawet osiągnąć pewne wyniki, tak że budzi się we mnie nadzieja na doznanie natychmiastowej ulgi, muszę jednak liczyć się z tym, że każdy mój ruch, obliczony na wymazanie poprzednich wydarzeń, wywołuje lawinę nowych, które jeszcze bardziej komplikują sytuację, a które będę z kolei usiłował wymazać. Muszę zatem poddawać rozwadze każdy mój ruch, aby dążyć do uzyskania maksimum faktów wymazanych przy minimum dalszych komplikacji.
Nieznajomy mężczyzna miał skontaktować się ze mną zaraz po wyjściu z pociągu, gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Mężczyzna z walizką na kółkach, taką samą jak moja, pustą. Obie walizki zderzyłyby się niby przypadkiem przy stałym ruchu podróżnych na peronie, między jednym a drugim pociągiem. Drobne, na pozór przypadkowe zajście, nie do odróżnienia od tego, co dzieje się przypadkiem, ale z ust mężczyzny miało paść hasło, komentarz do tytułu gazety wystającej z mojej kieszeni, komentarz dotyczyłby wyniku gonitwy koni, „No tak, zwyciężył Zenon z Elei!”, a tymczasem rozłączylibyśmy nasze walizki, manewrując metalowymi prętami, może nawet wymienilibyśmy parę uwag o koniach, jakieś prognozy, zakłady, potem skierowalibyśmy się do rozbieżnych pociągów, każdy popychałby swoją walizkę. Nikt by tego nie zauważył, ale ja zostałbym z walizką tamtego, a on zabrałby moją.
Plan doskonały, tak doskonały, że wystarczyła drobna komplikacja, aby go udaremnić. Teraz znajduję się tutaj, nie wiem, co dalej robić, jestem ostatnim podróżnym na stacji, przed jutrzejszym rankiem nie odjedzie stąd ani nie przybędzie tu żaden pociąg. To godzina, kiedy małe prowincjonalne miasto zamyka się we własnej skorupie. W dworcowym barze pozostali tylko miejscowi, sami znajomi, osoby, które nie mają tu nic do roboty, lecz schodzą się, przemierzając ciemny plac, bo w pobliżu nie ma żadnego otwartego lokalu, a może sprawia to działanie magnetycznej siły prowincjonalnego dworca, owa szczypta nowości, której można spodziewać się po kolejowej stacji, a może sprawia to tylko wspomnienie czasów, kiedy dworzec był jedynym miejscem łączności ze światem.
Na próżno powtarzam sobie, że nie ma już prowincjonalnych miast, a może nawet nigdy ich nie było; wszystkie miejsca błyskawicznie komunikują się ze sobą, poczucia osamotnienia doświadcza się tylko podczas przejazdu z jednego miejsca na drugie, to znaczy wtedy, gdy nie jest się w żadnym miejscu. Ja właśnie znajduję się tutaj, nie będąc ani tu, ani gdziekolwiek indziej, jestem rozpoznawalny jako obcy przez nieobcych, w takim samym stopniu, w jakim ja rozpoznaję nieobcych i im zazdroszczę. Tak, zazdroszczę. Przypatruję się z zewnątrz przeciętnemu wieczornemu życiu przeciętnego małego miasta i zdaję sobie sprawę, że będę pozbawiony takich przeciętnych wieczorów jeszcze kto wie jak długo, i rozmyślam o tysiącach podobnych miast, o setkach tysięcy oświetlonych lokali, gdzie o tej porze ludzie czekają, aż zapadnie zmierzch, a w ich głowach nie powstaje ani jedna z myśli, które mnie opadają, być może zaprzątają ich inne myśli, również wcale nie do pozazdroszczenia, lecz w tej chwili byłbym skłonny zamienić się z każdym z nich. Choćby z którymkolwiek z tych młodzieńców, którzy krążą wśród sklepikarzy i zbierają podpisy pod petycję do władz miejskich w sprawie podatków od reklam świetlnych, a teraz odczytują pismo barmanowi.
Tutaj powieść przytacza fragmenty rozmowy, które, jak się zdaje, spełniają wyłącznie funkcję opisu codziennego życia w prowincjonalnym mieście. – A czy ty, Armido, już podpisałaś? – pytają kobietę, którą widzę tylko od tyłu: przekrzywiona patka długiego płaszcza, obrębionego futrem, o szerokim kołnierzu, spomiędzy palców zaciśniętych wokół nóżki kieliszka unosi się smuga dymu. – A kto wam powiedział, że chcę założyć neon nad sklepem? – odpowiada. – Jeśli władze miejskie zamierzają oszczędzać w ten sposób na lampach, to ja na pewno nie będę oświetlać ulic na własny rachunek! Zresztą wszyscy wiedzą, gdzie znajdują się artykuły skórzane Armidy. Kiedy opuszczam żaluzje, ulica staje się ciemna, i tyle. – Właśnie dlatego powinnaś podpisać – mówią. Zwracają się do niej po imieniu. Tutaj wszyscy zwracają się do siebie po imieniu, rozmawiają częściowo w dialekcie, ci ludzie mają zwyczaj widywać się codziennie, kto wie od ilu już lat, każda ich rozmowa jest dalszym ciągiem poprzednich rozmów. Sypią się żarty, także dosyć niewybredne: – Powiedz prawdę, ciemność jest ci na rękę, bo nikt nie widzi, kto cię odwiedza? Kogo wpuszczasz na zaplecze, kiedy opadają żaluzje?
Ich głosy giną w ogólnej wrzawie, z której można by wyłowić pojedyncze słowo czy zdanie zapowiadające to, co wydarzy się później. Musisz wczytać się w tekst, wyodrębnić efekt działania wrzawy, a również efekt działania ukrytych zamysłów, których jeszcze (podobnie jak ja) nie potrafisz zrozumieć. Czytając, musisz być zarazem roztargniony i uważny, zupełnie tak jak ja: w skupieniu nadstawiam uszu, z łokciem na kontuarze baru, z policzkiem na zaciśniętej dłoni. Teraz powieść zaczyna wyzwalać się ze swej mglistej nieokreśloności, podaje pewne szczegóły o wyglądzie postaci, chce ci przekazać wrażenie twarzy widzianych po raz pierwszy, chociaż zdawać się może, że są to twarze widziane tysiące razy. Na ulicach tego miasta spotykają się zawsze te same osoby, widoczne na ich twarzach brzemię przyzwyczajenia jest czytelne nawet dla kogoś, kto jak ja pojmuje, chociaż nigdy przedtem tu nie był, że są to wciąż te same twarze, które w odbiciu bufetowego lustra grubiały i więdły, z każdym wieczorem stając się coraz bardziej obrzmiałe i obwisłe. Może ta kobieta była kiedyś miejscową pięknością, jeszcze teraz, a widzę ją po raz pierwszy, wydaje mi się atrakcyjna, lecz jeśli spojrzę na nią oczami bywalców baru, dostrzegę jakby osad zmęczenia, chociaż może to kładzie się cień ich własnego zmęczenia (może także zmęczenia mojego czy twojego). Oni znają ją z czasów, kiedy była młodą dziewczyną, wiedzą o niej wszystko, może któryś z nich miał z nią romans, stare dzieje, zapomniane, jednym słowem, inne spojrzenia nakładają się na jej obraz, pozbawiają go wyrazistości, brzemię ich wspomnień nie pozwala mi patrzeć na nią tak, jak się patrzy na osobę widzianą po raz pierwszy, cudze wspomnienia gęstnieją jak dym pod lampą.
Ulubioną rozrywką tych bywalców baru są, jak się zdaje, zakłady, zakłady dotyczące najbłahszych zdarzeń codziennego życia. Na przykład jeden z nich mówi: – Załóżmy się o to, kto przyjdzie tu dzisiaj pierwszy, doktor Marne czy komisarz Gorin. – Na to drugi odpowiada: – A co zrobi doktor Marne, kiedy przyjdzie, żeby uniknąć spotkania ze swoją byłą żoną? Czy zacznie grać w bilard elektryczny, czy też zacznie się zakładać?
Egzystencja, którą prowadzę, wyklucza podobne rachuby, nigdy nie wiem, co może mi się przydarzyć w ciągu następnych trzydziestu minut, nie potrafię wyobrazić sobie życia złożonego z drobnych, ściśle wyznaczonych alternatyw: będzie tak albo tak.
– Nie wiem – mówię półgłosem.
– Czego pan nie wie? – pyta.
Tę myśl, jak mi się wydaje, mogę wypowiedzieć na głos, nie muszę zatrzymywać jej dla siebie, jak wszystkie inne swoje myśli, mogę wyjawić ją owej kobiecie stojącej obok mnie, przy barze, tej ze sklepu ze skórzaną galanterią, bo od dłuższej chwili mam ochotę nawiązać z nią rozmowę. – Tak to u was wygląda?
– Nie, to nieprawda – odpowiada, a ja wiedziałem, że właśnie tak mi odpowie. Twierdzi, że nic nie da się przewidzieć, ani tu, ani gdzie indziej; tak, każdego wieczoru o tej porze doktor Marne zamyka przychodnię, a komisarz Gorin kończy służbę w komisariacie policji, i zawsze tutaj przychodzą, raz jeden zjawia się pierwszy, raz drugi, ale co z tego?
– W każdym razie nikt nie zdaje się wątpić, że doktor Marne postara się uniknąć spotkania z byłą panią Marne – mówię.
– To ja jestem byłą panią Marne – odpowiada. – Niech pan nie wierzy w te ich opowieści.
Twoja uwaga, czytelniku, skupia się teraz całkowicie na tej kobiecie, już od paru stron krążysz wokół niej, podobnie jak ja, nie, raczej jak autor, który krąży wokół tej kobiecej obecności, i już od paru stron spodziewasz się, że ta urojona kobieca postać przybierze określone kształty w taki sposób, w jaki zazwyczaj urojone kobiece postacie przybierają określone kształty na zapisanej stronie, twoje czytelnicze oczekiwanie popycha autora w jej kierunku, i nawet ja, chociaż mam co innego w głowie, pozwalam sobie do niej przemówić, nawiązać z nią rozmowę, którą powinienem jak najszybciej uciąć, żeby móc się oddalić, żeby zniknąć. Ty z pewnością chciałbyś się dowiedzieć o niej czegoś więcej, a tymczasem z zapisanej strony wyłania się zaledwie parę szczegółów, jej twarz przesłaniają włosy i dym, z gorzkiego grymasu jej ust należałoby wyczytać to, co gorzkim grymasem ust nie jest.
– A co oni mówią? – pytam. – Ja o niczym nie wiem. Wiem tylko, że ma pani sklep bez świetlnej reklamy. Ale nawet nie wiem gdzie.
To sklep z wyrobami skórzanymi, wyjaśnia, walizki i artykuły podróżne. Nie mieści się na placu przed dworcem, lecz w bocznej ulicy, tuż przy przejeździe towarowym.
– Ale dlaczego to pana interesuje?
– Żałuję, że nie zjawiłem się tutaj wcześniej. Byłbym przeszedł się ciemną ulicą, dostrzegłbym pani oświetlony sklep, wszedłbym do środka, powiedziałbym: Jeśli pani chce, pomogę pani opuścić żaluzje.
Odpowiada, że już opuściła żaluzje, ale i tak musi jeszcze wrócić do sklepu na spis towarów i zostanie tam do późna.
Ludzie w barze wymieniają żarciki, poklepują się po plecach. Jeden zakład został właśnie rozstrzygnięty: doktor wchodzi do lokalu.
– Komisarz się spóźnia, ciekawe dlaczego?
Doktor wchodzi, kłania się wszystkim dokoła, nie zatrzymuje wzroku na żonie, ale z pewnością dostrzega, że ona rozmawia z jakimś mężczyzną. Idzie dalej, w głąb lokalu, odwrócony plecami do baru, wrzuca monetę do elektrycznego bilardu. Tak oto mnie – a miałem pozostać niezauważony – obrzucono badawczym spojrzeniem, sfotografowano oczami, nie mogę się łudzić, że im się wymknąłem, te oczy nie zapominają nikogo ani niczego, co odnosi się do przedmiotu ich zazdrości i cierpienia. Widok tych pochmurnych i wodnistych oczu wystarcza, abym zrozumiał, że dramat, który się pomiędzy tymi dwojgiem rozegrał, jeszcze się nie zakończył, on codziennie wieczorem przychodzi do baru, aby ją ujrzeć, rozdrapać stare rany, może po to, aby zobaczyć, kto tym razem odprowadza ją do domu; ona każdego wieczoru przychodzi do baru może właśnie po to, by zadać mu cierpienie, a może w nadziei, że nawyk cierpienia stanie się dla niego takim samym przyzwyczajeniem jak każde inne, że nabierze posmaku pustki, która już od lat żłobi jej usta i jej życie.
– Tym, czego pragnąłbym najbardziej na świecie – mówię, aby podtrzymać rozmowę – jest odwrócenie biegu zegarów.
Kobieta daje mi byle jaką odpowiedź, coś w rodzaju: – Wystarczy cofnąć wskazówki – a ja na to: – Nie, chciałbym to zrobić siłą woli, skoncentrować się tak bardzo, aby odzyskać utracony czas – mówię, a właściwie nie jest jasne, czy naprawdę tak mówię, czy też chciałbym to powiedzieć, a może autor podobnie interpretuje wybąkiwane przeze mnie zwroty. – Kiedy pojawiłem się tutaj, owładnęła mną myśl, że może dzięki wysiłkowi mojego umysłu czas zatoczył pełne koło i teraz oto znajduję się na stacji, skąd wyruszyłem po raz pierwszy, wszystko jest takie jak wtedy, nic się nie zmieniło. Wszystkie warianty życia, które mogło stać się moim udziałem, stąd biorą swój początek, jest nawet dziewczyna, która mogła zostać moją dziewczyną, ale nią nie została, ma te same oczy, te same włosy…
Ona rozgląda się dokoła, jakby sobie ze mnie żartowała, daję jej znak, wysuwając podbródek, ona unosi kąciki ust, jakby w uśmiechu, potem nieruchomieje: może zmieniła zamiar, a może tak się właśnie uśmiecha.
– Nie wiem, czy to komplement, w każdym razie biorę to za komplement. A co teraz?
– A teraz jestem tutaj, ja dzisiejszy, z tą walizką. Po raz pierwszy wspominam o walizce, chociaż ani na chwilę nie przestaję o niej myśleć.
Na to ona: – To widocznie jest wieczór pod znakiem kwadratowych walizek na kółkach.
Zachowuję spokój, pozostaję niewzruszony. Pytam: – Co chce pani przez to powiedzieć?
– Właśnie sprzedałam dzisiaj jedną z takich walizek.
– Komu?
– Jakiemuś przejezdnemu. Takiemu jak pan. Szedł na dworzec, miał odjechać z pustą walizką, dopiero kupioną. Taką jak pańska.
– Czy jest w tym coś dziwnego? Czy pani nie sprzedaje walizek?
– Takich walizek jak ta, od kiedy mam je w sklepie, nikt tutaj nie kupuje. Nie podobają się. Albo nie są potrzebne. Albo nie są znane. A przecież muszą być wygodne.
– Nie dla mnie. Bo jeśli na przykład pomyślę, że mógłbym spędzić dzisiaj udany wieczór, przypomina mi się, że muszę zabrać ze sobą tę walizkę, i nie potrafię myśleć już o niczym innym.
– Dlaczego jej pan gdzieś nie zostawi?
– Na przykład w sklepie z walizkami – mówię.
– Dlaczego nie? Jedna więcej, jedna mniej.
Wstaje ze stołka, poprawia sobie w lustrze kołnierz płaszcza, poprawia także pasek.
– Jeśli pojawię się tam później i zastukam w żaluzje, to usłyszy mnie pani?
– Proszę spróbować.
Z nikim się nie żegna. Jest już za drzwiami, na placu.
Doktor Marne porzuca bilard, rusza w stronę baru. Chce spojrzeć mi w twarz, może chce także złowić czyjąś głośną aluzję czy tylko czyjś szyderczy uśmiech. Ale tamci rozprawiają o zakładach, o zakładach stawianych na niego, nie bacząc, czy on to słyszy. Wokół doktora Marne panuje ogólna wesołość, atmosfera zażyłości, poklepywania po plecach, chociaż w tej hałaśliwej zabawie nie zostaje przekroczona pewna granica poszanowania, nie tylko dlatego, że Marne jest lekarzem, przedstawicielem służby zdrowia czy kimś w tym rodzaju, ale doktor jest także przyjacielem, czy raczej człowiekiem nieszczęśliwym, nie może uwolnić się od swojego cierpienia, a mimo to pozostaje przyjacielem.
– Komisarz Gorin zjawia się dzisiaj tak późno, że wszystkie zakłady zawiodły – mówi ktoś, bo właśnie w tej chwili komisarz wchodzi do baru.
Wchodzi. – Dzień dobry wszystkim! – Zbliża się do mnie, spuszcza wzrok na walizkę, na gazetę, szepcze przez zaciśnięte zęby: – Zenon z Elei – potem podchodzi do automatu z papierosami.
Czyżby wydali mnie w ręce policji? Czy to może policjant, który pracuje dla naszej organizacji? Podchodzę do automatu, jakbym też zamierzał kupić papierosy.
Mówi: – Zamordowali Jana. Odejdź stąd.
– A co z walizką? – pytam.
– Zabierz ją z powrotem. Teraz nie chcemy o tym słyszeć. Wsiądź do ekspresu o jedenastej.
– Ale ekspres nie zatrzymuje się tutaj.
– Zatrzyma się. Idź na peron szósty. Przy rampie towarowej. Masz trzy minuty.
– Ale…
– Zmykaj albo będę musiał cię aresztować.
Organizacja jest potężna. Wydaje rozkazy policji, także pracownikom kolei. Prowadzę walizkę po przejściach przez tory, aż do peronu numer sześć. Idę wzdłuż peronu. Rampa towarowa jest tam w głębi, przejazd ginie w mroku i we mgle. Komisarz stoi w drzwiach dworcowego baru, nie spuszcza ze mnie oka. Ekspres nadjeżdża z całą szybkością, zwalnia, zatrzymuje się, wymazuje mnie z pola widzenia komisarza, odjeżdża.
II
Przeczytałeś już ponad trzydzieści stron i dałeś się porwać akcji. W pewnej chwili mówisz sobie: „To zdanie wydaje mi się znajome. A nawet wydaje mi się, że już czytałem cały ten fragment”. To jasne, powracają pewne motywy, w tekst zostały wplecione powtórzenia, które mają wyrazić chwiejny ruch czasu. Jesteś czytelnikiem uwrażliwionym na te subtelności, gotowym wyłowić intencje autora, nic nie umknie twojej uwagi. Chociaż jednocześnie doznajesz uczucia pewnego zawodu: właśnie teraz, kiedy naprawdę zaczynałeś się wciągać w lekturę, autor czuje się oto w obowiązku popisać się jedną z pokazowych umiejętności współczesnej prozy, i powtarza cały akapit. Akapit, mówisz? Ależ to cała strona, możesz porównać. Nie różnią się nawet przecinkiem. A co dzieje się dalej? Nic, powtarza się ta sama opowieść, którą już czytałeś!
Chwileczkę, spójrz na numer strony. A niech to! Ze strony 32 wróciłeś na stronę 17! To, co wziąłeś za wyrafinowanie autora, jest tylko błędem drukarskim: powtórzyli dwa razy tę samą stronę. Błąd popełniono przy zszywaniu tomu; każda książka składa się z arkuszy, każdy arkusz jest dużą kartką papieru, drukuje się na niej najczęściej szesnaście stron, a następnie składa się ją na osiem części, przy zszywaniu arkuszy może się tak zdarzyć, że w jednym egzemplarzu książki znajdą się dwa takie same arkusze. To się od czasu do czasu zdarza. Przewracasz niecierpliwie kolejne kartki, aby wytropić stronę 33, jeśli taka istnieje, podwójny arkusz wydaje się drobną przeszkodą, stratą nie do powetowania byłoby zniknięcie właściwego arkusza, który być może trafił do innego egzemplarza, gdzie został zszyty podwójnie, w miejsce obecnego. Jakkolwiek rzeczy się mają, ty chcesz podjąć przerwany wątek, nic innego cię nie obchodzi, doszedłeś do punktu, w którym nie można przeskoczyć nawet jednej strony.
Oto ponownie strona 31, 32… A potem, co dzieje się potem? Znowu pojawia się strona 17, po raz trzeci! Co za książkę ci sprzedano? Zszyto razem wiele egzemplarzy tego samego arkusza, w całym tomie nie ma dalej ani jednej właściwej strony.
Ciskasz książkę o podłogę, wyrzuciłbyś ją przez okno, choćby przez zamknięte, niech ostrza żaluzji zmielą te niedorzeczne zeszyty, niech wytrysną z nich zdania, słowa, morfemy i fonemy, tak aby nie mogły ułożyć się z powrotem w zapis. Szmyrgnąłbyś książkę przez szybę, tym lepiej, jeśli szyba jest nietłukąca, książkę rozłożoną na fotony, na wibracje fal, na spolaryzowane widma; przez ścianę, niech rozdrobni się na molekuły i atomy, przebije się przez atomy żelazobetonu, rozpadnie na elektrony, neutrony, neutrina, na coraz drobniejsze cząsteczki elementarne, cisnąłbyś ją przez druty telefoniczne, niech rozłoży się na elektroniczne impulsy, na strumień informacji, zakłócany redundancją i szumami, niech zapadnie się w otchłań entropii. Chciałbyś wyrzucić ją z mieszkania, z bloku, z dzielnicy, z aglomeracji miejskiej, z województwa, z administracji okręgu, ze wspólnoty narodowej, ze wspólnego rynku, ze strefy kultury zachodniej, z powierzchni kontynentu, z atmosfery, z biosfery, ze stratosfery, z pola grawitacji, z Układu Słonecznego, z galaktyki, z gromady galaktyk, chciałbyś cisnąć ją poza punkt ekspansji galaktyk, tam gdzie ani czas, ani przestrzeń nie dotarły, gdzie przyjąłby ją niebyt, to, czego nie było ani czego nie będzie, gdzie zagubiłaby się w pustce absolutnej, bezspornej, niezaprzeczalnej. Właśnie tak, jak na to zasługuje, ni mniej, ni więcej.