Prequel non-fiction bestsellerowego „Czasu wilka”. Harald Jähner opowiada w książce „Rausz. Niemcy między wojnami” o wynalazku czasu wolnego, o halach bokserskich i pałacach tańca, o powstaniu nowoczesnych biur i ruchu wielkomiejskim, o domach towarowych jako obietnicy szczęścia oraz ulicy jako miejscu zaciętych walk. Wprowadza nas też w coraz bardziej ponure lata 30 naznaczone wielkim kryzysem.
Niemcy w 1918 roku: koniec Wielkiej Wojny, rewolucja, zwycięstwo demokracji, a przy tym triumf wyzwolonego życia. Inflacja wstrząsa tradycyjnymi wartościami. Wszystko ma być zasadniczo inne: „nowa kobieta”, „nowy mężczyzna”, „nowe życie”, „nowe myślenie”.
Kobiety obcinają włosy, wychodzą wieczorami, podbijają tory wyścigowe i korty tenisowe. Nie myślą już o zamążpójściu. Unisex staje się modny i eksperymentalny.
W połowie lat dwudziestych, kiedy gospodarka niezwykle przyspiesza, Niemcy stają się innym krajem. Harald Jähner opowiada o wynalazku czasu wolnego, o halach bokserskich i pałacach tańca, o powstaniu nowoczesnych biur i o ruchu wielkomiejskim, o domach towarowych jako obietnicy szczęścia oraz ulicy jako miejscu zaciętych walk.
Jednak w miarę pogłębiania się kryzysu od początku lat trzydziestych, przyszłość staje się coraz bardziej ponura, a w społeczeństwie uwidaczniają się głębokie podziały i niemożność ich zniesienia.
„Rausz” Haralda Jähnera to swoisty prequel bestsellerowego „Czasu wilka”.
Rausz. Niemcy między wojnami
Przekład: Monika Kilis
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 23 sierpnia 2023
NOWE ŻYCIE
Historia niekiedy tworzona jest aparatem fotograficznym. Gdy w 1925 roku fotografka Frieda Riess w swoim atelier przy Kurfürstendamm przed obiektywem aparatu ustawiła nagiego młodego boksera Ericha Brandla, następnie oświetliła i ukazała jego wysportowane ciało w tak wyrafinowany sposób, w jaki dotychczas jedynie mężczyźni pokazywali ciała kobiet, i gdy później handlarz dziełami sztuki Alfred Flechtheim opublikował powstałe akty, prezentujące postać modela z przodu i z tyłu – w całostronicowym formacie na łamach swego magazynu kulturalnego „Der Querschnitt” – oboje, fotografka i handlarz sztuką, doświadczali upajającego uczucia bycia nowoczesnymi na miarę swoich czasów[1]. Boks był wówczas nową, przybyłą z Ameryki, dyscypliną sportu, która na niemieckiej scenie kulturalnej wywoływała prawdziwą ekscytację i entuzjazm. Z walk bokserskich można było się też czegoś nauczyć: taka walka – zdaniem nie tylko Bertolta Brechta – mogła, a wręcz musiała być rodzajem spektaklu teatralnego. W swoim gabinecie Brecht zainstalował sobie nawet worek treningowy, a pisarka Vicki Baum trenowała w studiu bokserskim i robiła to regularnie. Słowa „kultura fizyczna” zyskiwały popularność; idealne, wytrenowane ciało stało się obsesją tej epoki. Bycie nowoczesnym oznaczało bycie wysportowanym i szybkim. Młoda, głodna obrazów Republika miała też szczególną słabość do fotografek, do kobiecego spojrzenia przez obiektyw; twórczość kobiet okazywała się także najbardziej interesująca i nowatorska w tej nowej dziedzinie.
Frieda Riess kazała swemu modelowi, Erichowi Brandlowi, patrzeć w dół. Dzięki temu zabiegowi wyglądał on bardziej jak obiekt, niż gdyby pokazał twarz i patrzył wprost na widza. Zabraniała mu również wykonywania typowych, prowokujących gestów bokserskich. Zamiast przygotowanych do walki pięści trzymających gardę – w taki sposób młodego boksera przedstawiała rzeźbiarka Renée Sintenis – Frieda Riess zasugerowała, aby uniósł nieco prawą rękę, by jego ciało robiło wrażenie szczególnie bezbronnego. Ta podkreślona bezbronność potęgowała wrażenie radykalnego i prowokacyjnego odwrócenia tradycyjnych ról mężczyzny i kobiety. Sytuacja, w której kobieta z czułością degradowała ciało mężczyzny do roli przedmiotu, nie zdarzała się często, nawet w skłonnych do prowokacji latach dwudziestych. Miało to przynieść konsekwencje, tego akurat można było być pewnym.
Książka niniejsza – za pomocą scen takich jak opisana sesja zdjęciowa w prestiżowym studiu fotograficznym Friedy Riess – przedstawia ekscytującą panoramę czasów, które pod wieloma względami sprawiają wrażenie szablonu dnia dzisiejszego. Republika Weimarska widziana z dzisiejszej perspektywy prezentuje się zaskakująco współcześnie, a jednak w osobliwy sposób obco. Czasami wydaje się rzeczywistością niemal nowocześniejszą niż ta obecna, zupełnie jakbyśmy patrzyli wstecz na coś, co ma dopiero nadejść, innym razem odnosimy wrażenie, że jest od nas tak odległa, jak ponuro odziane, sztywne postaci na rodzinnych portretach naszych prapradziadków.
Jakże euforycznie zaczął się rok 1918 – upadkiem cesarza i proklamacją pierwszej republiki demokratycznej na ziemi niemieckiej! „Stary świat jest spróchniały, pęka na każdym spoiwie” – takie odczucia miała wówczas Valeska Gert, młoda tancerka, wykonująca taniec ekspresyjny i groteskowy, która deklarowała również: „Chcę pomóc go zniszczyć. Wierzę w nowe życie. Chcę pomóc je budować”[2]. Wydawało się, że we wszystkich dziedzinach nastaje nowa epoka, oczekiwano więc „Nowego Mężczyzny”, „Nowej Kobiety”, „Nowego Budownictwa”, nawet rzeczowość była z pasją broniona jako „Nowa Rzeczowość”. Architekt Bruno Taut, który wkrótce zdobędzie sławę za sprawą powściągliwej funkcjonalności swoich wielkich osiedli mieszkaniowych, człowiek będący właściwie uosobieniem kompromisu, również świętował rok 1920 z niemal religijną ekstazą: „W oddali błyszczy nasze jutro (…) Wiwat przejrzyste, klarowne! Wiwat czystość! Wiwat kryształ! W górę i coraz wyżej harmonijne, zgrabne, ostro zarysowane, iskrzące, błyszczące i lekkie – wiwat wieczne budowanie!”[3]. Podchodząc rzeczowo, tak jak robimy to współcześnie, do budynków w kształcie sześcianu i surowych mebli z rur stalowych, charakterystycznych dla „Nowego Budownictwa”, nie możemy sobie wręcz wyobrazić, w jakiej euforii były one projektowane. I z jaką przy tym dozą agresji[4]. Taut wściekał się na zdobione sztukateriami budowle okresu grynderskiego[5]. Z prawdziwą pasją domagał się dla nich młotów wyburzających i materiałów wybuchowych: „Precz z (…) z fasadami z kamienia nagrobnego i fasadami cmentarnymi przed czteropiętrowymi rupieciarniami i straganami targowymi! Roztrzaskajcie kolumny z wapienia muszlowego w stylu jońskim, doryckim i korynckim, rozbijcie [te] marionetkowe żarty! (…) Och! nasze pojęcia: przestrzeń, ojczyzna, styl! To obrzydliwe, jakże te pojęcia śmierdzą! Usuńcie je, zlikwidujcie! Nic nie powinno pozostać! (…) Śmierć całej stęchliźnie!”[6].
Jak ta pełna wzburzenia zapowiedź pasuje do architektury modernistycznej, która dziś odbierana jest jako wręcz wzorcowo rzeczowa i chłodna w swej harmonijnej elegancji? Dramatyczny radykalizm w wielu dziedzinach, typowy dla tamtych lat, każe zapytać o równowagę emocjonalną Republiki Weimarskiej. Tylko nieliczne okresy naszej historii od początku swego trwania do jego końca rozpalały podobnie intensywne emocje. Zrodzony z cierpienia wojny entuzjazm rewolucji został przyćmiony upokorzeniami klęski i poczuciem intelektualnej bezdomności, niebezpieczeństwami niezwykłej wolności. Sytuacja zmieniała się radykalnie jak na trasie kolejki górskiej, raz w górę, raz w dół: zaledwie dwa lata po nadejściu okresu nieoczekiwanej i gwałtownej prosperity nastąpiło szaleństwo inflacji, a banknotami o nominałach miliardów marek nie można było już uszczęśliwić nawet żebraka. Inflacja stawiała pod znakiem zapytania odwieczne wartości, wymazywała z ludzkich umysłów tradycje i przygotowywała ludzi na burzliwą dekadę, która, używając słów historyka Detleva Peukerta, „z wyrafinowaniem i bez tchu rozgrywała i testowała wszystkie punkty oraz możliwości nowoczesności, a niemal jednocześnie je odrzucała”[7].
Książka ta opowiada o uczuciach, nastrojach i wrażeniach jako mechanizmach postaw politycznych i sytuacji konfliktowych. O zjawiskach podlegających zmianom, takich jak dyskomfort, ufność, strach, zniechęcenie, wiara we własne siły, konsumpcjonizm, chęć tańca, głód wrażeń, duma i nienawiść. Co odczuwali ludzie w Republice Weimarskiej? Oczywiście nie sposób udzielić ogólnej odpowiedzi.
Ale w mnogości różnych i sprzecznych punktów widzenia kwestia ta jest decydująca. Jak odczuwano wówczas bycie młodym? Bycie kobietą? Bycie mieszkańcem dużego miasta czy rolnikiem? Jak czuli się bojownicy Freikorpsów w 1918 roku, którzy nie rozumieli, że wojna ma się ku końcowi? Co czuli rewolucjoniści? Skąd brała się powszechna nienawiść do miękkiego pluszu, do ozdób i ornamentów? Jak swoją przyszłość widziały młode kobiety, gdy galopująca inflacja pozbawiała je posagów, w zamian gremialnie obdarowując je czymś absolutnie nowym: możliwością zatrudnienia w charakterze urzędniczek? Jak się czuli ludzie, gdy wielkie miasta rozrastały się szybko i nikt nie wiedział – inaczej niż my dzisiaj – czy ten proces kiedykolwiek się skończy? I dlaczego akurat smutny Joseph Roth zachwycał się komunikacją wielkomiejską, deklarując głośno: „Popieram Gleisdreieck”?[8] Dlaczego młoda autorka Ruth Landshoff-Yorck składała pocałunek na masce swojego samochodu, gdy nocą odstawiała go do garażu, i dlaczego usilnie namawiała swoje czytelniczki, by szły w jej ślady?
Historia Republiki Weimarskiej jest opowiadana również przez pryzmat miejsc, które kształtowały jej mentalny rozwój, takich jak pałace tańca, domy w stylu Bauhaus, biura na dużej otwartej powierzchni, ruchliwe ulice, studia fotograficzne, pałace sportu, namioty piwne podczas kampanii wyborczych czy pobocza jezdni, którymi maszerowały związki bojowe. Uwagę zwracają także wsie i miasteczka, gdzie narastała niechęć do wielkiego miasta, które rzekomo mieszało ludziom w głowach, zachęcało młode kobiety do ucieczki i odciągało panny od mężczyzn żyjących na wsiach. Trudy wiejskiego życia codziennego ostro kontrastowały z docierającymi z miast obietnicami nowej, wspaniałej konsumpcyjnej nowoczesności. Ale czy można oddać sprawiedliwość prowincji, koncentrując się głównie na wspaniałych atrakcjach lat dwudziestych? Albo gdy powtarza się błąd zarzucany wówczas berlińskiej elicie kulturalnej, polegający na ignorowaniu realiów reszty kraju poprzez ekscytację metropoliami? Z drugiej strony o co chodziło z tym zachwytem Republiki Weimarskiej życiem wiejskim, z tym egzaltowanym ruchem osadniczym, wzywającym młodych ludzi na rolę, i z prekursorami rolnictwa ekologicznego oraz gminami wiejskimi?
Siła kulturowych przewrotów tego okresu byłaby nie do pomyślenia bez jazzu, który ludzi rozgrzewał, uskrzydlał i oszałamiał. Wraz z płytą gramofonową narodziła się popkultura, mocno podnosząca intensywność życia. Nie do przecenienia w procesie emancypowania się podmiotu był fakt, że charlestona można tańczyć w pojedynkę. Możliwość wejścia samemu w rozgrzany tłum tańczących oznaczała rewolucję na parkiecie tanecznym, będącym centralnym punktem życia towarzyskiego, a stanowiącym też rodzaj ekscytującego pomostu do dnia dzisiejszego. Wystarczy jednak nieznacznie przesunąć soczewkę, by dostrzec eleganckich żigolo, czekających na swoją kolej, gdy na parkiecie znów zagości taniec towarzyski. Jak czuli się ci zwolnieni ze służby wojskowej młodzi oficerowie, którzy teraz pełnili służbę w pałacach tańca Republiki, opłacani przez niezależne kobiety, które nie marnowały czasu na bezczynne oczekiwanie, aż ktoś je poprosi do tańca? Berliński lokal Haus Vaterland dbał nawet o zapewnienie opieki dzieciom, gdy ich matki udawały się na popołudniowe potańcówki.
Książka ta opowiada również o pełnej konfliktów polityce dotyczącej ludzkiego ciała, o nowych emocjach wokół biegunów męskości i kobiecości. O potrzebie stawania się bardziej czułym i niejednoznacznym, ale jednocześnie o konieczności hartowania się i doskonalenia pod każdym względem – co w fatalny sposób udawało się osiągać w grupach bojowych, maszerujących ulicami w zwartych formacjach, dających jednostce odurzające poczucie siły i wyższości. Podczas opisywania prób opanowywania niepokojów społecznych przez szybko zmieniające się rządy największa uwaga skupiona zostaje na wstępnych etapach zjawisk politycznych i nastrojach, które w pierwszej kolejności kształtowały system wartości, postawy i przekonania. Nie bez powodu dziennikarstwo przeżywało wówczas stylistyczny i percepcyjny rozkwit. Intelektualiści Republiki, niezależnie od swoich przekonań, hodowali jak w szklarni szczególną wrażliwość na polityczne treści pozornie zupełnie apolitycznych zjawisk życia codziennego. Chęć dowiedzenia się, jak w istocie było w Republice Weimarskiej, oznacza nieinterpretowanie tej epoki z perspektywy jej końca. W przeciwieństwie do nas ludzie żyjący wówczas nie wiedzieli, jaki ten koniec będzie. W obliczu potwornego, przerażającego rozwoju narodowego socjalizmu ulega się pokusie postrzegania Republiki Weimarskiej jedynie jako zapowiedzi jej kresu i nieustannego poszukiwania wczesnych oznak upadku. Ale nawet masowe bezrobocie nie stanowiło wystarczającego powodu, aby wybierać Hitlera, zresztą wielu spośród bezrobotnych tego nie czyniło. Kto w takim razie go wybierał? Dlaczego z NSDAP sympatyzowała nawet taka kobieta jak Luise Solmitz, pozostająca w szczęśliwym związku małżeńskim z Żydem? Kogo widzieli współcześni, patrząc na Hitlera? Czy postrzegali go tak samo jak my dzisiaj, po trwających dwie generacje rozliczeniach z przeszłością? Dlaczego tak wielu Niemców nie potrafiło się już nawzajem słuchać, dlaczego dyskusje w Reichstagu uważało się za zwykłe kłótnie, a gazety, które o nich pisały, za kłamliwe?
Niemieckie życie emocjonalne podczas wielkiego kryzysu gospodarczego wahało się między nienawiścią a pragnieniem jedności. Radosna różnorodność, którą przyniosły lata dwudzieste, była teraz postrzegana często jako ciężar, a przez wielu jako przekleństwo. Niemcy widzieli swoje społeczeństwo jako rozdarte wewnętrznie, podzielone na niemożliwe do pogodzenia światy, między którymi nie było woli porozumienia. To niezadowolenie nieuchronnie budzi skojarzenia z sytuacją współczesną. Zaniepokojeni pokusą, której ulega wielu fundamentalnych sceptyków, by odejść od potępianej jako mainstream medialnej opinii publicznej – i wycofać się do podejrzanych, alternatywnych światów medialnych – obserwujemy „stosunki weimarskie” na nowo wyostrzonym spojrzeniem. Około 1930 roku demokracja traciła jeden ze swoich najważniejszych i jednocześnie najbardziej wrażliwych walorów: ufność. Wiele z tego, co w latach rozkwitu wydawało się ratunkiem i przebłyskiem, teraz postrzegane było jako wyzysk i oszustwo. Od 1930 roku postawa wielu Niemców ulegała głębokiej przemianie, sięgającej nawet takich kwestii jak trendy mody, świadomość ciała, tonacje i upodobania muzyczne. Ogólny nastrój ulegał pogorszeniu, rosła chęć uwolnienia się, poszukiwano nowych sposobów na wejście w stan odurzenia, euforii, jeszcze bardziej pobudzających, agresywniejszych i bardziej złowrogich niż kiedykolwiek wcześniej. Każda opowieść o historii stawia zawoalowane pytanie o odpowiedzialność pojedynczego człowieka. Rozwój w kierunku narodowego socjalizmu nie był bowiem nieunikniony. Demokracja weimarska nie była aż tak słaba, żeby inne wyjście nie wchodziło w grę. Ludzie mieli wybór, każdy mógł wybierać, zwłaszcza przy urnach wyborczych.
GDY WOJNA WRACAŁA DO DOMU
Lokal Cafe Vaterland jest jasno oświetlony.
Wejdę na chwilę.
Chociaż w każdej minucie mogą spaść kule,
Nieprzerwanie gra kapela wiedeńska.
HARRY GRAF KESSLER
Pierwsze dni
Republika Weimarska zaczyna się od paradoksu: wojna dotarła do Niemiec chwilę po tym, jak się skończyła. Od listopada 1918 roku stopniowo wracała „do domu”.
Przez cztery lata trwania światowego konfliktu udawało się armii niemieckiej utrzymywać działania zbrojne poza swoimi granicami. Podczas gdy ogromne obszary Francji i Belgii zostały spustoszone w sposób dotychczas niespotykany, w Niemczech nie uległa zniszczeniu ani jedna dachówka. Za to upadała monarchia, a lud sam z siebie kładł kres wojnie. Strajki paraliżowały produkcję, w gminach władzę przejmowały komitety obywatelskie, zwane Radami Robotniczymi i Żołnierskimi. Rewolucja dopiero co się zaczęła, a już wydawała się zwyciężać, i to zupełnie bezkrwawo, co godne podziwu. Żołnierze uciekli przed oficerami, marynarze z Kilonii odmówili wypłynięcia z portu, masowo nie wykonywano rozkazów, co poważnie dało się we znaki wyczerpanemu wojną reżimowi. Monarchia upadła najpierw w Bawarii, a dwa dni później, 9 listopada 1918 roku, władzę stracił również cesarz. Rząd kierowany przez Maxa von Badena, sprawujący urząd zaledwie od miesiąca – pierwszy gabinet w historii Niemiec, w którym zasiadali także socjaldemokraci – obwieścił abdykację Jego Ekscelencji, chociaż sam Wilhelm II nie wyraził jeszcze takiej gotowości. Było to wyrzucenie z pracy pierwsza klasa. Dzień później, bez rozgłosu, cesarz miał uciec do Holandii.
Teraz ogromny tłum gromadził się między zamkiem a budynkiem Reichstagu. Nerwowy, niespokojny, wzburzony, żądny wrażeń. Niezwykłe, że wśród zebranych znalazło się wiele kobiet, przeważnie w grupach przyjaciółek lub koleżanek. Nie brakowało też robotników, urzędników w garniturach biurowych, a nawet elegancko ubranych zamożnych obywateli. Wszystkich łączyła pewność przeżywania czegoś wielkiego, doświadczania jakiegoś potężnego fermentu. Wśród zgromadzonych panowało powszechne poczucie progu nowej epoki, o której nikt nie wiedział, co przyniesie. Czy szczęście, czy jeszcze więcej smutku? Anarchię, rządy motłochu, bratobójczą wojnę? Dyktaturę klasy robotniczej? Porządek obywatelski dla każdego? A może przynajmniej pieczeń wieprzową?
I kto miałby im wszystkim przewodzić? Niemcy bez cesarza to dla wielu pomysł niewyobrażalny, wręcz przerażający. Kto mógłby teraz wziąć berło w swoje dłonie?
Otóż berło pochwycił Philipp Scheidemann, który właśnie siedział przy obiedzie w kantynie Reichstagu. Pięćdziesięciotrzyletni zecer i dziennikarz z Kassel, od 1883 roku członek zdelegalizowanej jeszcze w tym czasie SPD, Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, od niespełna pięciu tygodni tytułujący siebie sekretarzem stanu. Dostąpił tego zaszczytu, ponieważ upadające cesarstwo w swoim pośpiesznie powoływanym rządzie nadzwyczajnym potrzebowało socjaldemokraty, nawet jeśli tylko w drugim szeregu. Obecność socjaldemokraty miała uspokoić nastroje wśród wzburzonych robotników. Stało się jednak odwrotnie.
Scheidemann, notoryczny wesołek, który regularnie pisywał notki w „dialekcie kasselskim” pod pseudonimem Henner Piffendeckel, już 9 listopada pojął, że zamieszki przed zamkiem będą się nasilać. Niemcy, zaledwie od kilku godzin pozbawione cesarza, pilnie potrzebowały jakiegoś znaku – a na czele państwa ponownie szanowanego zwierzchnika. Scheidemann dostrzegał go w krępym Friedrichu Ebercie, spokojnym, rozważnym, zdolnym do kompromisu przewodniczącym SPD. Tak więc Scheidemann „między zupą a deserem”, jak sam później żartobliwie opowiadał, wyszedł na jeden z balkonów Reichstagu, przed którym zebrał się duży tłum i, nie uzgodniwszy tego wcześniej z nikim, swoim charakterystycznym zaśpiewem, proklamował Republikę: „Naród niemiecki zwyciężył na całej linii. Stary, spróchniały porządek rozpadł się; militaryzm jest skończony! Hohenzollernowie abdykowali! Niech żyje Republika Niemiecka! Poseł Ebert został powołany na stanowisko Kanclerza Rzeszy. Ebertowi powierzono zadanie stworzenia nowego rządu. W rządzie tym znajdą się wszystkie partie socjalistyczne (…). Naszym zadaniem jest teraz nie dopuścić do tego, aby to wspaniałe zwycięstwo, to całkowite zwycięstwo narodu niemieckiego zostało zbrukane, dlatego proszę, aby nie doszło do zakłócenia bezpieczeństwa! Po wsze czasy musimy być dumni z tego dnia! Nie może istnieć nic, o co można by nas później oskarżyć! Spokój, porządek i bezpieczeństwo są tym, czego teraz potrzebujemy!”.
I właśnie to poczucie spokoju i bezpieczeństwa dawał Scheidemann wzburzonemu tłumowi. Jego spontaniczny wyskok był brawurą polityczną, dzięki której socjaldemokraci z sukcesem przeprowadzili powstanie przeciwko monarchii i utrzymali stery w swoich rękach, nie dając ich sobie odebrać przez lewicę. W tej napiętej sytuacji niezwykle łatwo mogło bowiem dojść do eskalacji nastrojów i przejęcia inicjatywy od socjaldemokratów, mających znaczący głos w Radach Robotniczych i Żołnierskich, przez bardziej radykalnych komunistów. Agitatorzy tych ostatnich próbowali za pomocą płomiennych przemówień zamienić tę wciąż jeszcze burżuazyjną rewolucję w rewolucję komunistyczną na wzór rosyjski.
Karl Liebknecht, późniejszy założyciel KPD, czyli Komunistycznej Partii Niemiec, po dwóch godzinach od proklamowania Republiki przez Scheidemanna proklamował ją po raz drugi, tym razem z innego balkonu zamku miejskiego. Nie była to wcale zabawna farsa. Podczas gdy Scheidemann tworzył fakty i przedstawiał właśnie rozpoczętą rewolucję jako zwycięsko zakończoną, po której należało już tylko pilnie przywrócić ład i porządek, Liebknecht wyjaśniał swoim słuchaczom, jakoby długa walka dopiero się zaczynała. Przekonywał, że trzeba ją prowadzić z całą surowością, i twierdził, że najpierw musiałaby zapanować „dyktatura proletariatu”, aby rewolucja światowa została w pełni zakończona: „Wiwat wolność i szczęście, i pokój!”. Pod tym hasłem wyrażonym przez Liebknechta rzeczywiście każdy mógłby się podpisać, a przecież było to nic innego jak oczywista zapowiedź walki.
Upadek cesarstwa kosztował do tej pory życie sześćdziesięciu ludzi, z czego osiem osób zginęło w stolicy. To niewiele, biorąc pod uwagę pompatycznego przeciwnika oraz liczne starcia zbrojne, które były konieczne, aby skłonić wojskowych przedstawicieli starego reżimu do ustąpienia ze swoich stanowisk. Jak dotąd rewolucja miała pokojowy przebieg, a dzień 9 listopada dla przychylnie nastawionej burżuazyjnej opinii publicznej, obecnej na ulicach i w mediach, wydawał się dniem, który mógłby kiedyś przejść do niemieckiej historiografii jako jej prawdziwa ozdoba. Dnia 10 listopada Theodor Wolff, liberalny redaktor naczelny „Berliner Tageblatt”, na pierwszej stronie swojej gazety powitał zwycięską rewolucję niemal hymnem pochwalnym. Wolff chwalił wyrażoną przez Eberta wolę przywrócenia ładu i porządku, zabezpieczenia dostaw żywności i zaoferowania starej kadrze urzędniczej roli w nowym państwie. Pisał, że nawet gdyby „wyznawcom nowego” miało to przychodzić z trudem, muszą teraz „z miłości do narodu” współpracować z przedstawicielami starego porządku. Wolff przywoływał upragniony nowy porządek jako uważną wspólnotę komunikacji i kompromisu: „Nikt, kto sam rości sobie prawo do wolności myślenia, nie będzie miał prawa do obrażania tych, którzy sercem wyznają innych bogów. Nie zawsze najgorsi są ci, którzy nie potrafią zmieniać swoich poglądów jak wiatr zawieje i w miarę jak nowa władza rośnie w siłę. Naród, który osiągnął niepodległość, przynosi zaszczyt samemu sobie, gdy szanuje szczere poglądy również tych, których przywileje naruszył”. Jeszcze tego samego rewolucyjnego dnia Wolff w największym pośpiechu musiał napisać wezwanie do wzajemnego szacunku, tak aby na wieczór było gotowe. Uderzał przy tym w wysokie tony, otaczając cały naród potężnym, wielowątkowym patosem. W wyobraźni można wręcz zobaczyć, jak pisze pośpiesznie, zaciągając się papierosem, jak po każdej linijce w podnieceniu obchodzi własne biurko – redaktor naczelny w stanie wyjątkowym. Każde słowo było dla niego tak ważne, że tekst niezdarnie wychodził dwoma wierszami na następną stronę. Tu autor zakończył wezwaniem do rozbrojenia każdego, kto chciałby siłą zdezawuować to, co udało się szczęśliwie osiągnąć.
Teraz pozostało już tylko szybko i oficjalnie zakończyć przegraną wojnę! Dwa dni po proklamowaniu Republiki pełnomocnicy nowego rządu tymczasowego podpisali akt zawieszenia broni w lesie Compiègne, spełniając tym samym warunek tego, o czym marzyła większość Niemców, chociaż znaczna ich część dopiero od niedawna: o budowaniu demokracji w warunkach pokoju i wolności, w której każdy mógłby żyć z owoców swojej pracy i dążyć do prywatnego szczęścia, niezakłóconego przez wojnę i bezwzględną przemoc.
Taki był plan, szansa, którą ludzie mieli na wyciągnięcie ręki. Ale nie wszyscy tęsknili za wolnością i demokracją. Nawet wśród prostych obywateli było wielu takich, którzy nie chcieli sobie wyobrażać czegoś innego niż cesarstwo. Bez magicznej triady swojej tożsamości – Bóg–Honor–Ojczyzna – czuli się po prostu bezdomni. Dlatego też wojny, toczonej zawzięcie dla cesarza i Rzeszy, nie dało się tak łatwo zakończyć jednym pociągnięciem pióra. Wojna powracała do domu wraz ze zdemobilizowanymi oddziałami wojskowymi i kierowała się przeciwko współobywatelom, którzy ją zakończyli. Zamiast na przesiąkniętych krwią polach bitew Francji i Belgii toczyła się dalej na niemieckich ulicach i dworcach kolejowych, przybierając formę drobnych potyczek. Żołnierze atakowali swój własny naród, który okazał się według nich nielojalny, mszcząc się niekiedy tu i tam zupełnie na oślep.
Tak było na dworcu kolejowym Wanne w pobliżu Bochum. Dnia 30 listopada sfrustrowany batalion wartowniczy, wracający z wojny, napotkał podczas postoju na peronie wartę Rady Robotniczej i Żołnierskiej. Po ostrych wyzwiskach ze strony „hołoty bez ojczyzny” wierni cesarzowi żołnierze frontowi pobili straż dworcową. Wywiązała się strzelanina, w której obie strony użyły karabinów maszynowych. Czterech żołnierzy zostało ciężko rannych. Ich towarzysze grasowali później po mieście, gdzie zaatakowali budynek urzędu. Dziewięcioletni chłopiec został zabity, a kolejny wartownik ranny. Po tym, jak żołnierska gromada już się wyszumiała, opuściła miasto i ruszyła pociągiem w dalszą podróż. Gazeta „Berliner Tageblatt” w wydaniu z 1 grudnia poświęciła temu zdarzeniu pięć linijek, tak powszechne były tego rodzaju incydenty.
Dochodziło do mnóstwa podobnych zdarzeń, w których część powracającej armii mściła się za zawarty rozejm. Wojskowi chcieli bardziej honorowego zakończenia wojny, które wynagradzałoby ofiary ostatnich lat walki. Zawsze więc, gdy nadarzyła się okazja, żołnierze wdawali się w kłótnie ze strażnikami nowego rządu.
Małe oddziały polowały na pojedynczych przechodniów, których uznawały za rewolucyjnych robotników i intelektualistów, za bumelantów i bratobójców.
Na prośby tymczasowego rządu Rzeszy Naczelne Dowództwo Armii w Berlinie wystosowało apel opatrzony nagłówkiem Koniec z bezsensownymi strzelaninami!, który pośrednio przyznawał, że zamieszki najczęściej wzniecali sami wojskowi: „Współobywatele! W niektórych miejscach miasta wciąż strzela się do organów obecnego kierownictwa Rzeszy oraz obywateli cywilnych i wojskowych. Krąży plotka, że strzelają osoby, które uważają, że muszą bronić starego rządu. Stwierdzono natomiast, że (…) wydane zostały rozkazy, aby wszelkimi środkami wspierać obecne kierownictwo Rzeszy”.
Wszędzie drukowano i rozprowadzano apele o przestrzeganie cnoty, która była Niemcom najdroższa, a której teraz tak boleśnie im brakowało: dyscypliny. Akurat Rady Robotnicze i Żołnierskie, będące spontanicznie powołanymi do życia organami tworzącego się społeczeństwa cywilnego, nawoływały gorąco do ładu i porządku. Budziły skojarzenia ze spartakusowskimi oparami prochu strzelniczego i dzikimi typami dającymi upust swemu rewolucyjnemu zapałowi. Było wręcz odwrotnie. Większość rad składała się z doświadczonych obywateli, rzemieślników i wykwalifikowanych robotników – ludzi na tyle odważnych, by w tym chaosie braku władzy wziąć sprawy w swoje ręce i możliwie najszybciej przywrócić prawidłowe relacje we wzburzonym kraju. Niemal wszystkie rady obsadzone były przez socjaldemokratów. Chcieli oni praw do demokratycznego uczestnictwa na ściśle określonych zasadach.
Typowa dla myślenia rad była odezwa, która 14 listopada ukazała się w „Bütower Anzeiger” pod nagłówkiem Konieczne są samodyscyplina i porządek. Napisano w niej, co następuje: „Tylko naród dojrzały i zdolny do samostanowienia rozumie konieczność zachowania dobrowolnej dyscypliny. Czy jesteśmy do tego zdolni? Czy nasz naród jest w stanie rządzić się sam? Rząd w to wierzy. Rząd ufa samodyscyplinie narodu. Udowodnijmy, że jesteśmy godni tego zaufania. Udowodnijmy, że potrafimy praktykować samodyscyplinę. Wtedy zapanuje porządek. A armia i naród potrzebują ładu, aby osiągnąć pokój. Podpisano: Krahn, Fitzner i porucznik rezerwy Voss”. To właśnie tacy ludzie jak podpisani pod tekstem odezwy kształtowali pokojowe oblicze rewolucji listopadowej w Niemczech, ale też sprowadzili na nią pogardę wyrażoną w wielokrotnie cytowanej ocenie przypisywanej Leninowi, jakoby rewolucja niemiecka nie istniała: „Rewolucja w Niemczech? Nigdy nic z tego nie będzie. Jeśli Niemcy chcą szturmować dworzec, kupują sobie bilet kolejowy”.
Gdybyż rzeczywiście tak było! Apel trzech zaangażowanych obywateli każe przeczuwać chaos szerzący się w następstwie udanej rewolucji. Z dala od wielkich, już zagmatwanych scen i kierunków rozwoju rewolucji pojawiał się bałagan drobnych konfliktów, w których odważni obywatele, przywódcy robotniczy, marynarze, oficerowie, naczelnicy gmin, ale także zwykli awanturnicy i przestępcy mieli wpływ na to, czy dochodziło do rozlewu krwi, czy nie. Oprócz licznych utarczek między „wojskiem a ludem”, umiarkowanymi i radykalnymi socjalistami, między białymi i czerwonymi, organizowano anarchistyczne akcje niezliczonych desperatów, którzy pichcili własną zupę na ogniu niepokojów społecznych. Świetnym tego przykładem był zdemobilizowany marynarz, Otto Haas, który już pierwszego dnia rewolucji ukradł samochód i w ten sposób – jak stwierdzono na późniejszej rozprawie sądowej – oddał się „do dyspozycji nowego rządu”. Nieoficjalnie, co w tych czasach zdarzało się często, jeden z nowo mianowanych przedstawicieli ludowych dał mu pracę w charakterze szofera. Samochodem marki Wanderer W3 Haas obwoził się też prywatnie. Gazeta „Berliner Tageblatt” w następujący sposób relacjonowała jego postępek: „Tak trafił do Poczdamu w chwili, gdy w mieście zatrzymał się pociąg szpitalny. Skorzystał z okazji i podając się za urzędnika penitencjarnego, polecił aresztować kierowników pociągu, radcę rachunkowego i delegata urzędowego. Skonfiskował wszystkie produkty spożywcze, jakie znajdowały się w pociągu: słoninę, szynkę, kiełbasę i jajka, następnie przetransportował do Berlina i sprzedawał na własną rękę”[9].
Według opisanego schematu wielokrotnie dochodziło do aktów kryminalnych dokonywanych pod pozorem działania w imieniu państwa. Tak było, gdy pewien sutener, podając się za pełnomocnika ludowego, dorwał kilku stojących za rogiem wartowników Rady Robotniczej i Żołnierskiej i ostro nakazał im niezwłoczne wykonanie egzekucji na nikczemnym zdrajcy. Wyrok natychmiast wykonano. Posłuszni strzelcy nawet nie podejrzewali, że ofiarą był nie kontrrewolucjonista, ale kumpel przestępcy, który stał się dla niego zbyt niebezpieczny. W większości przypadków taka urzędowa pomoc w ogóle nie była potrzebna, ponieważ po zakończeniu wojny nie brakowało broni. Masowo dezerterujący żołnierze zabrali ją po prostu ze sobą, zatrzymali lub za nieduże pieniądze sprzedali. Szemrana część społeczeństwa była więc uzbrojona po zęby. Rzekomi funkcjonariusze bezpieczeństwa ze straży ludowej (niem. Volkswehr) rabowali przechodniów lub konfiskowali zapasy zgromadzone w magazynach i sklepach. W berlińskiej dzielnicy Buchholz rzekomy oddział porządkowy aresztował burmistrza i zabrał ze sobą kasę gminną[10]. Jednak przemoc zawsze stawała się naprawdę niszczycielska, gdy socjaldemokratyczny rząd wzywał na pomoc wojsko.