Fascynującą powieść historyczna o dwóch kobietach, które rozdzieliły stulecia, oraz o wyborach i poświęceniach, jakich są zmuszone dokonać, aby osiągnąć w życiu harmonię serca i umysłu.


Osadzona w Londynie lat sześćdziesiątych XVII wieku oraz współcześnie, powieść splata losy dwóch kobiet o nieprzeciętnym intelekcie: Ester Velasquez, emigrantki z Amsterdamu, która na krótko przed epidemią dżumy zostaje skrybą niewidomego rabina, oraz Helen Watt, chorej profesor historii zafascynowanej spuścizną żydowską.

Poznajemy Helen, gdy ta zostaje poproszona przez byłego studenta o ocenę siedemnastowiecznych żydowskich dokumentów odnalezionych w jego domu podczas remontu.

Helen zwraca się o pomoc do amerykańskiego doktoranta, Aarona Levy’ego – tyleż niecierpliwego, co czarującego – i wspólnie z nim podejmuje ostatnie naukowe wyzwanie, którym jest ustalenie tożsamości autora dokumentów, tajemniczego skryby podpisującego się „Aleph”.

Równolegle tę samą zagadkę usiłuje rozwikłać inny zespół historyków, więc Helen i Aaron muszą się spieszyć…

Powieść „Ciężar atramentu” została wyróżniona prestiżową nagrodą literacką: NATIONAL JEWISH BOOK AWARD.

Rachel Kadish
Ciężar atramentu
Przekład: Aleksandra Wolnicka
wydanie 2
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera w tej edycji: 27 września 2023
 
 

8 czerwca 1691 roku
11. dzień mie­siąca siwan2 5451 roku kalen­da­rza żydow­skiego
Rich­mond w hrab­stwie Sur­rey

Zacznę od początku. Może tym razem uda mi się wyznać prawdę, ponie­waż zbyt długo pla­mi­łam swoją mowę kłam­stwem. Kłam­stwem jest bowiem przej­mu­jące mil­cze­nie atra­mentu na papie­rze – tam gdzie prawda winna prze­ma­wiać bez lęku, ze śmiało pod­nie­sioną głową.
Nie mam nic na swoją obronę. Lecz choć serce moje nie odczuwa skru­chy, tym oto stro­ni­com spo­wia­dam się ze swych występ­ków. Niech to będzie mój ostatni hołd dla tego, któ­rego nie­gdyś zdra­dzi­łam.
W ciszy domo­stwa pióro i atra­ment nie sta­wiają oporu mej dłoni, papier się nie wzdraga. Niech karty te poznają w końcu prawdę, choć nikt jej nie prze­czyta.

Część 1

1

2 listo­pada 2000 roku
Lon­dyn

Siedziała przy biurku w swoim gabi­ne­cie.
Było ładne popo­łu­dnie, lecz ją przy­gnę­biał zimny blask słońca za oknem. Za młodu pew­nie odwa­ży­łaby się pójść na spa­cer, wbrew roz­sąd­kowi licząc na odro­binę cie­pła.
Nadzieja wbrew roz­sąd­kowi: nar­ko­tyk, z któ­rego dawno zre­zy­gno­wała.
Powoli prze­glą­dała zaście­la­jące biurko wolu­miny. Miała przed sobą zaku­rzone, dwu­ję­zyczne wyda­nie Consolação Usqu­ego. Prze­su­nęła palec w dół strony, po czym ostroż­nie zamknęła księgę.
Wybiło wpół do dru­giej, tym­cza­sem Ame­ry­ka­nin nawet nie zadzwo­nił. Rażący brak pro­fe­sjo­na­li­zmu, zwłasz­cza w kon­tek­ście zna­le­zi­ska tej rangi. Darcy zapew­niał co prawda, że to jego naj­zdol­niej­szy dok­to­rant, a Darcy’emu aku­rat ufała, chyba jako jedy­nemu ze swo­ich kole­gów po fachu.
– Levy pomoże ci z tymi papie­rami – oznaj­mił jej przez tele­fon. – Z przy­jem­no­ścią wypo­ży­czę ci go na jakiś czas. Typowy z niego Ame­ry­ka­nin: jest tak ambitny, że to aż zabawne. Wie­rzy, że histo­ria może zmie­nić świat. Ale nawet ty wytrzy­masz z nim przez trzy dni.
Helen nie­mal zachi­cho­tała na wspo­mnie­nie ich roz­mowy. „Nawet ty”. Brawo, Darcy. Naj­wy­raź­niej wciąż uwa­żał, że warto jej się posta­wić.
Natu­ral­nie owe trzy dni to tyle co nic, jeśli cho­dzi o rze­telną eks­per­tyzę manu­skryp­tów. Jed­nak zawsze było to coś, a na pewno wię­cej, niż Helen miała prawo ocze­ki­wać. Wyłącz­nie igno­ran­cji Easto­nów w zakre­sie przy­ję­tych pro­ce­dur zawdzię­czała fakt, że jej nie wyśmiali i nie prze­go­nili z domu na wieść, że domaga się dal­szego dostępu do doku­men­tów. Sie­dząc przy stole z ciem­nego drewna naprze­ciwko Iana oraz Brid­gette Easto­nów, nie ośmie­liła się pro­sić o wię­cej. Wpa­da­jące do środka pro­mie­nie słońca kła­dły się uko­śnie na zadba­nych dło­niach obojga mał­żon­ków, kolu­mienki wyso­kich arka­do­wych okien rzu­cały dłu­gie cie­nie w powo­dzi rom­bo­idal­nych plam świa­tła, a myśli Helen krą­żyły wokół tego, co przed chwilą zoba­czyła.
Kon­sul­ta­cje takie jak ta wczo­raj­sza nie sta­no­wiły rzecz jasna rzad­ko­ści – ludzie stale znaj­do­wali pożół­kłe papie­rzy­ska, na przy­kład na stry­chu albo na dnie odzie­dzi­czo­nego po przod­kach kufra, i, jeżeli wcze­śniej nie przy­szło im do głowy skon­tak­to­wać się z anty­kwa­riu­szem, dzwo­nili na uni­wer­sy­tet i pro­sili o połą­cze­nie z wydzia­łem histo­rii. Tyle że tym razem tele­fo­nu­jący chciał roz­ma­wiać kon­kret­nie z Helen Watt. Ian Easton. Nazwi­sko nic jej nie mówiło, cho­ciaż męż­czy­zna twier­dził, że był kie­dyś jej stu­den­tem.
– Wie pani, moja żona odzie­dzi­czyła pewną nie­ru­cho­mość… – w słu­chawce brzmiał prze­pra­sza­jący ton Eastona; Helen miała prawo zapo­mnieć, jakim był stu­den­tem, lecz on naj­wy­raź­niej dobrze to pamię­tał. – Dom nale­żał do jej ciotki i został wybu­do­wany u schyłku sie­dem­na­stego wieku. Zamie­rza­li­śmy go wyre­mon­to­wać, a następ­nie otwo­rzyć gale­rię sztuki. Pomysł wyszedł natu­ral­nie od mojej żony – z nas dwojga to ona jest obda­rzona zmy­słem este­tycz­nym. Od razu pojęła, jak korzystne może być zesta­wie­nie sztuki nowo­cze­snej z sie­dem­na­sto­wiecz­nymi wnę­trzami. Nie­stety – tu Easton zawie­sił głos, po czym kon­ty­nu­ował, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa – doszło do opóź­nie­nia. Dokład­nie dwu­let­niego. Pozwo­le­nie na remont zabyt­ko­wego budynku jest w naj­lep­szym razie trudne do uzy­ska­nia. – W tym miej­scu roz­legł się pełen skrę­po­wa­nia śmiech, jakby roz­mówca za żadne skarby nie chciał ura­zić Helen. – Oczy­wi­ście nie suge­ruję, że ostroż­ność miej­sco­wego kon­ser­wa­tora zabyt­ków była nie­uza­sad­niona. Osta­tecz­nie tacy jak on wyko­nują tylko swoją pracę. Jed­nak pechowo dla nas oka­zało się, że ciotka żony zdo­łała za życia zadrzeć ze wszyst­kimi oko­licz­nymi insty­tu­cjami zaj­mu­ją­cymi się ochroną zabyt­ków. Kiedy wresz­cie otrzy­ma­li­śmy nie­zbędne zgody, wyna­ję­li­śmy elek­tryka, aby popro­wa­dził prze­wody elek­tryczne we wnęce pod sta­rymi, rzeź­bio­nymi scho­dami. Facet zmył się po kwa­dran­sie. Zadzwo­nił i oznaj­mił mi, że zna­lazł stertę papie­rów po arab­sku i budy­nek powi­nien zostać prze­szu­kany jako poten­cjalna kry­jówka ukry­wa­ją­cych się ima­mów czy innych ter­ro­ry­stów, jak to raczył ująć. Tak czy ina­czej, zagro­ził, że jeśli sprawa nie zosta­nie szybko wyja­śniona, przyj­mie inne zle­ce­nie. W całym tym zamie­sza­niu nie zauwa­żył chyba, że odkryte przez niego doku­menty pocho­dzą sprzed ponad trzy­stu lat. Przej­rza­łem je i wydaje mi się, że roz­po­znaję alfa­bet hebraj­ski. Reszta, chyba po hisz­pań­sku, jest adre­so­wana do jakie­goś rabina. Dla­tego… – Ian Easton urwał nie­zręcz­nie. – Dla­tego wła­śnie – dodał po chwili – do pani dzwo­nię.
Helen, ze słu­chawką przy­ci­śniętą do ucha, pozwo­liła ciszy wybrzmieć. Spoj­rzała na otwarty plik kom­pu­te­rowy, na kur­sor miga­jący nie­stru­dze­nie od godziny w tym samym miej­scu w poło­wie aka­pitu, który tak bar­dzo jej się nie podo­bał. Nie mogła sobie przy­po­mnieć, aby praca kie­dy­kol­wiek ją nudziła. Ostat­nio jed­nak to, co daw­niej eks­cy­to­wało, coraz mniej ją obcho­dziło. Od czasu do czasu umysł Helen roz­bły­skał fajer­wer­kami iskier, jak po ude­rze­niu mło­tem w kowa­dło. Fra­pu­jące okru­chy wspo­mnień: stłu­miony stu­kot drzwi baraku, zatrza­sku­ją­cych się w pustyn­nym upale, zapa­chy wypeł­nia­jące noz­drza na jeden przy­pra­wia­jący o zawrót głowy uła­mek sekundy… Iskry szczę­śli­wie gasły, zanim zdą­żyły wznie­cić pożar.
Wyrów­nała niską stertę ksią­żek.
– Może w ponie­dzia­łek – powie­działa wresz­cie.
– Rzecz w tym – w gło­sie Iana Eastona dało się wyczuć nutę zde­ner­wo­wa­nia – że zale­ża­łoby nam, aby odwie­dziła nas pani jesz­cze dzi­siaj. Sporo czasu zajęło nam ścią­gnię­cie tego elek­tryka. Nie chcemy, żeby przy­jął inne zle­ce­nie. A te manu­skrypty wyglą­dają na bar­dzo deli­katne. Uzna­łem, że nie należy ich ruszać.
Prawdę mówiąc, śmiało mogła poświę­cić mu tych parę godzin. Przez cały dzień wła­ści­wie nie posu­nęła się naprzód z robotą, a to, co w tej chwili pisała, było w grun­cie rze­czy czyn­no­ścią czy­sto porząd­kową – czymś, co obie­cała sobie skoń­czyć przed przej­ściem na eme­ry­turę. Zesta­wie­niem nie­licz­nych dostęp­nych fak­tów na temat żydow­skiej spo­łecz­no­ści w Lon­dy­nie zdzie­siąt­ko­wa­nej pod­czas epi­de­mii dżumy w latach 1665–1666: spro­wa­dzony z zagra­nicy rabin czmych­nął z Anglii w momen­cie wybu­chu zarazy, a co zamoż­niejsi człon­ko­wie gminy sal­wo­wali się ucieczką na wieś. W miej­skich archi­wach w zasa­dzie brak było póź­niej­szych wzmia­nek o lon­dyń­skich Żydach – do czasu, gdy po kilku latach gmina ufor­mo­wała się na nowo, już pod innym przy­wódz­twem. Sło­wem, nie było to nic, czego żal byłoby zosta­wić na jedno popo­łu­dnie.
Mimo to Helen wciąż się wahała, wypy­tu­jąc Iana Eastona o kolejne szcze­góły z histo­rii domu. Kiedy wresz­cie przy­stała na jego prośbę, zro­biła to takim tonem, żeby przy­pad­kiem nie obu­dzić w nim żad­nych roman­tycz­nych nadziei doty­czą­cych zna­le­zio­nego pod scho­dami pliku sta­rych papie­rzysk.
Cze­kała ją teraz krótka prze­jażdżka do Rich­mond w celu wyko­na­nia eks­per­tyzy. Pod­jęła się zada­nia z nie­ja­snym poczu­ciem, że powinna czę­ściej wycho­dzić: korzy­stać z ład­nej pogody, z dala od biura, dopóki jesz­cze może.
Kiedy wsia­dała do samo­chodu, klu­czyki latały jej w ręku tak, że musiała obu­rącz przy­trzy­mać cały pęk, zanim udało jej się wybrać ten wła­ściwy. Potem potrze­bo­wała aż trzech prób, żeby tra­fić nim do sta­cyjki. Naj­wy­raź­niej znów miała gor­szy dzień. Trzeba będzie mieć to na uwa­dze.
Dwa­dzie­ścia minut póź­niej zapar­ko­wała auto w Rich­mond i ruszyła pod górę na wpół zaro­śniętą kamienną ścieżką. Na widok domu zwol­niła kroku. Ian Easton uprze­dził ją co prawda przez tele­fon, że budy­nek pocho­dzi z końca XVII wieku, lecz aż do tej pory Helen uwa­żała to za mało praw­do­po­dobne – w oko­licy nie było wielu sie­dem­na­sto­wiecz­nych budowli, te zaś, które się zacho­wały, zostały skru­pu­lat­nie zabez­pie­czone i zin­wen­ta­ry­zo­wane do ostat­niej spło­wia­łej cegły.
Jed­nak w tym wypadku nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że dom pocho­dzi wła­śnie z tej epoki. Maja­czył przed nią w zmierz­chu chłod­nego popo­łu­dnia, tak nie­po­dobny do sąsied­nich budyn­ków, że wyda­wał się pogrą­żony w nie­mej roz­mo­wie sam ze sobą. Zdo­biony okap dachu, fasada z cegieł o zaokrą­glo­nych kan­tach, umiesz­czone w poło­wie jej wyso­ko­ści nisze z kamien­nymi pła­sko­rzeź­bami, nawet wio­dąca do drzwi fron­to­wych ścieżka wyło­żona drob­nymi okrą­gla­kami – tego nie dało się pomy­lić z żadną inną epoką. Archi­tek­tura budynku sta­no­wiła odbi­cie nie­licz­nych oca­la­łych w oko­licy sie­dem­na­sto­wiecz­nych rezy­den­cji, choć on sam nie był aż tak oka­zały. Mimo to wznie­siono go nie­wąt­pli­wie w tym samym cza­sie, na pole­ce­nie kogoś o znacz­nym majątku i wyso­kich aspi­ra­cjach. Łatwo było też dostrzec, dla­czego pod wzglę­dem splen­doru odsta­wał od współ­cze­snych mu budowli i nie cie­szył się podobną renomą. W XVII wieku mógł olśnie­wać, lecz obec­nie zacho­wał tylko resztki daw­nej chwały, a to za sprawą wie­lo­wie­ko­wych zanie­dbań i – co gor­sza – nie­udol­nych prób moder­ni­za­cji: nie­pa­su­jąca do cało­ści dobu­dówka na lewo od głów­nego wej­ścia była bar­dziej wik­to­riań­ska niż baro­kowa w stylu; po kry­tym łup­kiem dachu prze­cią­gnięto rynnę z pod­łej jako­ści alu­mi­nium, zapewne aby upo­rać się przed laty z jakimś prze­cie­kiem; ceglane mury opla­tała paję­czyna kabli tele­fo­nicz­nych i elek­trycz­nych, które prze­ci­nały równe pio­nowe linie arka­do­wych okien.
Helen pode­szła do drzwi, opie­ra­jąc się na swo­jej lasce, któ­rej koń­cówka śli­zgała się po nie­rów­nych kamie­niach ścieżki. Nie­na­wy­kła do wysiłku, szybko się zasa­pała i musiała zwol­nić, żeby wyrów­nać oddech. W szy­bie sąsia­du­ją­cego z drzwiami wąskiego okna zama­ja­czyła jej zgar­biona syl­wetka. Kiedy Helen pode­szła bli­żej, syl­wetka zafa­lo­wała niczym odbi­cie w ciem­nej tafli stru­mie­nia: blada, sta­rze­jąca się pro­fe­sorka w nie­mod­nej gar­sonce. Prze­chy­lona w bok i wsparta na lasce.
Z waha­niem przy­tknęła dłoń do chłod­nej cegły przy oknie i zaj­rzała do środka jak zwy­kły wła­my­wacz. Szyba zapa­ro­wała od jej odde­chu, a kiedy znów stała się przej­rzy­sta, Helen ujrzała roz­le­gły ciemny przed­sio­nek. Dopiero po chwili jej wzrok zdo­łał wyło­wić z pół­mroku poszcze­gólne detale i Helen Watt aż się zachły­snęła. Nad­proże wewnętrz­nych drzwi zdo­biły rzeź­bione w drew­nie che­ru­biny. Inne ota­czały krę­giem szczyt wyga­słego kominka. Podob­nymi che­ru­bi­nami ude­ko­ro­wano połowę z zacho­wa­nych w Sur­rey sie­dem­na­sto­wiecz­nych rezy­den­cji i pała­ców, choć nazwi­sko mistrza, któ­rego wizy­tówkę sta­no­wiły, prze­pa­dło w mro­kach dzie­jów.
Helen wypro­sto­wała się i ujęła w dłoń zimną żela­zną kołatkę. Zarówno gładki, ciężki metal, jak i wychu­dła, drżąca ręka pozo­sta­wały nie­czułe na cie­pło pro­mieni sło­necz­nych, hoj­nie oble­wa­ją­cych wszystko dookoła: drzwi fron­towe, mar­mu­rowy próg, rękawy weł­nia­nego płasz­cza. Ude­rze­nia kołatki o grube drewno wybrzmiały głu­cho i umil­kły. W ciszy, jaka zapa­dła – nie­da­ją­cej się z niczym pomy­lić ciszy sta­rego domu – na uła­mek sekundy Helen ogar­nęło dobrze znane uczu­cie: prze­szy­wa­jący na wskroś ból obco­wa­nia twa­rzą w twarz z kawał­kiem histo­rii. Zupeł­nie jakby coś wewnątrz niej roz­po­częło swo­bodny spa­dek. Albo jakby sta­nął przed nią kocha­nek sprzed lat. Nie­gdyś znał każdy cen­ty­metr jej ciała, teraz nie chciał się do niej przy­znać…
Drzwi otwo­rzył jej wysoki, sta­ran­nie ucze­sany blon­dyn.
– Pani pro­fe­sor Watt! Nie spo­sób wyra­zić, jak bar­dzo jeste­śmy pani wdzięczni. Naprawdę.
Ian Easton gestem zapro­sił Helen do środka. Wygło­szone sztucz­nym tonem powi­ta­nie odbiło się echem w prze­past­nym, toną­cym w pół­mroku pomiesz­cze­niu, lecz Helen wła­ści­wie go nie zare­je­stro­wała. Jej uwagę przy­kuły cięż­kie drew­niane rzeźby, wyso­kie skle­pie­nie z gale­ryjką na trze­ciej kon­dy­gna­cji budynku oraz rzędy kar­to­no­wych pudeł na posadzce wypeł­nione dzie­łami sztuki. Zapach świe­żej farby.
Ian cią­gnął ze zmarsz­czo­nymi brwiami:
– Przed laty stu­dio­wa­łem u pani pro­fe­sor, choć natu­ral­nie nie może mnie pani pamię­tać. – Był przy­naj­mniej na tyle dobrze wycho­wany, aby oszczę­dzić jej koniecz­no­ści potwier­dze­nia tego oczy­wi­stego faktu. Popro­wa­dził ją przez przed­sio­nek, dopa­so­wu­jąc krok do jej śli­ma­czego tempa. – Bar­dzo mi przy­kro, że musie­li­śmy panią faty­go­wać. Z pew­no­ścią ma pani znacz­nie cie­kaw­sze zaję­cia.
Helen przy­sta­nęła. Ponad nią znaj­do­wało się sze­ro­kie nad­proże z rzeź­bio­nymi che­ru­bi­nami upo­zo­wa­nymi na peł­nią­cych wartę straż­ni­ków.
Ian także się zatrzy­mał, lecz po peł­nej sza­cunku pau­zie pod­jął wyja­śnie­nia: na widok pisma, które uznał za hebraj­skie, od razu przy­po­mniał sobie, że Helen jest wybitną spe­cja­listką w tej dzie­dzi­nie. Gdyby więc była tak uprzejma i dora­dziła im, co zro­bić z tymi papie­rami, byłby jej nie­zmier­nie wdzięczny, ponie­waż…
Nawet pod war­stewką kurzu gład­kie twa­rze che­ru­bi­nów jaśniały wyra­zem dzie­cin­nej mądro­ści.
Ian mówił dalej, lecz dom prze­ma­wiał gło­śniej – nie­mal ją ogłu­szał. Helen pojęła, że od tego, jak ułożą się jej rela­cje z byłym stu­den­tem, może fak­tycz­nie wiele zale­żeć.
Zmu­siła się więc, aby sku­pić uwagę na swo­bod­nie, lecz sta­ran­nie ubra­nym męż­czyź­nie obok sie­bie. Pochy­lał głowę, jakby na­dal zale­żało mu na apro­ba­cie swo­jej daw­nej wykła­dow­czyni.
– Rzecz w tym – tłu­ma­czył – że wystar­cza­jąco ciężko było otrzy­mać odpo­wied­nie zezwo­le­nia. Dal­sza zwłoka na tym eta­pie…
Zająk­nął się pod bacz­nym wzro­kiem Helen. Pozo­sta­wia­jąc resztę nie­do­po­wie­dzianą, powiódł ją ku sze­ro­kim scho­dom. Miała dość czasu, aby chło­nąć prze­pych wypo­le­ro­wa­nych stopni, masyw­nych porę­czy, bogato zdo­bio­nych paneli bocz­nych przy każ­dym schodku i jesz­cze bogat­szych rzeź­bień pokry­wa­ją­cych ściany pode­stu tam, gdzie schody skrę­cały na pierw­sze pię­tro. Ian minął je i zapro­wa­dził Helen do pomiesz­cze­nia wyło­żo­nego zwy­kłą boaze­rią, dalej od drzwi fron­to­wych.
Tam, na nie­du­żym sto­liku kar­cia­nym pod oknem, spo­czy­wał poje­dyn­czy wolu­min opra­wiony w popę­kaną skórę. Obok leżały dwie luźne kartki, o któ­rych Ian wspo­mniał jej przez tele­fon: doku­menty, które po odkry­ciu skrytki elek­tryk wydo­był spod scho­dów jako pierw­sze.
Helen przez moment po pro­stu na nie patrzyła, napa­wa­jąc się wido­kiem gru­bych, mię­si­stych arku­szy, któ­rych nie miała śmia­ło­ści dotknąć. Ude­rzyło ją, że na jed­nej stro­nie zesta­wiono ze sobą dwa alfa­bety: por­tu­gal­skie słowa bie­gły od lewej do pra­wej, wśród nich zaś roz­rzu­cono tu i ówdzie hebraj­skie zda­nia, nakre­ślone w prze­ciw­nym kie­runku.
Powoli zaczęła czy­tać. Raz, drugi, trzeci.
Zza jej ple­ców dobiegł głos Iana.
– Tam – powie­dział, wska­zu­jąc jej kie­ru­nek.
Pod­nio­sła wzrok. U pod­nóża scho­dów, w ciem­nym kącie, nie­tknię­tym ośle­pia­ją­cym świa­tłem pada­ją­cym z okna na pode­ście, maja­czył nie­wielki otwór po usu­nię­tym panelu.
Igno­ru­jąc nie­śmiałą pro­po­zy­cję pomocy Iana, Helen pode­szła bli­żej. Ostroż­nie osu­nęła się na pod­łogę, czu­jąc, jak laska drży pod jej cię­ża­rem, i uklę­kła przed skrytką niczym skru­szony peni­tent.
Tkwiła w tej pozy­cji dłuż­szy czas, z dłońmi przy­ci­śnię­tymi do chłod­nej posadzki, czu­jąc, że przy­gniata ją wiel­kie brze­mię, jakby prze­żyte dotąd lata przy­brały naraz fizyczny kształt. Przez dłuż­szą chwilę, ciężko oddy­cha­jąc, wpa­try­wała się w zapeł­nione półki. W końcu, wie­dząc, że nie powinna tego robić, wycią­gnęła drżącą rękę, żeby wyjąć poje­dyn­czą kartkę.
To był moment. Arkusz w zadzi­wia­jąco dobrym sta­nie spo­czy­wał na jej roz­po­star­tych dło­niach niczym ptak, który posta­no­wił tam przy­siąść tylko na chwilę.
– Tutaj jeste­ście! – zabrzmiał dźwięczny okrzyk. Wysoka, smu­kła kobieta prze­szła szybko po kamien­nej posadzce, stu­ka­jąc obca­sami.
– Moja żona Brid­gette – przed­sta­wił ją Ian.
Helen zmu­siła się, żeby wstać z pod­łogi i uści­snąć gładką, upier­ście­nioną dłoń, którą podała jej Brid­gette Easton.
Oboje powie­dli zaraz Helen do nie­du­żego pokoju z wyso­kim sufi­tem, przy­le­ga­ją­cego do peł­nego prze­cią­gów holu. Ian znik­nął na chwilę i zaraz wró­cił z imbry­kiem. Potem usie­dli na wprost niej przy masyw­nym, drew­nia­nym stole, pod trzema roz­świe­tlo­nymi słoń­cem oknami, z któ­rych każde wyso­ko­ścią dorów­ny­wało nie­mal wzro­stowi doro­słego męż­czy­zny. Wie­kowe, nie­równe szkło szy­bek zmie­niało wąski, oko­lony murem dzie­dzi­niec przed domem w roz­mi­go­tany impre­sjo­ni­styczny pej­zaż, prak­tycz­nie ośle­pia­jąc Helen.
– Oczy­wi­ście – zaczął Ian – chcemy postą­pić jak należy.
Helen powoli ski­nęła głową.
– Nie liczy­li­śmy się jed­nak z taką nie­spo­dzianką. To kolejna prze­szkoda, z którą przy­cho­dzi się nam zmie­rzyć.
Na moment zapa­dło nie­zręczne mil­cze­nie. Trwało ono dosta­tecz­nie długo, żeby Helen mogła się dobrze przyj­rzeć Easto­nom. Ian i Brid­gette: dwie jasne głowy. Wyszczot­ko­wane włosy żony opa­dały równą linią do ramion, włosy męża były cien­kie i rzad­kie. Ian i Brid­gette Easto­no­wie: oboje ubrani z wyszu­kaną ele­gan­cją, po trzy­dzie­stce, z pierw­szymi zmarszcz­kami wokół wciąż jesz­cze mło­dych ust i oczu. Mru­ga­jący powie­kami w opa­rach świe­żej farby zmie­sza­nych z zapa­chem tro­cin, zwró­ceni ple­cami ku otwar­tym drzwiom, za któ­rymi, led­wie widoczny, maja­czył ciemny zakręt scho­dów.
– Kiedy będzie pani mogła opróż­nić genucę? Jak pani sądzi? – drą­żyła Brid­gette.
– Genizę3 – popra­wiła Helen. – Wyja­śni­łam już Ianowi przez tele­fon, że jesz­cze nie wiemy, czy na pewno o to cho­dzi. Wiemy tylko, że nie­które ręko­pisy są w języku hebraj­skim. Oraz – wzięła głę­boki wdech i zmu­siła się do przy­bra­nia obo­jęt­nego tonu – że część doku­men­tów to kore­spon­den­cja pomię­dzy sie­dem­na­sto­wiecz­nymi rabi­nami.
Brid­gette dźwięcz­nie się roze­śmiała.
– To fakt, że ten budy­nek w pierw­szych latach po jego wybu­do­wa­niu zamiesz­ki­wali Żydzi. Ciotka stale o tym mówiła, a doku­menty dodat­kowo to potwier­dzają. Ale żeby rabini?
Brid­gette miała dłu­gie, gięt­kie ciało tan­cerki, które, jak zauwa­żyła Helen, zwy­kła upo­zo­wy­wać na krze­śle, zamiast po pro­stu na nim sie­dzieć.
– Nie wia­domo jesz­cze – odparła wolno Helen – czy miesz­kali tutaj jacyś rabini. Papiery mogły tu tra­fić z innego miej­sca. To, kiedy zacznie­cie prace remon­towe, zależy od stanu doku­men­tów. Nie­zbędna jest eks­per­tyza, zanim będziemy je mogli bez­piecz­nie prze­nieść.
Brid­gette zde­cy­do­wa­nie pokrę­ciła głową: to było dla niej nie do zaak­cep­to­wa­nia.
– Musi pani zro­zu­mieć jedno: w biu­rze kon­ser­wa­tora zabyt­ków hrab­stwa Rich­mond dobrze pamię­tają, że ciotka odmó­wiła zgody na udo­stęp­nie­nie tego domu zwie­dza­ją­cym w ramach orga­ni­zo­wa­nych corocz­nie wycie­czek. Od ponad roku jeste­śmy gotowi do remontu, lecz oni na każ­dym kroku mnożą trud­no­ści. Naj­prost­sze for­mal­no­ści zała­twiamy z wie­lo­mie­sięcz­nymi opóź­nie­niami. Nie cho­dzi prze­cież o jakieś wiel­kie zmiany. – Brid­gette wyko­nała lek­ce­wa­żący gest pal­cami. – Naj­wy­raź­niej wciąż nie prze­bo­leli tego, że w latach dwu­dzie­stych Orle­ans House4 został zrów­nany z zie­mią.
– Ich ostroż­ność jest natu­ral­nie zro­zu­miała – wtrą­cił Ian. – Wszy­scy doce­niamy war­tość histo­ryczną tej oko­licy.
Brid­gette, w odpra­so­wa­nej bia­łej bluzce, z węzłem cien­kiej zie­lo­nej apaszki pod szyją, ścią­gnęła wargi i nachy­liła się, żeby nalać her­baty. W ciszy pokoju bursz­ty­nowy napar wpa­dał do fili­ża­nek z gło­śnym chlu­po­tem.
– Ciotka miesz­kała sama i poza odma­lo­wa­niem ścian ni­gdy niczego nie odno­wiła. Żeby ten dom jako tako się pre­zen­to­wał, potrzeba nie­wy­obra­żal­nych nakła­dów pracy. Na tym eta­pie każde dodat­kowe opóź­nie­nie byłoby… – Brid­gette na moment prze­stała mie­szać her­batę. Jej wąski nad­gar­stek, przy­ozdo­biony deli­kat­nymi bran­so­let­kami w kolo­rze butel­ko­wej zie­leni, wyprę­żył się, łyżeczka zawi­sła w powie­trzu, jakby kobieta chciała w jak naj­wła­ściw­szych sło­wach ostrzec Helen, by ta nawet nie pró­bo­wała sta­wać jej na dro­dze.
– W grun­cie rze­czy godne ubo­le­wa­nia – dokoń­czył za nią Ian.
Nie­za­do­wo­lona Brid­gette posłała mężowi zna­czące spoj­rze­nie.
W tej samej chwili Helen przy­po­mniała sobie Iana Eastona – stu­denta o chło­pię­cej twa­rzy, usi­łu­ją­cego na sali semi­na­ryj­nej wpa­so­wać swoje tycz­ko­wate ciało w ławkę, do któ­rej nijak nie mogło się zmie­ścić. Jed­nego z tych układ­nych mło­dzień­ców ze śred­nio zamoż­nej rodziny, lubia­nego i spraw­nego na boisku do rugby, dość bystrego, żeby radzić sobie w szkole śred­niej, lecz już nie na uni­wer­sy­te­cie. Przy­po­mniała sobie też, że mimo rażą­cego braku talentu bar­dzo przy­kła­dał się do pro­wa­dzo­nych przez nią zajęć.
Na rega­łach za ple­cami Easto­nów pię­trzyły się tomy o spło­wia­łych od słońca skó­rza­nych grzbie­tach – książki, które mogłyby być cenne, gdyby tylko odpo­wied­nio się o nie zatrosz­czono. Na nich tu i ówdzie spo­czy­wały nie­dbałe sterty cza­so­pism wnę­trzar­skich, kolo­rowe okładki przed­sta­wiały mono­chro­ma­tyczne meble i draż­niącą oko sztukę abs­trak­cyjną. Jedną z dłu­gich pó­łek w cało­ści wypeł­niały zaczy­tane powie­ści w mięk­kich opra­wach, nie­wąt­pli­wie spa­dek po cio­tuni, prze­zna­czony do rychłej uty­li­za­cji, jak się domy­śliła Helen. Wycho­wa­niu w kręgu bli­skich zna­jo­mych rodzi­ców zawdzię­czała umie­jęt­ność kate­go­ry­zo­wa­nia obcych ludzi w ułamku sekundy. Trudna to była szkoła, nie mogła jed­nak zaprze­czyć, że zda­rzały się momenty, kiedy nabyta w ten spo­sób wie­dza oka­zy­wała się bar­dzo przy­datna. Na przy­kład teraz Helen miała już w gło­wie gotowy obraz rodziny Brid­gette, zubo­ża­łej ary­sto­kra­cji, która – jak przy­pusz­czała – apro­bo­wała w Ianie wszystko poza ewi­dent­nie niż­szym pocho­dze­niem, przy czym na jakie­kol­wiek uwagi o kla­sie śred­niej pozwa­lano sobie zapewne tylko przy kie­liszku. W sło­wach libe­ralni, w czy­nach woleli raczej prze­strze­gać tra­dy­cji. Nie­za­leż­nie od pla­nów otwar­cia gale­rii, sama Brid­gette rów­nież nie wyglą­dała Helen na osobę skłonną do podej­mo­wa­nia poświę­ceń w imię sztuki. Może ulo­ko­wana w sie­dem­na­sto­wiecz­nym budynku atrak­cja tury­styczna miała być dla niej świa­dec­twem wyra­fi­no­wa­nia, a może zwy­czaj­nie zale­żało jej na docho­dach. Tak czy ina­czej, Helen wąt­piła, aby pro­wa­dze­nie popu­lar­nej gale­rii sztuki mogło zaspo­koić wro­dzony głód wra­żeń nie­spo­koj­nej Brid­gette Easton.
Czy to przez te góru­jące nad nią okna? A może Helen zwy­czaj­nie była prze­mę­czona i dla­tego Easto­no­wie wydali jej się nagle parą znie­cier­pli­wio­nych dzieci. Ian i Brid­gette, sie­dzący przy wąskim stole na par­te­rze otrzy­ma­nego w spadku domu, na który zapewne od dawna ostrzyli sobie zęby. Nie­świa­domi, że praw­dzi­wym skar­bem mogą być papiery, któ­rych tak bar­dzo chcieli się pozbyć.
– Zacznę – powie­działa Helen – od jed­nej z wielu moż­li­wo­ści doty­czą­cych tego, co pań­stwa elek­tryk odkrył za pane­lem pod scho­dami.
Twarz Brid­gette stę­żała. Trudno,w tym wypadku dro­bia­zgo­wość mogła dzia­łać na korzyść Helen. Dla­tego zaczęła od samego początku: wyja­śniła, jak od sta­ro­żyt­no­ści spo­łecz­ność żydow­ska inter­pre­to­wała biblijne czwarte przy­ka­za­nie – tak, to o wzy­wa­niu imie­nia Pana Boga nada­remno. Mia­no­wi­cie żaden manu­skrypt zawie­ra­jący imię Boże nie mógł zostać wyrzu­cony, tylko musiał być pocho­wany tak jak zmarły czło­wiek (oczy Easto­nów zaszkliły się już na dźwięk słowa „sta­ro­żyt­ność”, lecz aku­rat Helen była do tego przy­zwy­cza­jona). Opo­wie­działa, jak to syna­gogi i wspól­noty reli­gijne, począw­szy od sta­ro­żyt­no­ści, prze­cho­wy­wały takie doku­menty w spe­cjal­nych skryt­kach, zwa­nych geni­zami, do czasu, aż moż­liwe było zor­ga­ni­zo­wa­nie wła­ści­wego pochówku. I o tym, że naj­bo­gat­sze skład­nice kryły w sobie nie tylko zużyte modli­tew­niki czy brud­no­pisy gło­szo­nych nauk, lecz także papiery pozba­wione cha­rak­teru reli­gijnego: listy, księgi rachun­kowe, wszystko, co speł­niało odpo­wied­nie kry­te­ria, a było tego wiele, zwa­żyw­szy na żydow­ską tra­dy­cję zaczy­na­nia wszel­kiej kore­spon­den­cji od zwrotu „Z Bożą pomocą”.
– Her­bata – ode­zwała się Brid­gette. – Może jest za gorąca?
Nie pod­no­sząc dłoni z kolan, Helen posłała jej blady uśmiech.
– Zaraz będzie w sam raz – odparła, jakby to tem­pe­ra­tura napoju powstrzy­my­wała ją przed zbli­że­niem do ust kru­chej fili­żanki, nie zaś obawa, że na widok jej drżą­cych, roz­le­wa­ją­cych her­batę rąk wszystko się wyda – że w tym drże­niu Easto­no­wie jakimś spo­so­bem nie tylko odkryją prawdę o cho­ro­bie Helen, lecz także o niej samej i roz­dy­go­ta­nym sercu, które od lat nie biło tak żywo w jej piersi.
Mówiła więc dalej, pod­no­sząc głos aku­rat o tyle, aby brzmiał wład­czo. Brid­gette, chcąc nie chcąc, ule­gła jej. Czy Easto­no­wie sły­szeli o geni­zie kair­skiej, peł­nej świa­dectw codzien­nego życia Żydów sprzed ponad tysiąca lat, któ­rej zawar­tość, choć wydo­byta w 1896 roku, była wciąż archi­wi­zo­wana przez bez­wstyd­nie zabor­czych uczo­nych? (Easto­no­wie pokrę­cili prze­cząco gło­wami niczym dwoje ucznia­ków, nie­chęt­nie przyj­mu­ją­cych burę). Helen nie prze­ry­wała, wyrzu­cała z sie­bie słowa w zawrot­nym tem­pie, świa­doma, że wła­śnie zyskuje nad nimi prze­wagę, pewna, że nie wolno jej prze­stać. Pod­kre­śliła, jakie to nie­zwy­kłe szczę­ście, że te doku­menty – nie­ważne, czy pocho­dzące z genizy, czy z jakie­goś innego zbioru – odna­la­zły się wewnątrz domu, a nie na przy­kład w piw­nicy, gdzie wil­got­ność stale się zmie­nia, albo na roz­grza­nym stry­chu. Wytłu­ma­czyła, dla­czego papier z włó­kien lnia­nych jest trwal­szy od współ­cze­snego, pro­du­ko­wa­nego z masy celu­lo­zo­wej i tej nie­szczę­snej kwa­śnej ligniny.
Easto­no­wie dys­kret­nie wymie­nili oce­nia­jące ją spoj­rze­nia: oto siwo­włosa, nie­bie­sko­oka pro­fe­sorka, którą – może nie­po­trzeb­nie? – ścią­gnęli z uni­wer­sy­tetu, robi im wykład na temat kon­ser­wa­cji manu­skryp­tów, tkwiąc iry­tu­jąco nie­ru­chomo przy ich stole. Ręce trzyma zaci­śnięte na podołku, her­baty nawet nie tknęła.
To Ian zadał pyta­nie, na które cze­kała, choć nie wie­działa, w jakiej for­mie pad­nie. Odsta­wiw­szy fili­żankę na spodek, uniósł lekko brwi, jakby odpo­wiedź gościa nie miała dla niego więk­szego zna­cze­nia.
– Czyli prze­każe pani te papiery swo­jej spo­łecz­no­ści?
Oboje jej się przy­glą­dali.
– Nie jestem Żydówką – odrze­kła sucho.
Ich ulga była tak widoczna, że było to aż żało­sne: deli­katne linie wokół ust nagle się wygła­dziły, a dło­nie na drew­nia­nym bla­cie stołu roz­luź­niły. Długi tułów Brid­gette opadł swo­bod­niej na opar­cie krze­sła. Helen wcale ich nie winiła. Naj­wy­raź­niej uznali, że badaczka histo­rii żydow­skiej sama musi być Żydówką. W tym momen­cie pojęła, co kryło się za ostrze­gaw­czymi spoj­rze­niami, rzu­ca­nymi mężowi przez Brid­gette. Domy­śliła się, że w trak­cie godziny, jaka upły­nęła, odkąd Ian do niej zadzwo­nił, mał­żon­ko­wie mieli dość czasu, aby poża­ło­wać tego, co sami spro­wo­ko­wali. Ktoś ich zapewne nastra­szył, że jeśli gmina żydow­ska zwą­cha pismo nosem, uczyni ich życie nie­zno­śnym. Wyobra­ziła sobie ciąg kosz­mar­nych sko­ja­rzeń Easto­nów: puka­jące do drzwi wycieczki ame­ry­kań­skich Żydów – Boże ucho­waj! Albo, co gor­sza, Żydów izra­el­skich, któ­rzy nie tra­cili czasu na zwie­dza­nie, tylko zwy­czaj­nie wyrwali ze ściany fre­ski nama­lo­wane przez tego zamor­do­wa­nego żydow­skiego pisa­rza, Bru­nona Schulza, i wywieźli je pota­jem­nie z Ukra­iny do Izra­ela. Ludzie z biura kon­ser­wa­tora zabyt­ków w Rich­mond może i byli męczący, ale przy­naj­mniej prze­strze­gali okre­ślo­nych pro­ce­dur.
Nie żeby Żydzi ich nie prze­strze­gali, rzecz jasna.
Helen mil­czała. Posta­no­wiła prze­cze­kać – jak się oka­zało, cał­kiem słusz­nie. W ciągu kilku sekund ulga na twa­rzach Easto­nów ustą­piła miej­sca zdu­mie­niu, któ­rego nie­raz była świad­kiem w trak­cie swo­jej dłu­go­let­niej kariery. W powie­trzu zawi­sło nowe pyta­nie, tak oczy­wi­ste, jakby zadali je na głos: co w takim razie Helen robi przy ich stole? Co skło­niło kobietę z jej poko­le­nia, w dodatku nie-Żydówkę, do zaję­cia się tak niszową dzie­dziną, jaką były stu­dia juda­istyczne?
– Może powin­ni­śmy zosta­wić zba­da­nie papie­rów im? – zagad­nął nie­śmiało Ian. – To zna­czy Żydom – dodał.
– Nie! – Poje­dyn­cze słowo sprze­ciwu wymknęło się, zanim Helen zdo­łała je powstrzy­mać, a w mil­cze­niu, jakie zapa­dło, wybrzmiała nie­wy­po­wie­dziana reszta: „Te papiery są moje”.
Instynk­tow­nie dźwi­gnęła się od stołu, jakby chciała uciec przed zaże­no­wa­niem z powodu tego, że opacz­nie odczy­tali jej inten­cje – jako przy­kład aka­de­mic­kiej małost­ko­wo­ści, chrze­ści­jań­skiej aro­gan­cji albo zwy­kłej zabor­czo­ści.
Easto­no­wie rów­nież się pod­nie­śli.
– Mia­łam na myśli – wyja­śniła Helen – że te doku­menty należą do pań­stwa i do mnie. Do nas wszyst­kich. Sta­no­wią część angiel­skiej histo­rii. Powinna się nimi zająć jakaś poważna uczel­nia.
Temu nikt nie mógł zaprze­czyć.
– Nie­zwłocz­nie zawia­do­mię dzie­kana mojego wydziału i uru­cho­mię pro­ce­durę prze­ka­za­nia. Nasza biblio­teka się z pań­stwem skon­tak­tuje. Natu­ral­nie otrzy­mają pań­stwo zapłatę – dodała.
Twa­rze Easto­nów przy­brały obo­jętny wyraz, lecz policzki Brid­gette deli­kat­nie poró­żo­wiały. Jej mąż mógł uda­wać zbyt dobrze uro­dzo­nego, aby trosz­czyć się o pie­nią­dze, ale ona wola­łaby wie­dzieć, ile dostaną.
Ian napo­tkał wzrok swo­jej daw­nej wykła­dow­czyni i Helen zoba­czyła, że pomimo sty­lo­wego ubioru i zadba­nych dłoni jest na­dal pro­sto­li­nij­nym czło­wie­kiem.
– Naj­waż­niej­sze, żeby postą­pić jak należy – powie­dział – i wydo­stać stąd papiery, żeby­śmy mogli wzno­wić remont.
Helen ski­nęła głową i kon­ty­nu­owała takim tonem, jakby jej kolejne żąda­nie było wyłącz­nie kwe­stią zdro­wego roz­sądku.
– Potrze­buję dodat­ko­wego argu­mentu, aby prze­ko­nać uczel­nię do zakupu tych papie­rów – powie­działa. – Dla­tego popro­szę pań­stwa jesz­cze o trzy dni na wyko­na­nie pod­sta­wo­wej eks­per­tyzy. Będę musiała ją prze­pro­wa­dzić na miej­scu, bo nie chcę ryzy­ko­wać prze­no­sze­nia deli­kat­nych manu­skryp­tów. To zada­nie dla wykwa­li­fi­ko­wa­nych kon­ser­wa­to­rów.
Brid­gette wyglą­dała na poiry­to­waną.
– Obie­cuję, że bez pań­stwa zgody nic nie zosta­nie zabrane z pose­sji.
Brid­gette zer­k­nęła na Iana, jakby go ostrze­gała, żeby nie odpo­wia­dał.
Dla­tego Helen sta­ran­nie sfor­mu­ło­wała kolejne zda­nie.
– Jeżeli uni­wer­sy­tet okaże się zain­te­re­so­wany, zostaną pań­stwo popro­szeni o zaan­ga­żo­wa­nie zewnętrz­nego eks­perta – na przy­kład z domu aukcyj­nego Sotheby’s – celem doko­na­nia wyceny.
Brwi Brid­gette powę­dro­wały do góry. Sotheby’s.
– Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, jestem pewna, że uda się namó­wić wła­dze uczelni do szyb­kiego dzia­ła­nia – cią­gnęła Helen. – W naszym archi­wum znaj­dują się bogate zbiory z cza­sów Repu­bliki Angiel­skiej, a ponie­waż pań­stwa doku­menty zdają się pocho­dzić z tego wła­śnie okresu, już sam ten fakt może prze­ko­nać biblio­tekę do pod­ję­cia decy­zji o ich zaku­pie – zwró­ciła się do Iana, przy­wdzie­wa­jąc maskę łagod­nego pro­fe­sor­skiego znie­cier­pli­wie­nia. – Ostrzegam jed­nak – powie­działa – że zasię­ga­nie opi­nii kolek­cjo­ne­rów-hob­by­stów i spro­wa­dza­nie ich tutaj, żeby prze­glą­dali papiery, może nie tylko dopro­wa­dzić do ich znisz­cze­nia, lecz także odstra­szyć poważne insty­tu­cje. – Prze­nio­sła wzrok na żonę Iana i wytrzy­mała prze­cią­głe spoj­rze­nie Brid­gette.
– To zro­zu­miałe – odparł Ian, ujmu­jąc rękę żony i zamy­ka­jąc ją w swo­jej dużej dłoni. Po krót­kim waha­niu Brid­gette ści­snęła ją z nie­wy­raź­nym uśmie­chem. Ian roz­pro­mie­nił się, na jego twa­rzy odma­lo­wała się ulga. – A zatem czeka nas tylko nie­wiel­kie opóź­nie­nie, zanim papiery zostaną stąd zabrane. Wygląda na to, że będziemy jed­nak mieli tę naszą gale­rię. – Uca­ło­wał czu­bek zło­ci­stej głowy Brid­gette i chwilę póź­niej jej uśmiech nabrał cech szcze­ro­ści.
W powo­dzi ośle­pia­ją­cego, wie­lo­barw­nego bla­sku pada­ją­cego z okien Easto­no­wie przy­pie­czę­to­wali poro­zu­mie­nie gar­ścią poże­gnal­nych uprzej­mo­ści. Ich ulga była aż nazbyt widoczna. W isto­cie nie dbali o to, kto dosta­nie zabyt­kowe doku­menty: uni­wer­sy­tet, Biblio­teka Bry­tyj­ska czy choćby sam naczelny rabin Izra­ela. Grunt, żeby mogli powie­dzieć zna­jo­mym, iż postą­pili wła­ści­wie. Sami przed sobą zdali egza­min, zacho­wu­jąc otwarty umysł w obli­czu zagro­że­nia, jakie dla ich nie­do­szłej wyma­rzo­nej gale­rii sta­no­wiły dwie półki wypeł­nione dziw­nymi semic­kimi ręko­pi­sami. W nagrodę zyskali cenną aneg­dotę do opo­wia­da­nia przy drinku, dowód roman­tycz­nej histo­rii swo­jego wie­ko­wego i wyma­ga­ją­cego wiel­kich nakła­dów domo­stwa. Co wię­cej, niczym szla­chetni boha­te­ro­wie z baśni mogli liczyć na worek złota, jak rów­nież na roz­wią­za­nie palą­cej potrzeby pozby­cia się obco­ję­zycz­nej spu­ści­zny, czy­ichś osie­ro­co­nych nadziei, modlitw albo smut­ków, od dawna mar­twych i pogrze­ba­nych pod ich scho­dami.
Ano wła­śnie: papiery. Pozo­sta­wiw­szy Easto­nów na progu ich domu, Helen zatrza­snęła za sobą drzwi samo­chodu, zamknęła oczy i przy­wo­łała obraz dwóch płyt­kich pó­łek, widocz­nych przez pro­sto­kątny otwór wycięty z boku scho­dów przez elek­tryka. Wypeł­nio­nych cia­sno, na podo­bień­stwo małej biblio­teczki. Ponad­trzy­stu­let­nie listy ze zła­ma­nymi wosko­wymi pie­czę­ciami w jed­nym sze­regu z luź­nymi arku­szami i wolu­mi­nami w spło­wia­łych skó­rza­nych okład­kach. Oraz poje­dyn­cza pożół­kła kartka, która osu­nęła się w szcze­linę powstałą w miej­scu, skąd elek­tryk wyjął oprawny w skórę tom. Klę­cząc na zim­nej posadzce w ciem­nym kącie pod scho­dami, Helen wycią­gnęła rękę i dotknęła jej, jakby potrzeba nama­cal­nego upew­nie­nia się, że naprawdę ist­nieje, była czymś jak naj­bar­dziej natu­ral­nym. Pra­gnie­niem zasłu­gu­ją­cym na to, aby je uga­sić.
Poje­dyn­cza stro­nica, spo­czy­wa­jąca w łożu uczy­nio­nym z jej drżą­cych dłoni. Zapi­sana ele­ganc­kim, swo­bod­nym cha­rak­te­rem pisma, atra­men­tem, który wypło­wiał, przy­bie­ra­jąc odcień brązu. Por­tu­gal­skie i hebraj­skie słowa, zakoń­czone tu i ówdzie wyso­kimi, cha­rak­te­ry­stycz­nymi łukami nacho­dzą­cymi na ozdo­bione nimi litery: daszki por­tu­gal­skich liter były nachy­lone w lewo, te w rza­dziej wystę­pu­ją­cych hebraj­skich wer­sach – w prawo. Dłu­gie, nie­prze­rwane linijki tek­stu sunęły kaska­dowo w dół kartki niczym grzbiety spie­nio­nych fal ata­ku­ją­cych brzeg, jedna za drugą, przy­pra­wia­jąc patrzą­cego o zawrót głowy.
W głu­chej ciszy gabi­netu Helen pochwy­ciła swoje odbi­cie w szkla­nym cyfer­bla­cie sto­ją­cego na biurku zegara. Choć obraz był zamglony, mogła dostrzec głę­bo­kie, pio­nowe zmarszczki oka­la­jące usta, ostry zarys pod­bródka i wysta­jące ścię­gna szyi, zdra­dza­jące nie­zdrowy zwy­czaj opusz­cza­nia posił­ków albo zja­da­nia ich naprędce. Skóra policz­ków, zwi­sa­jąca z wyso­kich, zaokrą­glo­nych kości policz­ko­wych, była bez­barwna i pokryta zmarszcz­kami. W ułamku sekundy Helen ujrzała swoją twarz oczami młod­szych kole­gów po fachu. Nachy­liła się bli­żej i, równo oddy­cha­jąc, patrzyła, jak deli­katna mgiełka odde­chu zasnuwa szybkę.
Dawno temu jej twarz przy­ku­wała uwagę, jeśli nie ze względu na urodę, to z innego powodu.
„Masz naj­bar­dziej szczerą twarz, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem” – powie­dział nie­gdyś Dror.
Ale szcze­rość cza­sami raniła.
Helen odwró­ciła wzrok od swo­jego odbi­cia. Nie pozwoli sobie na puste zga­dy­wa­nie, jak wyglą­da­łoby jej życie, gdyby uro­dziła się z inną twa­rzą.
Roz­le­gło się puka­nie do drzwi.
– Pro­szę – powie­działa.
Był młody i wysoki. Wszedł do gabi­netu, zdjął z głowy czapkę nar­ciar­ską, zmiął ją w rękach i scho­wał do kie­szeni dżin­sów. Pod weł­nianą koszulą miał pod­ko­szu­lek z krót­kimi ręka­wami – strój na tyle swo­bodny, aby na jego widok unio­sły się brwi nawet tych pra­cow­ni­ków wydziału histo­rii, któ­rzy uwa­żali się za zbyt nowo­cze­snych, aby zwra­cać uwagę na tego rodzaju rze­czy.
– Pani pro­fe­sor Watt? – zagad­nął.
Roz­bu­dził w niej daw­nego ducha walki. Latami ruty­nowo onie­śmie­lała swo­ich współ­pra­cow­ni­ków, dopóki wysi­łek zwią­zany z wszelką inte­rak­cją nie stał się dla niej zbyt wielki. – Spóź­nił się pan, panie Levy – stwier­dziła.
Cze­kała, jak Aaron Levy przyj­mie tę wymówkę. Nie wyda­wał się zbity z tropu. Miał szczu­płe ciało i przy­stojną twarz o typo­wym dla Ame­ry­ka­nów łagod­nym wyra­zie ust. Efekt koń­cowy sta­no­wiła życz­liwa pew­ność sie­bie, lada moment gotowa bły­snąć zębami w uśmie­chu.
– Prze­pra­szam – odrzekł. – Auto­bus się spóź­nił.
Mówił z lek­kim zaśpie­wem. Nie spo­dzie­wała się, że aż tak bar­dzo będzie wyglą­dał na Żyda. To zwia­sto­wało pro­blemy. Ale nie­po­ko­iło ją coś jesz­cze. Kolejny prze­błysk wspo­mnie­nia: Dror.
– Mógł pan zate­le­fo­no­wać – powie­działa.
Przyj­rzał jej się.
– Prze­pra­szam – powtó­rzył gładko. Zabrzmiało to jak kontr­atak, a nie prze­pro­siny.
Dotarło do niej, że się w niego wpa­truje, i przy­wo­łała się do porządku. Nie pozwoli, aby pod­nie­ca­jące wyda­rze­nia dnia zmie­niły ją w idiotkę. To prawda, że Aaron Levy kogoś jej przy­po­mi­nał – kogoś, na kim bar­dzo jej zale­żało. I co z tego? Ludzie przy­po­mi­nają cza­sami innych ludzi.
Ode­zwała się ostro:
– Zdaje sobie pan sprawę, panie Levy, że ta sytu­acja będzie wyma­gała od pana pro­fe­sjo­na­li­zmu?
Policzki poró­żo­wiały mu z zasko­cze­nia i obu­rze­nia, lecz już po chwili zoba­czyła, że roz­luź­nia się całą siłą woli. Wyraź­nie się odprę­żył i oparł szczu­płe ciało o ścianę. Zmru­żył kąciki oczu, a jego twarz drgnęła, przy­bie­ra­jąc psotny wyraz. Helen domy­śliła się, że ma przed sobą męż­czy­znę, który flir­tem zwykł zjed­ny­wać sobie kobiety.
– W zasa­dzie lubię wyzwa­nia – rzu­cił.
Nie, pomy­ślała, on w niczym nie przy­po­mina Drora.
– Mam na myśli te papiery – pouczyła go. – Doku­menty odna­le­zione w Rich­mond. Czyżby Darcy nie­do­sta­tecz­nie dobit­nie panu wyja­śnił, o co cho­dzi?
Naresz­cie zaczął jej uważ­nie słu­chać. Coś w jego oczach bły­snęło i odwza­jem­nił spoj­rze­nie Helen, tym razem z powagą, jakby bała­mutny Aaron Levy ziew­nął i opu­ścił przy­ję­cie, pozo­sta­wia­jąc w swoim zastęp­stwie kogoś innego.
– Andrew Darcy poin­for­mo­wał mnie, że ostat­nie odkry­cie rów­nie sta­rej, nie­na­ru­szo­nej genizy miało miej­sce przed ponad pięć­dzie­się­cioma laty.
– Sześć­dzie­się­cioma – popra­wiła go. – Poza tym, dopóki nie zba­damy tych papie­rów, nie możemy mieć pew­no­ści, że fak­tycz­nie mamy do czy­nie­nia z genizą.
– Powie­dział też, że może pani potrze­bo­wać kogoś, kto potrafi bie­gle tłu­ma­czyć z hebraj­skiego i por­tu­gal­skiego.
– Sama dosko­nale sobie radzę z tłu­ma­cze­niem obu tych języ­ków.
Skrzy­żo­wał ramiona na piersi.
– Jeżeli ma się pan w to włą­czyć – powie­działa – przez naj­bliż­sze trzy dni będzie pan wyko­ny­wał moje pole­ce­nia. Dzięki infor­ma­cjom prze­ka­za­nym przeze mnie Jona­tha­nowi Mar­ti­nowi – dzie­ka­nowi wydziału histo­rii, któ­rego bli­ska zaży­łość z wice­kanc­le­rzem i skry­cie hołu­bione marze­nie, aby prze­ści­gnąć kon­ku­ren­cyjny UCL5, mogły wresz­cie zadzia­łać na korzyść Helen – wkrótce ruszy pro­ce­dura pozy­ska­nia zna­le­zi­ska. Zakła­da­jąc, że eks­per­tyza przy­nie­sie spo­dzie­wane wyniki, uni­wer­sy­tet spró­buje zaku­pić papiery. Jeśli to się powie­dzie – a sądzę, że tak będzie – pań­skie umie­jęt­no­ści okażą się zaś wystar­cza­jące, co się dopiero okaże… – pozwo­liła ostat­nim sło­wom wybrzmieć – być może wów­czas będę w sta­nie zaofe­ro­wać panu szansę dal­szej pracy z tymi doku­men­tami.
Nic na to nie odpo­wie­dział.
– Oczy­wi­ście ozna­cza­łoby to dla pana opóź­nie­nie w obro­nie pracy dok­tor­skiej. Jak rozu­miem, tru­dzi się pan nad jej napi­sa­niem już od dłuż­szego czasu?
Cze­kała, roz­myśl­nie go pro­wo­ku­jąc, zdzi­wiona wła­sną zaczep­no­ścią. Nie znaj­do­wała żad­nego wytłu­ma­cze­nia dla palą­cego jej trze­wia uczu­cia, zupeł­nie jakby Aaron Levy sta­no­wił zagro­że­nie, które należy za wszelką cenę odda­lić. Był tylko dok­to­ran­tem, który w dodatku – o ile jej było wia­domo – pod­jął się wyjąt­kowo nie­ty­po­wej misji. Darcy poin­for­mo­wał ją, że Levy bada ewen­tu­alne powią­za­nia mię­dzy oso­bami z kręgu Szek­spira a zbie­głymi przed Inkwi­zy­cją Żydami w Lon­dy­nie epoki elż­bie­tań­skiej. W oce­nie Helen ten temat nada­wał się raczej dla dok­to­ranta wydziału lite­ra­tury angiel­skiej, ale podobno Aaron dopóty o niego wal­czył, dopóki Darcy wresz­cie nie ustą­pił. Młody pan Levy w szcze­gól­no­ści poszu­ki­wał dowodu na to, że inspi­ra­cją dla postaci szek­spi­row­skiego Shy­locka był nie tylko nie­szczę­sny dok­tor Lopez – żydow­ski medyk kró­lo­wej Elż­biety, ska­zany na śmierć za rze­komą próbę jej otru­cia – lecz także inni znani bar­dowi, a żyjący w ukry­ciu Żydzi. Ambitny i dość aro­gancki wybór tematu pracy dok­torskiej.
Sprawy mia­łyby się ina­czej, gdyby Aaron Levy inte­re­so­wał się kato­lic­kimi korze­niami Szek­spira – w tym obsza­rze badań natra­fiono ostat­nio na istną żyłę złota w postaci zaska­ku­ją­cego odkry­cia: pam­fletu reli­gij­nego zna­le­zio­nego na stry­chu ojca dra­ma­to­pi­sa­rza. Ten jeden doku­ment tchnął nowego ducha w całą dzie­dzinę badań szek­spi­row­skich, wywra­ca­jąc ją do góry nogami, dzięki czemu mło­dzi histo­rycy na kolejne lata mieli zagwa­ran­to­wane pro­duk­tywne zaję­cie. Szek­spir jako ukryty kato­lik, Szek­spir jako kato­licki ilu­zjo­ni­sta pozwa­la­jący sobie na dys­kretne komen­to­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści pod samym nosem pro­te­stanc­kiej monar­chini – oto świeży, nie­za­go­spo­da­ro­wany teren badań nauko­wych.
Dla odmiany kwe­stia żydow­ska u Szek­spira była doszczęt­nie wyeks­plo­ato­wana. Jeśli nie liczyć Kupca wenec­kiego oraz kilku nie­ja­snych lub wąt­pli­wych odnie­sień gdzie indziej, w sztu­kach strat­ford­czyka próżno było szu­kać wzmia­nek o Żydach – a poza sztu­kami bra­ko­wało wła­ści­wie innych mate­ria­łów źró­dło­wych. Spe­ku­lo­wać można natu­ral­nie na każdy temat: toż­sa­mo­ści słyn­nej Czar­nej Damy lub tajem­ni­czego Mło­dzieńca6, ewen­tu­al­nie tego, co bard zwykł jadać na śnia­da­nie. Jed­nak bez dowo­dów wszel­kie twier­dze­nia odno­śnie do śla­dów obec­no­ści Żydów w twór­czo­ści Szek­spira nie były niczym innym, jak zwy­kłymi teo­riami – i Sha­piro, Katz oraz Green7, mię­dzy innymi, wyczer­pu­jąco te teo­rie opi­sali. Skoro tacy znawcy tematu jak oni nie zdo­łali odkryć niczego kon­kret­nego, jakie miał na to szanse ame­ry­kań­ski dok­to­rant? Według Darcy’ego ów młody czło­wiek, choć dobrze roku­jący, nie mógł się na razie poszczy­cić żad­nymi więk­szymi suk­ce­sami.
Wyraz twa­rzy Aarona niczego nie zdra­dzał. Ski­nął jej głową – powoli, nie­zo­bo­wią­zu­jąco.
– Papiery są w Rich­mond – poin­for­mo­wała go Helen już żyw­szym tonem. – W sie­dem­na­sto­wiecz­nej rezy­den­cji nale­żą­cej obec­nie do nie­ja­kich Easto­nów, któ­rzy odzie­dzi­czyli dom po ciotce. Z doku­men­ta­cji, jaką udało mi się przej­rzeć, wynika, że został wznie­siony w tysiąc sześć­set sześć­dzie­sią­tym pierw­szym roku przez – uwaga – por­tu­gal­skich Żydów. W tysiąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym roku budy­nek zmie­nił wła­ści­ciela. Póź­niej jesz­cze dwu­krot­nie prze­cho­dził z rąk do rąk: w tysiąc sie­dem­set czwar­tym i tysiąc sie­dem­set dwu­dzie­stym trze­cim roku. W dzie­więt­na­stym wieku jedno skrzy­dło zostało cał­ko­wi­cie wybu­rzone, a następ­nie odbu­do­wane. Rodzina ciotki pani Easton kupiła go w tysiąc dzie­więć­set dzie­sią­tym. Potem stop­niowo nisz­czał.
– Oka­zuje się, że ponad dekadę temu pan Easton uczest­ni­czył w pro­wa­dzo­nych przeze mnie zaję­ciach z histo­rii sie­dem­na­stego wieku, pod­czas któ­rych musia­łam wspo­mi­nać, że napi­sa­łam kilka arty­ku­łów o mar­ra­nach8 epoki Inkwi­zy­cji. Tym samym sta­łam się jedyną badaczką histo­rii Żydów, jaką w swoim życiu spo­tkał – stąd pomysł, aby po latach zadzwo­nić aku­rat do mnie z infor­ma­cją o odkry­ciu hebraj­skich zapi­sków w schowku pod scho­dami. – Poczuła, że jej wargi wygi­nają się w drwią­cym uśmie­chu. – Oso­bi­ście nie pamię­tam pana Eastona. Wszystko wska­zuje na to, że jako stu­dent nie zro­bił na mnie więk­szego wra­że­nia. Teraz jed­nak – dodała – z nawiązką to nad­ro­bił.
Za drzwiami prze­szło kil­koro jej kole­gów. Odgłos kro­ków nara­stał, po czym stop­niowo zaczął się odda­lać, roz­brzmie­wa­jąc dud­nią­cym echem w peł­nych prze­cią­gów wik­to­riań­skich kory­ta­rzach. Helen oparła dłoń na biurku, jakby chciała je przy­trzy­mać, ale blade świa­tło z okna zalśniło w brą­zo­wych oczach Aarona Levy’ego, przy­da­jąc im łagod­no­ści, która była jak kpina: oto Helen Watt, lat sześć­dzie­siąt cztery. Straż­niczka gar­ści roz­cza­ro­wań i sztam­po­wych opi­nii. Ścieżki, któ­rymi bie­gły jej myśli, przy­po­mi­nały stare schody o stop­niach wytar­tych do cna przez koro­wód stóp od dawna mar­twych ludzi. Czuła, że powie­trze w jej uświę­co­nej, wypeł­nio­nej książ­kami pustelni faluje – zamarła, choć było to zale­d­wie drgnie­nie pamięci. Zapach zgnia­ta­nych ziół i kurzu. I nagły lęk, jak żelazo prze­szy­wa­jący jej mięk­kie pod­brzu­sze. Tak, Dror miał takie same gęste loki i oczy w kształ­cie mig­da­łów. A jed­no­cze­śnie zupeł­nie inne. Na uła­mek sekundy zoba­czyła przed sobą jego twarz: spa­loną słoń­cem skórę, zarys szczęki, poru­sza­jące się usta, wypo­wia­dane bez waha­nia bez­li­to­sne słowa. „Helen. To nie­prawda. Wiesz, że to nie­prawda”.
Otrzą­snęła się z ata­ku­ją­cych ją wspo­mnień. Odcho­dząc, pozo­sta­wiły po sobie głu­chą pustkę.
Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że widok tych papie­rów wypro­wa­dził ją z rów­no­wagi. Co innego mogło spo­wo­do­wać powrót dawno pogrze­ba­nych wspo­mnień?
Dotarło do niej, że nie popro­siła Aarona Levy’ego, żeby usiadł.
– Okres Repu­bliki Angiel­skiej – stwier­dziła, odpo­wia­da­jąc na pyta­nie, któ­rego nie zadał. Jej głos zabrzmiał sła­biej, niż to pla­no­wała. Zebrała się w sobie i mówiła dalej: – Pierw­szy doku­ment, jaki widzia­łam, nosi datę z jesieni tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tego siód­mego roku.
Mruk­nął potwier­dza­jąco. Rok 1657: począ­tek powrotu Żydów do Anglii po bli­sko czte­rech stu­le­ciach ofi­cjal­nego wygna­nia.
– To, czy uni­wer­sy­tet zakupi te ręko­pisy – cią­gnęła – zależy od kaprysu wice­kanc­le­rza, nastroju uni­wer­sy­tec­kiej biblio­te­karki oraz, rzecz jasna, od chęci współ­pracy Easto­nów. Co do tego ostat­niego mam naj­więk­sze wąt­pli­wo­ści. Ukryte pod scho­dami listy rabina z pew­no­ścią sta­no­wią cie­ka­wostkę, którą można się pochwa­lić przy kie­liszku wina, ale aku­rat tej histo­rii nie chcie­liby eks­po­nować w tej swo­jej gale­rii. Easto­no­wie są uprzejmi, ow­szem, ale nie­raz widzia­łam, jak się koń­czy tego rodzaju współ­praca: szybko. Zresztą…
– Co jest w tych papie­rach? – prze­rwał jej.
– Jak już mówi­łam, pocho­dzą z okresu…
– Okej – oży­wił się nagle – ale co pani z nich wyczytała?
– Wygląda na to – odparła wolno, aby pod­kre­ślić nie­sto­sow­ność jego zacho­wa­nia – że nie­jaki HaCoen Men­des, rabin, raczej wie­kowy, przy­był tu z Amster­damu i wraz z garstką służby osiadł w Lon­dy­nie w tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tym siód­mym roku. Z tego, co zdą­ży­łam wyczytać, panie Levy, jest to kopia listu wspo­mnia­nego rabina HaCo­ena Men­desa do Mena­szego ben Izra­ela9. – Prze­rwała, żeby mógł prze­tra­wić tę infor­ma­cję, i z zado­wo­le­niem odno­to­wała, że na dźwięk nazwi­ska „ben Izrael” Aaron aż się wypro­sto­wał. – To wyjąt­kowy list – pod­jęła – napi­sany tuż przed śmier­cią Mena­szego. Jest tam też oprawny w skórę modli­tew­nik, wydru­ko­wany w Amster­da­mie w tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tym roku, w języ­kach por­tu­gal­skim oraz hebraj­skim. – Zawa­hała się. – Już teraz mogę powie­dzieć, że to ważne zna­le­zi­sko. Sam list, nawet gdyby był jedy­nym dają­cym się odczy­tać doku­men­tem z całego zbioru, pełen jest fami­liar­nych zwro­tów pod adre­sem Mena­szego, nie mówiąc już o tym, że potwier­dza kilka fak­tów na temat odro­dze­nia się spo­łecz­no­ści żydow­skiej w Anglii, które dotąd nale­żały do sfery czy­stych spe­ku­la­cji. Uwa­żam to odkry­cie za wyjąt­kowo for­tunne.
Unie­sione brwi Aarona świad­czyły o tym, że to kolo­salne nie­do­po­wie­dze­nie.
Helen kon­ty­nu­owała:
– Ma ono pozo­stać w ści­słej tajem­nicy, dopóki uni­wer­sy­tet nie sfi­na­li­zuje zakupu doku­men­tów. Dałam wyraź­nie do zro­zu­mie­nia odpo­wied­nim oso­bom, że należy pod­jąć tę decy­zję, i to szybko. – Choć ozna­czało to, że musiała popro­sić o pomoc Jona­thana Mar­tina, a następ­nie mil­cząco patrzeć, jak stro­szy piórka i pero­ruje o dostęp­nych sobie fun­du­szach oraz kapi­tale poli­tycz­nym. – O ile doj­dzie do prze­ję­cia zbioru – dodała – uczel­niani kon­ser­wa­to­rzy zajmą się papie­rami, po czym, za zgodą biblio­teki, powin­ni­śmy być w sta­nie je zba­dać.
– Czyli – powie­dział wolno – nie mamy do nich dostępu, dopóki nie zostaną zaku­pione i pod­dane kon­ser­wa­cji?
– Wręcz prze­ciw­nie. – Helen nabrała powie­trza. – Wygląda na to, że udało mi się uzy­skać zgodę na trzy­dniowe oglę­dziny na miej­scu, zanim doku­menty zostaną zabrane do eks­per­tyzy.
Aaron przyj­rzał jej się z zacie­ka­wie­niem. Powoli prze­niósł spoj­rze­nie z twa­rzy Helen na komi­nek, a potem wyżej, na wiszący nad nim oprawny w ramki szkic. Pośpiesz­nie nakre­ślone wyra­zi­ste linie uka­zy­wały zbo­cze wzgó­rza o ścię­tym szczy­cie, tkwią­cego samot­nie pośrodku usła­nej kamie­niami pustyni.
Kole­dzy Helen z wydziału histo­rii nie komen­to­wali tego obrazka – dla nich było to zapewne ano­ni­mowe sto­liwo gór­skie na rów­nie ano­ni­mo­wym pust­ko­wiu. Ale Żyd – zwłasz­cza ame­ry­kań­ski Żyd, który nie­wąt­pli­wie odwie­dził Izrael w ramach jed­nej z krę­pu­jąco pod­nio­słych wycie­czek szla­kiem walki i męczeń­stwa – z łatwo­ścią roz­po­znałby w nim Masadę. I przy­jąłby, że nie­bę­dąca Żydówką bry­tyj­ska pro­fe­sor, która wie­sza sobie nad komin­kiem syl­wetkę Masady, musi być roman­tyczną filo­se­mitką – albo, co gor­sza, nie­po­prawną sen­ty­men­ta­listką z gatunku tych, któ­rzy poety­zują męczeń­stwo Żydów.
Kiedy wzrok Aarona znów na niej spo­czął, na jego twa­rzy malo­wało się roz­ba­wie­nie. Niech sobie myśli, co chce, uznała Helen. Nawet gdyby wytłu­ma­czyła mu wszystko w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, ni­gdy by nie zro­zu­miał, dla­czego ktoś jej pokroju trzyma szkic Masady na wprost biurka, skąd codzien­nie zmu­szona jest go oglą­dać – niczym opra­wione w ramki przy­po­mnie­nie uczące pokory, na wypa­dek gdyby kie­dyś przy­szło jej do głowy fan­ta­zjo­wać, że mogła wybrać inne życie. Oraz świa­dec­two jedy­nej wiary, która mogła jej jesz­cze przy­nieść namiastkę uko­je­nia – długo po tym, jak prze­stała w nie wie­rzyć. A mia­no­wi­cie wiary w to, że histo­ria, ten bez­duszny bożek, ni­gdy nie prze­staje pod­su­wać nam kolej­nych lek­cji.
Ponie­waż zaś histo­ria nie dbała o to, czy opie­szali ucznio­wie zapo­znają się z jej prze­sła­niem, zabie­gała o to upar­cie Helen Watt. Oso­bi­ście zbie­rała strzępy świa­dectw. W isto­cie poświę­ciła życie zbie­ra­niu dowo­dów i odkry­wa­niu zapo­mnia­nych dro­bia­zgów z życia tych, któ­rzy dawno umarli. Skle­ja­niu frag­men­tów naczy­nia strza­ska­nego ręką bar­ba­rzyńcy.
Nie mogła się pozbyć nie­przy­jem­nego wra­że­nia, jakby wła­śnie oddała Aaro­nowi Levy’emu coś bar­dzo oso­bi­stego – jakby w jakiś spo­sób mógł wyczuć to wszystko, co naj­wy­raź­niej wyzwo­liło w niej to nie­spo­dzie­wane odkry­cie doku­men­tów. Ode­pchnęła od sie­bie nie­chciane myśli. Nie była aż taką idiotką – przy­naj­mniej na razie – żeby rów­nie łatwo dać się zde­pry­mo­wać czy­imś podo­bień­stwem. Ani żeby sądzić, że daje ono obcemu czło­wie­kowi wła­dzę ska­la­nia cze­goś, czego ska­lać nie wolno.
– Rozu­mie pan, czego od pana wyma­gam? – zapy­tała. – Potrze­buję asy­stenta, który jest w sta­nie pra­co­wać wydaj­nie z zacho­wa­niem naj­wyż­szych stan­dar­dów.
Przy­go­to­wała się w duchu na oczy­wi­ste pyta­nie: skąd taki pośpiech? Nawet dok­to­rant musiał sobie zda­wać sprawę, że trzy dni to zde­cy­do­wa­nie za mało, aby prze­pro­wa­dzić rze­telne bada­nia i że osta­tecz­nie w kwe­stii zakupu papie­rów przez uni­wer­sy­tet prze­waży opi­nia domu aukcyj­nego Sotheby’s, nie zaś reko­men­da­cja ich dwojga. Uczona w wieku Helen, którą mniej niż rok dzie­lił od obo­wiąz­ko­wej eme­ry­tury, nie mogła się zresztą łudzić, że odmieni bieg swo­jej kariery, dorwaw­szy się nie­le­gal­nie do nie­ska­ta­lo­go­wa­nego zna­le­zi­ska. W myślach sfor­mu­ło­wała już nawet odpo­wiedź: liczą się doku­menty i tylko one. To ze względu na nie Helen Watt zażą­dała owych trzech dni. Ręko­pisy leżały tam nie­tknięte przez trzy­sta lat. Cze­kały na dotyk ludz­kich dłoni. A teraz, kiedy naresz­cie zostały odkryte, wszelka zwłoka była skan­da­liczna.
Skan­da­liczna. Jasne, racjo­nalne słowo.
Za któ­rym kryła się wszakże cał­kiem inna prawda. Helen nie­chęt­nie musiała to przy­znać: jedy­nym powo­dem pośpie­chu był stan zdro­wia nie­do­ma­ga­ją­cej kobiety, która nie chciała tra­cić cen­nego czasu. Oraz zło­wróżbne prze­czu­cie, które zro­dziło się w niej w momen­cie, kiedy po raz pierw­szy zoba­czyła te papiery: zdu­mie­wa­jące wra­że­nie, że jej umysł – jedyne schro­nie­nie Helen wśród nużą­cego zgiełku tego świata – przy­po­mina suchą pod­pałkę.
Ku jej zasko­cze­niu Aaron naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał zgłę­biać moty­wów, jakimi się kie­ro­wała.
– Zgoda – powie­dział. Ponow­nie uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią i, prze­chy­la­jąc na bok głowę, dodał: – Sądzę, że uda mi się wyrwać na te trzy dni.
Pra­wie się roze­śmiała, tak oczy­wi­sta była jego potrzeba pod­kre­śle­nia swo­jej war­to­ści.
Powoli oparła na biurku obie dło­nie. Pra­wej na moment udało się znie­ru­cho­mieć. „Ręce wroga”– pozwo­liła, by ta fraza wybrzmiała gło­śno w jej uszach.
Wstała. Jej spoj­rze­nie padło na laskę, po którą się­gnęła z zamie­rzo­nym wigo­rem: jej pod­upa­da­jące zdro­wie nie powinno nikogo obcho­dzić.
Kiedy ich oczy znowu się spo­tkały, poczuła, że chło­pak sili się na obo­jęt­ność.
Prze­pu­ściła go przo­dem, po czym sta­now­czo zamknęła za sobą drzwi. Ruszył żwawo w kie­runku ulicy i nie zwol­nił, żeby dotrzy­mać jej kroku. Laska wystu­ki­wała głu­chy rytm, kiedy Helen podą­żała za poru­sza­jącą się sprę­ży­ście, wysoką syl­wetką, zaj­mu­jącą więk­szą część kory­ta­rza.
Wspól­nie będą szu­kali tego, co los da im zna­leźć. Aaron Levy nie darzył Helen sym­pa­tią, ale też się nad nią nie lito­wał. Dobre i to.

 
Wesprzyj nas