Pełna humoru i przełamująca kulturowe mity opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno na zmianę. Rzadkiej urody i przedniego dowcipu historia o miłości skrywanej i nowym, późnym początku.


Barry Walker ma siedemdziesiąt cztery lata, zadziorny charakter i sentyment do garniturów retro oraz Szekspira. Urodził się w Antigui na Karaibach, ale mieszka w Londynie, gdzie prowadzi podwójne życie. Jest mężem, ojcem i dziadkiem, jednak w sekrecie, od kiedy był nastolatkiem, spotyka się ze swoim najlepszym przyjacielem Morrisem.

O ich związku nie wie nikt, chociaż Carmel, żona Barry`ego, podejrzewa, że mąż zdradza ją z… innymi kobietami. Tymczasem Barry od lat próbuje zakończyć ich związek. Kiedy umiera ojciec Carmel, a ona wyjeżdża na Antiguę, mężczyzna zostaje sam i zaczyna nabierać odwagi, aby zrealizować swój plan.

Autorka znakomitej powieści “Dziewczyna, kobieta, inna” po raz kolejny mistrzowsko pokazuje, że uprzedzenia oraz strach niosą ze sobą długotrwałe konsekwencje i że nigdy nie jest za późno na życie w zgodzie ze sobą.

***

Evaristo pokazuje, że coming out uzdrawia w każdym wieku – nie tylko tego, kto się ukrywał, ale też jego relacje z innymi. Mądrość i humor idą tu ręka w rękę.
Renata Lis

Rzadkiej urody i przedniego dowcipu opowieść o miłości skrywanej i nowym, późnym początku. „Mr Loverman” wydobywa spod gruzu życia to, co w człowieku dobre i uczciwe.
Ignacy Karpowicz

Nowa powieść Evaristo jest pełna życia i kolorów, ale też refleksji i goryczy. To piękna opowieść o poszukiwaniu szczęścia, o stawianiu czoła oczekiwaniom i uprzedzeniom. Karaibskie nuty mieszają się z brytyjskim humorem, a całość czyta się jednym tchem. Aż trudno odłożyć!
Agata Romaniuk

Bernardine Evaristo – brytyjska pisarka, autorka dziesięciu książek, w tym powieści, utworów non fiction, opowiadań, poezji, esejów, tekstów krytycznoliterackich, dziennikarskich oraz produkcji teatralnych i radiowych. W 2019 roku jako pierwsza czarna kobieta otrzymała Nagrodę Bookera za powieść Dziewczyna, kobieta, inna. Książka stała się bestsellerem i została przetłumaczona na ponad czterdzieści języków.
Na co dzień Evaristo wykłada kreatywne pisanie jako profesorka na Uniwersytecie Brunel w Londynie. Angażuje się także w działania aktywistyczne związane ze zwiększeniem reprezentacji czarnych artystek i artystów w szeroko dostępnej kulturze i sztuce.

Bernardine Evaristo
Mr Loverman
Przekład: Aga Zano
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 27 września 2023
 
 


Sztuka po­ży­cia mał­żeń­skiego


so­bota, 1 maja 2010

Mor­ris cierpi od nie­dawna na przy­krą do­le­gli­wość znaną jako abs­ty­nen­cja. O, na­prawdę, nie pod­nie­sie do ust już ani kro­pli al­ko­holu, aż do dnia, kiedy opu­ści ten świat w drew­nia­nym pu­dle. Tak mi po­wie­dział na par­kie­cie, przy dźwię­kach Ba­rack the Ma­gni­fi­cent Mi­ghty Spar­rowa na so­und­sys­te­mie.
Ostatni raz miał ta­kie za­cię­cie, jak po­sta­no­wił zo­stać we­ge­ta­ria­ni­nem. Cał­kiem to było za­bawne, zwa­żyw­szy, że chłop całe ży­cie opy­chał się wszyst­kimi czę­ściami zwie­rzę­cych zwłok poza sier­ścią i zę­bami. Ni z tego, ni z owego za­czął wpla­tać w roz­mowy różne ta­kie eg­zo­tyczne słowa jak „soja”, „tofu” czy „se­itan” i py­tać, jak mnie by się po­do­bało, jakby mi kto nogę urą­bał i po­dał na ko­la­cję. Na­wet się nie zni­ży­łem do od­po­wie­dzi. Obej­rzał ja­kiś do­ku­ment o wstrzy­ki­wa­niu broj­le­rom hor­mo­nów wzro­stu i wy­kon­cy­po­wał so­bie, że się zmieni od tego w babę, cycki mu się po­ro­bią i różne ta­kie.
– No do­brze, Mor­ris – od­par­łem. – Tylko że, pro­szę ja cie­bie, jesz kur­czaka już sie­dem­dzie­siąt lat albo le­piej i z tego, co wi­dzę, to jak cyc­ków nie mia­łeś, tak nie masz. I co?
A słu­chaj­cie tego: mie­siąc nie mi­nął, jak prze­cho­dzę koło Smo­key Joe’s na King­sland High Street i kogo wi­dzę w środku, jak się wgryza w sma­żoną kurę, aż mu oczy wy­łażą z roz­ko­szy, jakby sie­dział w sta­ro­żyt­nej Gre­cji na ba­cha­na­liach, kar­miony zło­ci­stymi udecz­kami przez jędr­nego Ado­nisa? Ależ miał minę, jak wpa­dłem do środka i go przy­ła­pa­łem, uwa­la­nego tłusz­czem na bro­dzie. Czy się śmia­łem? Oj, Mor­ris, pra­wie żem pękł.
No ale tak, je­ste­śmy so­bie na par­kie­cie, do­okoła pełno spo­co­nych, na­pa­lo­nych mło­dzia­ków (przy­naj­mniej w po­rów­na­niu do nas), ko­ły­szą­cych bez trudu bio­der­kami. Ja się sta­ram ru­szać po­dob­nie, jak­bym krę­cił hula-hoop, tyle że ostat­nimi czasy to bar­dziej przy­po­mina roz­ci­na­nie za­rdze­wia­łej puszki z zupą sta­ro­świec­kim otwie­ra­czem. Pró­buję zgi­nać ko­lana bez oka­zy­wa­nia, że mnie to boli, i nie zejść za ni­sko, bo już się nie pod­niosę, a przy tym sta­ram się kon­cen­tro­wać na tym, co Mor­ris krzy­czy mi do ucha.
– Barry, tym ra­zem mó­wię po­waż­nie. Ja się nie mogę tak wię­cej odu­rzać. Wszystko mi się już kieł­basi, we wto­rek my­ślę, że jest czwar­tek, ga­dam ze star­szym sy­nem i mylę go po imie­niu z młod­szym. Albo ro­bię her­batę i ona tak so­bie stoi i stoi, aż wy­sty­gnie. Wiesz co, Barry? Za­cznę czy­tać tego Szek­spira two­jego ulu­bio­nego i roz­wią­zy­wać krzy­żówki. I jesz­cze, słu­chaj, za­pi­szę się na si­łow­nię po zniżce dla eme­ry­tów, to będę mógł co­dzien­nie cho­dzić na saunę. To do­brze robi na krą­że­nie. Bo wiesz co, tak mię­dzy nami…
Za­trzy­mał się i zer­k­nął przez ra­mię, żeby spraw­dzić, czy nikt nie pa­trzy. Tak, Mor­ris, pew­nie. My­ślisz, że całe to wi­jące się młode to­wa­rzy­stwo ta­kie jest za­in­te­re­so­wane, gdzie któ­rego sta­rego pier­dziela dzi­siaj bar­dziej strzyka?
– W ze­szłym ty­go­dniu za­uwa­ży­łem na­gle, że ja mam ży­laki – wy­szep­tał mi do ucha z tak bli­ska, że aż mi na­pluł i mu­sia­łem so­bie wy­trzeć pal­cem.
– Mor­ris – mó­wię. – Jak ktoś jest stary dziad, to ma ży­laki. Po­gódź się z tym. A że ci się pa­mięć plą­cze, cóż, naj­pew­niej masz za­czątki de­men­cji i nic z tym się nie da zro­bić, mo­żesz co naj­wy­żej jeść wię­cej tłu­stej ryby. A z tą trzeź­wo­ścią…
Nie do­koń­czy­łem, bo Mor­ris tak ża­ło­śnie zmarsz­czył brwi, że wy­glą­dał jak skrzyw­dzony szcze­niak. Za­zwy­czaj od razu się od­gry­zał, od­bi­jał tę przy­sło­wiową pi­łeczkę, aż fur­czało. Wraż­liwy z niego chłop, ale bez prze­sady, bo to już na­prawdę by go bar­dziej upo­dab­niało do ko­biety niż do chłopa – zwłasz­cza przez ten czas w mie­siącu, kiedy baba ma obłęd w oczach i le­piej dla cie­bie, że­byś nic źle nie po­wie­dział, ani na­wet do­brze, tylko w nie­wła­ściwy spo­sób. Cho­ciaż mo­żesz na­wet do­brze po­wie­dzieć co do­brego, a ta po­leci na cie­bie z ta­sa­kiem.
– Nic się nie martw. Żarty ta­kie, no. – Pac­ną­łem go w pierś. – Jakby ci się klepki po­prze­su­wały, to­bym ci pierw­szy po­wie­dział. Nie ma się nad czym tak ki­sić. Pod­su­fitka jak ci się trzy­mała, tak się trzyma. Cho­ciaż czy to aku­rat o czymś tu­taj świad­czy, trudno po­wie­dzieć – do­da­łem na ko­niec pół­gęb­kiem.
Mor­ris tylko się na mnie ga­pił ta­kim zra­nio­nym wzro­kiem, z któ­rego był po­wi­nien już sześć­dzie­siąt dzie­więć lat temu wy­ro­snąć.
Uzna­łem, że pew­nie go drę­czy syn­drom od­sta­wie­nia. Nie że­bym się na tym ja­koś bez­po­śred­nio znał, bo nie było w moim ży­ciu ta­kiego dnia, żeby ja­kiś szla­chetny tru­nek mi nie uświę­cił pod­nie­bie­nia. Róż­nica mię­dzy mną a Mor­ri­sem jest taka, że ja za­zwy­czaj ro­bię tylko tyle: tro­chę wargi za­mo­czę dla smaku, do po­pitki, kro­pelkę na roz­grzewkę. Ły­czek rumu Ap­ple­ton, mały la­ge­rek, może być red stripe, albo dra­gon stout, jak mnie naj­dzie na ciemne, głów­nie po to, żeby tro­chę wes­przeć wy­spiar­ski prze­mysł roz­przę­że­nia. Na­zwijmy to ak­tem życz­li­wo­ści. Tylko w so­botę wie­czór od­daję się swym ba­cha­nal­nym skłon­no­ściom. Z Mor­ri­sem jest ina­czej; to nie on po­chła­nia go­rzałę, ale na od­wrót. Za­ma­ry­no­wał się już w niej chłop jak kor­ni­szon. Słowo daję, że ma w ży­łach al­ko­hol i wodę w pro­por­cjach dzie­więć­dzie­siąt do dzie­się­ciu. Cho­ciaż mar­twić się o to ja­koś nie musi, bo to je­den z tych pi­ju­sów, co im jesz­cze z tym do twa­rzy.
W końcu się tro­chę roz­ch­mu­rzył i na­wet minę zmie­nił na we­sel­szą. Koło mnie nikt się długo nie po­trafi krzy­wić. Oj, tak. Je­stem Wiel­kim Na­stra­ja­czem Hu­mo­rów. Czło­wiek-pro­zak to ja.
– My już je­ste­śmy we­te­rani – po­cie­szam go. – Trzeba się do­sto­so­wać do oko­licz­no­ści. Wię­cej ci po­wiem, mu­simy wie­rzyć, że naj­lep­sze lata do­piero na nas cze­kają, a nie że już mi­nęły. Je­dyny spo­sób, żeby ja­koś żyć z tym, że wszystko za­suwa jak roz­pę­dzony po­ciąg ku prze­pa­ści, to my­śleć po­zy­tyw­nie. Mamy wiek po­zy­tyw­nego my­śle­nia, a nie? Jak to mó­wią, szklanka do po­łowy pełna albo do po­łowy pu­sta. To niech na­sza bę­dzie do po­łowy pełna. Zgoda?
Wy­cią­gam rękę, żeby mu ją po­dać, ale on coś źle zro­zu­miał i za­czyna się za­cho­wy­wać jak na­sto­la­tek: pró­buje usku­tecz­niać ja­kiś taki dzi­waczny hip-ho­powy sys­tem, że naj­pierw przy­bić pię­ścią, po­tem coś tam pal­cami po­mer­dać, ale żad­nemu z nas nie wy­cho­dzi i te­raz każdy, kto aku­rat pa­trzył, po­my­śli, że je­ste­śmy ta­kimi dwoma ża­ło­snymi dzia­dami, co pró­bują być cool.
Oj, Mor­ris, mój ko­chany, co ja mam z tobą zro­bić? Wiecz­nie się wszyst­kim za­mar­twiasz. A kto ci za­wsze mówi: „Mor­ris, zrzuć z sie­bie ten cię­żar, ja go na sie­bie we­zmę?”.
A te­raz pa­trz­cie pań­stwo na to ciało bok­sera wagi pół­śred­niej, który wsła­wił się „prze­pla­tanką Mor­risa” i zdej­mo­wał z ringu prze­ciw­ni­ków tak długo, aż zo­stał mi­strzem An­ti­gui ju­nio­rów w pięć­dzie­sią­tym pierw­szym roku, i da­lej ma kon­kret parę, na­wet je­śli mu gdzieś ja­kiś ży­lak wy­sko­czył albo dwa. Wciąż je­steś tym go­ściem, któ­rego do­brze znam. Na­dal masz im­po­nu­jącą mu­sku­la­turę ra­mion. Brzuch bar­dziej wklę­sły niż wy­pu­kły. Żad­nych zmarsz­czek, nie li­cząc paru na szyi, ale ich nikt poza mną nie za­uważy.
Tylko że wi­dzisz, Mor­ris, jedno wiem o to­bie na pewno – serce i du­sza za­wsze ci lu­biły po­dró­żo­wać na tym statku, co się na­zywa Lady Pro­cent. Nie ma szans, że­byś te­raz, na tym eta­pie ży­cia, wy­sko­czył z łajby na su­chy ląd wy­spy Trzeź­wość.
Nie mam co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści, bo ja, Bar­ring­ton Je­di­diah Wal­ker Esq., znam cie­bie, mon­sieur Mor­risa Co­urt­neya de La Roux, od­kąd by­li­śmy dwoma ło­bu­zia­kami o gład­kich bu­ziach i gło­si­kach jak pisz­czałki, cze­ka­ją­cymi, aż im opadną jajka.
Nie że­bym na­rze­kał, bo skoro Mor­ris już po­sta­no­wił wyjść na pro­stą, to przy oka­zji od­wozi mnie do domu swoim for­dem fie­stą, i bar­dzo do­brze, bo ja się tak ubz­dryn­go­li­łem, że nie ma szans, abym siadł za kół­kiem i za­li­czył sla­lom uli­cami ma­łymi i du­żymi we wschod­nim Lon­dy­nie bez ścią­ga­nia na sie­bie uwagi pa­nów nie­bie­skich. Za tym jed­nym to jed­nak tę­sk­nię – za jeż­dże­niem po pi­jaku bez żad­nych kon­se­kwen­cji, jak to się ro­biło w la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych. Wtedy to się czło­wiek nie mu­siał przej­mo­wać, że ka­mery CCTV ły­pią na niego jak cy­klopy jed­nym śle­piem trzy­sta razy dzien­nie, jak się za­ła­twiało po Lon­dy­nie swoje sprawy. Le­dwo z domu wyjdę i już się czuję ob­ser­wo­wany. Wielki Brat pa­kuje się nam w ży­cie, a my ani pi­śniemy. Na­wet kozy z nosa so­bie nie wy­dłu­biesz, żeby tego nie sfil­mo­wali dla po­tom­no­ści.
Mor­ris pod­wozi mnie przed dom, Ca­ze­nove Road 100, Stoke Ne­wing­ton, i czeka, aż wejdę do środka, chyba na wy­pa­dek jak­bym po­le­ciał fron­tem do rynsz­toka, a po­tem wy­jeż­dża ci­cho na je­dynce i ma­cha mi we­soło na po­że­gna­nie.
Po­wi­nien wła­śnie ze mną wcho­dzić do środka na ka­kao z przy­pra­wami i odro­binę eme­ryc­kiej bli­sko­ści.
A ja serce mam cięż­kie, bo się pa­kuję pro­sto do ja­skini lwa.
Ta­kie to na­sze ży­cie.
Wiecz­nie dzień do­bry i do wi­dze­nia.

Skra­dam się na pal­cach po żwi­ro­wa­nej ścieżce, bo z niej każdy krok sły­chać. A że Car­mel ma słuch jak nie­to­perz, to zna­la­złem się w stre­fie śmierci. Prze­krę­cam klucz w zamku, otwie­ram drzwi i cze­kam z uszami na sztorc. Za sta­rych cza­sów za­my­kała je cza­sami na ry­giel, że­bym mu­siał za­wlec dupę pod boczne drzwi, iść do szopy i sie­dzieć na ko­siarce, aż słońce wsta­nie, a jej złość tro­chę zej­dzie. Prze­stała do­piero, jak raz te boczne drzwi wy­ko­pa­łem. Wtedy do­tarło, że króla się z zamku nie wy­pę­dza.
Gdy je­stem już bez­pieczny w środku, zdej­muję ma­ry­narkę i rzu­cam na wie­szak po le­wej od drzwi. Leci na pod­łogę. Chyba wie­szak prze­sta­wiony. No to jesz­cze raz. Tym ra­zem spada na schody. Do trzech razy sztuka – czy­ściutki strzał! Jesssst! Brawo. Da­jesz, Barry. Przy­bi­jam so­bie piątkę przy akom­pa­nia­men­cie okla­sków ty­sięcy ze­bra­nych, a lu­stro w holu chwyta od­bi­cie „pięk­nego ka­wa­lera”, jak to nade mną gru­chały w sta­rych, do­brych cza­sach an­giel­skie pa­nie. Te uprzejme, zna­czy się, w prze­ci­wień­stwie do me­gier, co rzu­cały o wiele mniej przy­jemne epi­tety w stronę dżen­tel­mena, który idzie so­bie nie­win­nie ulicą i pil­nuje wła­snego nosa. A kto by to tam. Stare czasy, dawno mi­nione. Od do­brych dwu­dzie­stu lat nie sły­sza­łem obelg od ni­kogo poza wła­sną żoną.
Da­lej ze mnie jesz­cze play­boy, albo ra­czej saga boy, jak to się ma­wiało w Try­ni­da­dzie. Tu się nic na szczę­ście nie zmie­niło. Wciąż ele­gant, w gar­ni­tu­rze, ma się ten mę­ski szarm. Metr osiem­dzie­siąt parę da­lej jest i jak na ra­zie się nie skur­czy­łem. Ja­kieś tam je ne sais itepe wciąż jest na rze­czy. Z wło­sami na gło­wie może i trzeba się było po­że­gnać, ale wąs zgrab­nie przy­cięty, jak u hol­ly­wo­odz­kich aman­tów z naj­lep­szych cza­sów. Ile to razy sły­sza­łem, że wy­glą­dam jak młody Sid­ney Po­itier. Te­raz za to mi mó­wią, że przy­po­mi­nam (odro­binę) star­szego Den­zela Wa­shing­tona. Gdzieżby mi wy­pa­dało z tym dys­ku­to­wać? Ta­kie fakty. Jedni mają to coś, inni nie. A ty da­waj, Barry, da­waj…
Od pię­ciu de­kad skra­dam się po wła­snym domu jak wła­my­wacz, więc nic dziw­nego, że każdy krok po scho­dach ku jej le­go­wi­sku ciąży mi od stra­chu.
Drzwi do sy­pialni uchy­lone.
Wśli­zguję się przez szcze­linę i prze­my­kam do środka.
Pierw­sze, co ro­bię po ciemku, to zsu­wam złotą spinkę, sca­la­jącą dwa ję­zory prąż­ko­wa­nego nie­bie­skiego kra­wata. Je­dyna po­rządna pa­miątka, jaką do­sta­łem, prze­cho­dząc na eme­ry­turę z Ford Mo­tors na Da­gen­ham. Czter­dzie­ści lat czło­wiek ręce ura­bia i co na ko­niec: kra­wat mnie dali, ja­kąś pla­kietkę ba­dziewną z gra­wer­kiem, ze­ga­rek – bar­dziej Ti­mex niż Ro­lex – a do tego śli­ski uścisk dłoni i pro­tek­cjo­nalne prze­mó­wie­nie dy­rek­tora za­rzą­dza­ją­cego, pana Grub­cia Za­cze­ski, w sto­łówce pra­cow­ni­czej.
– Pa­nie Wal­ker, z nie­opi­sa­nym ża­lem się dzi­siaj że­gnamy z pra­cow­ni­kiem, który przez tak długi czas i z tak wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem słu­żył na­szej fir­mie. Swoją obec­no­ścią na hali pro­duk­cyj­nej zjed­nał pan so­bie wielką życz­li­wość współ­pra­cow­ni­ków. A jaki z pana po­noć żar­tow­niś, jaki ga­wę­dziarz, jaki ra­con­teur!
Prze­rwał na chwilę wy­wód, jakby nie był pe­wien, czy ro­zu­miem słowa zło­żone z pię­ciu sy­lab albo te brzmiące z fran­cu­ska.
– A, no wie pan – do­dał – to taki ktoś, kto za­ba­wia in­nych cie­ka­wymi hi­sto­ryj­kami.
O, pa­nie ko­chany, ależ mnie krew za­lewa, kiedy lu­dzie zwra­cają się do mnie z góry, jak do ja­kie­goś kre­tyna spod krzaka, co nie po­znał na wy­lot wszyst­kich za­wi­ło­ści i niu­an­sów an­gielsz­czy­zny Jej Kró­lew­skiej Mo­ści. Jak­bym nie ode­brał wy­kształ­ce­nia w naj­lep­szym li­ceum w kraju. Jakby wszy­scy moi na­uczy­ciele nie po­cho­dzili z ko­lo­nial­nego statku matki. Jakby pań­stwa uni­żony sługa i skromny kry­tyk bry­tyj­skich prak­tyk ko­lo­ni­za­cyj­nych ze skrom­nej ka­ra­ib­skiej wy­sepki nie po­słu­gi­wał się elż­bie­tańsz­czy­zną rów­nie do­brze co pierw­szy lep­szy im­pe­ria­li­sta tam, to zna­czy tu­taj. No i co, je­śli ja i moi lu­dzie bę­dziemy so­bie ugnia­tać sza­cowną bhhy­tyj­ską phho­zo­dię, kiedy nam się za­chce, ścią­gać so­bie przy­imki ra­zem z majt­kami, szczać do noc­nika po­praw­nej składni i mię­to­sić gra­ma­tykę jak nam aku­rat wiatr po­wieje? Czy to nie jest aby cza­sem nasz post­mo­der­ni­styczny, post­ko­lo­nialny obo­wią­zek?
No ale tak, kiedy przy­by­łem tu na po­kła­dzie po­czci­wego okrętu Imi­grant, przy­wio­złem ze sobą całe port­man­teau świa­dectw i dy­plo­mów, a na stu­dia nie po­sze­dłem tylko dla­tego, że nie mia­łem tak wy­so­kich ocen, by za­ła­pać się na je­dyne rzą­dowe sty­pen­dium na bry­tyj­ski uni­wer­sy­tet. Od sie­dem­dzie­sią­tego pierw­szego uczę się wie­czo­rowo, żeby to so­bie ja­koś po­we­to­wać.
So­cjo­lo­gia, psy­cho­lo­gia, ar­che­olo­gia, to­itam­to­lo­gia – do wy­boru, do ko­loru. Li­te­ra­tura an­giel­ska, fran­cu­ski, na­tu­rel­le­ment. Te­matu pana Szek­spira Esq. b y n a j m n i e j  nie za­mie­rzam roz­wi­jać, choć to z nim, wiel­możni pań­stwo, łą­czy mnie zwią­zek na­tury naj­ser­decz­niej ce­re­bral­nej. Sztu­ko­lo­gię sto­so­waną też opa­no­wa­łem cał­kiem, cał­kiem: Miró, Mo­net, Ma­net, Man Ray, Ma­tisse, Mi­che­lan­gelo, Mu­rillo, Mo­di­gliani, Mo­randi, Munch, Mo­ore, Mon­drian, o resz­cie al­fa­betu nie wspo­mi­na­jąc. Na­wet za­wlo­kłem Mor­risa na tę kon­tro­wer­syjną wy­stawę Sen­sa­tion w Aka­de­mii Kró­lew­skiej w dzie­więć­dzie­sią­tym siód­mym, żeby po­pa­trzeć na wy­wło­ko­wate łóżko Tra­cey Emin, sło­niowe łajno Ofi­liego, ki­szo­nego re­kina Hir­sta i krwawy łeb Qu­inna. Mor­ris prych­nął, że sam by le­piej umiał, a ja mu na to: „Ow­szem, Mor­ris, może to rze­czy­wi­ście bar­dziej kon­cept niż dzieło ar­ty­styczne, ale przy­znaj, że sztuka szybko zro­bi­łaby się nudna, gdyby ar­ty­ści do dziś ma­lo­wali tylko umię­śnione mę­skie ciała o twar­dych jak mar­mur po­ślad­kach, so­czy­stych war­gach i zwi­sa­ją­cych człon­kach jak za re­ne­sansu”.
Cho­ciaż… Jak się nad tym za­sta­no­wić, to może i nie.
A jak Mor­ris to osta­tecz­nie sko­men­to­wał? „Skoro tak, to idę się od­lać do wia­dra i wy­sta­wić jako Dzieło przez duże D”.
Z nim jest taki pro­blem, że nie chce się za­głę­bić w ana­lizę. Nie cho­dzi o to, że nie po­trafi, bo ten gość jest by­strzej­szy od więk­szo­ści lu­dzi. To on do­stał sty­pen­dium na stu­dia ma­te­ma­tyczne na uni­wer­sy­te­cie w Hull, ale kiedy już tam przy­je­chał, to się oka­zało, że zimno mu prze­szka­dza, je­dze­nie nie sma­kuje, za­ję­cia nie pa­sują, uczyć się nie uczył, a jak pod ko­niec dru­giego roku go od­pra­wili z kwit­kiem, to do domu też nie chciał wra­cać. Ma się jed­nak ten fart – zna­lazł pracę w księ­go­wo­ści w hur­towni tek­styl­nej w Strat­ford – cał­kiem nie­źle, wziąw­szy pod uwagę, jak trudno było na­szym zna­leźć ta­kie za­trud­nie­nie. Miał za szefa pana Sza­piro, pol­skiego Żyda, który uciekł z war­szaw­skiego getta. Mor­ris czło­wieka to i lu­bił, ale ro­bota nu­dziła go śmier­tel­nie. No ale wy­sie­dział tam czter­dzie­ści trzy lata, więc cóż.
Ja przez ten czas się in­te­lek­tu­ali­zo­wa­łem. Ow­szem, ten tu­taj skromny mon­ter sil­ni­ków może z naj­lep­szymi roz­pra­wiać o do­wol­nych prze­my­śle­niach tego czy in­nego wą­sa­tego fi­lo­zofa z usza­tego fo­tela. So­kra­tes twier­dził, że po­win­ni­śmy po­znać sie­bie i pod­wa­żać wszystko, co znamy; prze­bi­jać się przez gra­nice wła­snych prze­ko­nań. Pla­ton z ko­lei mó­wił, że by­cie czło­wie­kiem mo­ral­nym ozna­cza nie tylko świa­do­mość, co jest wła­ściwe, ale też umie­jęt­ność wy­bra­nia tego. W końcu jed­nak po­ją­łem, że jak się spę­dza za dużo czasu ze sta­ro­żyt­nymi Gre­kami, to mózg wy­strzela w stra­tos­ferę. To są wszystko strasz­liwe szaj­busy, więc sa­memu też idzie do­stać ho­pla. Po­rzu­ci­łem za­tem za­ję­cia z fi­lo­zo­fii na Birk­beck i wró­ci­łem do naj­star­szej i naj­so­lid­niej­szej mą­dro­ści ze wszyst­kich: chłop­skiego ro­zumu.
Oj, mo­głem po­wie­dzieć Za­cze­sce, że od dawna już na­wet nie mu­sia­łem pra­co­wać w fa­bryce Forda, bo od lat sześć­dzie­sią­tych mocno sze­dłem w nie­ru­cho­mo­ści: ku­po­wało się ta­nio, re­mon­to­wało, a po­tem agen­cja So­lo­mon & Ro­gers opie­ko­wała się wy­naj­mem. Od­bi­ja­łem da­lej kartę na za­kła­dzie tylko z jed­nego po­wodu: bo tak się skła­dało, że lu­bi­łem tę ro­botę i ogól­nie spra­wiała mi przy­jem­ność fi­zyczna praca. Męż­czy­zna musi umieć zro­bić do­bry uży­tek z wła­snych rąk, albo to nie? I chło­pa­ków z fa­bryki by mi za bar­dzo bra­ko­wało. Ra­kesh, Tommy, Alonso, Tolu, Chong, Ar­thur, Omar – mó­wi­li­śmy o so­bie: Na­rody Zjed­no­czone Forda.
Od­kła­dam spinkę na sto­lik nocny, do mi­seczki, tej ma­lo­wa­nej w nie­bie­skie bo­ciany à la chiń­ska por­ce­lana z okresu dy­na­stii Ming, je­śli się nie mylę. Na­czynko stoi na nóżce w pe­onie – do­sko­nale ko­ja­rzę ten wzór z licz­nych wi­zyt w Mu­zeum Wik­to­rii i Al­berta, do któ­rego nie­stru­dze­nie cią­gam Mor­risa. Je­dyna róż­nica mię­dzy na­szym eg­zem­pla­rzem a ory­gi­na­łem jest taka, że Car­mel ku­piła go w Wo­ol­worth’s w osiem­dzie­sią­tym siód­mym za dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pen­sów. To jed­nak ni­czego nie zmie­nia, bo gdy­bym kie­dyś to cho­ler­stwo po­tłukł, to na­wet Bóg nie za­chowa mnie w swo­jej opiece. Taż to mi­seczka słu­żyła mi daw­niej za po­jem­ni­czek na cy­try­nowe lan­drynki, które uwiel­bia­łem roz­trza­ski­wać zę­bami, do­póki nie za­czą­łem się trosz­czyć o szczękę. No i bar­dzo do­brze, bo do dziś mogę olśnie­wać uśmie­chem. Nie zdzi­wię się, je­śli je­stem je­dy­nym sie­dem­dzie­się­ciocz­te­ro­lat­kiem w tym kraju, który może się po­chwa­lić peł­niuś­kim gar­ni­tu­rem bez żad­nych ubyt­ków. Ni­gdy w ży­ciu nic a nic so­bie nie mu­sia­łem wy­ry­wać, od­bu­do­wy­wać, li­ców­ko­wać czy ko­ro­no­wać.
W na­stęp­nej ko­lej­no­ści roz­plą­tuję kra­wat i prze­wie­szam przez klamkę szafy tuż za sobą, przez co odro­binę za ostro od­krę­cam się tor­sem na bio­drze. Za­mie­ram, wra­cam do po­zy­cji wyj­ścio­wej i cze­kam, aż mię­śnie się po­ukła­dają przo­dem tam, gdzie przód być po­wi­nien: głowa, ra­miona, bio­dra. Mu­szę uwa­żać, bo w tym wieku coś, co się po­winno roz­cią­gać, może rów­nie do­brze trza­snąć.
Wyj­muję złote spinki z man­kie­tów wy­kroch­ma­lo­nej bia­łej ko­szuli i wrzu­cam do ide­al­nie okrą­głego roz­dziawu mi­ski. Roz­pi­nam rze­czoną ko­szulę i wy­cią­gam tył z wor­ko­wa­tych sza­ro­zie­lo­nych spodni z per­ma­nentną za­kładką na przo­dzie i pod­wi­nię­tymi no­gaw­kami, w któ­rych po ca­ło­noc­nym ba­lo­wa­niu za­wsze pełno po­piołu z cy­gar. Nie­długo trzeba bę­dzie się wy­brać do Le­vin­sky’ego po nowy gar­ni­tur. W tym celu warto prze­pra­wić się przez Lon­dyn aż na Gol­ders Green, bo Le­vin­sky to je­dyny znany mi czło­wiek, który po­trafi zro­bić gar­ni­tur w au­ten­tycz­nym stylu lat pięć­dzie­sią­tych bez in­ka­so­wa­nia za niego jak Sa­vile Row.
Wresz­cie wy­plą­tuję się z rę­ka­wów ko­szuli, zwi­jam ją w kłę­bek i rzu­cam w kąt pod oknem dla Car­mel do wy­pra­nia.
Upada jak… głę­boki wy­dech.
O, nie­złe. Halo, De­rek Wal­cott? Sły­chać nas tam w St Lu­cii? Może i so­bie tam do­sta­łeś No­bla za po­ezję, ale le­piej się, pa­nie ko­lego, pil­nuj, bo Bar­ring­ton Wal­ker cię wy­prze­dzi w ję­zy­ko­wym mar­szu po wie­niec lau­rowy.
Po­mimo mo­ich sta­rań głę­bi­nowy dech Car­mel się urywa i mał­żonka z oso­bli­wym wod­ni­stym bul­go­tem za­chły­stuje się po­wie­trzem, jak gdyby w ostat­niej chwili unik­nęła uto­nię­cia.
Nie-ste-ty.
Ślubna prze­ta­cza się na bok i z pstryk­nię­ciem przy­po­mi­na­ją­cym od­głos od­bez­pie­cza­nego pi­sto­letu włą­cza lampkę nocną pod aba­żu­rem w kwiaty. Skóra ra­mie­nia spływa jej wiotko z ko­ści.
Bę­dzie tu dla mnie re­pry­menda jak się wi­dzi.
– Bar­ring­ton, jest już rano.
Oho, peł­nym imie­niem…
– Uwie­rzysz, ko­cha­nie, jak ten czas leci?
Stwier­dze­nie, nie py­ta­nie.
– Czyżby?
Groźba, nie py­ta­nie.
– Wra­caj spać, co, skar­bie?
In­struk­cja, nie py­ta­nie.
– O, wy­śpię się, i to jesz­cze jak, kiedy mnie Pan Bóg za­bie­rze do sie­bie, czyli naj­pew­niej już bar­dzo nie­długo.
Szan­taż emo­cjo­nalny – w naj­czyst­szej po­staci.
– W ta­kim ra­zie, naj­droż­sza, mam na­dzieję, że mnie za­bie­rze przed tobą.
Kłam­stwo – rów­nież ni­czym nie­zmą­cone.
– Chyba że ten ro­gaty cię do­rwie przed nim i na­dzieje so­bie na wi­dły.
Sta­ram się skon­cen­tro­wać na bie­żą­cym za­da­niu, ale kiedy zer­kam ukrad­kiem na Car­mel, wi­dzę, że jest już go­towa do in­wa­zji na Pol­skę.
Zsu­wam z pal­ców trzy sy­gnety i od­kła­dam do mi­seczki. Naj­pierw moja ru­bi­nowa pięk­ność, ni­czym na­par­stek świe­żej krwi prze­lany do zło­tej czarki. Sam go so­bie ku­pi­łem, po tym jak pierw­sza ku­piona pod wy­na­jem nie­ru­cho­mość za­częła przy­no­sić zy­ski. Po­tem złota opona cię­ża­rówki, którą do­sta­łem w sie­dem­dzie­sią­tym siód­mym od nie­miec­kiego bu­dow­lańca. Tro­chę był z niego za­ka­pior, jak to się mówi – typ spod ciem­nej gwiazdy. Mój ulu­biony scho­dzi jed­nak na końcu: zwi­nięty wąż o dia­men­to­wych łu­skach i po­ły­sku­ją­cych sza­fi­ro­wych śle­piach, z unie­sio­nym łbem, go­tów się wgryźć w jabłko.
A ob­rączka? Mógł­bym ją so­bie zdjąć tylko no­ży­cami do me­talu.
Że­bym to raz wal­czył z po­kusą wy­cieczki do na­rzę­dzio­wego.
– Znowu mi do sy­pialni ten smród z cy­gara przy­wle­kłeś.
– …pra­szam.
– I jesz­cze tym ru­mem capi. Ohadz­two.
– …pra­szam.
– Za­dzwo­nić byś cho­ciaż mógł.
– Wiem, wiem… Bar­dzo… ja cię… prze­pra­szam.
– Od lat po­wta­rzam, se kup ko­mórkę.
Co ona my­śli, że szmer­gla do­sta­łem? Ko­mórkę mam ku­pić, żeby mnie gan­grena o każ­dej po­rze dnia i nocy tro­piła?
Car­mel gra tak ze mną od bar­dzo, bar­dzo dawna. Cza­sami od­pusz­cza na kilka mie­sięcy albo na­wet lat. W osiem­dzie­sią­tym któ­rymś na przy­kład za­częła spra­wiać wra­że­nie cał­kiem za­do­wo­lo­nej, lu­biła cho­dzić do biura, bar­dziej dbała o wy­gląd, wy­cho­dziła z ko­le­żan­kami z pracy. We­szli­śmy w stan détente. Aż tu na­gle grom z ja­snego nieba: za­chciało się jej w te sprawy, kiedy ja ma­rzę tylko o tym, żeby wpeł­znąć do łóżka i za­snąć.
Na ile jej wia­domo, ma męża ko­bie­cia­rza, zry­wa­ją­cego kwiatki z ogród­ków naj­róż­niej­szych wy­ima­gi­no­wa­nych sza­ty­nek, blon­dy­nek i bru­ne­tek. We­dle ja­kich prze­sła­nek? Nuta ob­cych per­fum? Ślady szminki na koł­nie­rzyku? Dam­skie majtki w kie­szeni ma­ry­narki?
Mogę spoj­rzeć żo­nie w oczy i szcze­rze po­wie­dzieć: „Moja droga, w ży­ciu swoim żem nie spał z inną ko­bietą”.
Ona woli mi nie wie­rzyć.
Oczy ma ta­kie wiel­kie, że pra­wie jej wy­łażą z or­bit. Jak nie bę­dzie uwa­żać, to kie­dyś je zła­pię i za­gram w ping-ponga.
Car­mel po­winna być wdzięczna lo­sowi, po­winna do­ce­nić, że ten oto jej męż­czy­zna to je­den z naj­lep­szych, bo od pięć­dzie­się­ciu lat wraca do domu i do jej łóżka. Do­brze, do­brze, cza­sami nad ra­nem, może po po­łu­dniu, zda­rza się też, że mi­nie dzień czy dwa…
– Tak, moja droga. Je­śli to cię uszczę­śliwi, to oczy­wi­ście spra­wię so­bie ko­mórkę.
Z mo­jej twa­rzy da się od­czy­tać zgoła inny ko­mu­ni­kat: Moja droga, nie łam na­szego paktu o nie­agre­sji.
Roz­pi­nam pa­sek u spodni. Ten z wielką mo­siężną klamrą w kształ­cie głowy bi­zona, która roz­kłada się na dwie czę­ści.
Do­szli­śmy do tego mo­mentu zło­żo­nej pro­ce­dury, kiedy zdej­muję spodnie. Po raz pierw­szy tej nocy. (Nie-ste-ty).
Mu­szę ja­koś ścią­gnąć skar­pety, ale nie mam ochoty się schy­lać, bo ist­nieje ry­zyko, że zwy­mio­tuję na ob­fi­cie li­nie­jący dy­wa­nik typu ba­ra­nek, który Car­mel ku­piła so­bie trzy­dzie­ści lat temu, żeby na nim klę­czeć do mo­dli­twy po­ran­nej, po­po­łu­dnio­wej i wie­czor­nej. Ta ko­bieta kle­pie pa­cie­rze na­wet przez sen. Ale je­śli ośmielę się go ska­lać, ślubna wy­do­bę­dzie ze swo­jego me­ta­fo­rycz­nego składu broni dwu­rurkę i wy­lecę przez okno.
Za­dzie­ram nogę na nogę i ki­wa­jąc się jak za­rdze­wiały jo­gin (czuję na so­bie wzrok Car­mel, która tylko czeka, że­bym się prze­wró­cił), ja­koś wy­swo­ba­dzam się naj­pierw z jed­nej, po­tem z dru­giej skar­pety.
No to mamy im­pas.
Ona – Sfinks, strze­gący bram Teb. Głowa ko­biety, ciało lwicy, skrzy­dła orła, pa­mięć sło­nia, szczęki sło­no­wod­nego kro­ko­dyla, za­ci­ska­jące się z siłą stu czter­dzie­stu ki­lo­gra­mów na cen­ty­metr kwa­dra­towy, go­towe w każ­dej chwili od­gryźć mi łeb.
Je­śli mam się ja­koś prze­do­stać do łóżka, mu­szę po­dać wła­ściwą od­po­wiedź na py­ta­nie, któ­rego ona na­wet nie za­daje, bo już taka pewna, że wie naj­le­piej.
Prze­ciw­le­głą ścianę zdobi ta prze­klęta ta­peta, co ją Car­mel tak uwiel­bia. Mo­tyw prze­wodni: ja­skrawe kwiaty, tro­pi­kalna ro­ślin­ność, zwie­rzyna ro­dem z dżun­gli. Za­czyna się ko­ły­sać, więc spi­nam mię­śnie w ocze­ki­wa­niu na stado słoni, które lada chwila stra­tuje mnie na amen.
Je­stem tak zmę­czony, że mógł­bym za­snąć na sto­jąco w sli­pach i pod­ko­szulku.
Wtedy do­piero się orien­tuję, że na­dal mam na gło­wie ka­pe­lusz. Zdej­muję go i kła­niam się, czy­niąc na­kry­ciem głowy za­ma­szy­sty te­atralny gest, ni­czym osiem­na­sto­wieczny dżen­tel­men na są­do­wej roz­pra­wie. Tuż po ślu­bie to by wy­star­czyło, żeby mał­żonka się roz­chi­cho­tała i wszystko mi wy­ba­czyła.
Daw­niej ma­wiała, że je­stem naj­za­baw­niej­szym męż­czy­zną, co cho­dził po ziemi.
Te­raz serce ma ta­kie zimne, że jakby czło­wiek ka­wa­łek odłu­pał, to mógłby nim ciąć dia­menty.
Kiedy ja tę ko­bietę ostat­nio roz­ba­wi­łem? W któ­rej do­kład­nie to było de­ka­dzie? W któ­rym wieku? W któ­rym mi­le­nium?
Car­mel pa­trzy na mnie jak na im­be­cyla.
Co ja mam te­raz zro­bić? Zbli­żyć się do łóżka i ry­zy­ko­wać, że wpa­kuję się pro­sto do gawry roz­wście­czo­nej niedź­wie­dzicy? Zwi­nąć się w kłę­bek na pod­ło­dze? Iść spać do dru­giej sy­pialni? Prze­brać się w je­dwabną pi­żamę De­rek Rose z mo­no­gra­mem i zejść na dół? Tę samą zresztą pi­żamę, którą mu­szę so­bie prać ręcz­nie, bo ona prze­cież mi ją znisz­czy na amen, tak jak tam­ten nowy kasz­mi­rowy szla­frok, który ja­ko­ścią włó­kien mógłby ry­wa­li­zo­wać ze zło­tym ru­nem. Mie­siąc nie mi­nął, a ta już zdo­łała mi go skur­czyć w pralce o trzy roz­miary.
Tylko co mam, do dia­bła cięż­kiego, zro­bić, kiedy ja za­lany w drobny mak i taki sty­rany, że nie mam siły na nic in­nego niż sen?
Car­mel wy­ta­cza się z łóżka w tej swo­jej nie­bie­skiej ny­lo­no­wej ko­szulce noc­nej z fal­ban­kami przy de­kol­cie, która pod­czas cho­dze­nia przy­le­pia się jej do róż­nych czę­ści ciała (nie-ste-ty).
Wsuwa stopy w pian­kowe po­ma­rań­czowe kap­cie z pom­po­nami na pal­cach i pod­cho­dzi tak bli­sko, że pra­wież na mnie wcho­dzi.
– Do­wie­dzia­łam się dzi­siaj, że papi mój miał drugi wy­lew i leży w szpi­talu. I tak so­bie my­śla­łam, jak żem źle zro­biła, że po­zwo­li­łam, byś mnie prze­ciw niemu na­sta­wił.
Że co­ooo? To było tylko raz, kiedy się po­zna­li­śmy; póź­niej już świet­nie ra­dziła so­bie z tym sama. Od trzy­dzie­stu lat bła­gam ją, żeby prze­dłu­żała so­bie po­byty w domu ro­dzin­nym.
– Czy roz­ma­wiamy o tym sa­mym czło­wieku, który tak czę­sto spusz­czał two­jej matce ło­mot, że do­ro­biła się wła­snego łóżka na od­dziale w szpi­talu?
Ewi­dent­nie nie tylko Mor­ris ma tu pierw­sze ob­jawy de­men­cji. Od­kąd tylko znam Car­mel, słowa „gnój” i „tatko” funk­cjo­no­wały sy­no­ni­micz­nie; to samo ty­czyło się zresztą słów „gnój” i „mąż”. Z sza­now­nej mał­żonki wy­łazi na sta­rość re­wi­zjo­nistka, tak jak z tych, co twier­dzą, że nie było Ho­lo­kau­stu.
– Dawno temu to było… Matka wy­ba­czyła mu na pewno, jak się do Pana Boga prze­pro­wa­dzała… Bo ina­czej toby jej nie wpu­ścili.
De­men­cja, bez dwóch zdań.
– Ma już sto lat pra­wie, a ja go od bli­sko trzy­dzie­stu nie wi­dzę. Pyta po­noć o cór­cię.
Nie­źle się usta­wił, wziąw­szy pod uwagę cały ob­ra­zek.
Tam był wielki z niego gość, ale jak tylko za­czą­łem dla niego pra­co­wać, prze­ko­na­łem się, ja­kim tak na­prawdę jest ma­łym czło­wie­kiem. Chyba ani jed­nej ko­ści żo­nie nie oszczę­dził. Bła­ga­łem te­ściową, żeby w końcu by­dlaka zo­sta­wiła, ale co ona na to? „Barry, to nie twoja sprawa”.
Zbyt wiele ko­biet tak ma: nie­ważne, jak bar­dzo je chłop tłu­cze, i tak ga­dają, że to trzeba zno­sić. A jak już na­wet pójdą na po­li­cję, to sły­szą, że mają w ten raz do domu wra­cać do męża.
Mo­jej wła­snej matki matkę drugi mąż tak sier­pa­kiem zmal­tre­to­wał, że tra­fiła pro­sto na salę ope­ra­cyjną w szpi­talu Hol­ber­ton, a po­tem już ni­gdy nie mo­gła cho­dzić. Zmarła od ura­zów we­wnętrz­nych, za­nim się uro­dzi­łem. Matka za­wsze mi wbi­jała do głowy: „Ko­biety masz do­brze trak­to­wać, sły­szysz mie?”. No i trak­to­wa­łem, żony ni­gdy pal­cem nie tkną­łem, a jak dzieci do­ra­stały, to by­łem z ro­dziną. Tego by tylko bra­ko­wało, że­bym miał zro­bić żo­nie w łóżku miej­sce na ja­kie­goś krzy­wego ta­tu­sia na za­stęp­stwie, żeby się krę­cił po tym sa­mym domu, w któ­rym miesz­kały Donna i Ma­xine.
O nie, prosz­pań­stwa, o bez­pie­czeń­stwo có­re­czek dba­łem za­wsze.
No, mniej­sza o to. Car­mel po­winna te­raz le­cieć w te pędy do ta­tu­sia, żeby za­bez­pie­czyć so­bie prawa do tego wiel­kiego do­misz­cza, w któ­rym do­ra­stała, za­nim ten czy tam­ten pod­waży te­sta­ment i zmieni zamki. Oj­ciec miał po­nad osiem­dzie­siąt lat, żeby so­bie na prawo i lewo na­ro­bić po­tom­ków.
Ślubna jed­nak stoi nie­wzru­szona i zio­nie mi po­ran­nym od­de­chem pro­sto w twarz.
– Słu­chaj mnie uważ­nie, Bar­ring­ton. Ja w po­nie­dzia­łek lecę się wi­dzieć z oj­cem, a jak wrócę, to tro­chę się tu po­zmie­nia. Nie za­mie­rzam dłu­żej to­le­ro­wać, jak się wo­zisz z tymi swo­imi kro­wami.
Po­sy­łam jej nie­chętne spoj­rze­nie, ale ta nic.
Dajże mnie tro­chę swo­body, ko­bieto. Ca­łym sobą mam już do­syć pa­trze­nia na twoją kwa­śną fa­cjatę po to­wa­rzy­skiej nocy.
– Po­zwól, Car­mel, że coś ci po­wiem. Je­dyna krowa, jaką znam, to ta, co mi urzą­dza py­skówki, na które nie za­słu…
Nie zdą­ży­łem na­wet do­koń­czyć, a ta mnie chlast w ja­daczkę, aż huk­nęło.
Noż, Pa­nie Za­stę­pów, do tego już do­szli­śmy, hę? Znowu do tego?
– Pan Bóg cię po­ka­rze – oznaj­mia Car­mel, prze­py­cha­jąc się koło mnie.
Od­wra­cam się za nią, pa­mię­ta­jąc, że cięż­kie sło­iczki z róż­nymi elik­si­rami pięk­no­ści są te­raz w za­sięgu jej łapsk.
– Ty i te twoje oha­dzwa – sy­czy i ściąga z ha­czyka żół­tawy szla­fro­czek z fla­neli, owija się nim i szar­pie za klamkę.
Wy­cho­dzę za nią na ko­ry­tarz, po­wścią­ga­jąc obez­wład­nia­jącą chęć, by pod­ha­czyć jej te ko­pyta i po­móc prze­trans­por­to­wać się jed­nym kro­kiem na sam dół po dwu­dzie­stu trzech bar­dzo stro­mych scho­dach.
Spo­koj­nie, Barry. Nie zni­żaj się do ta­kich fan­ta­zji.
Otwie­ram usta już, żeby za­miast czy­nów rzu­cić za nią tylko ja­kimś sło­wem, ale coś pod­cho­dzi mi do gar­dła: nie­po­wstrzy­many wy­strzał żółci ze­bra­nej przez pięć­dzie­siąt lat kłamstw, roz­cza­ro­wań i sa­mo­znisz­cze­nia leci po scho­dach pro­sto na plecy ślub­nej.
Bo­uil­la­ba­isse wy­mio­cin.
Ban­kiet mdło­ści.
Wia­dro rzy­gów.
Car­mel… Moja droga Car­mel, wiesz co? Wiesz, co ci po­wiem. Ty to masz ra­cję. Tak, tak, masz. Pan Bóg już mnie wziął po­tę­pił. Nic się nie martw, już dawno zje­cha­łem windą pro­sto w gar­dziel ognia wiecz­nego. Po­tę­pił mnie tam­tego dnia, kiedy po­sta­no­wi­łem wejść w to pie­kło, które z braku lep­szego słowa na­zy­wamy mał­żeń­stwem, za­miast po­słu­chać swo­jego ko­cha­ją­cego Mor­risa i słod­kiej mi­ło­ści, wiel­kiego, go­rą­cego, go­to­wego pom­po­wać wię­cej niż tylko krew, pul­su­ją­cego or­ganu – nie­po­wstrzy­ma­nego, nie­kon­tro­lo­wa­nego, nie­skrę­po­wa­nego, peł­nego mi­ło­ści do męż­czyzn  s e r c a.

 
Wesprzyj nas