Na początku 1906 roku Jørgen Christensen wypływa do Hongkongu, aby stacjonować tam w służbie przedsiębiorstwa ratowniczego Svitzer Bjærgnings-Entreprise. Parę miesięcy później dołącza do niego młoda norweska żona – Hulda.


Gdy Lars Saabye Christensen towarzyszy umierającemu ojcu w jego ostatnich dniach, stara się dowiedzieć więcej o latach, które dziadkowie spędzili na Wschodzie. Przegląda należące do rodziny listy i fotografie, a także archiwa prasowe, i stara się odtworzyć zwłaszcza historię Huldy.

Co skłoniło młodą damę z Kopenhagi do wyruszenia samotnie w długą i niebezpieczną podróż morską? Jak wyglądało jej życie w odległej kolonii?

Powieściowe doświadczenie wcale nie pomaga Christensenowi w rekonstruowaniu wydarzeń – tym razem nie może pozwolić, by fantazja czy domysły wypełniły luki w opowieści.

Mimo tego – a może właśnie dzięki wierności faktom – maluje fascynujący wizerunek tamtych czasów, a utkany ze skrawków informacji obraz ostatecznie powierza czytelnikowi: „O tym, czy te przemyślenia przybliżają nam moją chińską babcię, może zdecydować jedynie czytelnik, bo jest jak ktoś obcy, kto po raz pierwszy odwiedza jakieś miasto i studiuje tabliczki z nazwami ulic, numery telefonów i adresy, ażeby lepiej poznać mieszkańców”.

Lars Saabye Christensen – jeden z najbardziej cenionych norweskich pisarzy, autor powieści, poezji i zbiorów opowiadań. Debiutował w 1976 roku zbiorem wierszy Historien om Gly, jednak przełomem w jego karierze okazali się Beatlesi (1984). Doceniona przez krytykę powieść była ogromnym sukcesem komercyjnym i otrzymała tytuł najważniejszej książki dwudziestopięciolecia w plebiscycie dziennika „Dagbladet”. Za powieść Półbrat został w 2001 roku uhonorowany Nagrodą literacką Rady Nordyckiej.
Jest laureatem Nagrody Norweskich Krytyków Literackich, Nagrody Księgarzy Norweskich, Nagrody Rivertona, Brageprisen oraz Nagrody Doblouga. W 2006 roku został odznaczony komandorią Orderu Świętego Olafa za zasługi dla literatury norweskiej. Jego książki ukazały się w 36 krajach.
W Polsce dotychczas wydano sześć jego powieści: Jubel (1999), Herman (2000), Półbrat (2004), Odpływ (2015), Beatlesi (2016) oraz Magnes (2018).

Lars Saabye Christensen
Moja chińska babcia
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 30 sierpnia 2023
 
 

1

– Ten ze­gar jest ja­kiś dziwny.
Mówi tak mój oj­ciec. Sie­dzę przy jego łóżku, na któ­rym leży i umiera. Ma pra­wie dzie­więć­dzie­siąt lat. W za­głę­bie­niu szyi wi­dać pla­ster z mor­finą, nie więk­szy od ka­wa­łeczka pa­pieru, ja­kie nasi oj­co­wie przy­kle­jali so­bie, kiedy się ska­le­czyli przy go­le­niu, to zna­czy za­nim upo­wszech­niły się ma­szynki elek­tryczne, pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych, i rów­nież w tym cza­sie przy­jeż­dżała do nas w od­wie­dziny z Ko­pen­hagi bab­cia, matka ojca, na ogół la­tem, mó­wiła, że naj­bar­dziej lubi Oslo wła­śnie o tej po­rze, po­wie­trze, wi­doki, lu­dzi. By­wało, że przy­wo­ziła nam ja­kieś pre­zenty, na ogół coś do je­dze­nia, coś słod­kiego, coś duń­skiego, lan­drynki, cze­ko­ladki, cze­ko­ladę, dla­tego wy­da­wało nam się, że przy­bywa z in­nego świata, i w mo­ich oczach to się wciąż nie zmie­nia. Kie­dyś przy­wio­zła ze sobą także gruby bru­lion opra­wiony w nie­bie­ski pla­stik; na okładce na­pi­sane było Rok za ro­kiem, a w środku Me­mo­riał. Zwię­zły po­rów­naw­czy dia­riusz na 5 lat do od­no­to­wy­wa­nia wy­da­rzeń god­nych za­pa­mię­ta­nia. To mu­siało być w roku 1960, tym sa­mym, w któ­rym za­czą­łem cho­dzić do szkoły po­wszech­nej. Naj­czę­ściej jed­nak to my jeź­dzi­li­śmy do babci, pły­nę­li­śmy „duń­skim” pro­mem albo je­cha­li­śmy sa­mo­cho­dem marki Vo­lvo Du­ett, który na­zy­wa­li­śmy Au­tem Mle­cza­rza, ale to było nieco póź­niej, bo oj­ciec zro­bił prawo jazdy do­piero w 1963 roku, cho­ciaż już dawno miał upraw­nie­nia na mo­to­cykl, eg­za­min zdał w woj­sku, w Vi­borgu, gdzie słu­żył w kor­pu­sie in­ży­nie­ryj­nym, i za każ­dym ra­zem, gdy do­sta­wał prze­pustkę, jeź­dził do Ko­pen­hagi swoim royal en­fiel­dem, po­zo­sta­wio­nym przez An­gli­ków, na który wszy­scy mó­wili Royal En­fold, czyli Kró­lew­ska Głu­pota, bo prze­cież w Da­nii więk­szość rze­czy była kró­lew­ska pod ta­kim czy in­nym wzglę­dem. Mo­to­cykl miał boczną przy­czepkę, a kiedy po­ja­wiła się moja matka – tuż po woj­nie pra­co­wała jako au pair u pew­nego hur­tow­nika w dro­giej dziel­nicy wil­lo­wej wzdłuż Stran­dve­ien na­zy­wa­nej Pa­sem Whi­sky – ona jako je­dyna miała prawo do tej przy­czepy wsiąść. Po­tra­fię so­bie to wy­obra­zić, ale mimo wszystko nie ta­kich ich znam, znam ich od in­nej strony, poza tym jest oczy­wi­ste, że to wspo­mnie­nie sprzed mo­jego czasu, utwo­rzone na pod­sta­wie po­je­dyn­czych zdjęć i zda­rzeń, o któ­rych oni sami opo­wia­dali, lecz o tym okre­sie, o za­rę­czy­nach, mó­wili mało, byli dys­kret­nymi ludźmi, strze­gli swo­jej pry­wat­no­ści, także przede mną: peł­nym ga­zem po pro­stych duń­skich dro­gach, praw­do­po­dob­nie wzdłuż wy­brzeża, w stronę Horn­bæk, gdzie ro­dzina miała dom na wsi, szale po­wie­wają im za ple­cami, skó­rzane kurtki, oj­ciec nosi kask, ale matka ma tylko czapkę albo ka­pe­lusz, czarny mę­ski ka­pe­lusz, od czasu do czasu musi go mocno przy­trzy­my­wać, rę­ka­wiczki, ciemne oku­lary, twa­rze, które ja­śnieją, które lśnią. Ich mło­dość jest mi ab­so­lut­nie obca. Ale mimo to wy­obra­żam so­bie tę ich wol­ność bez naj­mniej­szej skazy, nie­ogra­ni­czoną i bez­tro­ską, na­wet wojna się skoń­czyła, a przy tej oka­zji my­ślę so­bie, że to wła­śnie tę wol­ność od­bie­rają ro­dzi­com dzieci w mo­men­cie przyj­ścia na świat. Z willi przy Ju­lia­ne­håb­svej, gdzie miesz­kała bab­cia, pa­mię­tam głów­nie chiń­skie przed­mioty: ku­fry, broń, dy­wany, wa­zony, fi­gurki, krze­sła, na­da­jące wnę­trzu cha­rak­ter jak ze snów, który wraz z ob­cym za­pa­chem ziół, su­szo­nych płat­ków róż czy per­fum, a może cze­goś in­nego, z za­pa­chami, któ­rych nie po­tra­fi­łem okre­ślić, ko­ja­rzył mi się i cią­gle mi się ko­ja­rzy z in­nym świa­tem. I wła­śnie owego in­nego, dru­giego świata usi­ło­wa­łem do­się­gnąć w ca­łej swo­jej twór­czo­ści. Oj­ciec ma na my­śli ze­gar na krót­szej ścia­nie. Uważa, że jest dziwny. Ja też nie mogę po­jąć, dla­czego tam wisi.
– Po­pro­sić, żeby go zdjęli?
– Dla­czego?
– Po­my­śla­łem, że może ci prze­szka­dza.
– Dla­czego miałby mi prze­szka­dzać?
– No, to ty po­wie­dzia­łeś, że jest…
Oj­ciec mi prze­rywa, pra­wie ze zło­ścią:
– A ty tego nie wi­dzisz?!
Pró­buję się śmiać.
– Że je­stem poza go­dzi­nami od­wie­dzin?
– On źle cho­dzi!
– Tak? Je­steś pe­wien?

 
Pa­trzę na swój ze­ga­rek. Wska­zuje wpół do czwar­tej, tak samo jak ze­gar na ścia­nie. Moje go­dziny są w zgo­dzie z cza­sami świata. Ja cho­dzę do­brze. To oj­ciec się myli. Tak czy ina­czej, obu­rza mnie, że umie­ra­jąc, musi le­żeć i pa­trzeć na ten prze­klęty ze­gar, jakby ktoś miał ochotę mie­rzyć mu czas w ta­kim sta­nie. Śmierć i tak za­wsze ozna­cza re­kord oso­bi­sty, wszystko jedno, jak da­leko czy jak bli­sko się zaj­dzie. W szpi­ta­lach ze­gary są nie­po­trzebne, po­dob­nie lu­stra. Chcę coś z tym zro­bić. Przy­naj­mniej tyle mogę. Ale oj­ciec mnie uprze­dza:
– Prze­cież on idzie do tyłu!
– Aż tak źle chyba nie jest.
Na­tych­miast ża­łuję, że to po­wie­dzia­łem. Je­żeli oj­ciec wi­dzi to w ten spo­sób, nie mam żad­nego po­wodu, by wąt­pić w jego słowa. To by było nie­przy­zwo­ite. Chcę naj­le­piej jak po­tra­fię chro­nić jego prawdę, cho­ciaż ona wy­daje się wręcz do­sto­so­wana do mnie, dla­tego nie­praw­dziwa. Nie wiem tylko, jak mam to po­wie­dzieć. Rzadko czy wręcz ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy o moim pi­sa­niu, oj­ciec czy­tał rzecz ja­sna moje książki, lecz rzadko lub wręcz ni­gdy ich nie ko­men­to­wał. Może te­raz jest oka­zja. Mógł­bym po­wie­dzieć coś o tym, że pi­sa­nie, two­rze­nie li­te­ra­tury pięk­nej jest po­dob­nym ze­ga­rem, ana­chro­nicz­nym, spóź­nio­nym, czę­sto za­trzy­ma­nym w przy­pad­ko­wym punk­cie mię­dzy go­dzi­nami, a jest tak zwy­czaj­nie dla­tego, że tekst ma ob­jąć wię­cej niż mój wła­sny czas, dla­tego zna­nie się na ze­garku, jak się mó­wiło w dzie­ciń­stwie, nie wy­star­cza. Mógł­bym przy tej oka­zji wspo­mnieć także ze­gar­mi­strzów z Dram­men­sve­ien, mieli swoje za­kłady je­den przy dru­gim na­prze­ciwko parku Zam­ko­wego, oj­ciec za­brał mnie do jed­nego z nich i wtedy do­sta­łem swój pierw­szy ze­ga­rek, o ile do­brze pa­mię­tam, to był je­dyny raz, kiedy gdzieś mnie za­brał, by­li­śmy so­bie bli­scy, lecz tę bli­skość oka­zy­wa­li­śmy rzadko albo wręcz ni­gdy. Nie o tym chcę mu przy­po­mi­nać. Nie mam ta­kiego za­miaru. Ra­czej po­wiem, że to ci ze­gar­mi­strze za­in­spi­ro­wali mnie do na­pi­sa­nia mo­jego pierw­szego wier­sza, to zna­czy wier­sza, który mo­głem uwa­żać za swój, wy­łącz­nie swój, bo o tym, co zo­ba­czy­łem wtedy, nikt inny oprócz mnie nie mógł na­pi­sać. Sta­łem więc przed wi­tryną jed­nego z ze­gar­mi­strzów na Dram­men­sve­ien i na­gle zo­ba­czy­łem, że każdy z ze­ga­rów na wy­sta­wie wska­zuje inny czas. Uj­rza­łem to nagle, jakby jed­nym hau­stem, dla­tego ten wi­dok można po­rów­nać do cze­goś w ro­dzaju wi­zji, mia­łem wtedy dwa­na­ście lat, ale tu, w szpi­talu Dia­konh­jem­met la­tem 2009 roku, czter­dzie­ści pięć lat póź­niej, wciąż mam wy­raź­nie przed oczami wi­trynę ze­gar­mi­strza i przy­cho­dzi mi do głowy myśl, że pi­sa­nie i łoże śmierci łą­czy czas. Mó­wię:
– Opo­wiedz mi o Chi­nach.

2

Bru­lion od babci, pa­mięt­nik czy też me­mo­riał, z cza­sem stał się moją naj­cen­niej­szą wła­sno­ścią. Nie było w nim miej­sca na wspo­mnie­nia, zwy­czaj­nie dla­tego, że nie mia­łem jesz­cze wła­snej hi­sto­rii, więc nie mia­łem co pa­mię­tać. To je­dyna wol­ność, jaką ma dziecko. Wspo­mnie­nia do­piero wy­cho­dziły mi na spo­tka­nie, w po­staci ma­rzeń prze­bra­nych za ocze­ki­wa­nia i na­dzieje. Wy­ko­rzy­sta­łem jed­nak ów bru­lion do stwo­rze­nia so­bie ży­cia pry­wat­nego. Nie na­leży przez to ro­zu­mieć, że wy­peł­nia­łem go ta­jem­ni­cami, za­ka­za­nymi my­ślami, brzyd­kimi sło­wami czy też in­nym nie­to­le­ru­ją­cym świa­tła dzien­nego tek­stem, ależ nie, skąd, to by­łoby do mnie cał­kiem nie­po­dobne. W me­mo­riale nie zna­la­zło się nic, czego nie mógł­bym po­ka­zać ro­dzi­com czy na przy­kład babci, lecz ist­niał pe­wien wzór ukryty w do­ko­ny­wa­nych przeze mnie wy­bo­rach, wzór, któ­rego na­wet ja nie po­tra­fi­łem do­strzec, i dla­tego być może wła­ściwe jest mimo wszystko stwier­dze­nie, że za­pi­sy­wa­łem w bru­lio­nie ta­jem­nice, swoje jawne ta­jem­nice: za­pi­sy­wa­łem ad­resy.
W tym okre­sie, w ostat­niej kla­sie szkoły po­wszech­nej, a na­stęp­nie je­sie­nią 1967 roku, kiedy po­sze­dłem do szkoły re­al­nej, pra­co­wa­łem po lek­cjach jako po­sła­niec w kwia­ciarni Ra­door przy Fro­gne­rve­ien. Trzy dni w ty­go­dniu jeź­dzi­łem na ro­we­rze z bu­kie­tami w kar­to­no­wym pu­dle na ba­gaż­niku. Po po­wro­cie do domu na­tych­miast wyj­mo­wa­łem me­mo­riał i za­pi­sy­wa­łem ad­resy, pod które do­star­czy­łem kwiaty, nic wię­cej, nie to, ile za­ro­bi­łem za każdy prze­jazd ani czy do­sta­łem ja­kiś na­pi­wek, nie za­pi­sy­wa­łem na­wet dat, tylko te ad­resy, w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej. Pod „J” wid­nieją na przy­kład:

Jo­se­fi­nes gate, Kli­nika
Ja­cob Aalls gate 49
Jo­se­fi­nes gate, Kli­nika
Ja­cob Aalls gate 12
Jo­se­fi­nes gate 2

Jo­se­fi­nes gate, która wzięła swoją na­zwę od szwedz­kiej kró­lo­wej Jo­séphine, bie­gnie z Ura­nien­borga do Ho­mans­byen, przy tej ulicy miesz­kało wiele osób z mo­jej klasy w po­wszech­niaku; na szczę­ście ni­gdy nie do­star­cza­łem kwia­tów pod ich ad­resy; nie bar­dzo wiem dla­czego, ale wy­da­wało mi się, że nie wy­pada, że na­ru­szy­łoby to ja­kiś po­rzą­dek. Sam zresztą uro­dzi­łem się w kli­nice na Jo­se­fi­nes gate, 21 wrze­śnia 1953 roku, po­dobno po­ród był dla matki bar­dzo mę­czący, po­nie­waż przy­sze­dłem na świat no­gami do przodu, a więc zmę­czyło to rów­nież mnie, i cho­ciaż dwu­krot­nie za­wo­zi­łem w to miej­sce kwiaty, przy­po­mi­nam so­bie za­le­d­wie frag­menty wnę­trza, ale pa­mię­tam sze­ro­kie schody, mocną po­ręcz z ka­mie­nia, za­okrą­gloną i gładką, przy­jemną pod su­nącą po niej dło­nią, wy­raźny od­głos swo­ich kro­ków, a poza tym ci­szę przy­na­leżną ta­kiemu miej­scu. Paczkę mu­sia­łem od­da­wać w czymś w ro­dzaju re­cep­cji, gdzie star­sza pani w bia­łym stroju pie­lę­gniarki pod­pi­sy­wała kar­teczkę, którą póź­niej od­da­wa­łem panu Ra­do­orowi, po­twier­dze­nie wy­ko­na­nia zle­ce­nia, ale taki kwi­tek można było uznać rów­nież za pa­sek wy­płaty: był wart pół­to­rej ko­rony. Ja­cob Aalls gate, która za­czyna się w oko­licy Vest­kant­tor­get i da­lej bie­gnie aż do Fa­ger­borg, była do­brą ulicą do do­star­cza­nia kwia­tów, ła­two znaj­do­wało się po­szcze­gólne nu­mery, a je­śli mu­sia­łem do­dat­kowo prze­ciąć Suhms gate, do­sta­wa­łem do­da­tek w wy­so­ko­ści pięć­dzie­się­ciu øre, a za­tem w su­mie dwie ko­rony. Kiedy wy­bie­ra­łem się tak da­leko, zwy­kle za jed­nym za­ma­chem za­wo­zi­łem też prze­syłki do szpi­tala Ul­le­vål. Po­tem mo­głem zjeż­dżać w dół Kir­ke­ve­ien bez pe­da­ło­wa­nia, z kie­sze­nią wy­pchaną pa­pie­rami war­to­ścio­wymi i z jedną ręką na kie­row­nicy! Nu­mer 49 znaj­do­wał się na­to­miast na rogu z Ole Vigs gate, ale nie przy­po­mi­nam so­bie nic szcze­gól­nego w związku z tym nu­me­rem, mie­sza mi się on z in­nymi rów­nie bez­i­mien­nymi ad­re­sami, z przy­ćmio­nym świa­tłem prze­ni­ka­ją­cym przez ko­lo­rowe szybki w oknach tych sta­rych kla­tek scho­do­wych ze stu­le­cia po­prze­dza­ją­cego moje stu­le­cie.

Pod „S” wid­nieją:
Stu­dencki Dom
Sko­vve­ien 15
Sko­vve­ien 7
Schi­ves gate 12
Stens­gata 16
Sko­vve­ien 20

Sko­vve­ien, czyli Le­śna, znaj­do­wała się tuż koło kwia­ciarni i swego czasu nadano jej na­zwę od la­sów w oko­licy Ura­nien­borga. Dom pod nu­me­rem 7 był dość no­wo­cze­sną jak na Sko­vve­ien ka­mie­nicą w stylu funk­cjo­na­li­stycz­nym, za­pro­jek­to­waną przez ar­chi­tekta Fri­th­jofa Sto­uda Pla­tou w 1936 roku; to wła­śnie u niego za­trud­niony zo­stał mój oj­ciec, kiedy przy­je­chał z Ko­pen­hagi do Oslo, i pra­co­wał w tym biu­rze pro­jek­to­wym przez resztę ży­cia. Pa­mię­tam, że pod nu­me­rem 7 ni­kogo nie za­sta­łem. W ta­kiej no­wo­cze­snej ka­mie­nicy miesz­kali bo­wiem no­wo­cze­śni lu­dzie. Są­sie­dzi też nie otwie­rali; o mało nie wy­rwało mi się, że na szczę­ście, bo pro­sze­nie ko­goś o przy­ję­cie kwia­tów dla in­nych ni­gdy nie było przy­jemne, lu­dzie przez mo­ment są­dzili, że prze­syłka jest dla nich, a roz­cza­ro­wa­nie, które pró­bo­wali ukryć, było nie do znie­sie­nia. Mu­sia­łem więc w końcu zo­sta­wiać bu­kiet pod drzwiami i mieć na­dzieję, że ktoś wróci do domu, za­nim kwiaty zwiędną, wy­soce nie­za­do­wa­la­jące roz­wią­za­nie, po­nie­waż nie do­sta­wa­łem po­kwi­to­wa­nia, co z ko­lei de­ner­wo­wało pana Ra­do­ora, który i bez tego za­wsze był su­rowy. Tuż obok nu­meru 7 mie­ściła się szkoła Ve­stheim i tam wła­śnie cho­dzi­łem do pierw­szej klasy szkoły re­al­nej. Wo­la­łem nie spo­ty­kać żad­nych zna­jo­mych, zresztą zda­rzało się to rzadko, na ogół nikt mnie nie wi­dział, po za­sta­no­wie­niu stwier­dzam, że wła­śnie tak było, ni­gdy ni­kogo nie spo­ty­ka­łem, by­łem nie­wi­dzial­nym po­słań­cem roz­wo­żą­cym po mie­ście do­bre no­winy: kwiaty. No ale to było po lek­cjach, kiedy opusz­czone szkolne bo­isko wzbu­dzało we mnie senną me­lan­cho­lię. Schi­ves gate otrzy­mała swoją na­zwę od nu­mi­zma­tyka Clau­diusa Ja­coba Schi­vego, który ba­dał rzym­skie mo­nety. Ulica za­czyna się na Arno Bergs plass, a koń­czy przy Vest­kant­tor­get; to dwa punkty geo­gra­ficzne, które w mo­ich snach o Oslo re­pre­zen­tują ko­le­żeń­stwo i mu­zykę. Lu­bi­łem ko­lo­rowe bu­dynki przy Schi­ves gate, czer­wone, zie­lone, żółte, oto­czone ma­łymi ogród­kami. Na Schi­ves gate za­wsze ktoś był w domu, za­zwy­czaj tam też do­sta­wa­łem naj­więk­sze na­piwki. W prze­ci­wień­stwie do Stens­gata. Tej ulicy praw­do­po­dob­nie nadano na­zwę od ka­mie­nia. W każ­dym ra­zie Stens­gata to po­nury od­ci­nek od The­re­ses gate do Ul­le­vål­sve­ien, jej miej­sce jest jakby wła­śnie tu­taj, na wschod­nim skraju dziel­nicy Fa­ger­borg, i chyba nie przy­pad­kiem mie­ściły się przy niej ta­kie in­sty­tu­cje jak Miej­ski Dom dla Sta­rych Ko­biet czy Dom Dziecka „Dla Do­bra Ma­lu­chów” oraz ko­lo­nia dom­ków dla star­ców. Nu­mer 16 był cał­kiem nową czyn­szówką, o ile do­brze pa­mię­tam, i na­le­żało naj­pierw za­dzwo­nić na dole, żeby zo­stać wpusz­czo­nym na klatkę, a na­stęp­nie wy­tłu­ma­czyć, kim się jest i w ja­kiej spra­wie się przy­cho­dzi, co by­wało trudne, a czę­sto rów­nież nie­przy­jemne, po­nie­waż miesz­kańcy po­dej­rze­wali, że ktoś chce ich oszu­kać. Nie, nie lu­bi­łem Stens­gata, wo­la­łem w ogóle tam nie jeź­dzić, cho­ciaż zle­ce­nie było warte dwie ko­rony. Dom stu­dencki mie­ścił się na Un­der­haug­sve­ien, mię­dzy Pi­le­stre­det a Bog­sta­dve­ien, z tego, co wiem, miesz­kali tu je­dy­nie re­li­gijni stu­denci, ale dla­czego ktoś z nich miał do­stać kwiaty, nie mam po­ję­cia.
Mam przed oczami po­wol­ność tych ad­re­sów, szcze­gó­łowy plan prze­mie­rza­nia wzdłuż i wszerz mia­sta, w któ­rym się wy­cho­wa­łem; ko­ja­rzy mi się to z dawną grą w pań­stwa, w którą czę­sto ba­wi­li­śmy się w par­kach. Rzu­ca­li­śmy scy­zo­ry­kiem, który z drże­niem wbi­jał się w zie­mię, i od punktu wbi­cia cią­gnę­li­śmy li­nię wy­zna­cza­jącą, co prze­cho­dzi do nas, a co po­zo­staje wła­sno­ścią prze­ciw­nika. Do­piero te­raz te ad­resy, które miały za­wie­rać je­dy­nie chwilę, tam­ten dzień, stały się wspo­mnie­niem. Czas wy­wró­cił me­mo­riał do góry no­gami, tro­chę jak żół­wia, który po­pchnięty mocną falą bez­rad­nie leży na grzbie­cie.
Po­tem za­czą­łem pi­sać wier­sze. Uru­cho­mił to wi­dok ze­ga­rów u ze­gar­mi­strzów przy Dram­men­sve­ien. Praw­do­po­dob­nie w po­łą­cze­niu z tek­stami na pły­tach, któ­rych w tym okre­sie słu­cha­łem, The Be­atles, The Lo­vin’ Spo­on­ful, The Kinks, a z cza­sem The Do­ors. Moim naj­więk­szym ma­rze­niem, wspól­nym dla wszyst­kich mo­ich ró­wie­śni­ków, było zo­stać człon­kiem ka­peli. Jaki jed­nak mógł być mój wkład? Ow­szem, cho­dzi­łem na za­ję­cia do Aka­de­mii For­te­pianu na Solli plass. Ale ża­den ze­spół w Oslo nie po­trze­bo­wał pia­ni­sty gra­ją­cego mu­zykę kla­syczną. W końcu przy­szło mi do głowy roz­wią­za­nie po­nie­kąd awa­ryjne: mo­głem pi­sać tek­sty. A mó­wiąc to in­nymi sło­wami, na tyle praw­dzi­wymi, na ile mogą być praw­dziwe: nie mo­głem się po­wstrzy­mać od pi­sa­nia tek­stów. Za­pi­sy­wa­łem je mię­dzy ad­re­sami. Nie za­ło­ży­łem do tego osob­nego ze­szytu, tylko wy­ko­rzy­sty­wa­łem ten sam bru­lion od babci. Z ła­two­ścią mo­głem zdo­być nowy, bo oj­ciec, jak już wspo­mnia­łem, był ar­chi­tek­tem i na jego po­chy­łym stole kre­ślar­skim usta­wio­nym w ja­dalni le­żało mnó­stwo no­tat­ni­ków, ze­szy­tów oraz luź­nych kar­tek. Naj­wy­raź­niej uwa­ża­łem, że ad­resy i moje wier­sze są ze sobą zwią­zane, nie można ich więc roz­dzie­lać, umiesz­cza­jąc w dwóch róż­nych ze­szy­tach. Dla­czego tak mu­siało być, oczy­wi­ście nie ro­zu­mia­łem. Bez wąt­pie­nia łą­czyło się to w ja­kiś spo­sób z moim ży­ciem pry­wat­nym, ale kryło się za tym coś wię­cej. Bo wła­śnie w tym wy­bo­rze, w po­wią­za­niu ad­re­sów z wier­szami, tkwi ów ukryty wzór. Mu­sia­łem prze­czu­wać, że to ma ja­kieś zna­cze­nie. Już owo prze­czu­cie samo w so­bie było zna­czące. Chyba na­leży ro­zu­mieć to tak: wspólne dla wier­szy i ad­re­sów było mia­sto, krótko mó­wiąc, mój pro­mień po­ru­sza­nia się, moja geo­gra­fia moż­li­wo­ści, ogniwo łą­czące fan­ta­zje z przy­na­leż­no­ścią sta­no­wiła zaś przede wszyst­kim bab­cia. Chcia­łem, żeby wła­śnie tak było.
Pod­czas gdy ad­re­som nie da się nic za­rzu­cić, w tym sen­sie, że nie można nic w nich zmie­nić, wier­sze są ta­kie so­bie. Nie będę się przy nich za­trzy­my­wał. Chcę tylko przy­po­mnieć, że jest rok 1967, tej je­sieni skoń­czy­łem czter­na­ście lat i słu­cham mię­dzy in­nymi Ma­gi­cal My­stery Tour, a za­dzi­wia mnie szcze­gól­nie I’m the Wal­rus. Dla­tego mię­dzy Rid­de­rvolds gate a Pi­le­stre­det po­tra­fią się po­ja­wić na przy­kład ta­kie strofki: „Czy kie­dy­kol­wiek wspi­na­łeś się na ra­tusz, my­śląc jak plu­jąca ja­dem ko­bra i pę­ka­jąc ze śmie­chu? Sie­dzisz na czubku masztu, wy­daje ci się, że głowa ci utknęła. Cały czas umie­rasz”. To było szczere, ale prawdę pi­szę do­piero, gdy ukła­dam wiersz o ze­gar­mi­strzach na Dram­men­sve­ien: „Kiedy wi­dzę / jed­no­cze­śnie dwa ze­gary / które po­ka­zują różną go­dzinę / za­czy­nam się bać / Czy to ja / źle cho­dzę?”. Tu je­stem tak bli­sko wła­snego głosu, jak to tylko moż­liwe. Wszystko, co na­pi­sa­łem póź­niej, jest je­dy­nie roz­sze­rze­niem pola na­szki­co­wa­nego przez te li­nijki. Dla­tego wła­śnie ten wiersz musi być drzwiami, które mogę otwo­rzyć i wejść do hi­sto­rii mo­jej babci.

 
Wesprzyj nas