Szklany ogród” to pełna emocji, uczyć i przeżyć empatyczna opowieść o dojrzewaniu w czasach transformacji ustrojowej, która wybudziła Mołdawię – tak jak inne kraje byłego Związku Radzieckiego – z letargu i wprowadziła ją na wąskie koleiny dążeń do wolności.


Czy imię Łastoczka (po ros. Jaskółka) nadane głównej bohaterce przez jej nową mamę przyniesie dziewczynce wykupionej z wiejskiego sierocińca spodziewaną odmianę losu? Czy spełnią się jej marzenia? Czy wreszcie będzie mogła komuś zaufać?

To właśnie z perspektywy nastolatki pełnej ostrożnej nadziei poznajemy Mołdawię w okresie schyłku imperium sowieckiego i w początkowych latach transformacji postkomunistycznej, we wszystkich krajach bloku wschodniego, stojącej pod znakiem chaosu, niepewności, strachu oraz niespełnionych oczekiwań, szczególnie widocznych w przypadku młodej − i dla wielu nieoczywistej − państwowości mołdawskiej miotającej się pomiędzy nostalgią za czasami Związku Radzieckiego a podszytym nieufnością ciążeniem ku Rumunii i pełnymi wahań aspiracjami niepodległościowymi.

Ten dramatycznie skomplikowany węzeł relacji i współzależności znajduje odzwierciedlenie w wątku rywalizacji między żywiołami języków rumuńsko-mołdawskiego uznawanego za plebejską mowę, i rosyjskiego, którym posługuje się miejska elita. Pierwszego z nich bohaterka nauczyła się w domu dziecka, a drugi ma się stać jej przepustką do lepszego życia.

Dzięki tak skonstruowanej narracji zostajemy wciągnięci w pełną emocji, uczyć i przeżyć opowieść o dojrzewaniu w trudnych czasach transformacji ustrojowej. A wyrafinowana forma literacka, w której zaciera się granica między poezją a prozą, sprawia, że nie możemy pozostać obojętni wobec tej historii.

Tatiana Ţîbuleac (ur. 1978 roku w Kiszyniowie) − mołdawsko-rumuńska pisarka i dziennikarka. Studiowała na Wydziale Dziennikarstwa i Komunikacji Państwowego Uniwersytetu Mołdawskiego. Pracowała jako reporterka, redaktorka i prezenterka w PRO TV Chișinău. Zaangażowana w działalność UNICEF-u. Od 2008 roku mieszka w Paryżu. Zadebiutowała w 2014 roku zbiorem opowiadań Fabule Moderne (Opowieści współczesne). W 2017 roku ukazała się jej pierwsza powieść Lato, gdy mama miała zielone oczy, za którą otrzymała nagrodę Związku Pisarzy Mołdawskich, nagrodę rumuńskiego magazynu literackiego „Observator Cultural” oraz Nagrodę Licealistów przyznawaną na Międzynarodowym Festiwalu Literatury i Tłumaczeń FILIT w Jassach. Jej druga powieść, Grădina de sticlă (Szklany ogród) została w 2019 roku wyróżniona Europejską Nagrodą Literacką.

Tatiana Țîbuleac
Szklany ogród
Przekład: Kazimierz Jurczak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Książkowe Klimaty
Premiera: 13 września 2023
 
 

1

Przy­cho­dzę na świat w nocy, mam sie­dem lat. Mówi, że wzię­łaby mnie na ręce, ale ręce ma za­jęte. Z góry pada świa­tło nie­bie­skiej lampy ko­ły­szą­cej się na drze­wie. Od­chy­lam głowę i wi­dzę ją do­kład­nie: jest okrą­gła jak nie­po­kro­jony bo­che­nek chleba. Idziemy przez Bramę mia­sta przy­po­mi­na­jącą wnę­trze ka­mien­nego żo­łądka. Wi­docz­nie tak jest w mie­ście, my­ślę so­bie. Ulica scho­dzi w dół, cały czas w dół. Stopy brną w zlo­do­wa­cia­łym śniegu, ulica się zwęża. Uchyla kie­szeń palta dla mo­jej dłoni, że­bym się nie po­śli­zgnęła. I że­bym mo­gła roz­glą­dać się do­koła i pa­trzeć na te wszyst­kie wspa­nia­ło­ści! Są­czące się świa­tło. Niebo ze spa­da­ją­cymi gwiaz­dami. Bloki, bloki, bloki. Ża­den nie wię­cej niż czte­ro­pię­trowy i ża­den z nie wię­cej niż czte­rema klat­kami scho­do­wymi. Jej kie­szeń jest pod­bita fu­trem, pa­znok­cie za­czy­nają pło­nąć ży­wym ogniem. W oknach wi­dać, jak do­brze so­bie żyją małe lu­dziki. Ty­siące roz­świe­tlo­nych kwa­dra­tów. Jedni obok dru­gich, jedni na dru­gich. Ci na dole trzy­mają na ra­mio­nach resztę. Ależ są silni. Pies – nie­bie­ski – idzie za nami, zo­sta­wia­jąc małe ślady. W mie­ście wszystko jest czwór­kowe i nie­bie­skie, my­ślę so­bie. I że­bym nie zo­stała z tyłu, ni­gdy prze­nigdy z tyłu. Przy­sta­jemy obok ogro­dze­nia. Za­kroj głaza i za­bud’ wsio[1]. Nie ro­zu­miem i za­po­mi­nam w na­stęp­nej se­kun­dzie.

2

Ta­mara Paw­łowna mó­wiła nań nasz męż­czy­zna i nie zda­rzyło się, by prze­cho­dząc obok, nie po­roz­ma­wiała z nim jak z ży­wym. Dłu­gie jak pieśń jest na­sze ogro­dze­nie, Ogro­dze­nie dużą li­terą. Na­sza siła, nasz go­łub­czik[2]. Jego się chwy­ta­ły­śmy, wra­ca­jąc do domu z obo­la­łymi ra­mio­nami i ośli­nio­nymi dłońmi. Obok niego ku­ca­ły­śmy spo­cone, żeby uspo­koić drże­nie ciała. Tu naj­czę­ściej pła­ka­ły­śmy. Albo śmia­ły­śmy się gło­śno, od serca, jak wrony zi­mową porą. „Ile du­szy w ta­kim że­la­stwie!”, mó­wiła za każ­dym ra­zem, a ja jej wie­rzy­łam na słowo. Nie było bo­wiem na świe­cie rze­czy, któ­rej Ta­mara Paw­łowna nie wie­dzia­łaby naj­le­piej. Po la­tach, gdy za­sta­łam je prze­żarte rdzą, z prę­tami przy­po­mi­na­ją­cymi po­ła­mane że­bra, pła­ka­łam, jakby mi ktoś bli­ski umarł. Trudno jest za­bić że­lazo, ale je­śli bar­dzo tego chcesz, da się.
Z ma­łego wznie­sie­nia, które było na­szym Eve­re­stem, po­dwórko wi­dzia­ły­śmy jak na dłoni. Wi­dać było kasz­tan z ga­łę­ziami w kształ­cie okrętu i Puł­kow­nika wśród kwia­tów. Poza tym ra­kietę z błysz­czącą czer­woną iglicą i czte­ro­miej­scowy sa­mo­lot, w któ­rego okien­kach tkwiły cztery ja­sno­włose głowy i pu­co­ło­wate dzie­cięce twa­rze. I bia­ło­sine prze­ście­ra­dła po­wie­wa­jące na sznur­kach, ska­mie­niałe od kroch­malu. Wi­dać było Szu­roczkę na bal­ko­nie, jak dra­pie się po no­dze szczotką do czysz­cze­nia dy­wa­nów. I Paw­lika, który się nie ba­wił, tylko stał. Można też było do­strzec przez szyby w oknach ma­sywne syl­wetki ko­biet w su­kien­kach w pa­ski, obo­wiąz­kowo w pa­ski, które koń­czyły go­to­wać i sma­żyć. Bellę Iza­akownę i Rozę z bio­drami w kształ­cie gruszki sto­jące na środku ulicy i szep­czące so­bie coś do ucha. Se­krety, za­wsze se­krety. Za­chara An­to­no­wy­cza z jedną ręką, która mu zo­stała, tro­skli­wie do­ty­ka­jącą or­deru. Zgu­bić or­der straszna rzecz, a jaki wstyd! Wszy­scy, ab­so­lut­nie wszy­scy tam byli. Brzydka Ma­rina, pi­jany Lion­czik. I Eka­te­rina z twa­rzą jak tar­cza księ­życa. Wszyst­kie na­sze ludz­kie sprawy pod szklaną przy­krywką. W tych krót­kich jak mgnie­nie oka chwi­lach, ośle­pia­ją­cych ni­czym błysk lu­sterka, czu­ły­śmy się nad wy­raz szczę­śliwe. Z uwagi na nich wszyst­kich ra­zem wzię­tych i każ­dego z osobna. Z uwagi na nich, z uwagi na nas, z uwagi na jesz­cze je­den dzień, w któ­rym mia­ły­śmy do­kąd wra­cać. „Mieć swoje miej­sce wśród lu­dzi to nie­mała rzecz”, mó­wiła Ta­mara Paw­łowna, która wie­działa. Wie­działa o rze­czach i lu­dziach, wie­działa wię­cej, niż mo­gła unieść.
Mię­dzy ogro­dze­niem a miesz­ka­niem była jesz­cze jedna do­lina do prze­by­cia. Dwa­dzie­ścia kro­ków doj­rza­łej ko­biety i trzy­dzie­ści dwa ma­łej ko­bietki. Sta­wia­łam je ostroż­nie i bez po­śpie­chu, zwłasz­cza bez po­śpie­chu, żeby ni­czego nie po­tłuc na ostat­nich me­trach. Po­tem wi­dzieli nas już wszy­scy. „Idą szklarki”, szep­tały Ży­dówki, ale ten ich szept każdy sły­szał, bo u Ży­dów nie ma szeptu. I wszystko było ja­sne. Po tych sło­wach, które brzmiały jak wy­rok, nic już nie dało się zro­bić. Nasz drogi sercu dzień po­woli się koń­czył, cho­ciaż da­ły­by­śmy dużo pie­nię­dzy, żeby tro­chę się wy­dłu­żył, żeby nas jesz­cze nie wy­pusz­czał z ra­mion. Pa­trzy­ły­śmy na ostat­nie po­drygi jego jesz­cze cie­płego ciała, z tym wszyst­kim, co nam przy­niósł, czym się z nami po­dzie­lił, ma­jąc wra­że­nie, że sto­imy na za­cza­ro­wa­nym pe­ro­nie, skąd można je­dy­nie od­je­chać. „Idą szklarki!”, to był ko­niec. My by­ły­śmy koń­cem.

3

Ża­den inny po­ra­nek nie był jak ten pierw­szy, kiedy obu­dzi­łam się w jej łóżku. Spa­łam do­kład­nie po­środku, jak farsz w pie­rogu. Gdy­by­śmy spały w po­przek, obok mnie zmie­ści­łoby się jesz­cze pięć ta­kich dziew­czy­nek, jak cu­kierki owi­nięte w sze­lesz­czący pa­pie­rek, za­nim tra­fią do czy­ichś ust. W in­ter­na­cie mia­łam tylko koc. Mój śmier­dział my­szami, ale zda­rzało się go­rzej. Wo­kół mnie pełno było od­bla­sków świa­tła, ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam. Świe­ciły krze­sła, na­wet ściany. W oknie – nowy świat. Ga­łąź ma­jąca kształt dziw­nego zwie­rzę­cia z kul­kami jak ko­rale. Niebo wy­peł­nione ko­ro­nami drzew i pta­kami. Głos bie­gnący w moją stronę, ty pro­snu­łas’?[3], tra­fił, otwo­rzył mnie ni­czym klucz, zna­lazł miej­sce po le­wej stro­nie, mię­dzy że­brami. Wsta­łam z łóżka, ma­jąc mamę. Ja­kież zdzi­wie­nie, że już nie je­stem sie­rotą, jaki strach, że w se­kun­dzie znowu mogę nią zo­stać. Ła­stocz’ka[4], tak do mnie po­wie­działa i tak bę­dzie mnie od­tąd na­zy­wać.
Ja­dłam trzy razy z rzędu i na­de­szło po­łu­dnie. Jej her­bata miała za­pach, chleb miał ma­sło, a ma­sło – miód. Od nad­miaru je­dze­nia roz­bo­lało mnie po le­wej stro­nie. Pło­mień pa­lą­cego się gazu przy­po­mi­nał nie­bie­ski ne­nu­far. Z ra­dia do­bie­gało: lu­bow’, lu­bow’, lu­bow’[5]. Ta­mara Paw­łowna słu­chała, lekko się uśmie­cha­jąc, cie­pło na­peł­niło po­kój. Opro­wa­dziła mnie po miesz­ka­niu i zro­bił się wie­czór. Tam­ten dzień no­szę ze sobą wszę­dzie. Nie zna­la­złam po­dob­nego za­spo­ko­je­nia ani w pie­nią­dzach, ani w mi­ło­ści. Nikt nie chciał mnie bar­dziej. Na­wet wy.

 

 
Wesprzyj nas