Nowe, poprawione wydanie debiutanckiej powieści Przemysława Piotrowskiego. Rok 1943, Góry Sowie. W trakcie nazistowskiego projektu „Riese” (Olbrzym) dochodzi do przerażającego wydarzenia.


Dwa lata po II wojnie światowej brytyjski marine z grupą najlepszych komandosów zostaje wysłany na Antarktydę, gdzie cudem udaje mu się przeżyć.

Czasy obecne. W okolicy norweskiej stacji Troll na Ziemi Królowej Maud dochodzi do spektakularnego odkrycia, zaś w Oslo zamordowany zostaje ceniony pracownik naukowy.

Tymczasem w ręce młodego dziennikarza z Polski trafiają nazistowskie dokumenty, które jego dziadek dzień przed śmiercią znalazł w kompleksie „Olbrzyma”. Wnuk postanawia rozwiązać zagadkę.

Odkrywane fakty stają się coraz bardziej szokujące i niebezpieczne. Mężczyzna wplątuje się w walkę bezwzględnych wywiadów, a każdy kolejny krok prowadzi do rozwiązania mrocznej tajemnicy, która może zmienić świat w prawdziwe piekło…

Przemysław Piotrowski
Kod Himmlera
Wydawnictwo Czarna Owca
wydanie 2
Premiera w tej edycji: 26 lipca 2023
 
 


OD AUTORA

Wiele pisa­rek i pisa­rzy wsty­dzi się swo­jego debiutu. Ja nie! Cho­ciaż muszę przy­znać, że gdy po pra­wie dzie­się­ciu latach zaj­rza­łem do pliku o nazwie „Kod Him­m­lera”, to zazgrzy­tały mi zęby. Czy to ten sam Pio­trow­ski? Czy to naprawdę ja napi­sa­łem?
Pamię­tam, że sie­dzia­łem nad kla­wia­turą i kom­bi­no­wa­łem, co zro­bić… Nie doty­kać? Prze­pi­sać całą książkę zda­nie po zda­niu? Zapy­ta­łem Was nawet o to w jed­nym z postów. Więk­szość odpo­wie­dzi spro­wa­dzała się do tego, żeby wzno­wić w iden­tycz­nej wer­sji. Uzna­łem, że do tego dopu­ścić nie mogę, bo choć fabu­lar­nie do tej pory nie mam sobie nic do zarzu­ce­nia, to jed­nak z per­spek­tywy czasu styl i wyko­na­nie mogłem oce­nić co naj­wy­żej dosta­tecz­nie. Uwierz­cie, że czy­ta­jąc nie­które fiku­śne kon­struk­cje, momen­tami rwa­łem sobie włosy z głowy. Po dłuż­szym namy­śle posta­no­wi­łem, że zacho­wam debiu­tancki kli­mat, ale deli­kat­nie popra­wię nar­ra­cję i styl. Tak, żeby­ście poczuli, że to młody Pio­trow­ski, ale zara­zem dało się tę książkę czy­tać bez wra­że­nia, że jej autor cof­nął się w roz­woju lite­rac­kim.
Z Kodem Him­m­lera łączy mnie wiele wspo­mnień. Naj­waż­niej­sze to naro­dziny mojego pierw­szego dziecka. Dziś Kuba ma już osiem lat, a ja czwórkę z przodu. Czas pły­nie, a ja od tam­tej pory napi­sa­łem trzy­na­ście powie­ści i mogę uczci­wie przy­znać, że speł­niam swoje marze­nia. A droga do nich, z róż­nych wzglę­dów, wcale nie była usłana różami. Dla­tego ta książka ma i zawsze będzie mieć szcze­gólne miej­sce w moim sercu. Kod Him­m­lera pozwo­lił mi uwie­rzyć, że warto wal­czyć i nawet jeśli ktoś rzuca ci kłody pod nogi, nie pod­da­wać się i przeć do przodu. Dziś jestem tu, gdzie jestem, ale zdaję sobie sprawę, że przede mną jesz­cze długa droga. Gdzie będę za następne dzie­sięć lat? Nie wiem i nie chcę wie­dzieć, bo ta droga byłaby nie­wy­obra­żal­nie nudna.
Chciał­bym tym razem, oczy­wi­ście poza naj­bliż­szą rodziną, podzię­ko­wać głów­nie Wam, dro­gie Czy­tel­niczki i Czy­tel­nicy. Za to, że kie­dyś uwie­rzy­li­ście w debiu­tanta i kupi­li­ście moją książkę. Za to, że dali­ście mi nadzieję i kre­dyt zaufa­nia, że dalej ze mną jeste­ście i czy­ta­cie moje powie­ści. Jesz­cze raz dzię­kuję Wam za to bar­dzo, bar­dzo mocno. Wasze wspar­cie nie­ustan­nie moty­wuje mnie do cięż­kiej pracy, nauki, popra­wia­nia warsz­tatu i walki o marze­nia. Dzię­kuję rów­nież wszyst­kim pra­cow­ni­kom Wydaw­nic­twa Czarna Owca, któ­rzy są abso­lut­nie fan­ta­styczni i umoż­li­wiają mi roz­wój. Kła­niam się także przy­ja­cio­łom i wszyst­kim tym, któ­rzy wspie­rają mnie w dąże­niu do osią­ga­nia kolej­nych, cza­sem wyda­wa­łoby się nie­re­al­nych celów. Naj­moc­niej Wam wszyst­kim dzię­kuję.
W przy­szłym roku pla­nuję wzno­wie­nie mojej dru­giej powie­ści – Drogi do pie­kła. A póź­niej? Jest jedna rzecz, która wciąż sie­dzi mi z tyłu głowy…
Tym­cza­sem nie żegnam się na długo, bo już wkrótce na półki księ­gar­skie trafi drugi tom przy­gód Luty Kara­biny. A jeśli szczę­ście dopi­sze, to pod koniec roku posta­ram się spra­wić Wam duuużą nie­spo­dziankę…
A teraz życzę Wam dobrej i emo­cjo­nu­ją­cej lek­tury.
Trzy­maj­cie się, do zoba­cze­nia!

Prze­my­sław Pio­trow­ski
Zie­lona Góra, 5 kwiet­nia 2023 roku

PROLOG

SIEĆ BUN­KRÓW OLBRZYM,
Góry Sowie, oku­po­wana Pol­ska, 12 stycz­nia 1943 roku

Obudziły go krzyki za ścianą.
Nic nowego. To kole­dzy wydzie­rali się, poga­nia­jąc więź­niów. Żydów, Pola­ków, Rosjan i wszel­kiej maści pod­lu­dzi, któ­rych nie zno­sił tak samo jak tej dzia­dow­skiej roboty. Przez to robac­two musiał tu gnić już siódmy mie­siąc i naprawdę rzadko widział świa­tło sło­neczne. Ostatni raz w Boże Naro­dze­nie, gdy razem z pozo­sta­łymi żoł­nie­rzami wyszli z bun­kra i przy­ozdo­bili jeden z pobli­skich świer­ków. Powie­sili łyżki, widelce, a nawet kilka praw­dzi­wych nie­miec­kich bom­bek, które jakiś waż­niak przy­wiózł w przy­dziale na święta. Na świeczki zabra­kło, więc przy­wią­zali do gałą­zek zapal­niczki, ale i tak przez chwilę poczuł się jak w domu. Dostali też dodat­kowe por­cje jedze­nia, bonu­sowy kar­ton papie­ro­sów i po butelce pol­skiej wódki, a że kilku z jego kole­gów wybrało się na polo­wa­nie, to wigi­lijna kola­cja zamie­niła się w praw­dziwą ucztę. Razem śpie­wali kolędy, w tym jego uko­chaną Stille Nacht. Jej echo wra­cało odbite od pobli­skich skał i gęstej ściany świer­kowo-buko­wego lasu, przy­kry­tego grubą war­stwą bia­łego puchu, nada­jąc tej chwili nie­za­po­mniany kli­mat. Było tak pięk­nie, że nawet poczę­sto­wał jed­nego z wra­ca­ją­cych do kopalni Pola­ków papie­ro­sem. Chwila sła­bo­ści? Nie, ni­gdy w sto­sunku do tych zwie­rząt. Oni mieli zapra­co­wać na przy­szłość jego i jego rodziny, żony Ewy oraz trójki dzieci – czte­ro­let­niej Ingi, sze­ścio­let­niego Franza i dzie­się­cio­let­niego Alberta. Dla­czego poczę­sto­wał więź­nia tym papie­ro­sem? Sam tego nie wie­dział. Może dla­tego, że i zapchlo­nemu kun­dlowi cza­sem należy się kość. Cho­ciaż w Wigi­lię.
Ogar­nął wzro­kiem wykute kilo­fami pomiesz­cze­nie. Przy­po­mi­nało jamę jakie­goś pier­wot­nego czło­wieka. Ile to razy już je widział i ile jesz­cze będzie musiał? Cza­sem myślał, że lepiej byłoby poje­chać na front. Przy­naj­mniej mógłby codzien­nie oglą­dać słońce. A tu? Zimne, mokre, ską­pane w wiecz­nym pół­mroku lub cał­ko­wi­tej ciem­no­ści skały, prze­ni­kliwy chłód, woń potu, uryny i gni­ją­cych na ciele mun­du­rów. Słabe świa­tło żół­tych jarze­nió­wek tylko gdzie­nie­gdzie roz­świe­tlało surowe wnę­trza, w tym jego skromny, dzie­lony z innymi żoł­nie­rzami pokoik dwa na trzy metry, rów­nie odpy­cha­jący, jak poży­teczny, gdy czło­wiek potrze­bo­wał odpo­czynku. Można było zamknąć drzwi i choć na parę godzin zapo­mnieć o całym tym popie­przo­nym świe­cie.
Pod­niósł się, prze­tarł oczy i ochla­pał twarz zimną wodą z wia­dra sto­ją­cego przy jego pro­wi­zo­rycz­nym łóżku. Spoj­rzał na zega­rek, na któ­rego zapa­ro­wa­nej tar­czy ledwo było można dostrzec wska­zówki. Trzy­na­sta dwa­dzie­ścia sie­dem. Do pięt­na­stej zostało ponad pół­to­rej godziny, ale wie­dział, że jak już się obu­dził, to raczej nie zaśnie. Chwy­cił mau­sera i zapiął mun­dur na ostatni guzik. Mimo braku ter­mo­me­tru nie miał wąt­pli­wo­ści, że tem­pe­ra­tura pew­nie nie­wiele prze­kra­cza zero stopni. Przez ostat­nie dni, gdy na zewnątrz pano­wały ponad­dwu­dzie­sto­stop­niowe mrozy, nawet ich nie­miecki sys­tem ogrze­wa­nia nie dawał rady. Było bar­dzo zimno.
Głosy się nasi­liły. Szybko sko­ja­rzył wła­ści­ciela tego naj­bar­dziej dono­śnego. Nale­żał do Hel­muta Grie­sena, z któ­rym lubił gry­wać w pokera i któ­rego nie­mal zawsze ogry­wał. Żoł­dak pocho­dził ze wsi pod Duis­bur­giem i sta­no­wił kla­syczny przy­kład para­no­ika i sady­sty, a do tego był poryw­czy, bły­ska­wicz­nie się dener­wo­wał i uwiel­biał wyży­wać na więź­niach. Kato­wał ich cza­sem na śmierć i pew­nie lepiej nada­wałby się do zwy­kłego obozu niż tu, gdzie ludz­kie życie, choćby naj­bar­dziej podłe, trzeba było sza­no­wać. Kie­dyś nawet obcięto mu żołd, gdy zatłukł jakie­goś Polaka. Facet wyraź­nie miał pecha, bo Hel­mut krótko wcze­śniej prze­grał rów­no­war­tość tygo­dniówki, więc wyła­do­wał na nim swoją fru­stra­cję. Walił go pałką po całym ciele, potem kolbą kara­binu, bo wię­zień popro­sił o szklankę wody. Ponie­waż ten wciąż nie chciał wyzio­nąć ducha, Grie­sen usiadł na nim okra­kiem, wziął kawa­łek skały i z całej siły gruch­nął nim w głowę bie­daka. Trzask miaż­dżo­nej czaszki odbił się wów­czas echem w całym kory­ta­rzu, potem nastała gro­bowa cisza. Hel­mut długo sie­dział na tru­pie Polaka, pró­bu­jąc zła­pać oddech, spo­cony, wście­kły. W końcu wstał, otrze­pał mun­dur i zapa­lił papie­rosa. Mocno się zacią­gnął i gdy tylko odwró­cił głowę, został potęż­nie spo­licz­ko­wany przez majora Schückera, na oczach kilku innych więź­niów, co dotknęło go jesz­cze bar­dziej. Obcięto mu żołd i stra­cił prze­pustkę, którą miał dostać za nie­cały tydzień.
W Olbrzy­mie ceniono każde życie, tu liczyła się praca. A jak nie było ludzi do pracy, to ta szła wol­niej. Ofi­ce­ro­wie wie­dzieli o tym i pil­no­wali, aby bez sensu nie tra­cić siły robo­czej. Krzepki wię­zień bywał kar­miony lepiej niż sze­re­gowi żoł­nie­rze, co lubią­cego sobie pod­jeść Hel­muta mocno iry­to­wało, a cza­sem dopro­wa­dzało do szału, i czę­sto mścił się za to w każdy moż­liwy spo­sób. Wyzy­wa­jąc, poni­ża­jąc, bijąc za naj­mniej­sze prze­wi­nie­nie, cza­sem ot tak, dla zasady. Po pro­stu. Bo lubił.
Oli­ver nie miał takich skłon­no­ści. Nie był sady­stą. Ojciec, Wil­helm Wie­se­mann, uczył go od zawsze, że dobry żoł­nierz wyko­nuje roz­kazy. Nie robi nic ponad to. I on je wyko­ny­wał. Nie żeby spe­cjal­nie żało­wał tych pro­sta­ków ze wschod­nich rubieży Europy czy tym bar­dziej ohyd­nych żydow­skich szkod­ni­ków. Nie czuł jed­nak potrzeby, żeby mar­no­wać siły na poni­ża­nie czy bicie. Oni mieli pra­co­wać na jego wspa­niały naród, na jego rodzinę i dzieci.
– Ty podła żydow­ska świ­nio! – usły­szał głos Hel­muta, który wymie­rzał razy jed­nemu z więź­niów w głębi tunelu. W ruch znów poszła kolba kara­binu. – Wsta­waj, ty kupo żydow­skiego gówna! I spró­buj jesz­cze raz to upu­ścić, to zatłukę na śmierć!
Oli­ver wychy­lił się ze swo­jej klitki i poświe­cił latarką. Wię­zień klę­czał, chro­niąc rękami kark. Wia­domo, co to za jeden. Numer 1999. Łatwy do zapa­mię­ta­nia, także dla Hel­muta, który upodo­bał go sobie i kar­cił przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Wyglą­dało to tro­chę komicz­nie, bo gdyby ten Żyd sta­nął z Grie­se­nem do walki na pię­ści, zmió­tłby go jed­nym mach­nię­ciem swo­jej wiel­kiej graby. Prze­wyż­szał go o głowę, miał ponad sto dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, przy nie­ca­łych stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu Hel­muta. W barach był potężny jak tur. Oli­ver nie miał wąt­pli­wo­ści, że gdyby chciał, jedną ręką wbiłby Grie­sena w zie­mię. Ale wła­śnie takich ten sady­styczny straż­nik lubił kato­wać naj­bar­dziej, pew­nie lecząc się z kom­pleksu niż­szo­ści, bo cho­ciaż Hel­mut był sym­pa­tycz­nym kolegą, to momen­tami nawet jego potra­fił dopro­wa­dzić do szew­skiej pasji.
– Daj mu wstać, bo znów stra­cimy czło­wieka i obe­tną ci żołd! – krzyk­nął Oli­ver. – A chcę jesz­cze w tym tygo­dniu wygrać od cie­bie parę marek – dodał z prze­ką­sem.
– Nie masz szans. Tym razem osku­bię cię do golasa – odburk­nął Grie­sen, się­ga­jąc po paczkę naj­po­pu­lar­niej­szych w sze­re­gach Wehr­machtu papie­ro­sów marki Juno. Pozwo­lił więź­niowi pod­nieść się z kolan, zapa­lił. – Ale temu szkod­ni­kowi się nale­żało. To bar­dzo cenny i ważny ładu­nek. Dosta­li­śmy roz­kaz znieść go aż do pią­tego poziomu, gdzie mają ode­brać go… no wiesz…
Wie­dział. Zaraz po Nowym Roku przy­je­chał tu spe­cjalny oddział SS. Ni­gdy wcze­śniej nie widział tak wyso­kich rangą dygni­ta­rzy par­tyj­nych. Podobno był nawet sam Führer, ale Oli­ver i więk­szość bliż­szych mu kole­gów go nie widzieli. Zauwa­żył nato­miast innych, w tym Hauptsturmführera Ern­sta Schäfera oraz samego Reichsführera Hein­ri­cha Him­m­lera – prawą rękę uko­cha­nego wodza Adolfa Hitlera. Ich poja­wie­nie się w oto­cze­niu kil­ku­na­stu innych człon­ków NSDAP wzbu­dziło wów­czas w Olbrzy­mie spore zamie­sza­nie, tym bar­dziej że część przy­by­łych na pewno nie była żoł­nie­rzami, raczej jakimś typem naukow­ców czy kimś w tym rodzaju. Wywnio­sko­wał tak po tym, jak byli opro­wa­dzani po bun­krze, jak ana­li­zo­wali oto­cze­nie, jak ofi­ce­ro­wie tłu­ma­czyli im zalety tej nie­skoń­czo­nej sieci tuneli. I nie nosili kla­sycz­nych mun­du­rów SS, tylko takie, któ­rych dokład­nie nie potra­fił skla­sy­fi­ko­wać, w każ­dym razie na pewno nie nale­żały do zawo­do­wych żoł­nie­rzy, tego jed­nego był pewien. Kim jed­nak byli, ni­gdy się nie dowie­dział, choć zaczęły krą­żyć plotki, tyle że zaraz major Schücker zaka­zał wszyst­kim roz­ma­wiać na ten temat i on, jako dobry sze­re­gowy, po pro­stu posłu­chał roz­kazu.
Przyj­rzał się bli­żej wiel­kiej, dębo­wej, wzmac­nia­nej sta­lo­wymi pły­tami skrzyni, którą nio­sło, jak szybko poli­czył, aż dwu­na­stu więź­niów. Sły­szał, że trans­port podob­nej odby­wał się w dzień przy­jazdu naj­wyż­szych dygni­ta­rzy Rze­szy, ale wtedy pech chciał, że trzy­mał wartę w innej czę­ści bun­kra. Pod­szedł bli­żej. Miała pra­wie trzy metry dłu­go­ści, ponad pół­tora sze­ro­ko­ści i wyso­ko­ści, może nawet wię­cej, ale w pół­mroku trudno było jed­no­znacz­nie oce­nić jej wymiary. Więź­nio­wie tasz­czyli ją na kil­ku­me­tro­wych sta­lo­wych rurach, a gdy zbli­żyli się do kolej­nej słabo żarzą­cej się lampy i świa­tło zaczęło powoli obej­mo­wać skrzy­nię swoim bla­skiem, jego oczom uka­zał się czarny, wzo­ro­wany na sym­bolu rzym­skich legio­nów orzeł trzy­ma­jący w szpo­nach wie­niec, wewnątrz któ­rego znaj­do­wała się swa­styka. Na wierz­chu wid­niała świeżo przy­bita pie­częć, a na niej wiel­kimi lite­rami zazna­czono „ści­śle tajne”; taki sam napis widział dziś rano, gdy pod koniec zmiany natknął się na Petera Neu­manna. Kom­pan pro­wa­dził czwórkę więź­niów z podobną, choć sporo mniej­szą skrzy­nią. Jakie­kol­wiek pyta­nia o to, co może się znaj­do­wać w środku, nie miały więk­szego sensu, więc Oli­ver posta­no­wił tego nie roz­trzą­sać i się­gnął po paczkę papie­ro­sów.
– Windą zje­dzie­cie co naj­wy­żej do trze­ciego poziomu – zwró­cił się do Hel­muta. – Potem znów czeka was pra­wie pół­ki­lo­me­trowy spa­cer, więc daj im tro­chę odsap­nąć – dodał, wcale nie kie­ru­jąc się lito­ścią wobec wycień­czo­nych więź­niów, a jedy­nie tro­ską o to, aby ładu­nek dotarł do celu w nie­tknię­tym sta­nie.
– Odsapną, gdy doniosą – odburk­nął Grie­sen.
– Droga do kolej­nej windy jest już łatwa, ale tu, za zakrę­tem, uwa­żaj. Za rogiem jest tro­chę stromo i śli­sko. Sprawdź, czy wszy­scy mają dobre buty – ostrzegł Oli­ver, grze­biąc w prze­past­nych kie­sze­niach mun­duru. W końcu odna­lazł paczkę zapa­łek i przy­pa­lił papie­rosa.
– To zwie­rzęta. Należy tylko dobrze ich wytre­so­wać, a będą cho­dzić jak w zegarku, nawet bez butów. – Grie­sen wykrzy­wił usta w gry­ma­sie pogardy. – Dadzą radę, w prze­ciw­nym razie będę z nich pasy darł. Sły­sze­li­ście, zapchlone sukin­syny?! – wydarł się do nio­są­cych skrzy­nię więź­niów, ale ci nie zare­ago­wali.
– Dobra, dobra. Bądź­cie ostrożni – mruk­nął Oli­ver, usu­wa­jąc się z drogi i prze­pusz­cza­jąc więź­niów z cięż­kim ładun­kiem.
Już chciał się cof­nąć do swo­jej komórki, aby odle­żeć pozo­stałe pół­to­rej godziny do czasu swo­jej warty, gdy nagle poczuł dziwną woń. Zde­cy­do­wa­nie nie­przy­jemny zapach, jakby odcho­dów zmie­sza­nych z czymś trud­nym do zde­fi­nio­wa­nia. Skrzy­wił się, ale posta­no­wił, że nie jest to kwe­stia, nad którą powi­nien się zasta­na­wiać w wol­nym cza­sie, więc klep­nął idą­cego za więź­niami Hel­muta, kiw­nął głową dwóm innym straż­ni­kom i wró­cił do swo­jej ska­li­stej klitki.
Usiadł na łóżku, spoj­rzał na zega­rek, oparł mau­sera o ścianę i poło­żył się na łóżku. Okrył się kocem i zamknął oczy z nadzieją, że mimo prze­szy­wa­ją­cego zimna uda mu się zdrzem­nąć. Z lek­kiego pół­snu wyrwała go seria nie­po­ko­ją­cych dźwię­ków. Otwo­rzył powieki, nasłu­chu­jąc. Hałasy nio­sły się z głębi tunelu, być może nawet z niż­szego poziomu. Meta­liczne, dono­śne, ni­gdy takich nie sły­szał. Wtedy roz­legł się trzask pęka­ją­cego drewna.
Pomy­ślał, że ten debil Grie­sen pew­nie znów zlał któ­re­goś z więź­niów, a ci upu­ścili ładu­nek, który mógł się roz­trza­skać o skały. Nie­chęt­nie się­gnął po mau­sera i już miał wyjść na kory­tarz, gdy z głębi tunelu poniósł się prze­raź­liwy wrzask dobie­ga­jący z kil­ku­na­stu gar­deł. Sta­nął jak wryty, bo nagle zdał sobie sprawę, że sły­szy coś jesz­cze. Dziwny dźwięk, przez który ska­mie­niał. Pomimo niskiej tem­pe­ra­tury na skro­nie wystą­piły mu kro­ple potu. Stał i nasłu­chi­wał. Roz­le­gły się strzały, a potem znów to coś, czego nawet nie chciał sobie wyobra­żać.
Nastała cisza. Sekundy cią­gnęły się jak minuty, a on dalej tkwił nie­ru­chomo jak słup soli. Zdał sobie sprawę, że się modli. Wtedy usły­szał kroki. Szyb­kie, paniczne. Ktoś biegł tune­lem w jego stronę. I znowu to coś. Coś, o czym nawet bał się myśleć. Wtem krzyk zastą­piło prze­cią­głe chark­nię­cie i jakby gul­go­ta­nie, dźwięk, który sły­szał już wiele razy. Odgłos czło­wieka, któ­remu kula roze­rwała płuca i który zaczyna topić się we wła­snej krwi. Potem trzask, dokład­nie taki jak wtedy, gdy Hel­mut zmiaż­dżył kamie­niem czaszkę temu Pola­kowi. I znów cisza. Tak doj­mu­jąca, że sły­szał bicie wła­snego serca.
A potem usły­szał coś tak ohyd­nego i prze­ra­ża­ją­cego, że jego umysł, choć oswo­jony z wojen­nymi doświad­cze­niami, nie był w sta­nie tego przy­swoić. Prze­łknął ślinę, bo mię­śnie nóg odmó­wiły mu posłu­szeń­stwa. Chciał znik­nąć, po pro­stu zapaść się pod zie­mię, a naj­le­piej prze­nieść w inne miej­sce. Do sie­bie, do rodzin­nego domu pod Mag­de­bur­giem, gdzie zawsze czuł się bez­piecz­nie i gdzie cze­kali na niego żona i trójka uko­cha­nych dzieci. Ta myśl wró­ciła mu czu­cie. Instynkt pod­po­wie­dział, że musi ucie­kać. Natych­miast!
Otwo­rzył drzwi i pobiegł w kie­runku wyj­ścia z bun­kra. Tunel wypeł­niła zaś seria odgło­sów, które spę­tały mu nogi, a on pośli­zgnął się i runął jak długi. Ude­rzył twa­rzą o skałę, mimo to nie­mal natych­miast się pod­niósł. Odrzu­cił mau­sera. Wie­dział, że broń na nic mu się nie przyda.
Za ple­cami znów usły­szał ten dźwięk. Zbli­żał się bły­ska­wicz­nie. Oli­ver Wie­se­mann pojął, że już po nim.

* * *

Zie­mia Kró­lo­wej Maud, Antark­tyda, 13 maja 1947 roku

Prze­cią­gnął zapałką po dra­sce, ale wiatr po raz kolejny zdmuch­nął pło­mień. Zaklął i się­gnął po następną. Gdy tylko nastą­pił zapłon, od razu przy­pa­lił papie­rosa i mocno się zacią­gnął. Roz­błysk uka­zał w ciem­no­ści młode, choć wyraź­nie męskie rysy. Policzki i brodę pokry­wał kil­ku­dniowy zarost powle­czony bia­łym szro­nem, a na brwiach i pod nosem wisiały nie­wiel­kie sople. Męż­czy­zna objął spę­ka­nymi war­gami papie­rosa i wcią­gnął ener­gicz­nie dym do płuc. Spoj­rzał w gwiazdy, które odbiły się w jego źre­ni­cach niczym dwa dia­bel­skie ogniki. Znów zapadł mrok, który roz­świe­tlała od czasu do czasu maleńka iskierka żarzą­cego się papie­rosa.
Pra­wie nie czuł dłoni, ale pra­wej nie scho­wał z powro­tem do gru­bej skó­rza­nej ręka­wiczki. Był żoł­nie­rzem bry­tyj­skiej pie­choty mor­skiej, a w sze­re­gach Royal Mari­nes słu­żyli tylko twar­dzi ludzie. Przez cztery lata wojny nie zabili go Niemcy ani Włosi, więc dla­czego miałby to zro­bić mróz, nawet jeśli słu­pek rtęci spadł poni­żej minus czter­dzie­stu sze­ściu stopni Cel­sju­sza.
Raz jesz­cze spoj­rzał w roz­gwież­dżone niebo. Tak pięk­nego nie widział ni­gdy wcze­śniej. Setki drga­ją­cych punk­ci­ków zda­wały się odgry­wać jakiś magiczny rytuał, swo­isty taniec na nie­prze­nik­nio­nej czerni nie­bo­skłonu. Lubił patrzeć w gwiazdy, to go uspo­ka­jało. Gdy kładł się po każ­dej kolej­nej akcji, gdy już zabił wystar­cza­jącą liczbę nazi­stów, gdy po raz kolejny udało mu się ujść z życiem, scho­dziły z niego wszyst­kie emo­cje. Wła­śnie wtedy, gdy patrzył w gwiazdy. Ni­gdy się spe­cjal­nie nie zasta­na­wiał, co jest tam, daleko. Po pro­stu czuł spo­kój, który pozwa­lał mu w końcu zasnąć i obu­dzić się z nadzieją, że następ­nego wie­czoru znów będzie miał szansę spoj­rzeć w niebo. Że ponow­nie uśmiech­nie się do niego for­tuna i nie dosta­nie kulki w łeb, jak dzie­siątki jego kom­pa­nów, z któ­rymi przez tyle lat wal­czył ramię w ramię. Widział już niebo nad Saharą, w Nor­man­dii, a nawet w nie­miec­kich Alpach. No i oczy­wi­ście na jego uko­cha­nej wyspie. Z nią wią­zało się tyle wspa­nia­łych wspo­mnień: cie­płego domu, kocha­ją­cej matki, która co ranek budziła go zapa­chem jajek sma­żo­nych na beko­nie – pysz­nych i przy­po­mi­na­ją­cych mu Anglię. Ni­gdy jed­nak nie widział nieba tak krysz­ta­ło­wego, czy­stego i przy­tła­cza­ją­cego swoim pięk­nem jak tu.
Kolejny mroźny powiew, który poczuł na zmro­żo­nych policz­kach, spro­wa­dził go na zie­mię. Ostatni raz zacią­gnął i wyrzu­cił papie­rosa, a jego żar natych­miast zgasł w głę­bo­kim śniegu. Zało­żył ręka­wiczkę na zgra­białą rękę, moc­niej nacią­gnął gruby weł­niany kap­tur na głowę i odwró­cił się w stronę muro­wa­nego budynku.
Mimo że tro­chę się uspo­koił, to jed­nak wciąż był zły. Nie na to, gdzie się zna­lazł, nie na to, co robił. Na to, co go omi­jało. Bo skoro już prze­rzu­cono go z Gibral­taru na Fal­klandy, skoro prze­szedł mor­der­czy tre­ning walki na mro­zie i skoro w końcu wylą­do­wał w tym cho­ler­nym lodo­wym pie­kle, to mogli go przy­naj­mniej zabrać ze sobą.
Trzy lata, trzy cho­lerne lata, pomy­ślał i chwy­cił za klamkę drzwi niskiego budynku w kształ­cie pod­kowy. Trzy lata wię­cej i puł­kow­nik nie obszedłby się z nim jak z gów­nia­rzem mają­cym jedy­nie stać na cza­tach. On, facet, który dostał osiem wyróż­nień i orde­rów pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, został potrak­to­wany jak zwy­kły żół­to­dziób. Ta myśl nie chciała go opu­ścić, gdy zamy­kał za sobą drzwi. Czuł, że omija go coś waż­nego, może nawet wiel­kiego.
Ścią­gnął ręka­wiczki i potarł o sie­bie dło­nie. Krą­że­nie zaczęło wra­cać. Roz­piął grubą skó­rzaną kurtkę i kilka razy uszczyp­nął się w policzki. Cho­ciaż w tym stroju wyglą­dał jak bok­ser wagi cięż­kiej, wcale nie był potęż­nie zbu­do­wany. Ow­szem, miał wyspor­to­waną syl­wetkę, sze­ro­kie barki i wąską talię, lecz krzepa nie kryła się tylko w mię­śniach, ale i w cha­rak­te­rze. Nie mogło być ina­czej, skoro przez ostat­nie lata jego ciało i umysł dzień w dzień przy­zwy­cza­jały się do nie­mal nad­ludz­kiego wysiłku. Do tego trzy­mie­sięczny, naj­trud­niej­szy w życiu tre­ning przed wyjaz­dem na to lodowe pole. Prze­ło­żeni nie mieli lito­ści.
– Antark­tyda to naj­bar­dziej nie­przy­ja­zne miej­sce na ziemi. Zlek­ce­wa­ży­cie ją, nie doce­ni­cie jej, wzgar­dzi­cie nią, a na pewno was zabije – ostrze­gał puł­kow­nik Hud­son.
Tre­ning naprawdę był mor­der­czy i ukoń­czyli go nie­liczni. On był wśród nich. Nic nie zahar­to­wało go tak jak te trzy mie­siące w kana­dyj­skim inte­rio­rze. Zawsze był silny, wszak wycho­wał się na roli, ale teraz dzia­łał jak dobrze naoli­wiona maszyna. Był w sta­nie więk­szość nazi­stów powa­lić jed­nym cio­sem. Kie­dyś nawet takiego zatłukł gołymi rękami. Wiel­kiego jak tur sze­re­gowca z Afrika Korps, przy­ła­pa­nego pod­czas kam­pa­nii afry­kań­skiej przez jego kom­pa­nię na gwał­cie na kil­ku­na­sto­let­niej muzuł­mance w jed­nej z zapo­mnia­nych wio­sek pod Try­po­li­sem. Sukin­syn dopiero co skoń­czył. Niczego się nie spo­dzie­wał, bo oto­czyli wio­skę pod osłoną nocy. To była pierw­sza chata, na ubo­czu. Wszedł tam z dwoma innymi żoł­nie­rzami. Zasko­czyli wroga, który nawet nie zdą­żył pod­cią­gnąć spodni. Nie krzy­czał, gdy zoba­czył wyce­lo­wane w jego stronę trzy lufy kara­bi­nów Lee-Enfield. Kazali mu się odsu­nąć i wtedy zza wiel­kiego Niemca wyło­nił się widok, który zszo­ko­wał nawet jego, zna­ją­cego śmierć od pod­szewki. Na ziemi leżała strasz­li­wie pobita dziew­czynka, okryta jedy­nie wąskim kawał­kiem postrzę­pio­nej sukienki. Krew zale­wała jej opuch­niętą twarz, cała dygo­tała, na ustach pęcz­niały krwawe bąbelki śliny. Widział już wiele ofiar gwał­tów i nie­raz był świad­kiem tra­gicz­nej śmierci – w końcu to była wojna, ale gdy zoba­czył, że z kro­cza tej bez­i­mien­nej kil­ku­na­sto­latki wystają resztki potłu­czo­nej butelki, nie miał lito­ści. Zatłukł Niemca jak psa gołymi rękami.
Rzu­cił kurtkę na brudną starą kanapę i ruszył do pro­wi­zo­rycz­nej kuchni, gdzie się­gnął do małego sło­ika, nie­mal po brzegi wypeł­nio­nego jego ulu­bioną her­batą Assam. Czaj­nik z wodą posta­wił na pal­niku kuchenki i skie­ro­wał się do pokoju. Nie­mal potknął się o skrzy­nię z ręcz­nymi kara­bi­nami maszy­no­wymi Bren. W całym budynku zale­gało pełno podob­nych pojem­ni­ków z naj­róż­niej­szą bro­nią, począw­szy od pisto­le­tów po setki kilo­gra­mów mate­ria­łów wybu­cho­wych.
– Głupi kutas! – mruk­nął pod nosem, wizu­ali­zu­jąc sobie kolegę z dru­żyny, nie­ja­kiego Micha­ela Bur­berry’ego, wobec któ­rego wysu­nął oskar­że­nie o zanie­dba­nie.
Nie lubił go, bo nale­żał do tych wyryw­nych cwa­nia­ków, któ­rzy wiecz­nie muszą zazna­czać swoją obec­ność, poza tym to wła­śnie on poszedł dziś w inte­rior zamiast niego. Tylko dla­tego, że jest star­szy. O trzy cho­lerne lata, dodał w myślach i oparł się łok­ciami o kuchenny blat.
Co oni tam znajdą? Po co ich wszyst­kich tu przy­słali?
Podobne myśli bez­u­stan­nie krą­żyły mu po gło­wie. Misja miała naj­wyż­szy sto­pień taj­no­ści, toteż nawet uczest­ni­czący w niej żoł­nie­rze nie wie­dzieli, co czeka ich na miej­scu. Po ilo­ści zwie­zio­nej broni wnio­sko­wał, że muszą coś znisz­czyć, i to raczej nie pod­le­gało dys­ku­sji, ale co i dla­czego na to odlu­dzie przy­słali tylko dzie­wię­ciu męż­czyzn, tego już nie potra­fił roz­szy­fro­wać. Tym bar­dziej wście­kał się, że aku­rat to on, jako jedyny z ekipy, musiał zostać na war­cie.
Spoj­rzał na stertę teczek, z któ­rych wszyst­kie były ozna­czone stem­plem „ści­śle tajne”. Nie czy­tał ich, bo nie mógł – taki otrzy­mał roz­kaz. Wie­lo­krot­nie kor­ciło go, aby je otwo­rzyć i choćby zer­k­nąć, spró­bo­wać zro­zu­mieć, dla­czego tam jest, ale ni­gdy tego nie zro­bił. Był żoł­nie­rzem, a żoł­nierz wyko­nuje roz­kazy. Jego wzrok powę­dro­wał na tablicę, na któ­rej wisiały róż­nego rodzaju szkice, wykresy, trój­wy­mia­rowe mapy przy­po­mi­na­jące sieć pod­ziem­nych tuneli. W oczy rzu­cał się zwłasz­cza jeden z nich, ze śred­nicą wyno­szącą dokład­nie sie­dem metrów, o dłu­go­ści co naj­mniej osiem­na­stu kilo­me­trów. Co to miało być? Nie miał poję­cia.
Z zamy­śle­nia wyrwał go nara­sta­jący świst oznaj­mia­jący wszem wobec, że zaraz będzie miał w rękach kubek wypeł­niony pyszną gorącą her­batą. Poszedł do kuchni, znów nie­mal poty­ka­jąc się o skrzy­nię z kara­bi­nami. Zalał susz wrząt­kiem i kil­ka­dzie­siąt sekund póź­niej sie­dział już na kana­pie, popi­ja­jąc ulu­bioną Assam. Otwo­rzył „Timesa” sprzed dwu­na­stu dni. Prze­czy­tał już dzie­sięć poprzed­nich nume­rów, przy­naj­mniej tego nie bra­ko­wało, bo dowódz­two wysłało razem z nimi gazety z ostat­nich kilku tygo­dni. Jak zwy­kle zaczął od ostat­nich stron, szu­ka­jąc wia­do­mo­ści o uko­cha­nym Arse­nalu. Kano­nie­rzy znów wygrali, tym razem z Burn­ley, a dwie bramki strze­lił nie­za­wodny Ron­nie Rooke. Miał już na kon­cie sie­dem­na­ście tra­fień i pew­nie kro­czył po tytuł króla strzel­ców ligi, a jego uko­chany klub po mistrzo­stwo, o trzy punkty wyprze­dza­jąc na cztery kolejki przed koń­cem roz­gry­wek Man­che­ster Uni­ted. Przed wojną jako młody chło­pak regu­lar­nie cho­dził na mecze z ojcem i dwoma braćmi. Sam grał w lidze podwór­ko­wej. Na­dal kochał fut­bol, choć wie­dział, że już ni­gdy nie obej­rzy żad­nego w tym gro­nie. Naj­młod­szy, Nathan, po lądo­wa­niu w Nor­man­dii zgi­nął od ognia nie­miec­kiego CKM-u, praw­do­po­dob­nie krótko po opusz­cze­niu barki. Podobno można go było ziden­ty­fi­ko­wać jedy­nie po śmier­tel­niku, bo kule roz­trza­skały mu głowę na kawałki. Kilka lat star­szy Mat­thew, z któ­rym tak rywa­li­zo­wał w domu, został wzięty do nie­woli i zaka­to­wany w jed­nym z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych.
Pier­do­leni nazi­ści.
To wła­śnie dla­tego nie zde­cy­do­wał się zostać po woj­nie w Lon­dy­nie, mimo że matka bła­gała go, aby wystą­pił z woj­ska. Nie było w nim tej rado­ści, tej nie­win­no­ści, którą nosił w sobie przed wojną. Jak wielu kom­pa­nów nie potra­fił po krwa­wych wyda­rze­niach wró­cić do nor­mal­nego życia. Zbyt wiele stra­cił i teraz to kole­dzy z woj­ska zastą­pili mu braci. Obec­nie wśród nich czuł się jak w domu.
Tuż przed koń­cem lek­tury rela­cji z meczu coś go tknęło. To nie był szum wia­tru, bo dziś nie dęło jak zazwy­czaj. Wyda­wało mu się, że z oddali dobie­gło coś, co przy­po­mi­nało huk, może wystrzał. Odło­żył gazetę i zaczął nasłu­chi­wać. Gdy znów wziął „Timesa” do ręki, dźwięk roz­legł się ponow­nie. Tym razem dwa, trzy, cztery razy. Odgłosy były ledwo sły­szalne, ale wyklu­czył wiatr. Pod­niósł się, chwy­cił kurtkę i ręka­wiczki, bo butów i gru­bych spodni jesz­cze nie ścią­gnął. Po kilku sekun­dach był już na zewnątrz, czu­jąc na policz­kach setki igie­łek siar­czy­stego mrozu. Zatrza­snął za sobą drzwi i prze­szedł kilka metrów w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Nie mógł nawet włą­czyć latarki, bo puł­kow­nik Hud­son kate­go­rycz­nie tego zabro­nił. Nie pytał dla­czego, tylko się zasto­so­wał. Sta­nął i zaczął nasłu­chi­wać. Nic, abso­lut­nie nic. Przez następne kilka minut tajem­ni­czy dźwięk już się nie powtó­rzył. Stał tak jesz­cze około kwa­dransa. Pomy­ślał, żeby zapa­lić papie­rosa, ale przy­po­mniał sobie, że nie ma już przy sobie ani jed­nego, więc wró­cił do budynku w kształ­cie pod­kowy i zatrza­snął za sobą drzwi. Roze­brał się, pró­bu­jąc sobie wytłu­ma­czyć, że w tym cho­ler­nym lodo­wym pie­kle zmy­sły mogły go jed­nak zmy­lić. Ale sam w to nie wie­rzył. Intu­icja rzadko go zawo­dziła, a teraz kre­śliła w jego gło­wie naprawdę ponure sce­na­riu­sze. Cza­iło się w nich zło i odno­sił dziwne wra­że­nie, że to zło już po niego idzie.
Poszedł do pokoju, w któ­rym stała kanapa, i chwy­cił swo­jego lee-enfielda, na któ­rego drew­nia­nej kol­bie wła­sno­ręcz­nie wygra­we­ro­wał herb Arse­nalu. Prze­ła­do­wał broń i oparł ją o ścianę. Nie wie­dział w sumie po co, bo kto mógł mu zagro­zić w środku nocy na tym pust­ko­wiu. Prze­cież nie to zło, które cho­dziło mu po gło­wie. Zresztą był tu jedy­nie z ośmioma żoł­nie­rzami, a w pro­mie­niu setek, jeśli nie tysięcy kilo­me­trów nie było żywej duszy, nawet dra­pież­ni­ków, co naj­wy­żej pin­gwiny. Kole­dzy poje­chali ratra­kami coś zba­dać, ale co, wie­dział pew­nie tylko puł­kow­nik Hud­son, choć to też nie było takie oczy­wi­ste. Coś tam jed­nak badali, i to już od sze­ściu dni. Dziś mieli zostać w bazie i cze­kać na eskortę, ale puł­kow­nik otrzy­mał od dowódz­twa nowe współ­rzędne, które musieli spraw­dzić. Ruszyli w teren, ale pla­nowo mieli wró­cić przed zmro­kiem. A zmrok go tro­chę prze­ra­żał. Nie dla­tego, że bał się zostać sam ciemną nocą na tym pust­ko­wiu, ale dla­tego, że ta noc miała trwać kolejne cztery mie­siące…
Odrzu­cił tę myśl. Jesz­cze sześć godzin temu, gdy kon­tak­to­wał się przez radio z dru­żyną w tere­nie, chło­paki zapew­nili go, że wkrótce wra­cają. Spóź­nią się, ale kilka godzin po zacho­dzie słońca powinni dotrzeć do bazy. Dwie godziny temu roz­ma­wiał z dowódz­twem lot­ni­skowca Ven­ge­ance, który sta­cjo­no­wał u wybrzeża, a samo­lot miał star­to­wać, aby ich ode­brać, gdy tylko poprawi się pogoda. Roz­kazy były jasne i wyda­wało się, że nic nie może pokrzy­żo­wać pre­cy­zyj­nie zapla­no­wa­nej misji. Instynkt mu jed­nak pod­po­wia­dał, że coś poszło nie tak, tym bar­dziej że lako­niczne komu­ni­katy od ekipy w tere­nie były nieco dziwne. Puł­kow­nik Hud­son to czło­wiek bar­dzo skru­pu­latny, wręcz pedan­tyczny, jeśli cho­dzi o czas. A tam coś ich zatrzy­mało i nawet koniecz­ność powrotu nocą nie była w sta­nie zmu­sić ich do poja­wie­nia się punk­tu­al­nie. Co prawda ratraki były wypo­sa­żone w apa­ra­turę, która bez naj­mniej­szego pro­blemu umoż­li­wiała kie­ru­ją­cemu dotar­cie do celu nawet w egip­skich ciem­no­ściach, ale coś tu jed­nak nie paso­wało.
I jesz­cze ten dźwięk. Naj­pierw poje­dyn­czy, potem powtó­rzył się kil­ka­krot­nie. Czy to zmy­sły pró­bo­wały go oszu­kać? Czy mózg pła­tał mu figle na tym prze­klę­tym pust­ko­wiu? Ale nawet jeśli jego instynkt się nie mylił, to co mógł z tym zro­bić? Nic, był bez­silny jak jesz­cze ni­gdy wcze­śniej. I to go prze­ra­żało naj­bar­dziej.
Żeby ode­rwać się od złych myśli, wró­cił do arty­kułu o Arse­nalu, potem przej­rzał te zwią­zane z aktu­alną sytu­acją poli­tyczną, jakiś kawa­łek o kobie­cie, która została boha­terką, ura­to­waw­szy dziecko z nur­tów Tamizy. Czas jed­nak wciąż wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Spoj­rzał na zega­rek. Wska­zówki zatrzy­mały się na szó­stej czter­dzie­ści sie­dem po połu­dniu. W Anglii o tej porze było jesz­cze jasno, ale tu nie była Anglia, tylko Antark­tyda.
Głu­pie uczu­cie, nie­po­ko­jące. Słońce zaszło o dwu­na­stej trzy­dzie­ści cztery, a ich jesz­cze nie było.
Wtedy znów usły­szał ten dźwięk. Tym razem nieco inny. Ledwo sły­szalny, ale prze­cież znał go dosko­nale. Chwilę odcze­kał, aby się upew­nić, i już nie miał wąt­pli­wo­ści, to musiało być to. Nało­żył kurtkę i ręka­wiczki oraz zabrał paczkę papie­ro­sów. Wybiegł na zewnątrz. W tle nio­sły się odgłosy war­czą­cych sil­ni­ków ratra­ków i teraz już był tego abso­lut­nie pewien. Nie­wielki jasny punkt w nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści tylko go w tym prze­ko­na­niu utwier­dził. Ulżyło mu i tro­chę się zawsty­dził wcze­śniej­szych obaw. Ścią­gnął ręka­wiczkę, aby zapa­lić, gdy nagle zorien­to­wał się, że coś jest nie tak. Dźwięk nad­jeż­dża­ją­cych ratra­ków znał już ide­al­nie, ale ten był inny.
Tylko jeden! Tak, to był tylko jeden die­sel, nie dwa. Zmru­żył oczy. Tylko jeden snop świa­tła z ponad dwu­dzie­stu kil­ku­set­wa­to­wych reflek­to­rów. Sil­nik pra­co­wał na nie­na­tu­ral­nie wyso­kich obro­tach, był wręcz zarzy­nany. Kto­kol­wiek pro­wa­dził maszynę, chciał jak naj­szyb­ciej zna­leźć się na miej­scu. Wyrzu­cił zapałkę i wbił wzrok przed sie­bie, pró­bu­jąc zna­leźć gdzieś w oddali kolejny jasny punkt suge­ru­jący, że z tyłu jedzie druga maszyna. Zna­lazł jedy­nie ciem­ność.
Przez moment się zawa­hał. Co mogło się stać? Dla­czego wraca tylko jeden? Dla­czego kie­rowca pędził jak sza­lony? Coś musiało pójść nie tak. Teraz już nabrał pew­no­ści, że dziwne odgłosy sprzed dwóch godzin nie były wytwo­rem jego wyobraźni. Tylko na co powi­nien się przy­go­to­wać? Co mogło spo­wo­do­wać tak dziwne zacho­wa­nie kie­rowcy?
Zorien­to­wał się, że nie ma przy sobie broni, a tylko ona dawała mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Podej­rze­wał, że może mu być potrzebna. Pobiegł do budynku i po chwili stał na zewnątrz z goto­wym do strzału lee-enfiel­dem. Ratrak był już nie dalej niż trzy­sta metrów od bazy. Przez głowę marine prze­la­ty­wały dzie­siątki myśli. Jesz­cze raz wbił wzrok w ciem­ność, mając nadzieję, że gdzieś na hory­zon­cie pojawi się dru­gie świa­tełko. Słu­pek rtęci spadł już poni­żej pięć­dzie­się­ciu stopni Cel­sju­sza, a do tego zerwał się pory­wi­sty wiatr. Nie czuł jed­nak zimna, adre­na­lina zro­biła swoje. Tak samo jak przed każdą akcją, przed każdą bitwą, przed każ­dym wyj­ściem pod nie­miecki ostrzał. Lubił to dozna­nie, wie­dział, że tylko ono pozwala mu prze­trwać w tym okrut­nym świe­cie. Ale tym razem instynkt mu pod­po­wia­dał, że nie skoń­czy się na kilku świsz­czą­cych kulach. Czuł, że musi się przy­go­to­wać na coś, z czym jesz­cze nie miał do czy­nie­nia.
Ratrak był już nie­całe sto metrów od bazy. Blask reflek­to­rów nie­mal kom­plet­nie ośle­piał żoł­nie­rza, który moc­niej zaci­snął zgra­białe dło­nie na broni. I cze­kał. Nic wię­cej mu nie pozo­stało. Pojazd z każdą sekundą był coraz bli­żej. Nie zwal­niał, pruł wprost na niego. I wtedy usły­szał ostry jęk potęż­nego die­sla i ratrak się zatrzy­mał.
Od razu poznał postać, która wysko­czyła z pojazdu. Mike miał tak wyjąt­kowy spo­sób poru­sza­nia się, że trudno byłoby go z kimś pomy­lić. A teraz zaczął prze­dzie­rać się przez głę­boki śnieg.
– Co się stało? Dla­czego jesteś sam?! – krzyk­nął marine, pró­bu­jąc prze­zwy­cię­żyć wie­jący wiatr. Postać zbli­żała się w mil­cze­niu, była już nie­mal kilka metrów od niego. – Mike, kurwa! Co ci się stało?
Kom­pan nie zare­ago­wał i gdyby marine nie szarp­nął go za ramię, gdy ten prze­bie­gał obok, pew­nie nawet by go nie zauwa­żył.
– Mike, do jasnej cho­lery! Dla­czego jesteś sam?
– Oni wie­dzieli. Oni, kurwa, wie­dzieli!
Krzy­czał, ale jego słowa były ledwo sły­szalne. Całą twarz miał zmro­żoną i pokrytą szro­nem. Nie mogło być ina­czej, skoro Bur­berry nie miał na sobie gru­bej żoł­nier­skiej kurtki, którą dowódz­two przy­go­to­wało spe­cjal­nie na tę wyprawę.
Wziął go pod ramię i pomógł mu dostać się do budynku. Wiatr mocno utrud­niał obu żoł­nie­rzom dobrnię­cie do bazy, w końcu jed­nak zna­leźli się w środku. Szybko zapro­wa­dził kolegę na kanapę. Z ust Bur­berry’ego wyrwał się ryk bólu. Zmro­żona na kość górna część tuło­wia natych­miast zare­ago­wała na cie­pło wewnątrz budynku. Męż­czy­zna runął na pod­łogę i zaczął wić się w kon­wul­sjach. Jego twarz i dło­nie były nie­mal czarne. Marine wie­dział, że takich odmro­żeń nie da się wyle­czyć, tkanki były mar­twe i nie mógł już wiele zro­bić dla kolegi. Musiał się jed­nak dowie­dzieć, co zaszło. Pod­niósł jęczą­cego kom­pana i poło­żył go na kana­pie. Szybko popę­dził do kuchni, gdzie leżała apteczka. Wyjął strzy­kawkę z mor­finą, nalał chłod­nej wody do kubka i spró­bo­wał podać ją drżą­cemu jak osika Mike’owi. Odcze­kał kil­ka­na­ście sekund…
– Co się stało? Dla­czego jesteś sam? Co z innymi?
Męż­czy­zna nie odpo­wia­dał. Szar­pały nim kon­wul­sje. Śmierć była bli­sko i marine wie­dział, że jeśli teraz nie usły­szy prawdy o tym, co się wyda­rzyło, to ta prawda na zawsze zosta­nie pogrze­bana razem z Bur­ber­rym. Zostało mu kilka, może kil­ka­na­ście minut.
– Wszy­scy nie żyją. Nawet Richard… Nie dałem rady mu pomóc – wymam­ro­tał Michael, nie­mal nie otwie­ra­jąc ust. – Zabiły ich… Oni… Oneee…
– Mów, kto ich zabił! Co odkry­li­ście i kto ich zabił?
– To nie byli… To nie… nieee… Misja wyy­y­peł­nio­naaa.
Po tych sło­wach Bur­berry wziął głę­boki oddech, jak się oka­zało, ostatni w życiu. Jego klatka pier­siowa nieco się unio­sła, plecy wygięły w łuk, po czym mar­twe ciało opa­dło z powro­tem na kanapę. Ustało tętno, źre­nice powo­lutku zaczęły się roz­sze­rzać. Marine prze­su­nął deli­kat­nie dło­nią po bor­do­wej od mrozu twa­rzy kom­pana i zamknął mu powieki.
– Co chcia­łeś mi prze­ka­zać, Mike? Co tam się stało? – szep­nął do sie­bie i w tym samym momen­cie usły­szał dźwięk sil­ni­ków lądu­ją­cego samo­lotu. – Dla­czego powie­dzia­łeś, że ich zabiły? – Dla­czego powie­dzia­łeś „one”?, dodał w myślach i spoj­rzał na teczki ze stem­plem „ści­śle tajne”.
Pomy­ślał, że ma jesz­cze kilka minut.

2016

ROZDZIAŁ I

War­szawa, Pol­ska, 26 marca

„Tomasz Tur­czyń­ski, t.tur­czyn­ski@gaze­ta­lu­bu­ska.pl, 68 324 88 06” – tak pod­pi­sał ostatni dzi­siej­szy arty­kuł, wysłał do do cen­trali w Zie­lo­nej Górze i powoli zaczął zbie­rać manatki. Mimo że Pol­ska po raz pierw­szy w histo­rii wygrała dziś z Niem­cami mecz eli­mi­na­cji do mistrzostw świata, a on widział to na wła­sne oczy na Sta­dio­nie Naro­do­wym, nie miał naj­lep­szego humoru. Wię­cej, gor­szego nastroju nie pamię­tał od wielu, wielu lat. Był teraz chyba jedy­nym smut­nym czło­wie­kiem w tym olbrzy­mim nowo­cze­snym obiek­cie. Jesz­cze przed wyjaz­dem tar­gały nim takie emo­cje, że nie mógł ich opa­no­wać. Przed pierw­szym gwizd­kiem musiał wypić dwa piwa, aby nieco uspo­koić nerwy i pod­nie­ce­nie. Teraz, gdy marze­nie jego i trzy­dzie­sto­ośmio­mi­lio­no­wego narodu wresz­cie się speł­niło, on z lap­to­pem w ple­caku samot­nie podą­żał w kie­runku wyj­ścia. Droga była pusta, bo wszy­scy wiwa­to­wali na cześć pił­ka­rzy i tre­nera, któ­rego zapewne jutro media okrzykną dru­gim Kazi­mie­rzem Gór­skim. No i tego nie­sa­mo­wi­tego bram­ka­rza, który swo­imi licz­nymi genial­nymi inter­wen­cjami zatrzy­mał nie­za­wodną nie­miecką machinę. Pol­ska wygrała 2:0 i miała już nie­mal pewny awans na mun­dial, a Niemcy po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów musieli się męczyć, aby uzy­skać miej­sce w bara­żach.
Chyba ni­gdy nie żywił tak ambi­wa­lent­nych uczuć. Zło­ścił się, że bab­cia nie zadzwo­niła przy­naj­mniej kilka godzin póź­niej, aby mógł się nacie­szyć tym histo­rycz­nym zwy­cię­stwem. A jed­no­cze­śnie wku­rzało go, że bywał taki samo­lubny. Tar­gały nim naprze­mien­nie złość i wyrzuty sumie­nia, że w chwili śmierci – choć już od jakie­goś czasu spo­dzie­wa­nej – naj­bliż­szej mu osoby nie potrafi odrzu­cić od sie­bie tak idio­tycz­nych myśli.
Szybko prze­mknął przez kolejne kory­ta­rze, nawet nie myśląc o robie­niu dodat­ko­wych wywia­dów w media zonie. Teraz to nie miało zna­cze­nia. Był sze­fem działu spor­to­wego w „Gaze­cie Lubu­skiej” i to on wyzna­czał stan­dardy. Poza tym już w prze­rwie spo­tka­nia umó­wił się, że tę robotę wykona Mariusz, dwu­dzie­sto­dwu­letni stu­dent, któ­rego wziął ze sobą na mecz życia w nagrodę za jego dotych­cza­sową pracę. Powie­dział, że on sam musi szybko wra­cać, ale żeby Mariusz zano­co­wał w hotelu i naza­jutrz zła­pał pociąg, a on zała­twi dla niego w redak­cji zwrot kosz­tów. Wrzu­cił go na głę­boką wodę, ale przy­naj­mniej młody poczuje, co to odpo­wie­dzial­ność i stres. Niech się uczy.
To był piękny mar­cowy wie­czór. Nor­mal­nie Tomek poszedłby po meczu z kolegą z radia, z foto­re­por­te­rem i oczy­wi­ście z mło­dym na piwo. Usie­dliby w jed­nej z war­szaw­skich knaj­pek i do póź­nej nocy feto­wali wielki suk­ces pol­skiej repre­zen­ta­cji. Potem około połu­dnia następ­nego dnia poje­cha­liby z powro­tem do Zie­lo­nej Góry. Mógłby wsiąść za kie­row­nicę bez pro­blemu. Ni­gdy dużo nie pił, a poza tym miał mocną głowę, gdyż jego orga­nizm bar­dzo szybko meta­bo­li­zo­wał alko­hol. Z cza­sów szkol­nych pamię­tał, że zawsze gdy jego kole­dzy umie­rali po impre­zie, on raniutko budził się i szedł po świeże bułki. Wszy­scy mu tego zazdro­ścili, bo pra­wie ni­gdy nie miał kaca. A jeśli nawet kie­dyś mu doskwie­rał, to obja­wiał się bar­dziej zmę­cze­niem niż zatru­ciem. I prze­cho­dził sto­sun­kowo szybko.
Wpływ na tak dobrą prze­mianę mate­rii mógł mieć też jego spor­towy tryb życia. Od naj­młod­szych lat lubił rywa­li­zo­wać. Taki miał cha­rak­ter. Zawsze chciał wygry­wać i pra­wie za każ­dym razem mu się uda­wało. Przy­naj­mniej w spor­tach indy­wi­du­al­nych. Nie mogło być ina­czej, skoro już w wieku szes­na­stu lat miał ponad metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i ważył dzie­więć­dzie­siąt kilo­gra­mów. W więk­szo­ści zawo­dów był bez­kon­ku­ren­cyjny i zwy­kle pierw­szy mel­do­wał się na mecie. Zwy­cię­żał w bie­ga­niu, skoku w dal, wzwyż, rzu­cie oszcze­pem, pły­wa­niu i wielu innych kon­ku­ren­cjach. Grał i był lide­rem w szkol­nej dru­ży­nie piłki noż­nej, ręcz­nej i koszy­kówki. Pew­nie byłby i naj­lep­szym ata­ku­ją­cym w siat­kówce, ale na to już naj­zwy­czaj­niej zabra­kło czasu. Miał ksywkę „Tur”. Trudno powie­dzieć, czy od nazwi­ska Tur­czyń­ski, czy od postury, która zawsze dawała mu prze­wagę nad rówie­śni­kami, a czę­sto i star­szymi męż­czy­znami.
Kobiety lgnęły do niego, bo był przy­stojny, mógł w nich prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach, co też robił. Twarde, męskie rysy, wydatna szczęka, pro­sty, pro­por­cjo­nalny nos i duże nie­bie­skie oczy; cało­ści dopeł­niały blond włosy nie­mal do ramion, które przy­pra­wiały młode dziew­częta o dreszcz eks­cy­ta­cji. Miał cha­ry­zmę, był odważny i pewny sie­bie, a to się zawsze kobie­tom podo­bało.
– Nie­sa­mo­wi­cie pach­niesz… – powie­działa mu kie­dyś Anna, z którą spę­dził noc. Nie odpo­wie­dział. Sły­szał to cią­gle i zawsze uci­nał temat, bo aku­rat w tej kwe­stii miał cał­ko­wi­cie odmienne zda­nie. Uwa­żał, że poci się ponad miarę i wtedy po pro­stu cuch­nie. Co z tego, skoro tydzień póź­niej Anna wyszep­tała mu do ucha, że chce mieć z nim dzieci.
Nie­długo póź­niej się roz­stali, bo nie­spieszno mu było do babra­nia się w pie­lu­chach. Cza­sem się zasta­na­wiał, co jest nie tak z tymi kobie­tami, bo nie­mal każda, z którą zaczy­nał się spo­ty­kać, od razu poru­szała temat potom­stwa. Rozu­miał, że to natu­ralna kolej rze­czy, ale pewne sprawy wyma­gały czasu. A on nie chciał kom­pli­ko­wać sobie życia na tak wcze­snym eta­pie. Był kró­lem w swoim świe­cie. Ni­gdy nie narze­kał też na brak pie­nię­dzy, bo dzia­dek, który wycho­wy­wał go od trze­ciego roku życia, był bar­dzo majęt­nym czło­wie­kiem. Miał kilka ośrod­ków wypo­czyn­ko­wych w oko­li­cach Wał­brzy­cha i ni­gdy nie ską­pił środ­ków uko­cha­nemu wnu­kowi. Jed­no­cze­śnie uczył go, że pie­nią­dze to nie wszystko i naj­waż­niej­sze jest umieć je roz­sąd­nie wyda­wać. Tomek sza­no­wał słowa i rady dziadka Włodka, który był dla niego jedy­nym auto­ry­te­tem, wzo­rem czło­wieka mądrego, szla­chet­nego i uczci­wego, a do tego regu­lar­nie udzie­la­ją­cego się cha­ry­ta­tyw­nie.
– Pamię­taj, dobro wraca – powta­rzał mu nie­ustan­nie, a cza­sem doda­wał: – Tak jak zło. Ono też wraca…
Z zamy­śle­nia wyrwała Tomka kaskada zaci­na­ją­cych kro­pel, które nagle runęły na przed­nią szybę samo­chodu. Włą­czył wycie­raczki i rozej­rzał się po oko­licy, pró­bu­jąc stwier­dzić, ile drogi pozo­stało mu do Mię­dzy­gó­rza. Zbli­żał się do Kłodzka, więc był już pra­wie w domu. W radiu leciała aku­rat kolejna pio­senka o Biało-Czer­wo­nych, któ­rej miał w ostat­nim cza­sie ser­decz­nie dość. Stara, ale wciąż jara Maryla Rodo­wicz darła się do mikro­fonu, że znów pod­bi­jemy świat, że Pol­ska jest nie­zwy­cię­żona i tym podobne głu­poty. Rze­czy­wi­ście, parę godzin temu poko­na­li­śmy Niem­ców, ale raz, że był to łut szczę­ścia, a dwa, że wciąż nie było składu, aby choć powal­czyć na mun­dialu o coś wię­cej niż ćwierć­fi­nał.
Znowu ten fut­bol. Tomek ock­nął się, gdy zoba­czył tablicę oznaj­mia­jącą, że wła­śnie wjeż­dżał do Domasz­kowa. Jesz­cze tylko kilka kilo­me­trów i będzie w domu. Mimo bar­dzo wcze­snej pory bab­cia na pewno cze­kała już na niego z cie­płym roso­łem. Dzwo­nił, uprze­dza­jąc, że doje­dzie za jakieś pół godziny. Bar­dzo ją kochał, od kiedy pamię­tał, zastę­po­wała mu matkę, gdyż ta praw­dziwa umarła, wyda­jąc go na świat. Bab­cia Jadzia miała już osiem­dzie­siąt osiem lat, ale wciąż trzy­mała się cał­kiem dobrze. Przez całe życie miała jed­nak opar­cie w mężu, dziadku Włodku, który wła­śnie odszedł w wielce sza­cow­nym wieku stu jeden lat. Choć był od niej sporo star­szy, rozu­mieli się zna­ko­mi­cie. Oboje szli przez życie, wza­jem­nie się wspie­ra­jąc. A łatwo nie mieli. Wło­dzi­mierz wiele wycier­piał w okre­sie oku­pa­cji. Schwy­tany pod­czas jed­nej z akcji pod­zie­mia, został wysłany do obozu pracy przy­mu­so­wej w Olbrzy­mie w Górach Sowich, jed­nym z naj­więk­szych, jeśli nie naj­więk­szym kom­plek­sie bun­krów na świe­cie. W nie­ludz­kich warun­kach pra­co­wał dzień i noc przez ponad rok, zanim udało mu się zbiec. Bab­cia jako nasto­latka musiała ucie­kać z Woły­nia, gdzie stra­ciła całą rodzinę pod­czas rzezi, którą spra­wili Pola­kom ukra­iń­scy nacjo­na­li­ści. Ni­gdy nie chciała mówić o tym, co prze­żyła i widziała. Było to dla niej za trudne.
Wyłą­czył wycie­raczki fir­mo­wego opla vec­try. Mię­dzy­gó­rze. Naresz­cie. Spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziła piąta nad ranem. Rodzinny dom stał zaraz za zakrę­tem. Włą­czył kie­run­kow­skaz i wje­chał na piasz­czy­stą drogę, która pro­wa­dziła pod samą bramę. Minął posia­dło­ści Pio­trow­skich i Wyży­ków, w końcu zwol­nił i wci­snął guzik otwie­ra­jący bramę wjaz­dową. Świa­tło w kuchni było oczy­wi­ście włą­czone i zanim zdą­żył poko­nać kilka następ­nych metrów, bab­cia wyszła mu na spo­tka­nie. Przy­gar­biona, zatro­skana, jakby jesz­cze mniej­sza niż zwy­kle, we wła­sno­ręcz­nie zro­bio­nym na dru­tach swe­terku i pro­stych dre­so­wych spodniach, stała bez ruchu, wodząc za nim wzro­kiem.
– Chodź, wnuczku. Wejdź, bo chłodno o tej porze – powie­działa, gdy się zbli­żył, a gdy prze­kro­czył próg, powoli zamknęła drzwi.
– Cześć, bab­ciu – przy­wi­tał się i pochy­lił, aby ją uści­skać, a wtedy ona mocno się do niego przy­tu­liła. – Tak bar­dzo mi przy­kro…
– Mój kochany Tomeczku, mój kochany, jak dobrze, że jesteś. Czuję się taka samotna. – Kobieta zadrżała i wes­tchnęła. – Chodź, pro­szę. Zjedz rosół, bo na pewno jesteś głodny po tak dłu­giej podróży.
Zjadł ze sma­kiem, ale po raz pierw­szy w życiu czuł się w rodzin­nym domu nie­swojo. Każdy wcze­śniej­szy przy­jazd koja­rzył mu się z rado­ścią, roze­śmianą bab­cią i wiecz­nie zaczy­ta­nym na tara­sie dziad­kiem. Tutaj o nic nie musiał się mar­twić. To był jego azyl. Tu czuł się bez­piecz­nie, bez względu na oko­licz­no­ści. Ale nie teraz. Teraz miał wra­że­nie, że to wszystko pękło jak bańka mydlana, a azyl zamie­nił się w mat­nię, z któ­rej nie ma wyj­ścia. Był czło­wie­kiem, który zwy­kle potra­fił odna­leźć się w każ­dej sytu­acji, ale tym razem nie mógł powstrzy­mać łez, i tak z pół godziny sobie pła­kali, a gdy wszedł do swo­jego pokoju, zro­zu­miał, że ten dom już ni­gdy nie będzie taki sam. Ni­gdy nie usły­szy: „Tomuś, przy­nieś mi, pro­szę, haczyki, bo bra­kuje mi przy­po­nów”, „Tomuś, podaj mi, kochany, tę książkę o powsta­niu war­szaw­skim, tę na gór­nej półce”. Dziadka już tu nie było. Teraz dzia­dek Wło­dek leżał w szpi­tal­nej kost­nicy.
Sto jeden lat, a do samego końca był w ruchu i w pełni władz umy­sło­wych. Umarł dziś wie­czo­rem, sie­dząc w uko­cha­nym fotelu na tara­sie. Zawał, pierw­szy w jego życiu i od razu śmier­telny. Do tej pory nie­mal na nic nie cho­ro­wał, miał serce jak dzwon, jak zwykł mawiać, czemu zna­jomi leka­rze nie zaprze­czali.
– Zostaw, ja dołożę. – Tomek pod­niósł się z fotela, widząc bab­cię, która sięga do kosza po polano. Pod­szedł i otwo­rzył osmo­lone drzwiczki kominka, a potem wepchnął do pale­ni­ska kilka kawał­ków buczyny. Przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wali się w ogień. – Jak to się stało, bab­ciu? Czy cier­piał? – zapy­tał, gdy uznał, że nad­szedł czas.
– Wnu­siu kochany, jesteś bar­dzo zmę­czony. Zjedz i połóż się spać, bo jutro przed nami trudny dzień.

* * *

Obu­dził się kilka minut po dzie­sią­tej. Sły­szał, że bab­cia krzą­tała się już na dole, więc zała­twiw­szy szybko poranną toa­letę, zszedł po drew­nia­nych schod­kach na dół. Pro­mie­nie mar­co­wego słońca wdzie­rały się do salonu, roz­świe­tla­jąc przy­tulne wnę­trze. Ściany i dach z drew­nia­nych bel, duże okna, ława i cztery dębowe fotele natych­miast przy­wo­łały wspo­mnie­nia wie­czo­rów z dziad­kiem. Uwiel­biał sia­dać z nim przy piwie i wsłu­chi­wać się w wojenne opo­wie­ści. O tym, jak wal­czył w pod­zie­miu, jak został schwy­tany i jak przez ponad rok haro­wał przy budo­wie sieci hitle­row­skich bun­krów. Potem o jego ucieczce, par­ty­zanc­kiej walce i prze­do­sta­niu się do armii gene­rała Andersa, z którą toczył boje z Niem­cami. Dzia­dek Wło­dek zaszcze­pił w nim pasję do histo­rii, zresztą nie tylko dru­giej wojny świa­to­wej. Spoj­rzał na półki z ponad trzema tysią­cami ksią­żek, z któ­rych więk­szość prze­czy­tał, zanim na dobre wyje­chał na stu­dia. Chwy­cił pierw­szą z brzegu, lekko odku­rzył i rzu­cił okiem na tytuł – Tajem­nice Olbrzyma. Skarby Hitlera wciąż cze­kają na odkry­cie.
Dzia­dek miał obse­sję na punk­cie tego pobli­skiego bun­kra. To wła­śnie tam prze­żył naj­więk­szą gehennę w życiu. Był świad­kiem wyda­rzeń, o któ­rych wie­dzieli jedy­nie nie­liczni. Opo­wia­dał, jak na wła­sne oczy widział Hein­ri­cha Him­m­lera i wielu innych wyso­kich rangą dygni­ta­rzy Trze­ciej Rze­szy. Zawsze powta­rzał, że Niemcy skła­do­wali tam wiel­kie skarby i pro­wa­dzili ści­śle tajne dzia­ła­nia na nie­praw­do­po­dobną skalę. Tomek czę­sto mu towa­rzy­szył, gdy wybie­rał się na spa­cery w te oko­lice. Bun­kry znaj­do­wały się nie­da­leko, więc cho­dził tam z dziad­kiem od naj­młod­szych lat. Cza­sem nawet poma­gał mu kopać, a gdy pod­rósł, zda­rzało im się prze­bi­jać nowe ścieżki, o któ­rych ni­gdy nikomu nie mówili. Wło­dzi­mierz miał na tym punk­cie kom­plet­nego hysia i chyba naprawdę wie­rzył w te skarby, które hitle­rowcy ukryli, ucie­ka­jąc przed nad­cią­ga­jącą Armią Czer­woną, bo cho­dził kopać nawet przed śmier­cią, gdy już ledwo trzy­mał saperkę. Bab­cia zło­ściła się na niego za to, bo w tym wieku takie zacho­wa­nie zakra­wało na sza­leń­stwo. Dzia­dek nic sobie jed­nak z tych wyrzu­tów nie robił i na­dal łaził szu­kać swo­ich skar­bów, choć wszystko wska­zy­wało, że kom­pleks został zbu­rzony i po woj­nie zacho­wało się jedy­nie kilka kory­ta­rzy, które na doda­tek spe­ne­tro­wali Rosja­nie.
– Dzień dobry, wnu­siu.
Bab­cia Jadzia musiała wspiąć się na palce, aby poca­ło­wać go w czoło. Czę­sto się zasta­na­wiał, po kim ma taką impo­nu­jącą posturę, bo ani bab­cia, ani dzia­dek do wyso­kich czy potęż­nych ludzi nie nale­żeli. Ojciec to już jed­nak inna bajka, jak to mówił dzia­dek, „kawał byka”. To jed­nak był bole­sny temat, bo tak naprawdę Tomek ni­gdy go nie znał. Umarł, gdy ten miał zale­d­wie trzy lata. Potrą­ciła go cię­ża­rówka, gdy wycho­dził z zakra­pia­nej imprezy u kolegi. Nie­stety lubił wypić. Dzia­dek zawsze powta­rzał, że syn nie potra­fił upo­rać się z prze­szło­ścią i śmier­cią swo­jej żony Marioli. Do tego miał poryw­czy cha­rak­ter, nawet bar­dzo, przez co czę­sto wda­wał się w bójki, które skut­ko­wały tym, że naro­bił sobie wielu wro­gów. Dla­tego dzia­dek podej­rze­wał, że jego śmierć nie była przy­pad­kowa. Miał z nim trzy światy, ale zawsze powta­rzał, że jego syn był dobrym czło­wie­kiem i po pro­stu się pogu­bił, a po śmierci Marioli stra­cił chęć do życia. Opie­ko­wał się małym Tomecz­kiem, jak umiał, ale nie­stety albo się do tego nie nada­wał, albo mu to śred­nio wycho­dziło. Nad­miar adre­na­liny wyła­do­wy­wał na ringu lub na ulicy. I praw­do­po­dob­nie pod­czas tej feral­nej imprezy prze­ce­nił swoje moż­li­wo­ści. Poli­cja szybko zamknęła sprawę, uzna­jąc ją za nie­szczę­śliwy wypa­dek, bo kie­rowca twier­dził, że facet wszedł mu pod koła, a nie było innych świad­ków zda­rze­nia. Dzia­dek długo dopra­szał się o doku­menty z sek­cji, ale te dziw­nym tra­fem gdzieś zagi­nęły. Ówcze­sna wła­dza nie pozwo­liła na wsz­czę­cie śledz­twa i sprawa została zamie­ciona pod dywan.
Wspo­mnie­nia powra­cały falami i Tomek nawet się nie zorien­to­wał, gdy był już ubrany i gotowy do wyj­ścia. Pomógł babci wło­żyć płaszcz i pod rękę wyszli z domu. W samo­cho­dzie roz­ma­wiali o spra­wach, któ­rymi musieli się zająć. O tym, gdzie spo­cznie dzia­dek, za ile i od kogo kupią trumnę i pomnik, kiedy i o któ­rej godzi­nie zapla­no­wać pogrzeb, komu z dal­szej rodziny i zna­jo­mych wysłać zawia­do­mie­nie. Oboje czuli, że na głęb­sze roz­mowy przyj­dzie jesz­cze czas, a teraz muszą zała­twić for­mal­no­ści. Bab­cia trzy­mała się nad wyraz dobrze. To była twarda kobieta. Po potwor­no­ściach, które prze­żyła na Woły­niu, a o któ­rych tak nie chciała mówić, sama jako szes­na­sto­latka dotarła do Ziem Odzy­ska­nych. Wtedy poznała dziadka. Zako­chali się w sobie od razu. I żyli długo i szczę­śli­wie.
Dzi­siaj przez cały dzień nie uro­niła łzy, choć kilka razy moc­niej ści­snęła rękę Tomka, gdy padało imię Wło­dzi­mierz. Osta­tecz­nie usta­lili, że pogrzeb odbę­dzie się za trzy dni, a cere­mo­nią zaj­mie się pro­boszcz Zie­liń­ski. Tomek ogar­nął kwe­stie zwią­zane ze swoim urlo­pem i zosta­wił redak­cję pod opieką mło­dego Mariu­sza. Ufał mu, bo przez dwa lata chło­pak nie zawiódł go ani razu. A Tomek był wobec niego wyma­ga­jący.
Przez kolejne dwa dni poma­gał babci. Roz­ma­wiali, wspo­mi­nali, kilka razy musiała się wypła­kać. Serce mu się kra­jało na ten widok, ale zaci­skał zęby i ani razu nie oka­zał sła­bo­ści. Musiał być silny. Ona wie­działa, że kochał dziadka jak nikogo na świe­cie. Wie­działa, że prze­żywa to tak samo, jeśli nie moc­niej. Prze­cież Wło­dzi­mierz był dla niego ojcem, przy­ja­cie­lem, wzo­rem, kie­run­kow­ska­zem i chyba jedy­nym auto­ry­te­tem na świe­cie. Wnuk zawsze mógł zna­leźć w nim opar­cie. Tak jak przed pięt­na­stoma laty, gdy pod­czas feral­nego meczu z mło­dymi Fran­cu­zami jeden z nich bru­tal­nym wej­ściem zakoń­czył jego dobrze zapo­wia­da­jącą się karierę pił­ka­rza. Był wtedy dosko­nale roku­ją­cym mło­dzie­żow­cem, który nie dość, że robił furorę na pierw­szo­li­go­wych boiskach, to zna­lazł się w kręgu zain­te­re­so­wa­nia zachod­nio­eu­ro­pej­skich klu­bów. Nie­stety rywal sfau­lo­wał go tak nie­for­tun­nie, że Tomek mógł zapo­mnieć o zawo­dow­stwie. Zmiaż­dżona rzepka, pozry­wane wię­za­dła wewnętrzne i zewnętrzne, kom­plet­nie strza­skana górna część kości pisz­cze­lo­wej z prze­miesz­cze­niem bocz­nym. To nie miało prawa skoń­czyć się ina­czej, mimo że ope­ra­cję prze­szedł w naj­lep­szej nie­miec­kiej Sophien­kli­nik w Hano­we­rze. Co z tego, że zabieg się udał, a kości i wię­za­dła, jak na tak maka­bryczny uraz, zro­sły się nie­praw­do­po­dob­nie szybko. Po pół­rocz­nej reha­bi­li­ta­cji pacjent wresz­cie mógł odrzu­cić kule, dia­gnoza była jed­nak bez­li­to­sna – koniec kariery spor­to­wej.
Dzia­dek nie odstę­po­wał wtedy wnuka na krok. Wspie­rał go. Jadwiga pamię­tała, jak chło­pak wypła­ki­wał się w jego rękaw, a Wło­dzi­mierz potra­fił godzi­nami bez słowa po pro­stu przy nim trwać. Przez jedno bru­talne wej­ście czar­no­skó­rego fran­cu­skiego zawod­nika, który póź­niej stał się gwiazdą mię­dzy­na­ro­do­wego for­matu, świat Tomka runął jak domek z kart, ale to wła­śnie dzięki dziad­kowi chło­pak się nie zała­mał. Wró­cił do sportu, ale już w innej for­mie. Był oczy­tany, miał dryg do pisa­nia, dzia­dek zachę­cił go więc, aby wyko­rzy­stał swój poten­cjał. Poszedł na stu­dia dzien­ni­kar­skie i po ich skoń­cze­niu trzy lata pra­co­wał na stażu w redak­cjach we Wro­cła­wiu. Potem nie­ocze­ki­wa­nie zapro­po­no­wano mu sta­no­wi­sko szefa działu sportu w „Gaze­cie Lubu­skiej” w Zie­lo­nej Górze. Przy­jął ofertę, chcąc zdo­być kolejne doświad­cze­nie. To umoż­li­wiło mu częst­szy kon­takt z War­szawą, w któ­rej chciał osta­tecz­nie zostać komen­ta­to­rem spor­to­wym. Cza­sami był zapra­szany do stu­dia jako eks­pert od piłki mło­dzie­żo­wej. Jego kariera roz­wi­jała się powoli, lecz sys­te­ma­tycz­nie.

 
Wesprzyj nas