Marlena Dietrich – ikona złotej ery Hollywood, gwiazda Błękitnego Anioła, Niemka, która sprzeciwiła się Hitlerowi. „Marlene” to niejednoznaczny, intymny zapis późnych lat Dietrich – portret wielkiej artystki, ale także kobiety kapryśnej, osamotnionej, spragnionej uczucia.


„Trudno być legendą. Wyglądać zawsze tak, jak ludzie sobie życzą, mieć ciągle trzydzieści lat, nigdy nie rozczarować publiczności. To bardzo dużo pracy. Nawet jeśli ktoś́ jest młody, to straszna praca”.

W latach 1964 i 1966 Marlena Dietrich dwukrotnie odwiedziła Polskę. Ponadsześćdziesięcioletnia artystka wciąż robiła wrażenie sceniczną charyzmą, a ówcześni współpracownicy zapamiętali ją jako wymagającą, profesjonalną, do bólu dokładną.

Nie wszędzie była jednak witana równie entuzjastycznie jak w Polsce – chociaż od zakończenia wojny minęły lata, wielu Niemców uważało ją za zdrajczynię ze względu na otwarty sprzeciw wobec nazizmu. Później wspominała: „Straciłam ojczyznę̨ i język. Nikt, kto tego nie przeżył, nie może wiedzieć, co czuję”.

Korzystając z materiałów zgromadzonych w przepastnym berlińskim archiwum, Angelika Kuźniak odkrywa mniej znane wątki biografii Dietrich: od barwnych historii, jak spotkanie artystki ze Zbigniewem Cybulskim, po tematy determinujące jej życie: ciężar sławy, uzależnienie czy skomplikowane relacje rodzinne. To wydanie autorka rozbudowała o nieznane wcześniej materiały.

Angelika Kuźniak – biografistka, reporterka. Autorka opowieści biograficzno-reporterskich: Papusza (2013), Stryjeńska. Diabli nadali (2015), Boznańska. Non finito (2018), współautorka – z Eweliną Karpacz-Oboładze – Czarnego Anioła. O Ewie Demarczyk (2014). Trzykrotnie uhonorowana nagrodą Grand Press, kilkakrotnie nominowana do Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej. Laureatka Nagrody im. Barbary Łopieńskiej i Ogólnopolskiego Konkursu Reportażystów „Melchiory 2014”. Za książkę Stryjeńska nominowana do Nagrody Literackiej „Nike”.

Angelika Kuźniak
Marlene
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 7 czerwca 2023
 
 

PRO­LOG

Trzy szmaty do pod­łóg Mar­leny Die­trich otrzy­mały nu­mer ka­ta­lo­gowy 70039. Do Ber­lina tra­fiły w czwar­tek, 21 paździer­nika 1993 roku o ósmej rano. Pra­wie osiem­na­ście mie­sięcy po jej śmierci. Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa ani dnia, ani miej­sca przy­by­cia nie po­dano do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści.
W dro­dze gi­nie klucz do kłódki przy kon­te­ne­rze, w któ­rym są prze­wo­żone.
Po do­tar­ciu na dzie­dzi­niec daw­nej fa­bryki pod­ze­spo­łów elek­tro­nicz­nych w dziel­nicy Span­dau (jedno pię­tro bu­dynku za­adap­to­wano na tym­cza­sowy ma­ga­zyn) kłódkę od­pi­ło­wano.
W ciągu ko­lej­nych dni do Ber­lina do­trą jesz­cze cztery kon­te­nery.
I tak swoje nu­mery otrzy­mają: wstążki do kwia­tów, ręcz­niki, ścierki do na­czyń, fla­kony po per­fu­mach, chu­s­teczki, wy­pa­lone za­pałki, łyżki, pa­pier do pa­ko­wa­nia pre­zen­tów, rolki pa­pieru to­a­le­to­wego, fiolki po le­kach, pla­stry na od­ci­ski, skrawki fu­ter – i te prze­ni­co­wane przez mole i roz­sy­pu­jące się w dło­niach, i te twarde, ła­miące się przy sil­niej­szym na­ci­sku (le­żały w skrzy­niach po­nad pięć­dzie­siąt lat). Setki fil­trów do świa­tła. Ta­bliczki z brązu z jej imie­niem i na­zwi­skiem. Wi­siały za­wsze na drzwiach gar­de­roby pod­czas to­urnée. 
Pe­ruki.
Mię­dzy ar­ku­szami je­dwab­nego pa­pieru za­cho­wały się pióra eg­zo­tycz­nych pta­ków, szmu­glo­wane la­tami przez Die­trich z jed­nego kraju do dru­giego. Wy­ko­rzy­sty­wa­nie ich, na­wet do ko­stiu­mów fil­mo­wych, było za­bro­nione.
W jed­nym z kar­to­nów gip­sowy od­lew jej dłoni.
Oprócz tego sto pięć­dzie­siąt par rę­ka­wi­czek, czte­ry­sta ka­pe­lu­szy, czte­ry­sta trzy­dzie­ści par bu­tów, osiem­dzie­siąt ku­frów, około sie­dem­dzie­się­ciu ko­stiu­mów fil­mo­wych i es­tra­do­wych, szes­na­ście i pół ty­siąca zdjęć, cza­so­pi­sma. Do­ku­menty, no­tesy, stare ko­perty, li­sty. Ra­zem trzy­sta ty­sięcy za­pi­sa­nych kar­tek. Książki. Mię­dzy nimi Zbrod­nia i kara z de­dy­ka­cją Al­berta Ein­ste­ina, wier­sze Ril­kego, do­ku­men­ta­cja do­ty­cząca Tre­blinki, sześć to­mów opo­wia­dań Kon­stan­tego Pau­stow­skiego i słow­nik an­giel­sko-pol­ski, na mar­gi­ne­sie któ­rego przy sło­wie „dzię­kuję” Die­trich do­pi­sze od­ręcz­nie „tsche­kuye”.
Szafki, ka­napy, fo­tele, stare krze­sła. Ko­mody, stoły.
Ra­zem dwa­dzie­ścia pięć ton. Z pię­ciu ma­ga­zy­nów: w Los An­ge­les, No­wym Jorku, Lon­dy­nie, Pa­ryżu i Ge­ne­wie.
Kraj związ­kowy Ber­lin ku­pił wszystko na au­kcji w So­theby’s za osiem mi­lio­nów ma­rek nie­miec­kich (pięć mi­lio­nów do­la­rów). Nie była to naj­wyż­sza oferta, ale Ber­lin przed­sta­wił pro­jekt zar­chi­wi­zo­wa­nia ca­łej ko­lek­cji.
Każdy przed­miot bę­dzie sfo­to­gra­fo­wany i opi­sany. Je­śli to do­ku­menty, ważne, żeby za­zna­czyć: czego do­ty­czą, z któ­rego są roku, kto je pi­sał.
Przy ko­stiu­mach na­leży po­dać mię­dzy in­nymi: pro­jek­tanta, ty­tuł filmu, z ja­kiego dana rzecz po­cho­dzi, ko­lor i ma­te­riał.
Pierw­sze prace za­koń­czą się po pię­ciu la­tach. Jed­nak każ­dego roku ro­dzina Mar­leny Die­trich prze­ka­zuje do ar­chi­wum ko­lejne kil­ka­dzie­siąt kar­to­nów z przed­mio­tami, które wcze­śniej były jej wła­sno­ścią.

CZĘŚĆ 1
NO­TES

Od­dział ar­chi­wum (Ko­lek­cja Mar­leny Die­trich) przy Fun­da­cji Ki­ne­ma­to­gra­fii Nie­miec­kiej, Po­ts­da­mer Platz, Ber­lin.
Po­kój jest mały, ja­sno oświe­tlony. W środku ter­mo­hi­gro­graf bez­gło­śnie kre­śli po­ziom wil­got­no­ści (nie może prze­kra­czać pięć­dzie­się­ciu pro­cent) i tem­pe­ra­turę (osiem­na­ście stopni Cel­sju­sza). Każde od­chy­le­nie od normy mo­głoby znisz­czyć zdję­cia, które leżą w kar­to­nach na pół­kach. Jedno zdję­cie – je­den kar­ton. Nie­które z nich są warte kilka ty­sięcy euro.
Przy ścia­nach re­gały z mnó­stwem czar­nych szu­flad. Roz­ma­wiamy ci­cho. Ar­chi­wum po­dob­nie jak bi­blio­teka zmu­sza do mó­wie­nia pół­gło­sem, do sku­pie­nia.
Silke Ron­ne­burg, która pra­cuje w ar­chi­wum od pra­wie trzy­dzie­stu lat, otwiera jedną z szu­flad. Po­ka­zuje mi pu­dełko z na­pi­sem „Eu­ropa”. W środku kilka no­te­sów. Wśród nich ten, który in­te­re­suje mnie naj­bar­dziej.
Jest czer­wony, nie­wielki, sie­dem i pół na je­de­na­ście i pół cen­ty­me­tra. Wi­dać, że był czę­sto uży­wany. Okładka w nie­któ­rych miej­scach nad­darta, po­ry­so­wana. Na środku wy­cięty pro­sto­kąt. Nie­chluj­nie, jakby ży­letką lub tę­pymi no­życz­kami. Wi­dzę li­tery roz­ma­zane od śli­nio­nego palca szu­ka­ją­cego bez­u­stan­nie czy­je­goś na­zwi­ska. Ko­lejne ad­resy przy­kle­jane po­śpiesz­nie na kart­kach, czę­sto ta­śmą kle­jącą. Ktoś za­stą­pił ko­goś wy­kre­ślo­nego grubą kre­ską.

Pol­skie kon­takty w no­te­sie Mar­leny Die­trich

W no­te­sie cały wszech­świat. Erich Ma­ria Re­ma­rque, Jean Coc­teau, Er­nest He­min­gway. Ko­chan­ko­wie, przy­ja­ciele, wiel­bi­ciele. Mia­sta i kraje. Pró­buję do­pa­so­wać słowa do zna­jo­mych hi­sto­rii. Nie za­wsze wiem, co było przed, a co było po.
Szu­kam Pol­ski. Y – Izrael, U – Me­xico City. Nie ma re­guły. Jakby no­tes z bie­giem lat za­peł­niał się, a Die­trich ko­lejne pań­stwa, osoby wpi­sy­wała w wol­nym miej­scu. V – Rio, K – Am­ster­dam. Jest i Pol­ska. Na ostat­niej stro­nie pod na­pi­sem „Po­lo­gne, Po­land”: Marta Ro­mer, Bar­bara Ko­tar­ska, Mar­ga­ret Se­mil, Eli­sa­beth Sie­niaw­ska, Cy­bul­ski Z. Wię­cej pol­skich na­zwisk nie ma.

TE­LE­FON

Jest po­łowa stycz­nia 1964 roku. Ro­nald Trisch, pra­cow­nik agen­cji ar­ty­stycz­nej w Ber­li­nie Wschod­nim, krzy­czy do słu­chawki. Po­łą­cze­nie z Pa­ry­żem. Po dru­giej stro­nie Ed­die Ma­ro­uani, pa­ry­ski im­pre­sa­rio Mar­leny Die­trich.
Ma­ro­uani mówi krótko:

– Ma­dame Die­trich w dro­dze do Pol­ski bę­dzie miała mię­dzy­lą­do­wa­nie na lot­ni­sku Schöne­feld w Ber­li­nie Wschod­nim. Tan­ko­wa­nie sa­mo­lotu po­trwa go­dzinę. Je­śli je­ste­ście za­in­te­re­so­wani jej kon­cer­tem we Frie­drich­stadt­pa­last, spró­buj­cie ją na­mó­wić. Ja nie umiem.
Dzwo­nię do Ro­nalda Tri­scha. Mieszka w Ber­li­nie.
– Sprawa nie była pro­sta – wspo­mina. – O to, żeby wy­stą­piła u nas, sta­ra­li­śmy się̨ od kil­ku­na­stu mie­sięcy, ale Mar­lena mó­wiła, że ni­gdy nie za­po­mni tego, co stało się̨ w Niem­czech w 1960 roku: przed Ti­ta­nia-Pa­last w Ber­li­nie, w Mo­na­chium czy w Düs­sel­dor­fie. Bar­dzo chcie­li­śmy ją prze­ko­nać, że Ber­lin Wschodni jest jej wdzięczny za to, że ra­zem z in­nymi żoł­nie­rzami wy­zwo­liła nas od na­zi­stów. Że nie wszy­scy mają jej za złe, że pod­czas wojny wy­stę­po­wała na fron­cie dla tych, któ­rzy wal­czyli z Niem­cami.
To­urnée w 1960 roku za­pla­no­wano do­kład­nie. W ciągu trzech ty­go­dni Die­trich miała dać kon­certy w dzie­się­ciu nie­miec­kich mia­stach. Usta­lono, że w sa­mym Ber­li­nie spę­dzi pięć dni.

 
Pierw­sze re­ak­cje na wieść o jej pla­no­wa­nych wy­stę­pach po­ja­wiają się̨ w pra­sie się̇ mie­siąc przed.
Re­dak­cja „Aache­ner Ze­itung” pu­bli­kuje list otwarty z Mayen w imie­niu „wszyst­kich nie­miec­kich sióstr i braci”:
„Ta zu­chwała dziwka śmie przy­jeż­dżać tu­taj, by wal­czyć o swój ho­nor. Mar­lena Die­trich ma na swym su­mie­niu ty­siące gro­bów nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Nie tylko wal­czyła prze­ciwko na­zi­stom, ale rów­nież prze­ciwko na­ro­dowi nie­miec­kiemu. A te­raz jesz­cze zjed­nała so­bie po­par­cie Willy’ego Brandta, by­łego wo­jow­nika oporu. Ona jest aspo­łecz­nym pa­so­ży­tem i za­słu­guje na to, by­śmy wy­mie­rzyli jej od­po­wied­nią karę. Ty podła, nik­czemna zdraj­czyni, nie wsty­dzisz się̨ sta­wiać kroku na nie­miec­kiej ziemi? Po­winno się cie­bie zlin­czo­wać jako ohydną zbrod­niarkę wo­jenną”.
„Stany Zjed­no­czone i Niemcy już od dawna są w przy­ja­ciel­skich sto­sun­kach, ale Mar­lena Die­trich na­dal pro­wa­dzi pry­watną wojnę prze­ciwko swej oj­czyźnie. A jed­nak naj­wy­raźniej nie gar­dzi nie­miec­kimi mar­kami tak bar­dzo jak swoim kra­jem” – do­daje „Kölni­sche Rund­schau” z 3 marca 1960 roku.
„Ba­di­sche Tag­blatt”, Ba­den-Ba­den, 14 marca 1960 roku: „Mar­lena opo­wie­działa się̨ po stro­nie uczest­ni­ków oporu i wro­gów wszyst­kiego, co nie­miec­kie. Nie uczy­niła nic, kiedy Niemcy za­częły dźwi­gać się̨ z ruin i ubó­stwa i od­zy­ski­wać sza­cu­nek świata. Le­piej by­łoby dla nas, gdyby zo­stała tam, gdzie jest te­raz”.
„Bild am Son­n­tag”, Ham­burg, 3 kwiet­nia 1960 roku: „Wło­żyła ame­ry­kań­ski mun­dur i za­ba­wiała woj­skowe od­działy! Je­śli uczy­nek ten można było zro­zu­mieć w cza­sach hi­tle­row­skiego re­żimu, trudno po­jąć, dla­czego nie zmie­niła swego na­sta­wie­nia po woj­nie”.

 
Die­trich pi­sze do Nor­mana Granza opie­ku­ją­cego się̨ jej eu­ro­pej­skim to­urnée: „Mu­simy się̨ zdzwo­nić. Nie­miecka prasa jest co­raz bar­dziej obrzy­dliwa. Wszyst­kie ar­ty­kuły brzmią jak prze­mó­wie­nie Göringa wy­gła­szane prze­ciwko mnie”.
W roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rzem „Die Zeit” przy­zna: „Nie ro­zu­miem tego. Przed wojną ata­ko­wał mnie Göring, po­nie­waż przy­ję­łam oby­wa­tel­stwo ame­ry­kań­skie. Po­tem nie­miec­kie ga­zety za to, że nie wró­ci­łam do Nie­miec. A te­raz te ga­zety ata­kują mnie, bo tam jadę”.
Przed przy­jaz­dem do Nie­miec spo­tyka się̨ w pa­ry­skim ho­telu Ra­phael z Cur­tem Ries­sem, dzien­ni­ka­rzem i pi­sa­rzem. „Miała piękną, spo­kojną, tro­chę chłodną twarz. To była twarz ko­biety, która wie, ja­kie jest ży­cie. Twarz ko­biety, która sama wiele prze­żyła: i szczę­ście, i roz­cza­ro­wa­nia, ale jest w sta­nie prze­trwać wię­cej”.
Riess pyta:
– Co pani czuje przed po­dróżą do Nie­miec? Jaki jest pani sto­su­nek do Niem­ców?
– Niemcy! Jak ja nie­na­wi­dzę tych ogól­nych ha­seł. Prze­cież nie ist­nieje coś ta­kiego jak Niemcy, Ame­ry­ka­nie czy Fran­cuzi! Wszę­dzie są do­brzy i źli lu­dzie. Nie róbmy tego idio­tycz­nego błędu i nie trak­tujmy wszyst­kich jed­na­kowo – od­po­wiada Die­trich.
In­nemu dzien­ni­ka­rzowi po­wie: „Czuję się̨, jak­bym je­chała na wła­sny pro­ces no­rym­ber­ski”.

 
Wesprzyj nas