Nowe, zaskakujące oblicze autorki bestsellerowej powieści „Wierzyliśmy jak nikt”. Tym razem Rebecca Makkai wciąga czytelników w kryminalną intrygę, przy okazji snując ważną opowieść o sytuacji kobiet, o ich prawach, ciałach i o ich sile.


1995 rok. W elitarnym liceum Granby’ego kilkunastoletnia Thalia ginie w tajemniczych okolicznościach. Jej ciało znaleziono w szkolnym basenie, a za zabójstwo został skazany Omar, pracownik techniczny.

Ponad dwadzieścia lat później do Granby’ego przyjeżdża Bodie Kane, rówieśniczka i koleżanka Thalii, a dziś znana podkasterka. Za sprawą jednej z uczennic mroczna tajemnica z przeszłości wraca do niej z nową siłą. Okazuje się, że wina Omara wcale nie jest taka oczywista, a tragiczne wydarzenia sprzed lat nadal budzą wątpliwości i emocje – zarówno w internecie, jak i wśród dawnych uczniów Granby’ego.

Czy policja rzetelnie przeprowadziła śledztwo?
Czy nie pominęła żadnego tropu?

Bodie z podopiecznymi zaczynają prowadzić amatorskie dochodzenie, które może podać w wątpliwość ustalenia śledczych.

Pod płaszczykiem kryminalnej intrygi Rebecca Makkai snuje ważną opowieść o sytuacji kobiet, o ich prawach, ciałach i o ich sile. Zachęca do odważnego zadawania pytań o przeszłość – nawet jeśli nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi.

Rebecca Makkai
Mam do pana kilka pytań
Przekład: Rafał Lisowski
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 6 września 2023
 
 


– Ko­ja­rzy­cie ją – mó­wię.
To wy­zwa­nie, za­pew­nie­nie. Skie­ro­wane do ko­biety sie­dzą­cej obok mnie przy ho­te­lo­wym ba­rze, któ­rej błąd po­le­gał na tym, że za­ga­iła roz­mowę. Do den­ty­sty, któ­remu skoń­czyły się py­ta­nia o dzieci, więc pyta, co tam u mnie.
Cza­sem ko­ja­rzą od razu. Cza­sem py­tają: „To nie ta, co fa­cet trzy­mał ją w piw­nicy?”.
Nie! Nie. Nie ta.
To nie ta, co do­stała no­żem w… Nie. Ta, co wsia­dła do tak­sówki z… Nie, inna. Ta, co po­szła na im­prezę do brac­twa stu­denc­kiego, ta, co użył kija, ta, co użył młotka, ta, co ode­brała go z od­wyku, a on… Nie. Ta, co co­dzien­nie pa­trzył, jak biega? Ta, co nie­po­trzeb­nie mu po­wie­działa, że okres jej się spóź­nia? Ta od wuja? Za­raz, ta druga od wuja?
Nie. To ta od ba­senu. Ta od al­ko­holu w… od wło­sów wo­kół… od go­ścia, który przy­znał się do… Tak. Wła­śnie ta.
Ki­wają głową, pod­nie­sieni na du­chu. Niby czym?
Są­siadka z baru wy­ciąga se­ler z krwa­wej mary i za­czyna chru­pać. Den­ty­sta każe mi prze­płu­kać usta. Ob­ra­cają jej na­zwi­sko na ję­zyku, ob­ra­cają je w pa­mięci. Mó­wią: „A, tamta, fak­tycz­nie ko­ja­rzę!”.
„Tamta”, bo te­raz jest tylko hi­sto­rią, taką hi­sto­rią, którą albo się zna, albo nie, hi­sto­rią o skoń­czo­nej licz­bie szcze­gó­łów, hi­sto­rią, którą da się opa­no­wać, ucząc się na pa­mięć map i go­dzin wy­da­rzeń.
– To ta od szkoły z in­ter­na­tem! – mó­wią. – Pa­mię­tam, to ta od na­gra­nia. Pani ją znała?!
To ta, któ­rej fo­to­gra­fia wy­ska­kuje po wpi­sa­niu w wy­szu­ki­warce „New Hamp­shire mor­der­stwo” obok po­li­cyj­nych zdjęć do­ku­men­tu­ją­cych me­tam­fe­ta­mi­nowe tra­ge­die z lat póź­niej­szych. W click­ba­ito­wych ar­ty­ku­łach używa się zwy­kle jed­nej kon­kret­nej fo­to­gra­fii – na któ­rej jest uśmiech­nięta, ale w oczach tego uśmie­chu nie wi­dać, co rze­komo su­ge­ruje głę­bo­kie nie­szczę­ście. Jest to kadr wy­cięty ze zdję­cia szkol­nej dru­żyny te­ni­so­wej. Je­śli ktoś znał Tha­lię, od razu po­zna, że wcale nie była nie­szczę­śliwa, tylko po pro­stu mu­siała uśmiech­nąć się do fo­to­gra­fii, cho­ciaż nie miała ochoty.
To ta hi­sto­ria w kółko opo­wia­dana i po­wta­rzana.
To ta, w któ­rej ona była na tyle młoda, na tyle biała, na tyle ładna i na tyle za­można, żeby lu­dzie zwró­cili uwagę.
To ta, w któ­rej wszy­scy by­li­śmy na tyle mło­dzi, żeby są­dzić, że ktoś mą­drzej­szy od nas zna od­po­wie­dzi.
Może to ta, w któ­rej wszy­scy by­li­śmy w błę­dzie.
Może to ta, w któ­rej wszy­scy ra­zem – każde z nas dźwi­ga­jąc za­le­d­wie cię­żar piórka – by­li­śmy w błę­dzie.

1

Po raz pierw­szy obej­rza­łam to na­gra­nie w 2016 roku. Le­ża­łam w łóżku z lap­to­pem, ze słu­chaw­kami na uszach. Ba­łam się, że obu­dzę Je­rome’a i będę się mu­siała tłu­ma­czyć. W są­sied­nich po­ko­jach spały moje dzieci. Mo­głam wstać, zaj­rzeć do nich, po­czuć cie­pło ich po­licz­ków i żar od­de­chów. Mo­głam po­wą­chać włosy córki i za­pach głowy ma­łego dziecka po­łą­czony z wil­gotną la­wendą w końcu by mnie uśpił.
Ale ko­le­żanka, któ­rej nie wi­dzia­łam od dwu­dzie­stu lat, przy­słała mi linka, więc klik­nę­łam.
Ca­me­lot Ler­nera i Lo­ewe’a. Ja by­łam in­spi­cjentką i kie­row­niczką tech­niczną w jed­nej oso­bie. Jedna nie­ru­choma ka­mera, zbyt bli­sko or­kie­stry, zbyt da­leko od na­sto­let­nich wo­ka­li­stów bez mi­kro­fo­nów. Ja­kość VHS ro­dem z 1995 roku, za ka­merą na pewno ktoś z kółka au­dio-wi­deo. Mój Boże, wie­dzie­li­śmy, że nie je­ste­śmy su­per, ale nie by­li­śmy na­wet tak do­brzy, jak nam się wy­da­wało. Ktoś, kto dwie de­kady póź­niej wrzu­cił to na­gra­nie do sieci i do­dał opis z do­kład­nymi mo­men­tami, w któ­rych po­ja­wia się Tha­lia Ke­ith, do­łą­czył także li­stę ak­to­rów i człon­ków ekipy. Beth Do­cherty jako bar­dzo nie­duża Gi­newra, pro­mie­nie­jąca Sa­kina John jako Mor­gana le Fay z ko­roną ze zło­tych kol­ców na­ło­żoną na war­ko­czyki, Mike Sti­les jako piękny i za­wsty­dzony król Ar­tur. Jest też moje na­zwi­sko, z błę­dem, ale jest.
Wyj­ście przed kur­tynę to ostat­nie uję­cie, w któ­rym wy­raź­nie wi­dać Tha­lię. Jej ciemne loki wy­róż­niają ją z bez­barw­nej masy. Po­tem na sce­nie pra­wie wszy­scy śpie­wają Happy Bir­th­day pani Ross, na­szej re­ży­serce, którą wy­cią­gają z pierw­szego rzędu, gdzie jak co wie­czór sie­działa i ro­biła no­tatki. Jest taka młoda, czego wtedy nie za­uwa­ża­łam.
Część uczniów wy­cho­dzi, a po­tem wraca zmie­szana. Człon­ko­wie or­kie­stry wska­kują na scenę i do­łą­czają do śpie­wów, mąż pani Ross zrywa się z wi­downi z kwia­tami, ekipa wy­cho­dzi zza ku­lis w czar­nych ko­szul­kach i dżin­sach. Mnie tam nie ma – pew­nie zo­sta­łam w ka­bi­nie tech­nicz­nej. Wy­wi­nię­cie się od cze­goś ta­kiego by­łoby bar­dzo w moim stylu.
Cała uro­dzi­nowa feta, łącz­nie z prze­gru­po­wa­niem i śpie­wami, trwa pięć­dzie­siąt dwie se­kundy. Przez ten czas Tha­lii ani przez mo­ment nie wi­dać wy­raź­nie. W ko­men­ta­rzach ktoś zro­bił zbli­że­nie na ka­wa­łek zie­lo­nej su­kienki na skraju ka­dru i ze­sta­wił tę plamę ko­loru z suk­nią, którą miała na so­bie Tha­lia – naj­pierw przy­krytą gazą, gdy grała cza­ro­dziejkę Ni­mue, Pa­nią Je­ziora, a po­tem od­sło­niętą, kiedy z pro­stym przy­bra­niem głowy wcie­lała się w lady Anne. W przed­sta­wie­niu było jed­nak kilka zie­lo­nych su­kie­nek. W jed­nej z nich wy­stę­po­wała moja przy­ja­ciółka Car­lotta. Moż­liwe, że wtedy Tha­lii już nie było na sce­nie.
Dys­ku­sja pod na­gra­niem sku­pia się głów­nie na chro­no­lo­gii. Na­sza li­to­ści­wie skró­cona wer­sja Ca­me­lotu miała się za­cząć o dzie­więt­na­stej, ale za­pewne ru­szy­li­śmy pięć mi­nut po cza­sie. Albo póź­niej. Z na­gra­nia wy­cięto an­trakt, więc lu­dzie spe­ku­lują, jak długo trwała prze­rwa w szkol­nym mu­si­calu. W za­leż­no­ści od opi­nii na te­mat tych dwóch zmien­nych spek­takl mógł się za­koń­czyć mię­dzy dwu­dzie­stą czter­dzie­ści pięć a dwu­dzie­stą pierw­szą pięt­na­ście. Po­win­nam to wie­dzieć. Mia­łam kie­dyś se­gre­ga­tor z dro­bia­zgo­wymi no­tat­kami. Ale nikt mnie o niego nie spy­tał.
Le­karz me­dy­cyny są­do­wej uznał, że śmierć Tha­lii na­stą­piła mię­dzy dwu­dzie­stą a dwu­dzie­stą czwartą, ale po­czą­tek tego prze­działu po­kry­wał się z przed­sta­wie­niem – to dla­tego do­kładny mo­ment jego za­koń­cze­nia stał się przed­mio­tem nie­usta­ją­cej fa­scy­na­cji w in­ter­ne­cie.
„Przy­sze­dłem z YouTube’a” – na­pi­sał au­tor ko­men­ta­rza z 2015 roku i wrzu­cił link do in­nego wi­deo. „Obej­rzyj­cie. Tu jest do­wód, że schrza­nili śledz­two. Chro­no­lo­gia się nie klei”.
Ktoś inny stwier­dził: „Za­mknęli nie­win­nego go­ścia, bo ra­si­stow­ska psiar­nia sie­działa w kie­szeni szkoły”.
A pod spodem: „Wi­tamy w Kwa­te­rze Głów­nej Fo­liar­stwa! Le­piej po­święć ener­gię na PRAW­DZIWĄ NIE­ROZ­WIĄ­ZANĄ SPRAWĘ”.
Na­gra­nie, oglą­dane po dwu­dzie­stu je­den la­tach, uwol­niło z za­ku­rzo­nych za­ka­mar­ków mo­jego mó­zgu wspo­mnie­nie o tym, jak ra­zem z moją przy­ja­ciółką Fran, która w przed­sta­wie­niu śpie­wała w chó­rze, spraw­dza­ły­śmy w słow­niku zna­cze­nie słowa „pod­nieta”. Bo że­by­śmy w końcu prze­stały chi­cho­tać na dźwięk słów „maj, mie­siąc pod­niety”, pew­nego razu pani Ross oznaj­miła:
– Wy­raz „pod­nieta” ozna­cza po pro­stu za­chętę do dzia­ła­nia. Mo­że­cie to so­bie spraw­dzić.
Ale co ona mo­gła wie­dzieć o pod­nie­cie? Pod­nieta była prze­zna­czona dla mło­dych, a nie dla za­męż­nych na­uczy­cie­lek te­atru. Tym­cza­sem („Ja pi­kolę!” – jak po­wie­dzia­łaby Fran) pro­szę bar­dzo: we­dług wiel­kiego słow­nika „pod­nieta” to rze­czy­wi­ście także „coś po­bu­dza­ją­cego, za­chęta, bo­dziec”. Je­den z po­da­nych przy­kła­dów: „Stek był pod­nietą dla pod­nie­bie­nia”. Ucie­kły­śmy z bi­blio­teki ro­ze­śmiane. Fran śpie­wała: „Och, stek, ko­tlet pod­niety!”.
Gdzie prze­cho­wy­wa­łam to wspo­mnie­nie przez te wszyst­kie lata?
Za pierw­szym ra­zem ska­ka­łam po fil­mie, a uważ­nie obej­rza­łam tylko koń­cówkę. Nie mia­łam ochoty wy­słu­chi­wać na­sto­let­nich gło­sów i roz­stro­jo­nych in­stru­men­tów smycz­ko­wych. Ale po­tem włą­czy­łam na­gra­nie jesz­cze raz – tego sa­mego wie­czoru, o dru­giej w nocy, kiedy ta­bletka z me­la­to­niną nie za­dzia­łała, a puls mia­łam jak po bie­ga­niu – i obej­rza­łam wszyst­kie frag­menty z Tha­lią. Akt pierw­szy, scena druga to je­dyny mo­ment, w któ­rym Tha­lia grała Pa­nią Je­ziora. Po­ja­wiła się w głębi sceny we mgle z su­chego lodu i śpie­wała hip­no­tycz­nie za ple­cami Mer­lina. Coś mnie uwie­rało w tym, że pod­czas śpiewu stale od­ry­wała od niego wzrok i zer­kała za prawą ku­lisę, jakby pro­siła o pod­po­wiedź. Nie­moż­liwe, żeby jej po­trze­bo­wała, do za­śpie­wa­nia miała tylko jedną pio­senkę z po­wta­rza­ją­cym się tek­stem.
Ostroż­nie się­gnę­łam nad Je­rome’em po jego ipada z szafki przy łóżku i uru­cho­mi­łam na nim na­gra­nie. Tym ra­zem zro­bi­łam zbli­że­nie na twarz, żeby była przy­naj­mniej więk­sza, skoro nie mo­gła być wy­raź­niej­sza. Le­dwo to wi­dać, ale na fil­mie Tha­lia jest chyba po­iry­to­wana.
A po­tem, kiedy Mer­lin wy­gła­sza mowę po­że­gnalną, w któ­rej roz­staje się z Ar­tu­rem i Ca­me­lo­tem, Tha­lia znowu od­wraca wzrok, nie­mal ogląda się przez ra­mię. Coś bez­gło­śnie mówi – to na pewno nie złu­dze­nie. Jej usta się przy­my­kają, a po­tem roz­cią­gają w okrąg. Je­stem nie­mal prze­ko­nana, że Tha­lia wy­po­wiada słowo „co”. Może do ko­goś z ob­sługi, członka mo­jej ekipy, po­ka­zu­ją­cego za­po­mniany re­kwi­zyt. Tylko co w tym mo­men­cie mo­gło być aż tak ważne, tuż przed zej­ściem Tha­lii ze sceny?
Do 2016 roku nikt w ko­men­ta­rzach nie zwró­cił na to uwagi. Wszy­scy in­te­re­so­wali się tylko do­kładną go­dziną wyj­ścia przed kur­tynę oraz tym, czy przez tę ostat­nią mi­nutę Tha­lia rów­nież była na sce­nie. (I jesz­cze tym, jaka była ładna). Lu­dzie ar­gu­men­to­wali, że pięć­dzie­siąt dwie se­kundy to dość czasu, żeby Tha­lia Ke­ith zdą­żyła spo­tkać się z kimś za ku­li­sami i wyjść ra­zem z nim, za­nim kto­kol­wiek się zo­rien­to­wał.
Na sa­mym końcu na­gra­nia nasz zna­ko­mity dy­ry­gent i kie­row­nik mu­zyczny w jed­nym, w muszce i z ba­tutą, roz­po­czyna ko­mu­ni­kat, któ­rego nikt nie słu­cha:
– Bar­dzo wam wszyst­kim dzię­ku­jemy! Przy wy­cho­dze­niu… – Tu jed­nak na­gra­nie się urywa i zo­staje tylko szum sza­rych li­nii.
Pew­nie mó­wił coś o mel­do­wa­niu się w bur­sie albo za­bra­niu ze sobą śmieci.
W ko­men­ta­rzach ktoś na­pi­sał: „Ob­czaj­cie Gi­newrę w ostat­nich dwóch se­kun­dach. Czy to pier­siówka? Chcę się kum­plo­wać z Gi­newrą!”. Za­trzy­ma­łam na­gra­nie i rze­czy­wi­ście: Beth wy­soko unosi srebrną pier­siówkę, być może prze­ko­nana, że ko­le­dzy za­uważą, a za­afe­ro­wani na­uczy­ciele na wi­downi nie. Albo jest już po pro­stu za bar­dzo wcięta, żeby się tym przej­mo­wać.
W in­nym ko­men­ta­rzu ktoś prosi o po­da­wa­nie na­zwisk wi­dzów mi­ja­ją­cych ka­merę w dro­dze do wyj­ścia.
Ko­lejna osoba pi­sze: „Je­śli obej­rzy­cie wy­da­nie spe­cjalne Da­te­line z 2005, nie wierz­cie w ani jedno słowo. Tam jest MASA błę­dów. Plus: jej imię wy­ma­wia się THA-lia, jak w sło­wie thanks, a Le­ster Holt cały czas mówi THAY-lia”.
W od­po­wie­dzi: „A ja my­śla­łam, że wy­ma­wia się TAHL-ia”.
Pierw­szy ko­men­tu­jący pro­stuje: „Nie, nie, nie. Zna­łem jej sio­strę”.
Ko­lejny ko­men­tarz: „Jaka ta cała sprawa smutna”. Po­tem trzy pła­czące emotki i nie­bie­skie ser­duszko.
Póź­niej ty­go­dniami śni­łam nie o ob­ró­co­nej gło­wie Tha­lii, nie o jej bez­gło­śnym py­ta­niu, ale o pier­siówce Beth Do­cherty. W snach mu­sia­łam zna­leźć tę pier­siówkę, żeby znowu ją scho­wać. W ręku trzy­ma­łam swój wielki se­gre­ga­tor. No­tatki w ni­czym nie po­ma­gały.
Szkolni fani te­atru bła­gali o ten spek­takl – rok wcze­śniej ga­dali o nim w kółko pod­czas dy­żu­rów pani Ross w bur­sie. Ca­me­lot wró­cił na Broad­way w 1993 roku, a na­wet ci spo­śród nas, któ­rzy go nie wi­dzieli, sły­szeli so­und­track i ro­zu­mieli, że to bę­dzie ozna­czało śre­dnio­wieczne de­kolty, ca­ło­wa­nie na sce­nie i fan­ta­styczne so­lówki. Dla mnie kon­se­kwen­cją ta­kiego wy­boru były de­ko­ra­cje z zam­kiem, trony i drzewa na kół­kach – nic skom­pli­ko­wa­nego, żad­nych mię­so­żer­nych ro­ślin ani ka­brio­letu ford de­luxe wta­cza­nego na scenę. Dzien­ni­ka­rze z przy­szło­ści do­stali na­to­miast nie­wy­czer­pane źró­dło ła­twych me­ta­for. Szkoła z in­ter­na­tem jako kró­le­stwo w le­sie, Tha­lia jako cza­ro­dziejka, Tha­lia jako księż­niczka, Tha­lia jako mę­czen­niczka. Cóż bar­dziej ro­man­tycz­nego? Co do­sko­nal­szego niż dziew­czyna za­bita w roz­kwi­cie? Dziew­czyna jako czy­sta karta. Dziew­czyna jako od­zwier­cie­dle­nie pra­gnień, nie­zmą­cona wła­snymi. Dziew­czyna jako ofiara na oł­ta­rzu wy­obra­że­nia „dziew­czyny”. Dziew­czyna jako se­ria zdjęć z dzie­ciń­stwa, na­zna­czo­nych aurą „tej, która umrze młodo”, zu­peł­nie jakby już w trze­ciej kla­sie fo­to­graf po­wi­nien wy­czy­tać w jej twa­rzy, że oto dziew­czyna, która na za­wsze po­zo­sta­nie wła­śnie dziew­czyną.
Widz, pod­glą­dacz, na­wet sprawca – każdy z nich jest roz­grze­szony, skoro dziew­czyna uro­dziła się mar­twa.
W in­ter­ne­cie i w te­le­wi­zji to uwiel­biają.
I my­ślę, że dla pana, pa­nie Bloch, to także było wy­godne.

2

W stycz­niu 2018 roku wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom pę­dzi­łam w stronę kam­pusu jedną z tych sta­rych do­brych nie­bie­skich tak­só­wek, które kie­dyś tyle razy wo­ziły mnie z lot­ni­ska w Man­che­ste­rze. Kie­rowca oznaj­mił, że tego dnia kursy do Granby’ego robi już od rana.
– Wszy­scy gdzieś wy­byli na wa­ka­cje – stwier­dził.
– Po­je­chali do domu na święta – od­par­łam.
Par­sk­nął, jakby to po­twier­dzało jego naj­gor­sze przy­pusz­cze­nia.
Za­py­tał, czy uczę w Gran­bym, a ja wy­ja­śni­łam, że wła­ści­wie to nie: przy­je­cha­łam po­pro­wa­dzić go­ścin­nie dwu­ty­go­dniowy kurs. Nie tłu­ma­czy­łam, że nie­gdyś sama cho­dzi­łam do tej szkoły, a drogę, którą wła­śnie je­cha­li­śmy, znam jak wła­sną kie­szeń – mia­łam wra­że­nie, że byłby to nad­miar in­for­ma­cji w ta­kiej przy­god­nej roz­mo­wie. Nie wy­ja­śni­łam także kon­cep­cji mi­ni­me­stru, bo za­brzmia­łoby to pre­ten­sjo­nal­nie – do­kład­nie jak coś, czym we­dle wy­obra­żeń tak­sów­ka­rza zaj­mują się te roz­pusz­czone ba­chory.
To Fran wpa­dła na po­mysł, by mnie za­pro­sić. Ona w su­mie ni­gdy stąd nie wy­je­chała. Po kilku la­tach w col­lege’u, stu­diach po­dy­plo­mo­wych oraz po­by­cie za gra­nicą wró­ciła do Granby’ego jako na­uczy­cielka hi­sto­rii. Jej żona pra­cuje w dziale re­kru­ta­cji. Miesz­kają na kam­pu­sie ra­zem z sy­nami.
Mój tak­sów­karz miał na imię Lee. Mó­wił, że „wozi te dzie­ciaki z Granby’ego, od­kąd cho­dzili tam jesz­cze ich dziad­ko­wie”. Wy­ja­śnił, że to taka szkoła, do któ­rej można się do­stać wy­łącz­nie dzięki ko­nek­sjom ro­dzin­nym. Mia­łam ochotę od­po­wie­dzieć, że kom­plet­nie się myli, ale było już zde­cy­do­wa­nie za późno na spro­sto­wa­nie za­ło­że­nia, że je­stem osobą z ze­wnątrz. Oznaj­mił, że „te ba­chory ro­bią ta­kie nu­mery, że pani nie uwie­rzy”, i spy­tał, czy czy­ta­łam ten ar­ty­kuł „sprzed paru lat” z „Rol­ling Stone’a”. Ar­ty­kuł (Wol­ność albo śmierć. Al­ko­hol, nar­ko­tyki i uto­nię­cie w eli­tar­nej szkole z in­ter­na­tem w New Hamp­shire) opu­bli­ko­wano w 1996 roku i ow­szem, czy­ta­li­śmy go wtedy wszy­scy. Mej­lo­wa­li­śmy o nim ze swo­ich aka­de­mi­ków, obu­rzeni błę­dami i chy­bio­nymi do­mnie­ma­niami – tak jak dzie­więć lat póź­niej pi­sa­li­śmy do sie­bie ese­mesy, kiedy Da­te­line znowu wszystko roz­grze­bało.
– Oni tam w ogóle nie nad­zo­rują tych dzie­cia­ków – cią­gnął Lee. – Jedno mnie tylko cie­szy: że za­ka­zali Ubera.
– Za­bawne, sły­sza­łam coś do­kład­nie od­wrot­nego – od­par­łam. – O tym nad­zo­ro­wa­niu.
– No bo kła­mią. Chcieli ścią­gnąć pa­nią na kurs, więc po­wie­dzie­liby wszystko.
Przez pra­wie dwa­dzie­ścia trzy lata od za­koń­cze­nia na­uki by­łam w Gran­bym tylko trzy­krot­nie. Je­den zjazd od­był się wkrótce, gdy miesz­ka­łam w No­wym Jorku. Wy­trzy­ma­łam go­dzinę. Po­tem, w 2008 roku, przy­je­cha­łam na ślub Fran i Anne w Sta­rej Ka­plicy. W lipcu 2013 roku spę­dzi­łam kilka dni w Ver­mon­cie, więc wpa­dłam, żeby spo­tkać się z Fran, po­znać jej pierw­sze dziecko. I tyle. Zi­gno­ro­wa­łam dzie­siątą, pięt­na­stą i dwu­dzie­stą rocz­nicę za­koń­cze­nia szkoły, nie cho­dzi­łam na spo­tka­nia ab­sol­wen­tów w Los An­ge­les. Do­piero kiedy wy­pły­nęło na­gra­nie Ca­me­lotu, a Fran do­łą­czyła mnie do gru­po­wego czatu, który prze­ro­dził się w te­atralne wspo­minki, au­ten­tycz­nie za­tę­sk­ni­łam za tym miej­scem. Po­sta­no­wi­łam po­cze­kać do 2020 roku, do zjazdu, na któ­rym ko­le­dzy i ko­le­żanki na pewno się po­ja­wią – z oka­zji dwu­dzie­stej pią­tej rocz­nicy za­koń­cze­nia na­uki, a przy oka­zji dwu­set­le­cia szkoły. Aż tu na­gle to za­pro­sze­nie.
Do­dat­ko­wym plu­sem było to, że Yahav, męż­czy­zna, z któ­rym łą­czył mnie prze­cią­ga­jący się, roz­pacz­liwy ro­mans na od­le­głość, miesz­kał za­le­d­wie dwie go­dziny drogi stam­tąd, bo aku­rat w tym roku aka­de­mic­kim pro­wa­dził za­ję­cia na Wy­dziale Prawa Uni­wer­sy­tetu Bo­stoń­skiego. Yahav mó­wił z izra­el­skim ak­cen­tem, był wy­soki, bły­sko­tliwy i neu­ro­tyczny. To nie ten typ związku, że mo­gła­bym po pro­stu wsiąść w sa­mo­lot i przy­le­cieć. Ale mo­głam zna­leźć się w po­bliżu.
Poza tym chcia­łam się prze­ko­nać, czy dam radę – czy mimo ner­wów, mimo nie­mal mło­dzień­czej pa­niki je­stem go­towa zmie­rzyć się z tamtą dziew­czyną, która zgar­biona prze­czła­pała wszyst­kie lata na­uki. W Los An­ge­les wie­dzia­łam, że teo­re­tycz­nie od­nio­słam suk­ces jako oka­zjo­nalna wy­kła­dow­czyni w col­lege’u, au­torka uzna­nego pod­ca­stu, ko­bieta, która po­trafi przy­go­to­wać po­si­łek z pro­duk­tów z targu i wy­słać dzieci do szkoły sen­sow­nie ubrane – jed­nak na co dzień nie bar­dzo od­czu­wa­łam po­ko­nany dy­stans. Wie­dzia­łam, że w Gran­bym mocno mnie to trzep­nie.
Cho­dziło za­tem o kasę, o fa­ceta, o moje ego, a także – pod tym wszyst­kim, ni­czym nie­do­sły­szalna nuta – o Tha­lię, o to, że od­kąd obej­rza­łam na­gra­nie, czu­łam się tak, jakby moja rze­czy­wi­stość nie­znacz­nie zbo­czyła z toru.
W każ­dym ra­zie: za­pro­po­no­wali, a ja się zgo­dzi­łam, i oto sie­dzia­łam przy­pięta pa­sem na tyl­nym sie­dze­niu, a Lee wiózł mnie na kam­pus z pręd­ko­ścią o pięt­na­ście ki­lo­me­trów wyż­szą od do­pusz­czal­nej.
– To czego bę­dzie ich pani uczyć? Coś o Szek­spi­rze?
Wy­ja­śni­łam, że po­pro­wa­dzę dwa kursy: o pod­ca­stingu i o fil­mo­znaw­stwie.
– Fil­mo­znaw­stwo! – po­wtó­rzył. – Będą oglą­dać filmy czy je ro­bić?
Od­nio­słam wra­że­nie, że co­kol­wiek od­po­wiem, i ja, i szkoła stra­cimy w jego oczach.
– Cho­dzi o hi­sto­rię filmu – po­wie­dzia­łam, co było prawdą, choć nie­pełną.
Do­da­łam, że do nie­dawna wy­kła­da­łam fil­mo­znaw­stwo na UCLA, co przy­nio­sło ten po­żą­dany sku­tek – nie po raz pierw­szy sto­so­wa­łam ten trik – że Lee na­tych­miast prze­rzu­cił się na te­mat Bru­in­sów. Mo­głam więc chrzą­kać po­ta­ku­jąco, a on mo­no­lo­go­wał o fut­bolu. Zo­stało tylko dwa­dzie­ścia mi­nut drogi, więc nie­wielka szansa, że za­pyta o pod­ca­sting albo za­ser­wuje man­spla­ining Qu­en­tina Ta­ran­tino.
Szkoła za­pro­po­no­wała mi po­pro­wa­dze­nie kursu o fil­mie, a ten drugi za­ofe­ro­wa­łam sama, bo to ozna­czało dwa razy więk­sze pie­nią­dze – oraz dla­tego, że ni­gdy nie umia­łam usie­dzieć spo­koj­nie, więc skoro już mia­łam zo­sta­wić dzieci i na dwa ty­go­dnie wy­je­chać do lasu, nie chcia­łam tkwić tam bez­czyn­nie. Po­trzeba cią­głej ak­tyw­no­ści to w moim wy­padku za­ra­zem ob­jaw wy­soko funk­cjo­nu­ją­cych za­bu­rzeń lę­ko­wych, jak i klucz do suk­cesu.
Mój ów­cze­sny pod­cast no­sił ty­tuł Mi­go­ta­nie gwiazd. Przed­sta­wiał roz­pi­saną na od­cinki hi­sto­rię ko­biet w ki­nie, opo­wia­dał o tym, jak prze­mysł fil­mowy naj­pierw te ko­biety prze­żu­wał, a póź­niej wy­plu­wał. Jak na pod­cast ra­dzi­li­śmy so­bie na­prawdę nie­źle, raz po raz lą­do­wa­li­śmy na naj­wyż­szych miej­scach róż­nych ran­kin­gów od­słu­chów. Było z tego na­wet tro­chę pie­nię­dzy, a cza­sem czu­li­śmy dresz­czyk, kiedy ja­kaś gwiazda wspo­mniała o nas w wy­wia­dzie. Mo­jego współ­pro­wa­dzą­cego, Lance’a, ar­chi­tekta kra­jo­brazu, stać było na odej­ście z pracy, a ja mo­głam od­rzu­cać wy­kła­dow­cze ochłapy pod­su­wane przez UCLA. Kilku agen­tów li­te­rac­kich za­ofe­ro­wało nam usługi, gdy­by­śmy chcieli ra­zem na­pi­sać książkę. By­li­śmy aku­rat w wi­rze przy­go­to­wań do no­wego se­zonu, po­świę­co­nego Ri­cie Hay­worth, ale re­se­arch mo­głam ro­bić wszę­dzie.
Je­cha­li­śmy drogą nu­mer dzie­więć za inną nie­bie­ską tak­sówką, która wio­zła z tyłu dwoje mło­dych lu­dzi.
– Wi­dzi pani? Ani chybi pani ucznio­wie – stwier­dził Lee. – Żadne z tych dzie­cia­ków nie jest tu­tej­sze. A nie­które są na­wet z in­nych kra­jów. Rano wio­złem dziew­czyny, co wra­cały z Chin. Nie ode­zwały się do mnie ani sło­wem. Jak one mogą się uczyć, skoro nie mó­wią po an­giel­sku?
Za­nim zdą­żył ude­rzyć w jaw­niej ra­si­stow­skie tony, uda­łam, że od­bie­ram te­le­fon.
– Gary! – po­wi­ta­łam nie­ist­nie­ją­cego roz­mówcę, a po­tem przez dzie­sięć mi­nut mru­cza­łam „aha” i „okej” w od­po­wied­nich od­stę­pach, pod­czas gdy za oknem prze­my­kał zmro­żony las.
Nie­roz­pra­szana przez kie­rowcę, nie­stety w końcu po­czu­łam nerwy, które do­tąd lek­ce­wa­ży­łam, po­czu­łam, jak las cią­gnie mnie ku Granby’emu. Oto biały ko­śció­łek eku­me­niczny, który za­wsze sy­gna­li­zo­wał, że do­cie­ram na miej­sce. Oto skręt w węż­szą drogę, który po­czu­łam głę­boko w pa­mięci mię­śnio­wej.
Zu­peł­nie jakby to wła­śnie ten skręt przy­wo­łał taką myśl, przy­po­mnia­łam so­bie przy­dłu­gie dżin­sowe szorty i pa­sia­stą ko­szulkę bez rę­ka­wów, które mia­łam na so­bie, gdy po raz pierw­szy je­cha­łam do Granby’ego w 1991 roku. I że się za­sta­na­wia­łam, czy dzie­ciaki w New Hamp­shire mó­wią z ak­cen­tem, bo nie ro­zu­mia­łam, jak nie­wielu spo­śród mo­ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek bę­dzie miej­sco­wych.
Ro­be­so­no­wie, czyli ro­dzina, u któ­rej wtedy miesz­ka­łam, przy­wieźli mnie z In­diany w ciągu jed­nej doby, a kiedy obu­dzi­łam się rano, zo­stała już tylko go­dzina drogi. Szyby z tyłu były opusz­czone, więc wy­sta­wi­łam twarz do wia­tru i pa­trzy­łam na pola ni­czym z ka­len­da­rza oraz na lasy, któ­rych nie spo­sób prze­nik­nąć wzro­kiem, istne ściany zie­leni. Wszystko pach­niało na­wo­zem, do czego by­łam przy­zwy­cza­jona, a po­tem na­gle – so­snami.
– Pach­nie jak od­świe­żacz po­wie­trza! – stwier­dzi­łam.
Ro­be­so­no­wie za­re­ago­wali tak, jak­bym była ma­łym dziec­kiem, które po­wie­działo coś słod­kiego.
– Jak od­świe­żacz po­wie­trza! – po­wtó­rzył Se­vern Ro­be­son i we­soło klep­nął w kie­row­nicę.
Tego pierw­szego dnia na kam­pu­sie nie mo­głam uwie­rzyć, że las jest aż tak gę­sty i że pod­łoże to też las – ka­mie­nie i kłody, igły so­snowe i mech. Stale trzeba było pa­trzeć pod nogi. W In­dia­nie zna­łam tylko lasy ro­snące mię­dzy rzę­dami do­mów lub za sta­cjami ben­zy­no­wymi – ta­kie, przez które dało się przejść na drugą stronę. Pełne pe­tów i pu­szek. Wła­śnie ta­kie lasy so­bie wy­obra­ża­łam, słu­cha­jąc ba­jek w dzie­ciń­stwie. Te­raz opo­wie­ści o przed­wiecz­nych pusz­czach, za­gi­nio­nych dzie­ciach i ukry­tych no­rach wresz­cie na­brały sensu. To do­piero była praw­dziwa pusz­cza.
Na ze­wnątrz tak­sówki: poczta i dawna wy­po­ży­czal­nia wi­deo. Circle K nic się nie zmie­niło, ale trudno czuć no­stal­gię do sta­cji ben­zy­no­wej. Oto droga na kam­pus, a oto fala ad­re­na­liny. Za­koń­czy­łam uda­waną roz­mowę przez te­le­fon, ży­cząc Gary’emu do­brego dnia.
Kiedy nad­szedł mój pierw­szy li­sto­pad i opa­dły li­ście, spo­dzie­wa­łam się zo­ba­czyć domy i inne bu­dynki, do tej pory cze­ka­jące za drze­wami. Ale nie: za na­gimi ga­łę­ziami były tylko inne na­gie ga­łę­zie. A za nimi – ko­lejne.
Nocą przy­la­ty­wały sowy. Cza­sami, je­śli ktoś nie za­mknął sta­ran­nie kon­te­ne­rów, niedź­wie­dzie brały z nich so­bie całe worki śmieci, cią­gnęły je przez kam­pus i otwie­rały jak to­rebki z upo­min­kami.
Sa­mo­chód, za któ­rym je­cha­li­śmy, skrę­cił w kie­runku mę­skich burs, ale Lee wy­brał okrężną drogę, wo­kół Dol­nego Kam­pusu, i ro­bił za prze­wod­nika, a ja mo­głam tylko uprzej­mie słu­chać.
– Tam, gdzie ka­zała się pani wy­sa­dzić, to jest Górny Kam­pus, nad rzeką, nowe, ba­je­ranc­kie bu­dynki. Ale tu­taj jest stara część, hen, z osiem­na­stego wieku.
Kon­kret­nie to z lat dwu­dzie­stych dzie­więt­na­stego, ale go nie po­pra­wi­łam. Było po­po­łu­dnie, kil­koro uczniów wy­ło­niło się z głów­nego bu­dynku i brnęło przez dzie­dzi­niec, ku­ląc się z zimna.
Lee po­ka­zał mi naj­star­szy bu­dy­nek lek­cyjny, bursy, w któ­rych kie­dyś mar­zli na­sto­letni far­mer­scy sy­no­wie, domki, w któ­rych nie­gdy­siejsi nie­żo­naci na­uczy­ciele pę­dzili sa­motne ży­cie, Starą Ka­plicę i Nową Ka­plicę (z któ­rych żadna nie jest już praw­dziwą ka­plicą i obie są nie­moż­li­wie stare), dom dy­rek­tor­ski. Wska­zał brą­zowy po­mnik Sa­mu­ela Granby’ego i oznaj­mił, nie­zgod­nie z prawdą:
– To gość, który za­kła­da­jąc tę szkołę, za­czy­nał od jed­nej sali lek­cyj­nej.
Kiedy mi­ja­łam Sa­mu­ela Granby’ego jako uczen­nica, za­wsze mu­sia­łam po­trzeć jego stopę – to tra­dy­cja, któ­rej nie prak­ty­ko­wał nikt oprócz mnie. Tak samo jak słu­chawkę mi­ja­nego au­to­matu te­le­fo­nicz­nego za­wsze mu­sia­łam ob­ró­cić do góry no­gami. To był nie­zwy­kle bły­sko­tliwy wy­raz buntu, pro­szę mi wie­rzyć.
Gdy tak­sów­karz w końcu za­to­czył koło i za­trzy­mał się w dol­nej czę­ści Gór­nego Kam­pusu, po otwar­ciu drzwi zde­rzy­łam się ze ścianą zimna. Za­pła­ci­łam, a Lee ka­zał mi się trzy­mać cie­pło, zu­peł­nie jakby to była kwe­stia wy­boru – jak­by­śmy nie mieli aku­rat środka zimy i wszystko nie kryło się pod war­stwą lodu i soli. Pa­trząc na bu­dynki, które nic się nie zmie­niły, na wą­skie grzbiety Gór Bia­łych wzno­szą­cych się po­nad li­nią drzew na wscho­dzie, ła­two mo­głam so­bie wy­obra­zić, że całe to miej­sce za­kon­ser­wo­wano krio­ge­nicz­nie.
Fran za­pro­po­no­wała mi noc­leg na ka­na­pie, ale ujęła to w taki spo­sób („No wiesz, jest pies, Ja­cob stale na­daje na cały re­gu­la­tor, a Max na ra­zie nie prze­sy­pia nocy”), że za­brzmiało bar­dziej jak uprzejmy gest niż jak rze­czy­wi­ste za­pro­sze­nie. Dla­tego wo­la­łam się za­trzy­mać w jed­nym z dwóch miesz­kań go­ścin­nych na kam­pu­sie, urzą­dzo­nych w daw­nym biu­rze, ma­łym bu­dynku nad sa­mym wą­wo­zem. Na każ­dym pię­trze była sy­pial­nia i ła­zienka, a na dole – wspólna kuch­nia. Jak się oka­zało, wszę­dzie tam pach­niało chlo­rem.
Roz­pa­ko­wa­łam się, roz­pa­cza­jąc nad tym, że wzię­łam za mało swe­trów, i roz­my­śla­jąc, ni mniej, ni wię­cej, tylko o au­to­ma­tach te­le­fo­nicz­nych w Gran­bym.
Niech mnie pan so­bie wy­obrazi (niech mnie pan so­bie przy­po­mni) w wieku pięt­na­stu, szes­na­stu lat, ubraną na czarno, na­wet kiedy nie pra­co­wa­łam za ku­li­sami, w po­kle­jo­nych mar­ten­sach, z cien­kimi ciem­nymi wło­sami spa­da­ją­cymi grzywką na pu­cu­ło­watą twarz; niech mnie pan so­bie wy­obrazi odzianą w zbroję z fla­neli, z oczami ob­wie­dzio­nymi grubą kre­ską, jak mi­jam au­to­mat te­le­fo­niczny i – bez pa­trze­nia – pod­no­szę słu­chawkę, ob­ra­cam i od­wie­szam do góry no­gami.
Ale to był do­piero po­czą­tek. Już w trze­ciej kla­sie, prze­cho­dząc obok au­to­matu, za­wsze mu­sia­łam pod­nieść słu­chawkę, na­ci­snąć gu­zik i słu­chać – bo w co naj­mniej jed­nym apa­ra­cie dało się wtedy usły­szeć przez szum inną roz­mowę. Od­kry­łam tę sztuczkę, kiedy z au­to­matu w holu przy sali gim­na­stycz­nej chcia­łam za­dzwo­nić do swo­jej bursy, żeby za­py­tać, czy mogę się spóź­nić i za­mel­do­wać po dzie­sią­tej, ale po na­ci­śnię­ciu pierw­szego przy­ci­sku usły­sza­łam ci­chy, stłu­miony głos ja­kie­goś chło­paka skar­żą­cego się matce na te­sty śród­se­me­stralne. Py­tała go, czy przyj­muje za­strzyki na aler­gię. Był ję­kliwy, stę­sk­niony za do­mem i brzmiał jak dwu­na­sto­la­tek, więc do­piero po chwili roz­po­zna­łam po gło­sie, że to Tim Busse, ho­ke­ista z okropną cerą i piękną dziew­czyną. Mu­siał roz­ma­wiać z te­le­fonu w świe­tlicy swo­jej bursy po dru­giej stro­nie wą­wozu. Nie poj­mo­wa­łam, ja­kie pra­wi­dła te­le­ko­mu­ni­ka­cji na to po­zwo­liły, a gdy pew­nego razu opo­wie­dzia­łam o tym mę­żowi, po­krę­cił głową i po­wie­dział: „To nie­moż­liwe”. Za­py­ta­łam, czy za­rzuca mi kłam­stwo albo su­ge­ruje, że sły­szę głosy. „Ja tylko mó­wię, że to nie­moż­liwe” – od­parł.
Sta­łam w holu przy sali spor­to­wej jak za­hip­no­ty­zo­wana, nie chcąc uro­nić ani słowa. W końcu jed­nak mu­sia­łam: za­dzwo­ni­łam do swo­jej bursy i na­uczy­cielkę na dy­żu­rze po­pro­si­łam o do­dat­kowe dzie­sięć mi­nut, że­bym zdą­żyła po­biec przez kam­pus po pod­ręcz­nik do hi­sto­rii, który zo­stał w sto­łówce. Od­parła, że nie ma mowy. Mia­łam trzy mi­nuty, żeby się za­mel­do­wać. Odło­ży­łam słu­chawkę, pod­nio­słam ją raz jesz­cze i na­ci­snę­łam przy­cisk. Znów usły­sza­łam głos Tima Bus­sego. Ma­gia. Oznaj­mił matce, że ob­leje fi­zykę. By­łam za­sko­czona. I po­zna­łam jego se­kret. Se­kretny se­kret, któ­rym nie za­mie­rzał się dzie­lić.
Od tam­tego czasu tro­chę pod­ko­chi­wa­łam się w Ti­mie Bus­sem, mimo że wcze­śniej w ogóle nie zwra­ca­łam na niego uwagi.
Przez ko­lejne mie­siące spraw­dzi­łam wszyst­kie au­to­maty na kam­pu­sie, ale dzia­łał tylko ten przy sali gim­na­stycz­nej, i to pod wa­run­kiem, że ktoś aku­rat roz­ma­wiał przez te­le­fon (być może rów­nież kon­kretny) w Bar­ton Hall.
Naj­czę­ściej sły­sza­łam nie­zro­zu­miałe mam­ro­ta­nie. Raz ktoś za­ma­wiał pizzę. Cza­sem były roz­mowy po ko­re­ań­sku, hisz­pań­sku czy nie­miecku. Kie­dyś usły­sza­łam Błę­kitną rap­so­dię, która le­ciała jako mu­zyka na cze­ka­nie w Uni­ted Air­li­nes. Tra­fiały się rze­czy cie­kaw­sze, skrawki in­for­ma­cji, które za­cho­wy­wa­łam dla sie­bie. Do­wie­dzia­łam się, że ktoś – ni­gdy nie usta­li­łam kto – wraca do domu na święto Pas­chy, ale nie chce je­chać do ciotki El­len. Ktoś inny mó­wił, że tę­skni za dziew­czyną, nie, ale tak se­rio tę­skni, po­waż­nie, i nie, wcale nie spo­tyka się z inną, prze­cież ją ko­cha, dla­czego ona się tak za­cho­wuje, niech prze­sta­nie tak mó­wić, czy ona nie wie, że on za nią tę­skni?
Nie­wielu z nas tra­fiają się su­per­moce. Mnie się tra­fiła wła­śnie ta. Cho­dzi­łam szkol­nymi ko­ry­ta­rzami z wie­dzą, którą ża­den chło­pak z Bar­ton Hall nie po­dzie­liłby się ze mną z wła­snej woli. Wie­dzia­łam, że Jorge Car­de­nas ni­gdy nie pije, kiedy jest smutny, bo tak się za­czyna al­ko­ho­lizm, a on nie chce skoń­czyć jak oj­ciec.
Przy­da­łoby się, że­bym pew­nego dnia do­wie­działa się cze­goś prak­tycz­nego, cze­goś ob­cią­ża­ją­cego. Na przy­kład gdy­bym usły­szała, jak ktoś grozi Tha­lii. Albo usły­szała coś o panu.
Ale to była po pro­stu część ogól­niej­szego na­wyku: zbie­ra­łam in­for­ma­cje o ró­wie­śni­kach, tak jak nie­któ­rzy gro­ma­dzą ga­zety. Li­czy­łam, że może dzięki temu będę bar­dziej taka jak oni, a mniej taka jak ja – mniej uboga, mniej nie­ogar­nięta, mniej pro­win­cjo­nalna, mniej wraż­liwa.
W każde wa­ka­cje, kiedy wra­ca­łam do domu ze szkol­nym rocz­ni­kiem, ozna­cza­łam zdję­cia po­szcze­gól­nych osób róż­nymi ko­lo­rami: kogo znam, z kim się przy­jaź­nię, w kim się pod­ko­chuję. Cza­sami, w od­mę­tach let­niego od­osob­nie­nia, w szkol­nym spi­sie szu­ka­łam ro­dzin po­szcze­gól­nych uczniów, żeby spraw­dzić, jak mają na imię ich ro­dzice – tylko po to, żeby na mi­nutę wy­rwać się z po­koju, któ­rego nie­na­wi­dzi­łam, w domu, który nie był moim do­mem, w mie­ście, w któ­rym nie zna­łam już ni­kogo.
Już wtedy ro­zu­mia­łam, że nie czyni mnie to wcale wy­jąt­kową. Wspo­mi­nam o tym gwoli wy­ja­śnie­nia: in­te­re­so­wały mnie szcze­góły. Nie dla­tego, że mo­głam je kon­tro­lo­wać, ale po­nie­waż mo­głam mieć je na wła­sność.
A na­le­żało do mnie tak nie­wiele.

 
Wesprzyj nas