Powieść Hwanga Sok-yonga “Księżniczka Bari” rzuca wyzwanie tradycyjnej dominacji zachodnich mitów i narracji w literaturze światowej. Czerpiąc z koreańskich legend i folkloru, autor przenosi dobrze znany wschodni mit na scenę zglobalizowanej rzeczywistości XXI wieku. Rezultatem jest fascynująca i poruszająca opowieść o północnokoreańskiej dziewczynie, która walczy z przeciwnościami losu szukając schronienia w kilku krajach, Wschodu i Zachodu.


W tradycyjnym koreańskim micie, z którego Hwang Sok-yong zapożyczył tytuł powieści, siódma córka rodziny królewskiej udaje się do zaświatów, aby zdobyć wodę i ocalić umierających rodziców. Jej rodzice mieli sześć córek z rzędu i gdy zobaczyli, że kolejne dziecko jest także dziewczynką, wyrzucili ją do lasu, aby umarła. Cudownie ocalona wychowała się poza pałacem. Kiedy król zachorował okazało się, że uleczyć go może tylko woda z cudownego źródła. Żadna z sześciu córek nie chciała podjąć się wyprawy po leczniczą wodę, dopiero Bari, gdy dowiedziała się o chorobie ojca, wyruszyła na poszukiwanie lekarstwa.

W trakcie podróży pomogła wielu osobom, dotarła również w zaświaty, gdzie stała się pocieszycielką pogrążonych w smutku dusz zmarłych. Po dotarciu w odległe góry strażnik źródła zażądał, by w zamian za wskazanie miejsca, gdzie znajduje się lecznicza woda, Bari wyszła za niego za mąż. Tak się stało i po urodzeniu trzech córek mąż pokazał jej drogę. W międzyczasie mąż ją porzucił, tak więc Bari z córkami wróciła do swojego królestwa. Król i królowa już nie żyli, ale cudowna woda przywróciła im życie, a Bari nauczyła swoje córki sztuki uzdrowicielskiej. Od tej pory koreańscy uzdrowiciele uważają ją za swoją patronkę i czczą jako uzdrowicielkę dusz.

Hwang sięgając do motywów tego koreańskiego mitu sytuuje starą opowieść we współczesnym kontekście, osadzając historię Bari na tle współczesnego świata, najpierw w Korei Północnej, potem w Chinach, a wreszcie w Anglii. Pozostając wiernym pierwotnemu mitowi, Hwang przedstawia rodzinę, w której ojciec jest nieszczęśliwy, ponieważ jego żona nie może dać mu syna. Kiedy siódme dziecko również okazuje się dziewczynką, matka porzuca ją w lesie, ale od śmierci ratuje ją pies. Babcia nadaje jej imię Bari i w dzieciństwie wielokrotnie opowiada jej starą legendę o imienniczce dziewczynki. Ta opowieść cementuje losy Bari i będzie prześladować ją przez lata.

A los bywał okrutny dla dziewczyny, ale w ramach rekompensaty obdarzył ją nietypowymi talentami. Bari potrafi porozumiewać się zarówno z głuchoniemymi, jak i z psami, widzieć martwe dusze, oddzielać się od własnego ciała dla złagodzenia bólu w sytuacjach ekstremalnych trudności i uwalniać innych ludzi od życiowych cierpień.

Akcja powieści rozpoczyna się w Korei Północnej w drugiej połowie lat 90. XX wieku, w czasach gdy w kraju panuje terror i głód. Chociaż ojciec Bari jest urzędnikiem rządowym, rodzina musi zadowolić się jednym skromnym posiłkiem dziennie, co i tak stanowi luksus, dostępny nielicznym. Pewnego dnia wujek Bari ucieka na południe, co jest działaniem antypaństwowym w Korei Północnej, a rodzina zostaje ukarana rozdzieleniem. Po śmierci babci Bari, by przeżyć, rozpoczyna mozolną wędrówkę do Chin a potem zostaje przemycona statkiem do Anglii. Czy Bari uda się znaleźć lepsze życie w obcym kraju?

Hwang Sok-Yong jest znany ze swoich powieści, których tłem jest współczesna historia Korei. “Księżniczka Bari” ma szersze tło – oprócz czasów wielkiego głodu w Korei Północnej w latach 90. XX wieku czytelnik znajdzie tu wiele odniesień do geopolityki, opisy trudnych losów Koreańczyków uciekających z kraju i perypetii emigrantów w wielokulturowym Londynie, żyjących w ciągłym strachu przed służbami imigracyjnymi i deportacją.

Hwang pokazuje także losy kobiet cierpiących w patriarchalnym systemie z powodu uwarunkowanych kulturowo męskich przywilejów, a poprzez historię współczesnej Bari prezentuje wzór dziewczyny wykraczającej poza granice oferowane przez społeczeństwo, w którym wartość kobiety mierzy się jedynie funkcją dobrej żony czy posłusznej córki. To dzięki ciągłej walce ze społecznymi ograniczeniami, korzystając z życzliwości sąsiadów i nieznajomych, Bari jest w stanie uzdrowić świat.

W “Księżniczce Bari” Hwang pokazuje fascynujący archetypowy kontrast między Wschodem a Zachodem. Podróż do piekła, aby ocalić dusze, nie jest rzadkością na Zachodzie jako mit, żeby przywołać choćby Orfeusza z mitologii greckiej i Odyna z tradycji nordyckiej. Kiedy jednak dusza Bari wyrusza w podróż, obraz podziemnego świata przedstawiony przez Hwanga znacznie różni się od tego z zachodniej wyobraźni, ukształtowanego w dużym stopniu przez Dantego.

Hwang swoją powieścią rzuca wyzwanie hegemonii zachodnich mitów w literaturze światowej, rzadko wykorzystującej wschodnie opowieści. „Księżniczka Bari” znakomicie wypełnia tę lukę, a zachodni czytelnicy niezaznajomieni ze wschodnią filozofią i kulturą mogą doświadczyć nowego spojrzenia na mądrość ludową zrodzoną z wielowiekowej zbiorowej wyobraźni. Nikodem Maraszkiewicz

Hwang Sok-Yong, Księżniczka Bari, Przekład: Dominika Chybowska-Jang, Seria: Seria z Żurawiem, Wydawnictwo Bo.wiem, Premiera: 24 października 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Hwang Sok-Yong
Księżniczka Bari
Przekład: Dominika Chybowska-Jang
Seria: Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 24 października 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

1


Miałam zaledwie jedenaście lat, kiedy życie mojej rodziny legło w gruzach.
Dzieciństwo spędziłam w Cheongjin. Mieszkaliśmy w domu na wzgórzu z widokiem na morze. Wiosną spomiędzy porastających miejscowe bezdroża suchych chwastów, walcząc o miejsce, zaczynały wyłaniać się kwitnące krzewy azalii. Ich kwiaty w blasku wschodzącego i zachodzącego słońca emanowały jeszcze intensywniejszą czerwienią, a wciąż skąpana w śniegu góra Gwanmo, której dolna część skryta była we mgle, dumnie dryfowała na niebie po wschodniej stronie. Patrząc ze wzgórza, można było dostrzec zacumowane w porcie ogromne stalowe okręty, a w ich cieniu niewielkie kutry rybackie, unoszące się niespiesznie w rytmie fal. Każde uderzenie wody wywoływało przytłumiony dźwięk. Rozpraszane skrzydłami mew promienie słoneczne, padając na taflę wody, sprawiały, że skrzyła się niczym rybie łuski. Ptaki ile sił wznosiły się w górę. Miałam w zwyczaju wyczekiwać powrotu ojca po całym dniu jego pracy w biurze portowym, albo matki, która wybyła na targowisko. Zbaczałam ze ścieżki i wspinałam się właściwie na sam czubek stromego wzgórza, gdzie siadałam w kucki i wypatrywałam rodziców. Robiłam to również dlatego, że lubiłam spoglądać w morze.
W skład naszej rodziny wchodzili babcia, ojciec, matka, ja oraz sześć moich starszych sióstr. Mama przez blisko piętnaście lat chodziła więc bez przerwy z wielkim brzuchem, a gdy tylko wydała na świat dziecko i nieco je odchowała, niemalże od razu zachodziła w kolejną ciążę. Właściwie wszystkie urodziłyśmy się w odstępie roku lub dwóch, a dwie najstarsze z sióstr dobrze pamiętały lęk przepełniający nasz dom w dniu każdego kolejnego porodu.
Całe szczęście, że mama za każdym razem miała przy sobie babcię, która pełniła funkcję akuszerki. Podobno przy narodzinach pierwszej trójki ojciec także był obecny – czekał pod drzwiami lub krążył po podwórzu, wypalając papierosa za papierosem. Później jednak, gdy tylko pojawiały się oznaki, że mama zaczyna rodzić, nie wracał wieczorem z pracy i z własnej woli zostawał na nocną zmianę. Długo tłumiona przez ojca frustracja wybuchła po narodzinach Suk, piątej z nas. W głównej izbie babcia i mama obmywały akurat w drewnianej misie z zagrzaną wodą nowo narodzoną dziewczynkę, kiedy nad ranem ojciec wrócił z pracy. Otworzył drzwi i gdy tylko wszedł do pomieszczenia, rzucił:
– Kolejną żeś urodziła, tego już za wiele.
Po czym gwałtownie chwycił Suk i zaczął ją podtapiać. Zszokowana babcia pospiesznie wyciągnęła noworodka z wody, jednak dziecko zdążyło się zachłysnąć, przez co przez dłuższą chwilę nie mogło złapać oddechu ani zapłakać i wydawało z siebie jedynie chrapliwy skrzek. Po narodzinach Hyeon, szóstej dziewczynki, wracająca akurat z wychodka najstarsza córka oberwała metalową miską z kimchi – to ojciec rozładowywał swoją wściekłość, wywracając wszystko do góry nogami i wyrzucając na zewnątrz zastawiony do śniadania stół. Jak w takim razie wyglądało moje przyjście na świat? Pierworodna, Jin, wspominała:
– Siedziałyśmy wszystkie stłoczone w kącie pokoju dziecięcego, wstrzymując oddech ze strachu. Kiedy nastał płacz dziecka, druga z kolei, Seon, udała się na zwiady, żeby po chwili wrócić i zanosząc się płaczem, wykrztusić:
– Co począć? Kolejna córka.
Jin ostrzegła pozostałe siostry słowami: „Ani się ważcie choćby pisnąć i nie myślcie nawet, żeby wystawić stopę za próg tej izby, póki ojciec nie wróci”.
Babcia po narodzinach zawinęła mnie po prostu w kawałek tkaniny, całą jeszcze umorusaną we krwi i mazi płodowej, po czym usiadła bezmyślnie na znajdującym się w kuchni klepisku. Nie wiedziała, co począć, przez myśl nawet jej nie przeszło, żeby ugotować dla synowej miyeokguk – bogatą w żelazo zupę z alg morskich. Mama siedziała, płacząc bezgłośnie, po czym wstała i wciąż trzymając mnie w ramionach, udała się do znacznie oddalonego od naszego domu lasu, gdzie zwykle nie było żywej duszy. Podobno rzuciła mnie w zeschnięte zarośla między sosnami i całkowicie zakryła moją twarz materiałem, w który byłam owinięta. Najpewniej chciała, żebym się udusiła albo zamarzła na śmierć o świcie w objęciach chłodnego wiatru.
Ojciec wrócił i bez słowa otworzył drzwi do głównego pomieszczenia. Mama skryła głowę pod kocem i w ogóle nie reagowała, natomiast z kuchni co jakiś czas docierał jedynie suchy kaszel babki. Z panującej w domu atmosfery momentalnie wyczytał, że nie ma już co liczyć na syna, więc zrezygnowany obrócił się na pięcie i wyszedł. Nim słońce wzeszło wysoko, mama i babcia wciąż siedziały bez słowa, jakby nieobecne – jedna w głównej izbie, druga w kuchni. W końcu starsza z kobiet zajrzała do drugiej i spytała:
– A gdzie się podziało to dziecię?
– Nie wiem, jestem tu sama. Może uciekło.
– O Niebiosa! Życie ci niemiłe, dziewucho, dziecko żeś wyrzuciła!
Podobno babcia wywróciła do góry nogami cały dom i otaczające go podwórze, zajrzała w każdy kąt, jednak nigdzie nie było po mnie śladu. Bała się kary, jaką mogły na nas zrzucić Niebiosa, było jej także żal synowej i wnuczek, więc nalała zimnej wody do porcelanowej miseczki i ustawiła ją na niewysokim stoliku, po czym usiadła za nim i zawzięcie pocierając o siebie złożonymi dłońmi, zaczęła wznosić modły.
– Bóstwa w Niebiosach i te na Ziemi, chrońcie, proszę, to domostwo od wszelkiego nieszczęścia. Pomóżcie mi znaleźć dziecię całe i zdrowe, pozwólcie strapionej matce je pokochać i ukójcie drzemiący w ojcu gniew. Błagam, miejcie nas wszystkich w swojej opiece.
Babcia zakończyła modlitwę i ponownie przeszukała cały dom, obeszła wokół sąsiedztwo, lecz to wszystko nie przyniosło żadnego skutku. Wróciła zrezygnowana i usiadła na otaczającym budynek ganku. Wtedy Biała wystawiła swój łeb z budy i zaczęła tępym wzrokiem wpatrywać się w kobietę. Ta również zerknęła na psa i nagle dostrzegła skrawek tkaniny, w którą wcześniej owinęła dziecko. Licząc na cud, pognała w kierunku zwierzaka, żeby znaleźć mnie wewnątrz, leżącą między psimi łapami. Babcia opowiadała później, że smacznie spałam, oddychając głośno. Kiedy mama wyszła, żeby porzucić mnie w lesie, Biała ruszyła za nią, krocząc niespiesznie w dużej odległości. Wyczuła mój zapach i przedarła się przez zarośla, żeby chwycić mnie w zęby i ponownie przytargać do domu.
– Ojejku, Biała, nasza kochana psina! Bez wątpienia same Niebiosa zesłały nam to dziecię!
Może właśnie przez tę historię od dziecka byłam szczególnie blisko z babcią i Białą, psem rasy pungsan o sierści w kolorze śniegu, skąd też wzięło się jej imię. Ja sama nie miałam żadnego aż do setnego dnia po narodzinach, kiedy to według wierzeń dziecko oficjalnie przekracza granicę dzielącą świat zmarłych i żywych. Wcześniej nie nadano mi żadnego imienia, bo nikt nawet o tym nie pomyślał. Później, po tym, jak nasza rodzina została rozdzielona, a ja i babcia żyłyśmy w szałasie gdzieś po drugiej stronie rzeki Tuman, kilkakrotnie opowiadała mi legendę o księżniczce Bari, zasłyszaną od własnej matki. Kiedy kończyła swoją historię, dodawała śpiewnym tonem:
– Wyrzućcie no ją, tego wyrzutka. Porzućcie no ją, tego odrzutka. Stąd też się wzięło twoje imię, Bari.
W każdym razie nie posiadałam imienia, dopóki babcia któregoś dnia przy posiłku nie poruszyła tego tematu. Dzieci i mama siedziały przy okrągłym stoliku, natomiast babcia i ojciec jedli osobno przy stole w kształcie prostokąta. Kobieta niespodziewanie rzuciła do swojego syna:
– Niesłychane, najmłodsza nie ma jeszcze imienia! Chyba czas coś wymyślić?
Ojciec niespiesznie skierował spojrzenie w stronę okrągłego stolika i zaczął lustrować swoje córki wzrokiem – tak, jakby próbował nas policzyć. Po chwili odparł bez przekonania:
– No cóż… Znam idące w parze imiona idealne dla bliźniąt, nawet przy szóstce nie było problemu… Ale co mogę począć, skoro brakuje już chińskich znaków, które mogłyby się nadać?
– Chcesz powiedzieć, żeś studiował, chińskiego i rosyjskiego się uczył, a córce imienia nie umiesz wymyślić?
Ojciec wspomniał o imionach dla bliźniąt. Słyszałam, że w tamtych czasach, kiedy Republika wciąż jeszcze interesowała się swoim ludem, narodziny bliźniąt były ogromnym wydarzeniem – nieważne, czy stało się to w dużym mieście, czy gdzieś na prowincji; dziennikarze pojawiali się u drzwi, a noworodki pokazywano nawet w wieczornych wiadomościach. Dzięki bardzo hojnemu systemowi opieki społecznej dzieci miały zapewnione miejsca w państwowych żłobkach, matki dostawały szczodre zapasy mleka w proszku, a sam Wielki Przywódca wyrażał swoją wdzięczność, zasypując rodziny tonami różnorakich prezentów – od dziecięcych ubranek po zabawki. W przypadku czterech córek nadawano im imiona na cześć czterech roślin uznawanych za szlachetne we wschodniej kulturze – Mae, Ran, Guk oraz Juk, które kolejno oznaczały kwiat śliwy, orchideę, chryzantemę oraz bambus. Istniały zapewne równie zsynchronizowane i piękne kombinacje dla pięciu czy sześciu dziewcząt. To właśnie miał na myśli ojciec – był przygotowany co najwyżej na sześć córek. Imiona moich starszych sióstr składały się z dwóch idealnych zestawów, każdy z nich obrazował po trzy cnoty. Najstarsze – Jin, Seon i Mi, czyli prawda, dobroć i piękno, oraz młodsze Jeong, Suk i Hyeon, czyli miłość, łagodność i mądrość.
Musiał najwyraźniej uważać, że moje pojawienie się na świecie zaburzyło całą harmonię i przemieniło nadane córkom przez niego imiona w nic nieznaczącą kupę sylab. Ojciec nie dodał już nic więcej, lecz po jego wyjściu do pracy babcia postanowiła skorzystać z okazji i wrócić z mamą do tematu, który sama zaczęła.
– Córko, nie myślisz, że ta też powinna mieć jakieś imię?
– Na myśl o niej czuję żal i smutek, więc tak też możemy ją nazwać.
– Takie imiona też żem słyszała, no ale pomyślmy. Próbowałaś ją porzucić w lesie…
I w ten oto sposób babcia postanowiła dać mi na imię Bari. Dopiero lata później, kiedy dotrę na sam koniec świata i doświadczę całej gamy cierpień, przyjdzie mi zrozumieć znaczenie imienia, które dla mnie wybrała.
Babcia wychowywała ojca sama. Dziadek zmarł na wojnie, która wybuchła wiele lat przed moimi narodzinami. Według słów babci jej mąż był bohaterem wojennym, a jego historia została nawet przedstawiona w programie radiowym naszej państwowej rozgłośni. Podobno dziadek w jakimś nadmorskim miasteczku na dalekim Południu zupełnie sam zdołał odeprzeć najazd zbliżających się w czołgach Wielkich Nosów. Babcia miała w zwyczaju wracać do tej historii przy uprzątniętym po kolacji stole albo w letnie noce, kiedy siadała na rozłożonej na podwórzu słomianej macie i wpatrywała się w gwiazdy. Któregoś razu ojciec nie mógł już tego zdzierżyć i wtrącił się w jej opowieść, a wówczas bohaterska wizja naszego dziadka zupełnie straciła swój blask.
– Hah, niechże mama przestanie wymyślać. Toż to historia rodem z sowieckiego filmu.
– Skąd?
– Z filmu, który widzieliśmy kiedyś w mieście. Nie pamiętasz, jak poszliśmy go zobaczyć razem z innymi członkami naszej straży obywatelskiej? Mieszasz film z faktami na temat ojca.
Fabuła tego filmu przedstawiała się następująco. Młody, zupełnie jeszcze niedoświadczony żołnierz zasypia pośród gruzów zniszczonego miasta podczas swojej warty. O zmierzchu jego oddział zaczyna się wycofywać, zostawiając pogrążonego we śnie kamrata samemu sobie. W tym czasie z naprzeciwka zaczynają zbliżać się siły wroga, przekonane, że wszyscy mieszkańcy zrujnowanego miasta zostali ewakuowani. Hałas zbliżających się pojazdów wyrywa młodego żołnierza ze snu. Dostrzega on sunące naprzód główną drogą czołgi, światła wojskowych ciężarówek oraz niewyraźne cienie przeciwników. Przerażony, dopada swojego pistoletu maszynowego, namierza cel i w zupełnym amoku zaczyna strzelać. Zapada cisza, wróg zamiera w bezruchu. Wojska przeciwnika zatrzymują się momentalnie, po czym zawracają i zaczynają się wycofywać. Najeźdźcy są przekonani, że wróg czai się na nich w ciemnościach. Dopiero wtedy młody żołnierz postanawia wyczołgać się spod zwalonego betonu i pędzi przed siebie ile sił w nogach. Biegnie całą noc i dopiero koło świtu dociera do swojej jednostki. Zostaje wezwany kolejno przez swojego plutonowego, komendanta, a także przez samego generała – każdy ze zwierzchników chwali chłopaka, a ten w późniejszym czasie zostaje nawet odznaczony medalem za zasługi. Mężczyzna, który w pojedynkę zatrzymał wrogą armię, zostaje okrzyknięty bohaterem i w nagrodę otrzymuje możliwość udania się na wyjątkowy urlop.
W każdym razie z relacji ojca wynikało, że dziadek faktycznie zginął na froncie wschodnim. Babcia została wezwana przez komitet ludowy, który wręczył jej oficjalne zawiadomienie o śmierci męża oraz dodatkowe racje w ramach wsparcia i uznania za jego poświęcenie. Tata również został w szkole postawiony na podeście przed całą klasą przez wychowawcę, który zarządził minutę ciszy. Babcia jednak znała wcześniej dokładną datę śmierci swojego męża, dzięki czemu wyznaczyła dzień corocznej ceremonii na jego cześć. Jak zawsze, przewidziała nadchodzącą tragedię w swoich snach.
Pewnej nocy uszu babci dobiegł znajomy kaszel dziadka, więc otworzyła drzwi do izby. Ujrzała skąpaną w świetle księżyca sylwetkę męża, który stał na podwórzu w poszarpanym mundurze. Spytała, gdzie się podziewał, na co ten odrzekł, że przemierzył Mukho, Gangneung i Sokcho, a także przedarł się przez jakieś dwadzieścia gór, żeby do niej dotrzeć. Pod pachą miał jakiś pakunek, a babcia na jego widok rzuciła, żeby odłożył toboły na ganku i szybko wszedł do środka. Dodała, że zaraz przygotuje mu śniadanie. Dziadek odparł jednak, że czeka go jeszcze długa droga, i cały czas stał, nie zdjąwszy nawet butów. Babcia pospiesznie chwyciła jego bagaż i położyła go na ziemi, lecz kiedy ponownie uniosła wzrok, dziadek zniknął – podwórze było zupełnie puste. Nagle się przebudziła, a gdy poruszyła ręką, wyczuła, że coś znajduje się przy jej posłaniu. Zapaliła lampę olejną i zaczęła się rozglądać, a jej oczom ukazała się otwarta na oścież komoda oraz wyrzucone z niej ubrania. Były to tradycyjne luźne pikowane spodnie oraz kamizelka z podszyciem z zajęczego futra, które jej mąż zrzucił z siebie tuż przed wstąpieniem do armii. Tamtej nocy w pośpiechu przygotowała butelkę alkoholu, suszonego mintaja oraz kilka owoców i odprawiła prostą ceremonię pogrzebową, po czym spaliła jego ubrania, żeby odesłać go na tamten świat.
Babcia widywała czasem duchy, zdarzało jej się nawet obserwować ich harce i podsłuchiwać rozmowy. Od kiedy ojciec był mały, kobieta stawiała za domem misę ze świeżo nabraną ze studni wodą i wznosiła modły do zamieszkujących niebiosa bóstw oraz bożków ziemskich, a gdy tego typu rytuały zostały zakazane przez państwo, przeniosła się z podwórza do kuchni, gdzie siadała w kucki i składała dłonie do żarliwej modlitwy. Rodzice z początku próbowali ją przed tym powstrzymać, zdarzyło im się również kłócić z powodu praktykowanej przez babcię wiary.
– Nie uważasz, że trzeba matkę powstrzymać przed odprawianiem tych złowrogich rytuałów? – pytał ojciec.
– Naprawdę myślisz, że mnie posłucha? Wygaduje jakieś straszne rzeczy, że niby duchy widzi. Ja już boję się cokolwiek mówić. Zresztą… Czy ty nie masz tego we krwi?
– Co ty opowiadasz, w jakiej znowu krwi?
– Wspominała przecież, że twoja praprababka była szamanką w Hamheung.
– Uważaj, co wygadujesz, możesz nas wpędzić w kłopoty! Ani się waż gdziekolwiek o tym wspominać!
– Toż przecież wszyscy sąsiedzi wiedzą, że twoja prababka i praprababka były przed rewolucją wielkimi szamankami.
– Cholera jasna, zamknij się! Wywodzimy się z rodu biednych chłopów, jesteśmy podstawową klasą, najzwyklejszymi przedstawicielami naszego społeczeństwa.
Według relacji babci ojciec już w szkole ludowej był wzorowym uczniem. Zaraz po wojnie, kiedy w mieście przebywali jeszcze Chińscy Ochotnicy Ludowi, ojciec nauczył się chińskiego; zdarzyło mu się nawet udać z dorosłymi do ich koszar i pomóc w rozwiązaniu zgłaszanych przez obywateli zażaleń. Ukończył szkołę średnią jako najlepszy z uczniów, dostał nawet rekomendację na uniwersytet w Pjongjangu. Do ślubu naszych rodziców doszło za sprawą babci. W trakcie letniej przerwy na pierwszym roku studiów ojciec ukończył swój przydział dobrowolnych prac społecznych, do których zobligowany był każdy młody obywatel, i miał jeszcze tydzień wolnego, więc udał się do domu. Tam czekało na niego jakieś młode dziewczę.
– Mamo, przynieś no mi zimnej wody!
Po tych słowach z kuchni wyłoniła się niska dziewczyna o włosach ściętych prosto na poziomie żuchwy trzymająca w dłoniach miskę z płynem.
– Kim jesteś, towarzyszko? – zapytał, wpatrując się w nią jak ogłupiały.
Kompletnie zapomniał o wodzie, której chciał się napić. Na jego pytanie odpowiedziała babcia.
– No jak to kim, to twoja ślubna.
Przerażony ojciec był w takim szoku, że wyleciał z domu i pobiegł wprost na stację kolejową, gdzie wskoczył do pierwszego pociągu w kierunku Pjongjangu. Jakiś miesiąc później został wezwany do gabinetu dziekana. Odpowiedzialny za nadzorowanie postaw studentów mężczyzna o wydatnych, jakby opuchniętych policzkach przez chwilę przyglądał się jego twarzy, po czym ruchem głowy zasygnalizował ojcu, by zajął miejsce.
– Nie spodziewałem się tego po was, towarzyszu. Jeszcze student, a już po ślubie… Wiem, że wasza matka została zupełnie sama i liczy na wnuki, tyle mogę zrozumieć. Wyjaśnijcie mi jednak, dlaczego zostawiliście żonę?
Osłupiały ojciec zaczął nieskładnie się tłumaczyć:
– Nie, to wcale nie tak. Wróciłem do domu i matka znienacka poinformowała mnie, że mam żonę, więc wróciłem do szkoły i…
Drzwi uchyliły się lekko i po chwili pojawiła się w nich głowa babci. Kobieta spojrzała za siebie i rzuciła:
– Zobacz no, jesteśmy. Wchodź, prędko.
Babcia weszła do pomieszczenia, a w ślad za nią podążyła krótkowłosa kobieta ze spuszczoną głową. Bez słowa ukłoniła się, witając w ten sposób profesora. Twarz ojca zrobiła się purpurowa, nie był w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa, więc wstał, a wtedy dziekan przemówił:
– Nie ma już chyba o czym rozmawiać. Wydam wam przepustkę, towarzyszu, odwieźcie matkę do domu. Jesteście teraz żonaci, najwyższa pora na noc poślubną i skonsumowanie małżeństwa.

 
Wesprzyj nas