Laureatka Choix Goncourt Prize i Elle readers’ Prize. Niezwykle szczera i poruszająca powieść, nazywana jedną z najlepszych książek ostatnich lat we Francji.


W skrzynce pocztowej matki Anny Berest znalazła się dziwna pocztówka. Nie była podpisana. Zdjęcie opery paryskiej Garniera, a na odwrocie imiona dziadków jej matki oraz jej ciotki i wujka, którzy zginęli w Auschwitz w 1942 roku.

Autorka postanowiła dowiedzieć się, kto ją przysłał. Wynajęła prywatnego detektywa i kryminologa, przepytała mieszkańców wioski, w której zatrzymano jej przodków. Udało jej się odtworzyć epopeję rodziny Rabinowiczów: ucieczkę z Rosji, przeprowadzkę na Łotwę, a potem do Palestyny, osiedlenie w Paryżu i tragiczne wojenne losy. I udało się wreszcie odkryć, kto był nadawcą dziwnej pocztówki…

„Pocztówka” to zarówno powieść detektywistyczna, saga rodzinna, jak i próba zrozumienia własnej tożsamości.

***

Czy jedna pocztówka może odmienić życie? Uzdrowić je? Tylko jeśli adresat zada sobie trud zrozumienia ukrytej w niej tajemnicy, do której kluczem są imiona. „Pocztówka” to niezwykle poruszająca książka, od której nie sposób się oderwać. Zabiera w podróż przez czas, przestrzeń, wspomnienia i transgeneracyjne traumy.
Sabina Jakubowska, autorka nominowanej do nagrody Nike powieści „Akuszerki”

Próbując wyjaśnić tajemnicę pocztówki, Anne Berest odkrywa rodzinną historię naznaczoną przez Zagładę.
LaCroix

Zaczynając od tajemniczej pocztówki, Anne Berest odtworzyła historię przodków zamordowanych w czasie wojny. Powieść, owoc śledztwa przeprowadzonego wspólnie z matką, jest głęboka i osobista. To prawdziwe wydarzenie literackie.
Elle

W Pocztówce Anne Berest zdaje relację z poszukiwań, w której elementy thrillera łączą się z rekwiem dla przodków.
LePoint

Anne Berest
Pocztówka
Przekład: Dorota Malina
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 6 września 2023
 
 


Moja matka zapaliła pierwszego porannego papierosa, swojego ulubionego, tego, który okadza płuca tuż po przebudzeniu. Potem wyszła z domu, żeby podziwiać krajobraz w bieli. Przez noc spadło co najmniej dziesięć centymetrów śniegu. Mimo zimna matka długo stała z papierosem na zewnątrz, żeby nasycić się nierealną atmosferą ogrodu. Urzekła ją pustka, wymazane kolory i kontury.
Nagle usłyszała dźwięk przytłumiony przez śnieg. To listonosz rzucił pocztę na ziemię, pod skrzynkę na listy. Matka poszła ją podnieść, ostrożnie stawiając stopy w pantoflach, żeby się nie poślizgnąć. Nie wypuszczając z ust papierosa, którego dym kłębił się w mroźnym powietrzu, szybko wróciła do domu ogrzać zgrabiałe palce.
Pobieżnie przejrzała koperty. Były wśród nich tradycyjne kartki z życzeniami, w większości od jej studentów, rachunek za gaz, kilka reklam. Przyszło też parę listów do mojego ojca – współpracownicy z CNRS-u i doktoranci życzyli mu szczęśliwego Nowego Roku.
Właśnie wśród tej korespondencji, typowej jak na początek stycznia, znalazła się ta pocztówka.
Tym, co od razu zaintrygowało mamę, było pismo: dziwne, nieporadne, zupełnie jej nieznane. Potem odczytała cztery imiona, wypisane jedno pod drugim w formie listy.
Ephraïm
Emma
Noemie
Jacques
Były to imiona jej dziadków po kądzieli oraz ciotki i wujka. Wszyscy czworo zostali deportowani dwa lata przed jej narodzinami. Zginęli w Auschwitz w 1942 roku. A sześćdziesiąt jeden lat później pojawili się w naszej skrzynce pocztowej. Było to w poniedziałek szóstego stycznia 2003 roku.
– Kto mógł mi przysłać coś tak okropnego? – zastanawiała się.
Mama bardzo się przestraszyła, jakby ktoś jej groził, czając się w mrokach przeszłości. Ręce zaczęły jej drżeć.
– Pierre, zobacz, zobacz, co przyszło pocztą.
Tata wziął pocztówkę i zbliżył ją do oczu, żeby dobrze się jej przyjrzeć. Nie znalazł jednak żadnego podpisu ani wyjaśnienia.
Nic. Tylko imiona.
W tym czasie u moich rodziców pocztę podnosiło się z ziemi, jak dojrzałe owoce, które spadły z drzewa. Skrzynka tak się zestarzała, że z czasem nie była już w stanie niczego utrzymać – przypominała sitko, ale i tak ją lubiliśmy. Nikt nie zamierzał jej wymieniać. W naszej rodzinie problemów nie rozwiązywało się w ten sposób. Żyliśmy z przedmiotami tak, jakby zasługiwały na taki sam szacunek jak ludzie.
W deszczowe dni listy przemakały. Atrament się rozmazywał i słów już nie dało się odczytać. Najgorzej miały pocztówki, roznegliżowane jak dziewczęta, z gołymi ramionami, bez płaszczy w zimie.
Gdyby nadawca tej kartki użył pióra, wiadomość na zawsze popadłaby w zapomnienie. Wiedział o tym? Tekst został napisany czarnym długopisem.
Na następną niedzielę moja mama, Lélia, zwołała całą rodzinę, to znaczy ojca, moje siostry i mnie. Siedzieliśmy przy stole w jadalni, a pocztówka przechodziła z rąk do rąk. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy – co zdarza nam się rzadko, zwłaszcza podczas niedzielnych obiadów. W naszej rodzinie ktoś zawsze ma coś do powiedzenia i koniecznie musi powiedzieć to natychmiast. Tym razem nie wiedzieliśmy, co myśleć o tej wiadomości znikąd.
Pocztówka była pospolita – zwykła kartka dla turystów ze zdjęciem opery Garniera, jakich setki zalegają w kioskach, na żelaznych stojakach w całym Paryżu.
– Czemu opera Garniera? – zapytała moja mama.
Nikt nie potrafił odpowiedzieć.
– Stempel z poczty przy Luwrze.
– Może by tam pójść i zapytać?
– To największa poczta w Paryżu. Jest olbrzymia. O co chcesz pytać?
– Myślisz, że ktoś zrobił to celowo?
– Tak, większość anonimowych listów wysyła się z poczty przy Luwrze.
– Kartka nie jest nowa, ma co najmniej dziesięć lat – zauważyłam.
Ojciec skierował ją do światła. Przez kilka sekund bardzo uważnie się jej przyglądał, żeby stwierdzić, że zdjęcie faktycznie zrobiono w latach dziewięćdziesiątych. Kolory odbitki – nasycona sepia – oraz brak reklam wokół opery potwierdzały moją intuicję.
– Powiedziałbym nawet, że z początku lat dziewięćdziesiątych – doprecyzował tata.
– Czemu tak myślisz? – zapytała mama.
– Bo w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym zielono-biały autobus SC10, taki, jaki widać na drugim planie, został zastąpiony modelem RP312. Z platformą. I silnikiem z tyłu.
Nikt się nie zdziwił, że ojciec zna historię paryskich autobusów. Nigdy nie prowadził nawet samochodu – a co dopiero autobusu – ale jako badacz znał mnóstwo szczegółów z różnorodnych i niszowych dziedzin. Tata opracował sposób obliczania pływowych sił grawitacyjnych, a mama tłumaczyła traktaty z gramatyki generatywnej Chomsky’ego. Razem mieli więc rozległą wiedzę, zazwyczaj zupełnie nieprzydatną w codziennym życiu. Z pewnymi wyjątkami – jak tego dnia.
– Czemu ktoś czekał z wysłaniem pocztówki aż dziesięć lat?
Rodzice nadal się zastanawiali. Mnie kartka zupełnie nie obchodziła. Moją ciekawość wzbudziła natomiast lista imion. To byli moi przodkowie, a nic o nich nie wiedziałam. Jakie przejechali kraje, jakie wykonywali zawody, ile mieli lat, kiedy zostali zamordowani? Jeśli pokazano by mi ich portrety, nie potrafiłabym rozpoznać ich wśród nieznajomych. Poczułam wstyd.
Po obiedzie rodzice schowali pocztówkę do szuflady i więcej o niej nie rozmawialiśmy. Skończyłam dwadzieścia cztery lata, absorbowało mnie życie, które miałam przed sobą, i inne opowieści, które chciałam napisać. Wymazałam z pamięci pocztówkę, choć nie porzuciłam myśli, że kiedyś powinnam zapytać mamę o historię naszej rodziny. Tyle że lata płynęły, a mnie ciągle brakowało czasu.
Aż do chwili, gdy dziesięć lat później miałam rodzić.
Szyjka rozwarła się za wcześnie. Musiałam leżeć, żeby nie przyspieszyć porodu.
Rodzice zaproponowali, żebym spędziła kilka dni u nich, gdzie nie musiałabym nic robić. W tym stanie oczekiwania myślałam o mamie, babci, o pokoleniach kobiet, które rodziły przede mną. Właśnie wtedy poczułam, że muszę usłyszeć opowieść o przodkach.
Lélia zaprowadziła mnie do ciemnego gabinetu, w którym spędza większość czasu i który zawsze przywodził mi na myśl wnętrze brzucha: jest wyłożony tomiszczami i segregatorami, skąpany w słabym zimowym świetle paryskiego przedmieścia, z atmosferą zagęszczoną dymem papierosów. Zrobiłam sobie kącik pod regałem z książkami i przedmiotami bez metryki, pamiątkami przykrytymi kołderką kurzu i popiołu. Mama wyjęła upstrzone czarnymi cętkami zielone pudło spośród kilkunastu identycznych, które stały na półce. Jako nastolatka wiedziałam, że te pudła zawierają ślady mrocznych opowieści o historii naszej rodziny. Przypominały mi trumienki.
Lélia wzięła kartkę i długopis – jak wszystkie emerytowane profesorki nadal zachowuje się jak belferka, nawet wobec własnych córek. Studenci z uniwersytetu Saint-Denis bardzo ją lubili. W tych cudownych czasach, kiedy mogła kopcić w sali, prowadząc zajęcia z językoznawstwa, wzbudzała ich podziw: potrafiła palić tak, że popiół nigdy nie spadał na ziemię, tylko tworzył w jej palcach długi szary cylinder. Nie potrzebowała popielniczki – wypalonego papierosa odkładała na biurko i sięgała po kolejnego. Ten wyczyn wzbudzał w młodzieży szacunek.
– Uprzedzam, że opowieść będzie połatana. Niektóre fakty są bezsporne, ale sama ocenisz, ile w tym wszystkim moich hipotez, dzięki którym odtworzyłam tę historię. Zresztą jakieś nowe dokumenty mogą ją oczywiście uzupełnić albo znacząco zmienić.
– Mamo, dym z papierosów nie jest chyba dobry dla mózgu dziecka.
– Daj spokój. W każdej ciąży paliłam paczkę dziennie, a nie urodziłam raczej trzech debilek.
Zaczęłam się śmiać. Lélia skorzystała z okazji, żeby zapalić papierosa i rozpocząć opowieść o życiu Efraima, Emmy, Noemie i Jacques’a, czterech postaci z pocztówki.

Księga I. Ziemie obiecane

Rozdział 1

– Jak w każdej rosyjskiej powieści wszystko zaczęło się od nieszczęśliwej miłości. Efraim Rabinowicz kochał Annę Gawrońską, której matka, Liba Gawrońska z domu Jankielewicz, była kuzynką Rabinowiczów w pierwszej linii. Ale Gawrońskim ta miłość się nie podobała…
Lélia patrzyła na mnie, doskonale świadoma, że nic z tego nie rozumiem. Wcisnęła papieros do kącika ust i z okiem półprzymkniętym od dymu zaczęła grzebać w archiwum.
– Czekaj, przeczytam ci list, to ci się rozjaśni… Napisała go starsza siostra Efraima w tysiąc dziewięćset osiemnastym w Moskwie.

Kochana Wero!
Rodzice mają same kłopoty. Słyszałaś o tej historii z Efraimem i naszą kuzynką Aniutą? Jeśli nie, mogę Ci ją opowiedzieć, pod warunkiem że zachowasz wszystko w tajemnicy, choć chyba niektórzy krewni już o wszystkim wiedzą. W skrócie chodzi o to, że Aniuta i nasz Fiedia (dwa dni temu skończył 24 lata) się w sobie zakochali. Nasi okropnie z tego powodu cierpią, odchodzą od zmysłów. Ciotka nic nie wie, byłoby straszne, gdyby się dowiedziała. Często się z nią spotykają i bardzo się podczas tych spotkań męczą. Nasz Efraim bardzo kocha Aniutę. Przyznaję, że w szczerość jej uczuć w ogóle nie wierzę. To tyle wieści od nas. Czasem mam tej historii po dziurki w nosie. Kochana, muszę kończyć. Dla bezpieczeństwa pójdę wysłać ten list od razu.
Całuję,
Sara

– Jeśli dobrze zrozumiałam, Efraima zmuszono, żeby zrezygnował z pierwszej miłości?
– I w tym celu szybko znaleźli mu inną narzeczoną, Emmę Wolf.
– Drugie imię z pocztówki…
– Właśnie.
– Też należała do dalszej rodziny?
– Nie. Emma pochodziła z Łodzi. Była córką wielkiego przemysłowca, który miał kilka fabryk włókienniczych. Nazywał się Maurycy Wolf, a jej matką była Rebeka Trocka. Bez związku z rewolucjonistą.
– Ale jak Efraim i Emma się poznali? Skoro Łódź i Moskwę dzieli co najmniej tysiąc kilometrów.
– Dużo więcej! Albo rodziny skorzystały z usług szadchany, czyli tradycyjnej swatki, albo rodzina Efraima była kest-eltern Emmy.
– Czym?
– Kest-eltern. To w jidysz. Jak ci to wyjaśnić… Pamiętasz język inuktitut?
Kiedy byłam mała, Lélia powiedziała mi, że w eskimoskim istnieją pięćdziesiąt dwa słowa na śnieg. Śnieg, który pada, nazywa się qanik, śnieg, który już spadł, to aputi, a ten topiony na wodę to aniuu…
– No, a jidysz ma różne słowa na rodzinę. Rodzinę sensu stricto określa się jednym słowem, rodzinę współmałżonka innym, a jeszcze innym osoby, które uważa się za rodzinę, nawet jeśli nie łączą nas z nimi więzy pokrewieństwa. Istnieje też praktycznie nieprzekładalny termin oznaczający coś w stylu „rodzina karmiąca”, czyli kest-eltern, co można by dosłownie przetłumaczyć jako „rodzina zapraszająca”. Zgodnie z tradycją, kiedy rodzice wysyłali dziecko na studia do odległego miasta, szukali rodziny, która da mu mieszkanie i wyżywienie.
– Czyli rodzina Rabinowiczów była dla Emmy kest-eltern.
– Właśnie. Ale słuchaj spokojnie, nie martw się, w końcu się w tym połapiesz…
Efraim Rabinowicz bardzo wcześnie zrywa z religią rodziców. Jako młody człowiek wstępuje do Partii Socjalistów-Rewolucjonistów i oznajmia rodzicom, że nie wierzy w Boga. Prowokacyjnie w święto Jom Kipur robi wszystko, czego Żydom nie wolno: pali, goli się, je i pije.
W 1919 Efraim ma dwadzieścia pięć lat. Jest młodzieńcem nowoczesnym, przystojnym, o delikatnych rysach. Gdyby nie śniada cera i kruczoczarne wąsy, mógłby uchodzić za prawdziwego Rosjanina. To zdolny inżynier, który właśnie skończył studia, bo udało mu się zmieścić w limicie numerus clausus, ograniczającym odsetek Żydów przyjmowanych na wyższe uczelnie do trzech procent. Zamierza uczestniczyć we wspaniałej przygodzie postępu, ma duże oczekiwania wobec swojego państwa i swojego narodu, narodu rosyjskiego, któremu chce towarzyszyć w rewolucji.
Dla Efraima żydostwo nic nie znaczy. Uważa się przede wszystkim za socjalistę. Zresztą żyje w Moskwie jak moskwianin. Zgodził się na ślub w synagodze tylko dlatego, że to było ważne dla jego przyszłej żony. Zastrzegł jej jednak: „Nie będziemy przestrzegać micwot”.
Zgodnie z tradycją w dzień ślubu pod koniec ceremonii pan młody rozbija kieliszek prawą stopą. Gest ten symbolizuje zniszczenie Świątyni Jerozolimskiej. Potem nowożeniec może pomyśleć życzenie. Efraim chce na zawsze wymazać wspomnienie o kuzynce Aniucie. Ale kiedy patrzy na rozrzucone po podłodze odłamki szkła, ma wrażenie, że to jego serce rozbite na tysiące kawałków.

Rozdział 2

W piątek osiemnastego kwietnia 1919 roku nowożeńcy wyjeżdżają z Moskwy do oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów daczy Nachmana i Ester Rabinowiczów, rodziców Efraima. Efraim zgodził się na wspólne świętowanie Pesach, żydowskiej Wielkanocy, tylko dlatego, że ojciec nalegał, niezwykle jak na niego mocno, a żona jest w ciąży. Idealna okazja, żeby ogłosić nowinę rodzeństwu.
– Emma jest w ciąży z Miriam?
– Tak, z twoją babcią…
Po drodze Efraim wyznaje żonie, że Pesach zawsze było jego ulubionym świętem. Jako dziecko lubił tajemniczość, symbolikę gorzkich ziół, słonej wody i jabłek z miodem, które kładło się na półmisku na środku stołu. Lubił, kiedy ojciec wyjaśniał mu, że słodycz owoców miała przypominać Żydom, jak nieufnie należy podchodzić do wygody.
– W Egipcie Żydzi byli niewolnikami, więc dostawali mieszkanie i wyżywienie – tłumaczył Nachman. – Mieli dach nad głową i jedzenie na talerzu. Rozumiesz? Wolność oznacza niepewność. Zdobywa się ją w bólach. Słona woda, którą stawiamy na stole podczas wieczerzy sederowej, symbolizuje łzy tych, którzy zrywają kajdany. A gorzkie zioła przypominają nam, że los wolnego człowieka z definicji jest bolesny. Synu, jak tylko poczujesz na ustach smak miodu, zastanów się, kto albo co cię zniewala.
Efraim wie, że rewolucjonistą został właśnie dzięki opowieściom ojca.
Tamtego wieczoru, jak tylko dojechali, Efraim pospieszył do kuchni, żeby poczuć charakterystyczny, słaby zapach mac, przaśników pieczonych przez Katerinę, ich starą kucharkę. Ze wzruszeniem chwycił jej pomarszczoną dłoń i położył ją na brzuchu żony.
– Zobacz – powiedział Nachman do Ester, która przyglądała się scenie – nasz syn jest dumny jak kasztanowiec, który pokazuje owoce przechodniom.
Rodzice zaprosili wszystkich kuzynów Rabinowiczów ze strony Nachmana i wszystkich kuzynów Frantów ze strony Ester. Skąd takie tłumy? – zastanawia się Efraim, ważąc w ręce srebrny nóż, błyszczący po długim polerowaniu popiołem z kominka.
– Gawrońscy też będą? – pyta z niepokojem swoją młodszą siostrę Bellę.
– Nie – odpowiada ona, nie wyjawiając, że obie rodziny uzgodniły, że lepiej uniknąć bezpośredniego spotkania kuzynki Aniuty z Emmą.
– Ale czemu w tym roku zaprosili aż tylu krewnych… Chcą nam coś obwieścić? – dopytuje się Efraim i zapala papierosa, żeby ukryć zdenerwowanie.
– Tak, ale mnie nie pytaj. Nie mam prawa nic mówić przed kolacją.
W wieczór sederowy patriarcha rodu czyta na głos Hagadę, czyli opis wyjścia z Egiptu narodu izraelskiego pod przewodnictwem Mojżesza. Po zakończeniu modlitw Nachman wstaje i tępą krawędzią noża uderza w kieliszek.
– Dziś wieczór szczególnie podkreślałem ostatnie słowa Księgi – mówi, zwracając się do biesiadników: „I odbuduj Jerozolimę – miasto święte, szybko, za dni naszych. Wprowadź nas do niej i uraduj nas jej odbudową, abyśmy jedli z jej owoców i nasycili się jej dobrem”1. Bo moją rolą jako głowy rodziny jest was ostrzec.
– Ostrzec przed czym, tato?
– Że trzeba wyjechać. Musimy opuścić ten kraj. Jak najszybciej.
– Wyjechać? – dopytują się jego synowie.
Nachman zamyka oczy. Jak przekonać dzieci? Jak znaleźć właściwe słowa? Niebezpieczeństwo jest niewidoczne, pozornie błahe, ale mimo wszystko wyczuwalne, jak kwaśna woń w powietrzu, jak zimny wiatr, który zapowiada nadchodzące mrozy. Wraca najpierw w koszmarach, koszmarach poprzeplatanych wspomnieniami z młodości, kiedy w bożonarodzeniowe noce chowano go za domem razem z innymi dziećmi, bo pijani mężczyźni przychodzili ukarać lud, który zabił Jezusa. Wdzierali się do domów gwałcić kobiety i mordować mężczyzn.
Przemoc zelżała, kiedy car Aleksander III zaostrzył antysemityzm państwowy, wprowadzając prawa majowe pozbawiające Żydów większości swobód. Nachman był młodym chłopcem, kiedy wszystko zostało im zakazane. Nie mogli studiować, przemieszczać się między obwodami, nadawać dzieciom chrześcijańskich imion, grać w teatrze. Lud zadowolił się tymi upokorzeniami, tak że przez jakieś trzydzieści lat nie przelewał aż tyle krwi. Dzieci Nachmana nie zaznały więc strachu dwudziestego czwartego grudnia, kiedy sfora wstaje od stołu i ma ochotę zabijać.
Jednak od kilku lat Nachman znów czuje w powietrzu woń siarki i zgnilizny. Czarna Sotnia, skrajnie prawicowa grupa monarchistów kierowana przez Władimira Puriszkiewicza, zwiera w cieniu szeregi. Dawny dworzanin cara rozpuszczał teorie o spisku żydowskim. Czekał na swój czas. A Nachman nie wierzy, że nowa rewolucja, której przewodzić miały jego dzieci, wymaże dawną nienawiść.
– Tak, wyjechać. Dzieci, posłuchajcie mnie dobrze – mówi spokojnie Nachman. – Es sztinkt szlecht drek. – To śmierdzi jak gówno.
Na te słowa brzęk sztućców cichnie, maluchy przestają szczebiotać, zapada milczenie. Nachman w końcu może mówić.
– Większość z was jest niedawno po ślubie. Efraim, ty niedługo zostaniesz ojcem. Macie energię, odwagę, wszystko przed wami. To dobry moment, żeby spakować walizki. – Nachman zwraca się do żony, którą ściska za rękę: – Ester i ja postanowiliśmy wyjechać do Palestyny. Kupiliśmy kawałek ziemi niedaleko Hajfy. Będziemy uprawiać pomarańcze. Jedźcie z nami. Kupię wam działki.
– Nachman, naprawdę przenosisz się na ziemię Izraela?
Dla dzieci Rabinowiczów to coś niewyobrażalnego. Przed rewolucją ich ojciec był członkiem pierwszego cechu kupieckiego, co znaczy, że należał do tych nielicznych Żydów, którzy mogli swobodnie przemieszczać się po kraju. Dla Nachmana to, że mógł żyć w Rosji jak Rosjanin, stanowiło niebywały przywilej. Osiągnął w społeczeństwie dobrą pozycję, a teraz chce ją porzucić, żeby uciec na drugi koniec świata, do pustynnego kraju o nieprzyjaznym klimacie, i uprawiać tam pomarańcze? Co za pomysł! Człowiek, który bez pomocy kucharki nie potrafi nawet obrać gruszki…
Nachman bierze krótki ołówek i zwilża go końcem języka. Patrząc na swoich potomków, dodaje:
– Dobrze. Zapytam każdego z was po kolei. I wymagam od każdego, słyszycie, od każdego, żeby podał, dokąd chce jechać. Kupię wszystkim bilety na statek. Wyjedziecie z Rosji w ciągu trzech najbliższych miesięcy, zrozumiano? Bella, zacznę od ciebie, to proste, ty jedziesz z nami. Zatem zapisuję: Bella, Hajfa, Palestyna. Efraim?
– Czekam, co powiedzą bracia.
– Ja widzę się w Paryżu – stwierdza Emmanuel, najmłodszy z rodzeństwa, nonszalancko kiwając się na krześle.
– Odradzam wam Paryż, Berlin i Pragę – odpowiada poważnie Efraim. – W tych miastach dobre stanowiska są już obsadzone od pokoleń. Nie znajdziecie dla siebie miejsca. Uznają was albo za zbyt zdolnych, albo za nie dość zdolnych.
– Ja się nie martwię, narzeczona już tam na mnie czeka – ripostuje Emmanuel, żeby rozbawić towarzystwo.
– Biedny synku, będziesz żył jak wieprz. Głupio i krótko – irytuje się Nachman.
– Tato, wolę umrzeć w Paryżu niż w pipidówce na końcu świata!
– Uh. – Nachman grozi mu ręką. – Jeder nar iz klug un komisz far zich. Każdy idiota ma się za spryciarza. Wcale nie żartuję. No. Skoro nie chcecie jechać ze mną, spróbujcie w Ameryce, tam też będzie dobrze – dorzuca z westchnieniem.
Kowboje i Indianie. Ameryka. Nie, dziękujemy, myślą młodzi Rabinowiczowie.
O Ameryce mają mgliste pojęcie. Po Palestynie przynajmniej wiedzą, czego się spodziewać, bo jest opisana w Biblii: sterta kamieni.
– Spójrz tylko – mówi Nachman do żony. – Można powiedzieć: tępe woły! Pomyślcie trochę. W Europie nic nie znajdziecie. Nic. Nic dobrego. Natomiast w Ameryce, w Palestynie o pracę bardzo łatwo!
– Tato, jak zwykle niepotrzebnie się martwisz. Najgorsze, co może cię spotkać, to że twój krawiec zostanie socjalistą!
Prawda, że Nachman i Ester, jedno obok drugiego jak dwa torciki w witrynie cukierni, nie przywodzą na myśl rolników nowego świata. Oboje są sztywni, jakby wykrochmaleni. Ester nadal jest kokietką mimo siwych włosów, które upina w niski kok. Lubi sznury pereł i kamee. Nachman słynie z trzyczęściowych garniturów od najlepszych francuskich krawców w Moskwie. Jego broda jest biała jak wata, a przejawem fantazji są wyłącznie krawaty w groszki, które dobiera do poszetek.
Zniecierpliwiony postawą dzieci, nestor wstaje od stołu. Żyła na szyi tak mu nabrzmiała, jakby zaraz miała pęknąć i poplamić piękny obrus Ester. Musi się położyć, żeby uspokoić rozdygotane serce. Przed zamknięciem drzwi do jadalni każe obecnym dobrze się zastanowić, a na koniec rzuca:
– Musicie zrozumieć jedno: pewnego dnia będą chcieli nas wszystkich unicestwić.
Po jego dramatycznym wyjściu przy stole znów rozbrzmiewają wesołe rozmowy, które ciągną się do późna w noc. Emma siada przy fortepianie; trochę odsuwa taboret ze względu na brzuch. Jest absolwentką prestiżowego Narodowego Konserwatorium Muzycznego. Chciała studiować fizykę, ale numerus clausus jej to uniemożliwił. Ma wielką nadzieję, że dziecko, które nosi, będzie żyło w świecie, gdzie swobodnie wybierze sobie studia.
Ukojony muzyką, Efraim rozmawia przy kominku z braćmi i siostrami o polityce. Wieczór jest przyjemny, rodzeństwo lekko pokpiwa z patriarchy. Rabinowiczowie nie wiedzą, że to ostatnie godziny, które spędzają wszyscy razem.

 
Wesprzyj nas