Paul, John, Ringo i George – czterech chłopców z Liverpoolu, którzy zawojowali świat jak nikt wcześniej. Jak do tego doszło? Dlaczego udało się to właśnie im? Jak Beatlesi zmienili świat? I jak ogromna sława, której doświadczyli jako pierwsi, zmieniła ich samych?


Craig Brown zabiera czytelników w zaskakującą podróż, snując skrzącą się dowcipem i anegdotami panoramiczną w rozmachu opowieść o ulubionym zespole kilku już pokoleń słuchaczy. Co jeszcze zostało do powiedzenia o Fantastycznej Czwórce? Więcej, niż jesteście w stanie sobie wyobrazić… W siedmiu latach, kiedy grali razem, Beatlesi zamknęli całą epokę – to także jej historia.

Czytanie książki Browna, okrzykniętej przez brytyjskich krytyków arcydziełem i udaną próbą stworzenia nowego sposobu pisania biografii, przypomina słuchanie najlepszych piosenek Paula McCartneya i Johna Lennona: jest w niej radość i smutek, miłość i nienawiść, śmierć i życie – i wszystko pomiędzy.

***

Proszę pomyśleć, co byśmy stracili, gdybyśmy nigdy nie słyszeli Beatlesów.
Królowa Elżbieta II

Choć wydawać się może, że o Fantastycznej Czwórce powiedziano już wszystko, Craig Brown maluje zupełnie nowy obraz ich pokolenia, stosując sprytny zabieg dekonstrukcji klasycznej biografii. Są tu esej i ogłoszenie prasowe, przedruk z gazety codziennej i historie o barwnych, ale i tragicznych postaciach z życia Paula, Johna, George’a i Ringo. O Beatlesach przeczytałam dziesiątki książek – z nich wszystkich
to ta jest najbliższa prawdy o czasie, do którego idealizowania mamy dziś wyjątkową słabość.
Maja Chitro, ELLE

W tej książce jest wszystko, co najważniejsze i najciekawsze według najbardziej aktualnego stanu beatleologicznej wiedzy. Craig Brown pisze porywająco, a historia Beatlesów, najpiękniejsza w XX-wiecznej muzyce popularnej, wciąż zasługuje na uwagę wszystkich pokoleń.
Piotr Metz, dziennikarz muzyczny, adresat pocztówki od Johna Lennona

Niezwykła, pięknie opowiedziana historia o czterech młodzieńcach, którzy ukształtowali współczesny świat.
Daily Mail

Błyskotliwa mikstura z patosu, błahostek, komedii, głębokiej sympatii i angielskiego wyczucia absurdu.
BBC Radio 4, Saturday Review

Porywające studium kulturowego i społecznego tumultu wywołanego przez jeden zespół.
Wall Street Journal

Najbardziej zajmująca książka o Fantastycznej Czwórce, jaką kiedykolwiek napisano.
Spectator

Brown jest na tyle zaraźliwie wesołym autorem, że nawet nie trzeba lubić Beatlesów, by dobrze bawić się przy jego książce.
Sunday Times

W genialny sposób pomysłowa, na wskroś oryginalna (co przy tym temacie nie jest łatwe), całkowicie wciągająca, zabawna, smutna i poruszająca. Smakołyk.
Sunday Times Magazine

Craig Brown
Raz, dwa, trzy, cztery. Beatlesi i ich czas
Przekład: Adrian Stachowski
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 23 sierpnia 2023
 
 

1

Raz.
   Dwa.
      Trzy.
         Cztery.

Brian Ep­stein i jego asy­stent Ali­stair Tay­lor – obaj ubrani w schludne czarne gar­ni­tury, pod kra­wa­tami – scho­dzą po osiem­na­stu stro­mych scho­dach do dusz­nej su­te­reny przy Ma­thew Street, „czar­nej jak głę­boki grób, za­wil­go­co­nej, za­tę­chłej i śmier­dzą­cej”, jak wspo­mi­nał ją Brian. Wo­lałby tu nie przy­cho­dzić. Obaj chęt­niej po­szliby do fil­har­mo­nii, ale zwy­cię­żyła cie­ka­wość.
Na scenę nie­spiesz­nym kro­kiem wcho­dzi czte­rech mło­dych mu­zy­ków. Brian roz­po­znaje ich, bo przy­cho­dzą do sklepu mu­zycz­nego jego ro­dziny, który pro­wa­dzi: są z tych, któ­rzy w nim prze­sia­dują, prze­słu­chują naj­now­sze płyty i roz­ma­wiają z dziew­czy­nami, cho­ciaż w ogóle nie mają za­miaru nic ku­po­wać.
Po­mię­dzy pio­sen­kami trzech chu­li­ga­nów z gi­ta­rami za­czyna się wy­dzie­rać i prze­kli­nać, od­wra­cają się ple­cami do pu­blicz­no­ści, udają, że się biją. Tay­lor wi­dzi, jak oczy za­chwy­co­nego Briana otwie­rają się co­raz sze­rzej. On sam prze­cho­dzi naj­bar­dziej szo­ku­jące do­świad­cze­nie swo­jego ży­cia – „jakby cię ktoś bił” – i jest pra­wie pe­wien, że Brian czuje to samo.
– OKROPNI są – mówi Tay­lor po wy­stę­pie.
– Zga­dza się – po­twier­dza Brian. – Ale jed­no­cze­śnie uwa­żam, że są nie­sa­mo­wici. Chodźmy się przy­wi­tać.
To Geo­rge jako pierw­szy z Be­atle­sów za­uważa, że pod­cho­dzi do nich fa­cet ze sklepu mu­zycz­nego.
– No pro­szę, wi­tamy – mówi. – Co spro­wa­dza tu­taj pana Ep­ste­ina?

2

Inne ze­społy miały front­mana – ulu­bie­niec zo­stał wy­brany za­wczasu. Prze­cież nikt nie wska­załby Hanka Ma­rvina za­miast Cliffa Ri­charda lub Mike’a Smi­tha za­miast Dave’a Clarka.
W przy­padku Be­atle­sów jed­nak można było wy­ty­po­wać wła­snego ulu­bieńca, a de­cy­zja wiele mó­wiła o tym, kto do­ko­ny­wał wy­boru. We­dług Ca­ro­lyn See, ich ame­ry­kań­skiej fanki, „Paul był dla dziew­cząt, które pre­fe­ro­wały piękno an­dro­gy­niczne; John był dla tych, które ce­niły in­te­lekt i dow­cip; Geo­rge miał w so­bie coś, co póź­niej oka­zało się du­chową głę­bią; a Ringo był pa­tro­nem par­ta­czy jak świat długi i sze­roki”.
Linda Grant, dwu­na­sto­latka z Li­ver­po­olu, wy­brała Ringo, cho­ciaż sama nie ro­zu­miała dla­czego. „W szkole była jedna cnotka, która lu­biła Paula” – wspo­mina”. „Geo­rge wy­da­wał się nieco ni­jaki, a John nie­do­stępny, de­pry­mu­jący”.
Ringo był dla tych mało am­bit­nych. Wy­bór jego jako fa­wo­ryta zdra­dzał po­dej­ście nieco bar­dziej prag­ma­tyczne: wia­domo, że po­zo­stali już za­jęci, ale wciąż można mieć ja­kieś szanse z per­ku­si­stą. „Kiedy ktoś mnie py­tał, który był mój ulu­biony, za­wsze od­po­wia­da­łam: »Lu­bię Ringo«” – wspo­mi­nała pi­sarka Fran Le­bo­witz, która do­ra­stała w New Jer­sey. „Po­do­bała mi się jego oso­bo­wość. Wciąż mi się po­doba. Oczy­wi­ście to nie on był naj­po­pu­lar­niej­szy wśród dziew­cząt z mo­jej szkoły, one zde­cy­do­wa­nie wo­lały Paula McCart­neya. On był tym uro­czym Be­atle­sem. Praw­do­po­dob­nie więc wy­bór Ringo Starra brał się z prze­kory”.
Gdy Be­atlesi grali przed nią pod­czas jej trasy na po­czątku 1963 roku, He­len Sha­piro miała do­piero szes­na­ście lat, ale już była gwiazdą. Ona także miała swo­jego ulu­bio­nego: „John był żo­naty, ale nikt o tym wtedy nie wie­dział, więc jak ty­siące dziew­cząt ko­cha­łam się w nim… Geo­rge był naj­bar­dziej po­ważny. Cza­sami mó­wił, co zrobi, kiedy bę­dzie bo­gaty, pró­bo­wał wy­py­ty­wać mnie o fi­nanse. Nie umia­łam mu po­móc. Nie in­te­re­so­wa­łam się pie­niędzmi. Paul był ich rzecz­ni­kiem, a Ringo tym nie­śmia­łym”.
Pat­tie Boyd po­znała Be­atle­sów, kiedy wy­brano ją, by za­grała uczen­nicę w A Hard Day’s Ni­ght[1]. „Na pierw­szy rzut oka John wy­da­wał się bar­dziej cy­niczny i aro­gancki niż po­zo­stali, a Ringo naj­bar­dziej ser­deczny. Paul był uro­czy, a Geo­rge, z ak­sa­mit­nymi, brą­zo­wymi oczami i ciem­nymi, orze­cho­wymi wło­sami, był naj­przy­stoj­niej­szym męż­czy­zną, ja­kiego spo­tka­łam”.
Ina­czej niż mi­liony fa­nek, Pat­tie miała moż­li­wość pójść ze swoim wy­bo­rem o krok da­lej. Zo­stała jego żoną.
Był Be­atles pa­su­jący do każ­dego gu­stu. Fanki wy­ra­żały sie­bie, przed­kła­da­jąc jed­nego po­nad resztę. Każdy z nich uosa­biał inny ży­wioł: John był ogniem, Paul wodą, Geo­rge po­wie­trzem, a Ringo – zie­mią. Na­wet ich przy­ja­ciele lu­bili od­ma­lo­wy­wać ich grubą kre­ską, ob­dzie­la­jąc ich kon­tra­stu­ją­cymi ce­chami jak z dow­ci­pów o An­gliku, Wa­lij­czyku, Ir­land­czyku i Szko­cie. Ca­ro­lyn See za­ob­ser­wo­wała, jak w A Hard Day’s Ni­ght każdy od­gry­wał przy­pi­saną mu oso­bo­wość: uj­mu­jący Paul, by­stry John, tro­skliwy Geo­rge i ga­po­waty Ringo.
Ak­tor Vic­tor Spi­netti pew­nego razu opo­wie­dział aneg­dotę z okresu, kiedy krę­cili Help! w Sal­zburgu. Spi­netti zła­pał grypę i mu­siał le­żeć w łóżku: „Be­atlesi przy­szli do mo­jego po­koju w od­wie­dziny. Pierw­szy był Geo­rge Har­ri­son. Za­pu­kał, wszedł i po­wie­dział: »Przy­sze­dłem prze­trze­pać ci po­duszki«. Prze­trze­pał je i po­szedł. Na­stępny wszedł John Len­non. Cho­dził po po­koju w tę i we w tę i wrzesz­czał: »Seig heil, Schwe­in­hund! Przy­byli dok­to­rzy. Za­raz przyjdą, by na to­bie eks­pe­ry­men­to­wać. Sieg heil! Heil Hi­tler«. I on w końcu so­bie po­szedł. Na­stępny był Ringo. Usiadł przy moim łóżku, wziął do ręki ho­te­lowe menu i za­czął czy­tać na głos, jak dziecku: »Raz były so­bie trzy mi­sie. Mama miś, tata miś i mały miś«. Paul uchy­lił tylko drzwi i za­py­tał: »To za­raź­liwe?«. »Tak« – od­par­łem. Za­mknął drzwi i już go nie zo­ba­czy­łem”. Paul był prag­ma­tyczny, jak za­wsze. Wie­dział, że je­śli on albo któ­ryś z po­zo­sta­łych zła­pałby grypę, nie mo­gliby krę­cić.
Pra­cu­jąc z Bria­nem Ep­ste­inem, Ali­stair Tay­lor wi­dział, jak od­mien­nie Be­atlesi pod­cho­dzili do swo­ich za­rob­ków: „Co mie­siąc Brian da­wał chłop­com w bia­łych ko­per­tach do­kład­nie i przej­rzy­ście przy­go­to­wane spra­woz­da­nia fi­nan­sowe. Re­ago­wali bar­dzo róż­nie. John od razu je miął i wsa­dzał do kie­szeni. Geo­rge cza­sami rzu­cał okiem. Ringo z pew­no­ścią nic z tego nie ro­zu­miał i nie mar­no­wał czasu na sta­ra­nia. Paul otwie­rał je z na­masz­cze­niem, po­tem sie­dział nad nimi go­dzi­nami gdzieś w ką­cie”.
Im byli starsi, tym wy­raź­niej­sze sta­wały się róż­nice ich cha­rak­te­rów, jakby z cza­sem okrze­pły. Po­pro­szony o su­ge­stie, które sławne po­staci na­le­ża­łoby umie­ścić na okładce al­bumu Sgt. Pep­per, Geo­rge pod­su­nął kilku hin­du­skich guru; Paul wy­brał sporą grupę ar­ty­stów, od Stoc­khau­sena po Freda Asta­ire’a; po­my­sły Johna były bar­dziej ma­ka­bryczne i dzi­waczne: Mar­kiz de Sade, Ed­gar Al­lan Poe, Je­zus, Hi­tler; a Ringo po pro­stu po­wie­dział, że zgo­dzi się na to, czego bę­dzie chciała reszta.
Ży­cie ze­społu krę­ciło się wo­kół kon­tra­sto­wych oso­bo­wo­ści Paula i Johna. Re­ali­za­tor na­grań Geoff Eme­rick ob­ser­wo­wał, jak ra­zem pra­cują: „Róż­nili się od sie­bie tak bar­dzo, jak to tylko moż­liwe. Paul był sta­ranny i upo­rząd­ko­wany, za­wsze miał przy so­bie no­tat­nik, w któ­rym me­to­dycz­nie, ład­nym cha­rak­te­rem pi­sma za­pi­sy­wał słowa pio­se­nek i akordy. John prze­ciw­nie, jakby żył w cha­osie: wciąż szu­kał skraw­ków pa­pieru, na któ­rych na­prędce ba­zgrał ja­kieś po­my­sły. Pau­lowi ko­mu­ni­ka­cja przy­cho­dziła ła­two, uro­dził się z tym; John nie umiał mó­wić o swo­ich po­my­słach. Paul był dy­plo­matą, John – agi­ta­to­rem. Paul wy­sła­wiał się ła­god­nie, nie­mal za­wsze był grzeczny; John po­tra­fił być gło­śny i do­syć gru­biań­ski. Paul był skłonny długo pra­co­wać, by do­brze coś za­grać; Joh­nowi bra­ko­wało cier­pli­wo­ści, za­wsze szybko za­czy­nał coś no­wego. Paul za­zwy­czaj do­kład­nie wie­dział, czego chce, i czę­sto ob­ra­żał się za kry­tykę, John zaś miał grub­szą skórę i był otwarty na to, by po­słu­chać, co inni mają do po­wie­dze­nia”.
John był ostry, wy­ma­ga­jący i zło­śliwy; Paul po­jed­naw­czy, uj­mu­jący, zgodny. Nie­któ­rzy jed­nak pod przy­krywką uroku Paula wi­dzieli coś świad­czą­cego o de­ter­mi­na­cji, być może na­wet o ego­izmie. Tony Bar­row, rzecz­nik pra­sowy Be­atle­sów, miał po­czu­cie, że to John naj­czę­ściej kłó­cił się z Ep­ste­inem: „Ale to Paul po­zwa­lał, by John brał na sie­bie cię­żar, kiedy do­cho­dziło do sporu z Bria­nem. Paul wkra­czał póź­niej i w końcu go prze­ko­ny­wał. John cza­sami do­pro­wa­dzał Briana do pła­czu, za to Paul, który w więk­szym stop­niu był dy­plo­matą, wy­ko­rzy­sty­wał dys­kretną per­swa­zję, by po­sta­wić na swoim. John wię­cej szcze­kał, niż gryzł. Za­cho­wy­wał się tak, by ukryć ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści… Paul cią­gle wszyst­kim coś obie­cy­wał, ja­kieś bi­lety, pre­zenty, a speł­nia­nie tych przy­rze­czeń zo­sta­wiał lu­dziom ta­kim jak ja. Chciał ucho­dzić za do­bro­dzieja, cho­ciaż dużo mó­wił, a mało ro­bił. Był cza­ru­siem, ulu­bień­cem PR-owców, mi­strzem two­rze­nia wi­ze­runku. Jest i był czy­stym show­ma­nem, od czub­ków pal­ców aż do szpiku ko­ści. On karmi się uwiel­bie­niem pu­blicz­no­ści”.
Paul był ład­niutki, upo­rząd­ko­wany, dziar­ski, ugo­dowy, pe­łen ener­gii i me­lo­dii, przy­milny, opty­mi­styczny, to­wa­rzy­ski, we­soły, sen­ty­men­talny, tro­skliwy. John był chudy i ko­ści­sty, nie­dbały, ckliwy, trudny, le­niwy, pe­łen sprzecz­no­ści, draż­liwy, gorzki, pe­sy­mi­styczny, sa­mo­lubny, po­nury, chłodny, bru­talny. Paul my­ślał o so­bie, że jest sym­pa­tyczny. John wie­rzył, że jest kimś, kogo nie da się ko­chać.
Pew­nego razu Paul pró­bo­wał wy­tłu­ma­czyć, co ich ukształ­to­wało: „Przez swoje wy­cho­wa­nie i burz­liwe ży­cie ro­dzinne John mu­siał być twardy, by­stry, za­wsze go­towy się ma­sko­wać, od­py­ski­wać, za­wsze mu­siał mieć pod ręką ką­śliwy dow­cip. Tym­cza­sem ja do­ra­sta­łem w wy­go­dzie, w licz­nej ro­dzi­nie, oto­czony ludźmi, jak to na pół­nocy: »Może her­batki, skar­bie?«. Moja po­wierz­chow­ność stała się gładka. Uspo­ka­jać lu­dzi, roz­ma­wiać z nimi, być mi­łym, jak jest miło, to jest miło… Nikt nie jest w sta­nie mnie zra­nić. A z Joh­nem… Jego oj­ciec od­szedł, więc cią­gle ktoś rzu­cał: »Gdzie masz ojca, gów­nia­rzu?«. Jego matka miała męż­czy­znę, co wtedy na­zy­wało się »ży­ciem w grze­chu«, więc za to też mu się do­sta­wało, i to po­ni­żej pasa. John mu­siał się czę­sto bro­nić, przed ata­kami z wielu stron, i to ukształ­to­wało jego oso­bo­wość; był bar­dzo skrytą osobą… Sporo cią­gnęło się za nim już od dzie­ciń­stwa”.
Nie­zwy­kła siła mu­zyki Be­atle­sów, jej ma­gia i piękno, bie­rze się wła­śnie z prze­mie­sza­nia tych prze­ciw­staw­nych cech. Inne ze­społy były ha­ła­śliwe lub re­flek­syjne, od­ważne lub tra­dy­cyjne, pa­te­tyczne lub we­sołe i swoj­skie, sek­sowne lub agre­sywne. Ale kiedy słu­cha się al­bumu Be­atle­sów, ma się po­czu­cie, że za­klęto w nim wszystko, czym jest ży­cie. Jak ujął to John, kiedy wspól­nie kom­po­no­wali, Paul „da­wał od sie­bie lek­kość, opty­mizm, pod­czas gdy ja za­wsze sze­dłem w smu­tek, ła­ma­łem har­mo­nię, za­pew­nia­łem blu­esowy pa­zur”. To wła­śnie to prze­cią­ga­nie liny spra­wia, że ich mu­zyka jest tak bar­dzo eks­pre­sywna, w jed­nej i tej sa­mej chwili uni­wer­salna i jed­nost­kowa.
Już jako na­sto­lat­ko­wie pod­cho­dzili do pi­sa­nia pio­se­nek z po­czu­ciem celu. Paul zry­wał się ze szkoły, a John do­łą­czał do niego w domu McCart­neyów przy For­th­lin Road. Paul otwie­rał szkolny ze­szyt, taki z nie­bie­skimi li­niami na bia­łych kart­kach, za­pi­sy­wał na no­wej stro­nie „Ko­lejna ory­gi­nalna kom­po­zy­cja Len­nona/McCart­neya” – i tak za­czy­nali two­rzyć na­stępną pio­senkę. Wspo­mi­na­jąc ten czas, Paul z tru­dem pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie bez­owocne po­po­łu­dnie: „Ni­gdy nie mie­li­śmy bez­owoc­nej se­sji… Przez te wszyst­kie lata ani razu nie skoń­czy­li­śmy, mó­wiąc: »Chrza­nić to, nic nie na­pi­szemy«”.
Cza­sami wkład każ­dego z nich do pio­senki był tak cha­rak­te­ry­styczny, że od­nosi się wra­że­nie, jakby od­twa­rzali swoje ka­ry­ka­tury. Paul pro­po­nuje „Damy so­bie radę”, a John od razu to pod­waża: „Ży­cie jest bar­dzo krót­kie”. Paul śpiewa „Jest co­raz le­piej”, a John wci­ska się z „Go­rzej być nie może”. W A Day in the Life to Johna, kom­pul­syw­nego czy­tel­nika ga­zet, bawi hi­sto­ria fa­ceta, który roz­wa­lił so­bie łeb w sa­mo­cho­dzie, a we­soły Paul bu­dzi się, wstaje z łóżka i cze­sze włosy grze­bie­niem.
Wiele z ich pio­se­nek ma we­sołe me­lo­die, ale po­nure słowa – lub mroczną mu­zykę i we­sołe tek­sty. Słowa Help!, Run for Your Life, Mi­sery i Ma­xwell’s Si­lver Ham­mer opo­wia­dają o de­pre­sji i psy­cho­zie, ale ich tłem są bez­tro­skie dźwięki. So­lo­wym pio­sen­kom Be­atle­sów, po­zba­wio­nym za­żar­tej ry­wa­li­za­cji współ­za­wod­ni­czą­cych part­ne­rów, czę­sto bra­kuje tej prze­ciw­wagi. John po­pada w uża­la­nie się nad sobą, a Paula po­nosi fan­ta­zja[2].
Wraz z upły­wem czasu ich współ­praca stra­ciła na in­ten­syw­no­ści, co­raz wię­cej pio­se­nek kom­po­no­wali od­dziel­nie, ale wciąż na­pę­dzało ich po­czu­cie współ­za­wod­nic­twa; pra­gnęli na­wza­jem swo­jego uzna­nia. „To było ide­alne po­łą­cze­nie” – na­pi­sał kry­tyk Ian Mac­Do­nald. „Śmiali się z tych sa­mych rze­czy, tak samo szybko my­śleli, sza­no­wali swoje umie­jęt­no­ści i wie­dzieli, że ich nie­wy­po­wie­dziane pra­gnie­nie, by prze­bić i za­sko­czyć dru­giego, jest klu­czowe, je­śli ich mu­zyka ma da­lej mieć w so­bie tyle ży­cia”.

3

Ko­niec li­sto­pada 1940
 
Mary Mo­hin ma trzy­dzie­ści lat i wciąż jest panną. Jej matka zmarła w 1919 roku, ro­dząc piąte dziecko, które także nie prze­żyło. Być może z po­wodu tej tra­ge­dii Mary z ca­łego serca pra­gnęła zo­stać aku­szerką. Udało jej się to z na­wiązką: jest nie tylko po­łożną, ale też sio­strą od­dzia­łową.
Jim McCart­ney ma trzy­dzie­ści osiem lat i jest ka­wa­le­rem. Był pią­tym dziec­kiem swo­jej matki, ale tylko troje prze­żyło do trze­ciego roku ży­cia. Rzu­cił szkołę tuż przed czter­na­stymi uro­dzi­nami i zna­lazł do­brą pracę w fir­mie ba­weł­niar­skiej. Te­raz sam han­dluje ba­wełną – i nie­źle za­ra­bia. Jed­nak jego praw­dziwą pa­sją jest gra na trąbce w jego sze­ścio­oso­bo­wym ze­spole. Na­zy­wają się Jim Mac’s Band. Grają naj­now­sze ka­wałki do tańca, ulu­biony Jima to I’ll Bu­ild a Sta­ir­way to Pa­ra­dise.
Da­ro­wano mu woj­sko, bo był głu­chy na jedno ucho. Te­raz jest przy­pi­sany do jed­nostki stra­żac­kiej w Fa­za­ker­ley, dziel­nicy Li­ver­po­olu. Nie­miec­kie bomby spa­dają na mia­sto od sierp­nia; tylko Lon­dyn ucier­piał bar­dziej[3]. A jed­nak li­ver­po­ol­skie po­czu­cie hu­moru po­zwala miesz­kań­com przez to przejść. W Ar­nold Grove w domu ro­dziny Har­ri­so­nów wy­le­ciały okna, a odłamki po­cięły ich skó­rzaną ka­napę, którą oszczę­dzali na spe­cjalne oka­zje. „Gdy­bym wie­działa, że tak to się skoń­czy, pew­nie sie­dzie­li­by­śmy na niej czę­ściej” – po­wie­działa pani Har­ri­son.
Mary po­miesz­kuje u sio­stry Jima, Gin. Mary i Jim znają się cał­kiem do­brze, i to już od kilku lat, cho­ciaż do tej pory nie po­czuli do sie­bie mięty.
 
(a)
Dzi­siaj wie­czo­rem nie­miec­kie bom­bowce znów lecą nad mia­stem. Kiedy roz­brzmie­wają sy­reny, Gin i Mary od­wie­dzają mamę Jima w domu przy Scar­green Ave­nue. Mu­szą zo­stać. Bomby spa­dają, a Jim i Mary sie­dzą i roz­ma­wiają. Kiedy na­lot się koń­czy, czują, że są so­bie prze­zna­czeni. Po krót­kich za­rę­czy­nach, 15 kwiet­nia 1941 roku, biorą ślub; już rok póź­niej Mary ro­dzi ich pierw­sze dziecko, syna. Na chrzcie dają mu imiona Ja­mes Paul.

(b)
Wie­czór jest spo­kojny. Sy­reny za­wyją do­piero ju­tro, kiedy Gin i Mary zo­staną w domu. A więc Jim i Mary nie po­roz­ma­wiają od serca – i każde pój­dzie w swoją stronę. Ja­mes Paul McCart­ney ni­gdy się nie uro­dzi.

4

Mie­li­śmy ze­brać się na przed­mie­ściach Li­ver­po­olu, w Speke Hall, bu­dynku pre­zen­to­wa­nym przez Na­tio­nal Trust[4] jako „rzadki przy­kład re­zy­den­cji z cza­sów Tu­do­rów z drew­nianą kon­struk­cją, umiej­sco­wio­nej w nie­ty­po­wym oto­cze­niu nad rzeką Mer­sey”. Prze­wod­nik nad­mie­nia też, że po­sia­dłość „była świad­kiem burz­li­wej hi­sto­rii przez po­nad czte­ry­sta lat”.
Do­tar­łem przed cza­sem, więc po­krę­ci­łem się po „kom­plek­sie go­ścia” (bu­dynku, nie przy­pa­dło­ści). Pa­trzy­łem na kubki, sza­liki, kostki my­dła i książki o Tu­do­rach. „Je­steś mo­lem książ­ko­wym? Przej­rzyj nasz wy­bór ksią­żek dla dzieci i do­ro­słych, może znaj­dziesz na­stępną zna­ko­mitą lek­turę!”
Nie­długo póź­niej po­słusz­nie ni­czym owce po­szli­śmy do mi­ni­busa za we­so­łym kie­rowcą imie­niem Joe, który za­py­tał, skąd je­ste­śmy. Troje z nas było z Hisz­pa­nii, dwoje z Włoch, czworo z Au­stra­lii, para z Au­strii, czworo z An­glii. Kilka osób z bi­le­tami jesz­cze nie do­tarło, więc cze­ka­li­śmy. W od­dali po­ja­wiły się dwie młode ko­biety, które bie­gły w stronę busa, pa­nicz­nie ma­cha­jąc rę­kami.
– Na­stra­szymy je – po­wie­dział Joe, prze­krę­ca­jąc klu­czyk w sta­cyjce i ru­sza­jąc.
Za­częły ma­chać jesz­cze bar­dziej pa­nicz­nie.
– A te­raz za­mieńmy te łzy w śmiech. – I Joe za­trzy­mał po­jazd, by mo­gły wy­siąść.
Kiedy wy­jeż­dża­li­śmy spod Speke Hall, Joe wci­snął gu­zik i z gło­śni­ków po­pły­nęło do­no­śne Love Me Do.
– Co za szmira? – za­wo­łał sie­dzący z tyłu Au­stra­lij­czyk.
– No, to już wi­dzę, kto wraca na pie­chotę! – od­krzyk­nął Joe. – Jak wyj­dzie z busa, to bie­rzemy go na kopy!
Było bar­dzo we­soło.
Prędko za­je­cha­li­śmy na For­th­lin Road, przed je­den z nie­po­zor­nych cią­gów do­mów, który więk­szość przed­sta­wi­cieli Na­tio­nal Trust prę­dzej by zi­gno­ro­wała, niż się przy nim za­trzy­mała.
Na­tio­nal Trust ku­piło dom przy For­th­lin Road 20 w 1995 roku, idąc za su­ge­stią ów­cze­snego dy­rek­tora ge­ne­ral­nego BBC, li­ver­po­ol­czyka Johna Birta[5], który za­uwa­żył, że nie­ru­cho­mość zo­stała wy­sta­wiona na sprze­daż. Sie­dem lat póź­niej prze­jęto także ro­dzinny dom Johna Len­nona, Men­dips, przy Men­love Ave­nue, który wcze­śniej na­była Yoko Ono. W oświad­cze­niu wy­da­nym w tam­tym cza­sie na­pi­sała: „Kiedy do­wie­dzia­łam się, że Men­dips jest na sprze­daż, oba­wia­łam się, że wpad­nie w złe ręce i bę­dzie eks­plo­ato­wane ko­mer­cyj­nie. Dla­tego zde­cy­do­wa­łam się ku­pić ten dom i prze­ka­zać go Na­tio­nal Trust, by uczy­nili go miej­scem, które lu­dzie będą mo­gli od­wie­dzić i zo­ba­czyć. Je­stem za­chwy­cona, że Na­tio­nal Trust zgo­dziło się nim za­jąć”.
Nie wszy­scy przy­jęli tę de­cy­zję z apro­batą. Tim Knox, wtedy główny ku­ra­tor w Na­tio­nal Trust[6], oświad­czył, że był „wście­kły”. Uwa­żał, że stan­dar­dowe kry­te­ria ak­cep­to­wa­nia nie­ru­cho­mo­ści – któ­rych ar­chi­tek­tura po­winna mieć wa­lory ar­ty­styczne – zo­stały po­rzu­cone na rzecz tan­det­nego po­pu­li­zmu. „To chwyty pod pu­bliczkę, a nie po­ważne po­zy­ska­nia” – po­wie­dział, do­da­jąc pół żar­tem, pół se­rio: „Te­raz mu­simy prze­jąć cztery po­sia­dło­ści, żeby Ringo nie czuł się po­mi­nięty”.
Knox zna­lazł sprzy­mie­rzeń­ców. „Ar­chi­tek­to­nicz­nie dom nie jest ani mniej, ani bar­dziej in­te­re­su­jący niż każdy inny bliź­niak z ele­wa­cją z tynku ka­mycz­ko­wego ulo­ko­wany na ja­kim­kol­wiek in­nym przed­mie­ściu za­miesz­ka­łym przez klasę śred­nią” – ko­men­to­wał kry­tyk de­si­gnu Ste­phen Bay­ley[7]. „Jego spe­cjalna war­tość bie­rze się po­czu­cia za­po­śred­ni­czo­nego, mi­stycz­nego ob­co­wa­nia z ge­niu­szem. Pro­blem, który mieli hi­sto­rycy z Na­tio­nal Trust, po­le­gał na tym, że skoro dom zo­stał prak­tycz­nie ogo­ło­cony, to w za­sa­dzie nie stwa­rza moż­li­wo­ści tego mi­stycz­nego ob­co­wa­nia z na­le­żą­cym do ge­niu­sza te­le­wi­zo­rem, sprzę­tami ku­chen­nymi lub ja­kim­kol­wiek in­nym ar­te­fak­tem umoż­li­wia­ją­cym wgląd w źró­dło in­spi­ra­cji, z któ­rego wy­pły­nął ten stru­mień nie­zwy­kłych słów i mu­zyki. Dla­tego za­częli to wszystko fał­szo­wać”.
„Na­tio­nal Trust (…) lubi szczy­cić się swoim do­stę­pem do eks­perc­kiej wie­dzy” – pi­sał da­lej Bay­ley. „Pra­cują tam naj­waż­niejsi hi­sto­rycy ar­chi­tek­tury. To oni na­ku­po­wali rze­czy, za po­mocą któ­rych chcieli od­two­rzyć wy­strój domu Len­nona. Ale kiedy eks­perci sku­piają się na fa­jan­sie, ro­bią ja­kiś ma­gi­cal mi­stery tour po ob­skur­nych han­dla­rzach an­ty­ków, to ich eks­percka wie­dza nie pre­zen­tuje się po­waż­nie. Li­no­leum staje się przed­mio­tem roz­wa­żań ni­czym re­lief Do­na­tella. Znajdą nóżki do te­le­wi­zora, ale nie sam te­le­wi­zor… Kiedy już wje­dziemy na długą i krętą drogę fał­szer­stwa, to do­kąd nią za­je­dziemy[8]? Oto od­po­wiedź: do świata lu­do­wej pa­mięci i le­gend”.

 
Kry­tyka nie zraża re­kon­struk­to­rów z Na­tio­nal Trust. „Wy­obraź so­bie, że wcho­dzisz przez tylne drzwi do kuchni, gdzie cio­cia Johna Len­nona, Mimi, pa­rzyła mu her­batę” – na­pi­sano w peł­nym za­chwytu tek­ście przed­sta­wia­ją­cym Men­dips. Dom jawi się w nim jako świą­ty­nia, miej­sce piel­grzy­mek. „Do­łącz do zaj­mu­ją­cego opo­wie­ściami prze­wod­nika i wy­rusz­cie ra­zem w po­dróż w cza­sie… Po­kój Johna jest bar­dzo na­stro­jo­wym miej­scem, można w nim od­dać się roz­my­śla­niom nad tą nie­zwy­kłą osobą…”
Piel­grzymi do Men­dips mu­szą sza­no­wać za­sady i re­guły bar­dziej re­stryk­cyjne niż te, które obo­wią­zują w ka­plicy Syk­styń­skiej: „Ro­bie­nie ja­kich­kol­wiek fo­to­gra­fii w Men­dips lub ko­pio­wa­nie ma­te­riału au­dio jest su­rowo wzbro­nione. Przy wej­ściu go­ście zo­staną po­pro­szeni o prze­ka­za­nie w de­po­zyt wszel­kich to­reb, apa­ra­tów, ka­mer i in­nego sprzętu na­gry­wa­ją­cego”.
Z pew­no­ścią kwe­stią czasu jest, aż ktoś z wier­nych bę­dzie świad­kiem cudu w Men­dips – ślepy zo­ba­czy, spa­ra­li­żo­wany wsta­nie i pój­dzie, ja­kaś dziew­czynka uj­rzy w wi­zji Ju­lię, matkę Johna – co przy­wie­dzie na Men­love Ave­nue jesz­cze wię­cej piel­grzy­mów, któ­rzy staną grzecz­nie w ko­lejce do miej­sca, w któ­rym Ju­lia zgi­nęła.
Kiedy z na­szego mi­ni­busa wy­sy­py­wali się pa­sa­że­ro­wie, jesz­cze wię­cej tu­ry­stów wy­sia­dało z au­to­karu z na­pi­sem „Ma­gi­cal Mi­stery Tour”. Za nim stała tak­sówka, z któ­rej wy­cho­dziło czte­rech Niem­ców. Na pod­jeź­dzie przy For­th­lin Road 20 ubrani w ko­szulki z Be­atle­sami i po­zu­jący do sel­fie go­ście z ca­łego świata roz­mna­żali się jak przez pącz­ko­wa­nie. Me­ta­lowa płyta pa­miąt­kowa przed wej­ściem ogła­sza: „Oto dom ro­dziny McCart­neyów: Jima, Mary, Paula i Mike’a. Udo­stęp­niony przez Na­tio­nal Trust”.
By­łem co­raz bli­żej przodu ko­lejki. Za­re­zer­wo­wa­łem miej­sce już dawno i za­pła­ci­łem 31 fun­tów (pa­kiet z książ­kami-prze­wod­ni­kami) za ofi­cjalne opro­wa­dze­nie po do­mach obu Be­atle­sów, a te­raz mar­twi­łem się, że lu­dzie z nie­ofi­cjal­nych wy­cie­czek we­pchną się do domu Paula przede mną. Na szczę­ście kie­rowca Joe czu­wał i pil­no­wał swo­jej garstki wy­brań­ców. Na­sza grupka uprzy­wi­le­jo­wa­nych we­szła z po­czu­ciem wyż­szo­ści do ogródka przed For­th­lin Road 20, a przed resztą brama się za­mknęła, co dało nam wiele sa­tys­fak­cji.
Na­sza prze­wod­niczka z Na­tio­nal Trust miała na imię Sy­lvia. Rocz­nie opro­wa­dza po domu Paula dwa­na­ście ty­sięcy osób, po dwa­dzie­ścia w gru­pie, cztery razy dzien­nie. Jej głos przy­wo­dził na myśl Hia­cyntę Buc­ket z Co lu­dzie po­wie­dzą?. Stała w ogródku i wi­tała nas przy For­th­lin Road 20. Jak nam po­wie­działa, Paul miesz­kał tu przez osiem lat.
– To były bar­dzo ważne lata. Czę­sto po­ran­nym go­ściem by­wał tu Geo­rge Har­ri­son. Przy­cho­dził z gi­tarą.
Roz­legł się szmer. Obiet­nica mi­stycz­nego spo­tka­nia, o któ­rej mó­wił Ste­phen Bay­ley, za­częła się zisz­czać:
– Kiedy za­czął się tu po­ja­wiać John Len­non, obie­rał skrót przez pole gol­fowe i przy­jeż­dżał na ro­we­rze, bo przez pole gol­fowe zaj­mo­wało mu to mniej niż dzie­sięć mi­nut. – Sy­lvia wska­zała ręką. A tu John i Paul sia­dali i pi­sali pio­senki. Kiedy Paul wy­pro­wa­dził się stąd pod ko­niec sześć­dzie­sią­tego trze­ciego, Be­atlesi mieli pio­senki na li­stach prze­bo­jów, wy­stę­po­wali już w te­le­wi­zji. Wciąż jed­nak wra­cał, wciąż miał tu swoje łóżko. Paul prze­pro­wa­dził się do Lon­dynu jako ostatni. Więc kiedy McCart­ney­owie… prze­pra­szam, czy pan na­grywa?
Za­mar­łem. Skry­cie na­gry­wa­łem Sy­lvię te­le­fo­nem, ale oka­zało się, że mó­wiła do jed­nego z Au­stra­lij­czy­ków, któ­rzy stali bli­żej. Za­pew­nił ją, że nie na­grywa.
– Nie? – spy­tała po­dejrz­li­wie. – Prze­pra­szam, po pro­stu tego nie lu­bię – wy­mru­czała, a po­tem z tru­dem pró­bo­wała od­na­leźć wą­tek. – Yyy, McCart­ney­owie, no więc, yyy, kiedy McCart­ney­owie się tu spro­wa­dzili, yyy, to wszystko były miesz­ka­nia ko­mu­nalne, więc McCart­ney­owie nie byli wła­ści­cie­lami tego domu, to były miesz­ka­nia ko­mu­nalne, wszy­scy pła­cili czynsz.
Sy­lvia nie wie­działa, że na­dal na­gry­wa­łem, prze­bie­gle trzy­ma­łem te­le­fon tak, żeby nie przy­ku­wać jej uwagi. Czu­łem eks­cy­ta­cję, jak­bym pod­bie­rał coś ze sklepu tuż pod no­sem ochro­nia­rza.
– Wi­dzi­cie pań­stwo, co się działo przez te wszyst­kie lata – kon­ty­nu­owała Sy­lvia. – Lu­dzie ku­po­wali te domy, wy­mie­niali drzwi i okna. Kiedy Na­tio­nal Trust ku­piło tę nie­ru­cho­mość dwa­dzie­ścia dwa lata temu, z przodu były już nowe okna, ale ktoś za­uwa­żył, że dom na­prze­ciwko wciąż ma ory­gi­nalne szyby, więc się do­ga­dali, tamci do­stali nowe, a my stare, które za­ło­ży­li­śmy w oknach. Te­raz to wy­gląda do­kład­nie tak, jak kiedy Paul miesz­kał tu z ro­dziną.
Spoj­rze­li­śmy po­słusz­nie na okna, za­chwy­ca­jąc się, że wy­glą­dają te­raz, jak wy­glą­dały daw­niej, za­nim wy­glą­dały ina­czej. Mój te­le­fon wciąż na­gry­wał i co­raz bar­dziej się nie­po­ko­iłem, że Sy­lvia za­uważy i mnie na­kryje.
– No do­brze, je­śli chce­cie zdję­cie przed do­mem, to daj­cie mi swoje apa­raty i te­le­fony. Prze­suń­cie się na skraj okna, że­bym mo­gła wszyst­kich ob­jąć, ści­śnij­cie się tro­chę.
Grupki go­ści stały z uśmie­chem przed sta­rymi drzwiami do domu Paula, tyle że nie tymi praw­dzi­wymi.
– To już wszy­scy? Już?
Sy­lvia ostrze­gła nas, że nie wolno ro­bić zdjęć w domu ani w ogródku z tyłu.
– Jest ku temu szcze­gólny po­wód. Zo­ba­czy­cie pań­stwo, że w środku mamy zdję­cia zro­bione przez Mike’a McCart­neya, młod­szego brata Paula, które za­strzegł. Wspa­niale, że je tu mamy, pań­stwu też się spodo­bają, ale je­śli go­ście będą mieli je na swo­ich fo­to­gra­fiach, to on je za­bie­rze.
Prze­szli­śmy do ogrodu za do­mem. No­tatka od Na­tio­nal Trust su­ge­ruje „5 rze­czy do zo­ba­cze­nia przy For­th­lin Road 20”, a jedną z po­zy­cji opi­sano jako „Tylna rynna”: „Po śmierci mamy Paula jego oj­ciec wy­ma­gał, by chłopcy byli w domu na ko­la­cję, a je­śli się spóź­niali – za­my­kał drzwi od we­wnątrz. Kiedy to ro­bił, Paul i Mike bie­gli za dom, wspi­nali się po ryn­nie i wcho­dzili przez okno w ła­zience, które na ta­kie oka­zje za­wsze zo­sta­wiali otwarte”. Sy­lvia po­wtó­rzyła tę aneg­dotę nie­mal co do słowa, a my wpa­try­wa­li­śmy się w rynnę – albo, gwoli ści­sło­ści, w re­plikę rynny.
– Gdy wej­dzie­cie pań­stwo do środka, pro­szę od­dać mi swoje torby i apa­raty. A je­śli ma­cie te­le­fony, to pro­szę je wy­łą­czyć i od­dać, że­by­śmy wie­dzieli, że nie ma­cie ich w kie­szeni.
Po tych sło­wach wpro­wa­dziła nas do domu. Wszy­scy usta­wili się w ko­lejce, żeby od­dać jej te­le­fony i apa­raty, jak­by­śmy prze­kra­czali gra­nicę wy­jąt­kowo nie­spo­koj­nego kraju. Za­mknęła je w szafce pod scho­dami. Nie po­słu­cha­łem, wciąż mia­łem mój te­le­fon w kie­szeni, czego prędko po­ża­ło­wa­łem. Przez resztę wi­zyty by­łem prze­ra­żony, że za­raz ktoś do mnie za­dzwoni, dzwo­nek za­działa ni­czym alarm, a ja zo­stanę zde­ma­sko­wany i na­pięt­no­wany.
Wci­snę­li­śmy się do sa­lonu, ude­ko­ro­wa­nego trzema róż­nymi ta­pe­tami – „McCart­ney­owie ku­po­wali ma­te­riał z koń­có­wek ro­lek”. Żadna nie była ory­gi­nalna. Brą­zowy fo­tel, ma­sywny te­le­wi­zor z lat pięć­dzie­sią­tych i sto­jący w ką­cie stół też nie były praw­dziwe, ani dy­wany.
– McCart­ney­owie na­zy­wali ten po­kój fron­tową ba­wial­nią. Na­tio­nal Trust od­two­rzyło go za po­mocą zdjęć i wspo­mnień człon­ków ro­dziny – po­wie­działa Sy­lvia. W od­po­wie­dzi na py­ta­nie od­parła, że nie, for­te­pian nie był ory­gi­nalny. – Paul wciąż jest wła­ści­cie­lem domu jego ojca, mieszka w nim, kiedy przy­jeż­dża do Li­ver­po­olu. To tam stoi ory­gi­nalny for­te­pian McCart­neyów. Jim czę­sto grał The En­ter­ta­iner. Zna­cie pań­stwo ten utwór Scotta Jo­plina? Je­śli po­my­śli się o Scot­cie Jo­pli­nie i When I’m 64, to na­prawdę wi­dać wpływ… Tata Jim był do­brym mu­zy­kiem, sa­mo­ukiem. Paul po­szedł w jego ślady. Po kilku lek­cjach po­wie­dział: „Będę jak mój tata, sam się na­uczę”… To tu­taj skom­po­no­wał World Wi­thout Love, tu­taj na­pi­sał pierw­sze wer­sje Mi­chelle. I Love Me Do, sie­dzieli do­kład­nie tu i pi­sali… Paul na­pi­sał tu I’ll Fol­low the Sun. – Wska­zała na wi­szącą na ścia­nie fo­to­gra­fię Johna i Paula. – Na tym zdję­ciu koń­czą pracę nad I Saw Her Stan­ding There… Inną pio­senką, którą tu na­pi­sali, było Ple­ase Ple­ase Me.
Co ja­kiś czas Sy­lvia pró­bo­wała stwo­rzyć in­tymny na­strój, za­czy­na­jąc zda­nia od słów: „Paul po­wie­dział mi…”. Na przy­kład: „Paul po­wie­dział mi: »Prze­ży­li­śmy kilka smut­nych lat, ale przez więk­szość czasu by­li­śmy na­prawdę szczę­śliwi«”. Lub: „Tu mieli ja­dal­nię. Paul po­wie­dział mi: »Po śmierci mamy już tu nie je­dli­śmy«”. I jesz­cze: „Paul po­wie­dział mi: »Wiele osób my­śli, że Let It Be jest o Ma­ryi, ale to pio­senka o mo­jej ma­mie, to ona za­wsze mó­wiła: niech tak bę­dzie«”.
Spo­ty­ka­łem się z tymi aneg­do­tami setki razy[9], ale Sy­lvia wi­docz­nie miała wielką sa­tys­fak­cję z mó­wie­nia, że usły­szała je bez­po­śred­nio od Paula; i pew­nie w ko­lej­nych la­tach to my z sa­tys­fak­cją bę­dziemy mó­wić, że usły­sze­li­śmy je od ko­goś, kto usły­szał je od Paula.
Po­drep­ta­li­śmy do kuchni.
– Płytki ka­mienne nie zo­stały wy­mie­nione. Wszy­scy czte­rej Be­atlesi stali na tych płyt­kach, cho­ciaż Ringo tylko dwa razy, bo do­szedł póź­niej – po­wie­działa Sy­lvia. Spoj­rze­li­śmy na święte płytki pod na­szymi sto­pami. – Lu­dzie z Na­tio­nal Trust od­na­leźli ory­gi­nalny biały zlew w ogro­dzie, za­ro­śnięty, i przy­wró­cili go na pra­wo­wite miej­sce.
Z po­dzi­wem zwró­ci­li­śmy oczy na zlew, wy­obra­ża­jąc so­bie Paula, jak w po­cie czoła zmywa na­czy­nia.
Z ory­gi­nal­nych ele­men­tów wy­stroju kuchni zo­stały tylko zlew i płytki, ale eks­perci z Na­tio­nal Trust dla reszty zna­leźli sto­sowne za­mien­niki: dla opa­ko­wa­nia płat­ków my­dla­nych marki Lux, mar­ga­ryny Stork, puszki na her­batę i na bisz­kopty, ra­dia i su­szarki do pra­nia. Zdję­cia tych wszyst­kich przed­mio­tów – do­mo­wego od­po­wied­nika tri­bute bandu – można na­być na stro­nie in­ter­ne­to­wej Na­tio­nal Trust: fo­to­gra­fie ad­ap­tera z lat pięć­dzie­sią­tych, od­ku­rza­cza, chle­baka, szczy­piec do pra­nia, pa­telni, czaj­nika, spi­na­czy do bie­li­zny, wałka do cia­sta. Wszystko zo­stało sta­ran­nie ska­ta­lo­go­wane, jak eks­po­naty z lon­dyń­skiego To­wer. Zdję­cie drew­nia­nej łyżki (1960–1962, 260 mm, ma­te­riał: drewno) opi­sano tak: „Hi­sto­ryczne przed­mioty/Przy­go­to­wa­nie po­sił­ków i na­poju. Skrót: Drew­niana łyżka, prze­cho­wy­wana w mi­sce na szafce”. Można także ku­pić zdję­cie za­pa­rza­cza do her­baty lub wy­cie­raczki pod drzwi, pa­telni lub wie­szaka, albo „Ema­lio­wa­nego wia­dra z czarną ob­rę­czą i uchwy­tem z drew­nia­nym wy­koń­cze­niem, data nie­znana”. Ale perłą ko­lek­cji jest z pew­no­ścią „Kosz na śmieci: me­ta­lowy, 1940–1960. Skrót: Me­ta­lowy kosz na śmieci z od­dzielną przy­krywką (za­pa­sowa przy­krywka w szo­pie na wę­giel)”. Wy­obraź­cie so­bie, że je­ste­ście sta­rym, obi­tym ko­szem na śmieci, circa 1940–1960. Ależ to duma być klu­czo­wym eks­po­na­tem w mie­niu Na­tio­nal Trust, od­wie­dza­nym w roku przez dwa­na­ście ty­sięcy osób, po­dzi­wia­nym za to, że wy­gląda do­kład­nie jak kosz, do któ­rego swoje śmieci wrzu­cali McCart­ney­owie!
Kiedy sta­li­śmy ści­śnięci na par­te­rze, tak bar­dzo się ba­łem, że za­raz za­dzwoni mi te­le­fon, że ukrad­kiem wy­łą­czy­łem go i za­czą­łem no­to­wać.
– Li­no­leum na pod­ło­gach jest do­kład­nie ta­kie jak daw­niej – mó­wiła Sy­lvia. – Udało nam się je od­na­leźć, a ta szafka, do któ­rej wsa­dzi­łam torby, to tam Paul wie­szał swoją ma­ry­narkę i cza­sami skó­rzane spodnie. Prze­pra­szam, pan no­tuje. Dla­czego pan no­tuje? – Do­piero po chwili zo­rien­to­wa­łem się, że mówi do mnie. – Dla kogo to?
– Dla mnie – od­par­łem.
– Tylko spraw­dzam, czy nie jest pan dzien­ni­ka­rzem.
– Je­stem. Pi­szę książkę.
– Nie po­doba mi się, że pan no­tuje.
– Dla­czego?
– Cho­dzi o to, że wiele z tego po­wie­dział mi Mike, to pry­watne in­for­ma­cje.
– Ale po­wta­rza je pani dwu­na­stu ty­siącom osób rocz­nie. To chyba nie jest aż tak pry­watne.
– Prze­pra­szam, nie czuję się z tym do­brze. Przed­sta­wiał się pan? Jak się pan na­zywa?
Był parny, sierp­niowy dzień, a my kłó­ci­li­śmy się w ba­wialni McCart­neyów. Wresz­cie za­war­li­śmy coś na kształt układu, że nie na­pi­szę nic, co Sy­lvia uzna za coś szcze­gól­nie pry­wat­nego, ale mimo to wciąż rzu­cała w moim kie­runku po­dejrz­liwe spoj­rze­nia. Wy­czu­łem, że moi współ­zwie­dza­jący od­su­wają się ode mnie, jak­bym ze­psuł po­wie­trze.
W końcu po­zwo­lono nam wejść na pię­tro. Sy­lvia po­pro­wa­dziła nas do sy­pialni Paula. Na łóżku le­żała gi­tara, na­stro­jona jak dla mań­kuta. Oczy­wi­ście, nie była to jego gi­tara. Na łóżku roz­rzu­cono jesz­cze kilka płyt, a także no­tat­nik i wy­da­nie „New Mu­si­cal Express”.
– Ze­bra­li­śmy różne rze­czy, które miał w po­koju, na przy­kład książki o pta­kach. Paul z za­pa­łem ob­ser­wo­wał ptaki. To wy­jąt­kowo pry­watne – do­dała, spo­glą­da­jąc na mnie wil­kiem – ale Paul po­wie­dział mi, że z przy­jem­no­ścią pa­trzył na te­ren, który na­le­żał do szkoły po­li­cyj­nej. Lu­bił ob­ser­wo­wać ko­nie.
Do­piero póź­niej, kiedy prze­glą­da­łem ko­lo­rowy prze­wod­nik Na­tio­nal Trust po For­th­lin Road 20, na­tkną­łem się na frag­ment wstępu Paula: „Z domu wi­dać szkołę po­li­cyjną. Mo­gli­śmy sie­dzieć na da­chu na­szej szopy i oglą­dać co­roczny po­kaz za darmo”.

 
Wesprzyj nas