Porywająca, wartka powieść „Dziedzictwo Usherów”, jedna z pierwszych książek Roberta McCammona, to swoisty hołd złożony Edgarowi Allanowi Poe i jego najbardziej gotycka powieść w dorobku.


Usherowie są jedną z najpotężniejszych rodzin w Stanach Zjednoczonych. Gigantycznej fortuny dorobili się na produkcji i handlu bronią. Dzięki ogromnemu majątkowi protoplasta rodu mógł wznieść w sercu Karoliny Północnej, nad jeziorem w środku lasu, w cieniu góry Briartop olbrzymią siedzibę zwaną Twierdzą. Kolejne pokolenia rozbudowywały rezydencję w sposób przypadkowy, przez co obecnie budowla w wielu miejscach kruszy się i zapada.

Opuszczona, monumentalna, niedokończona budzi jedynie trwogę, i to nie tylko okolicznych mieszkańców. Wiążą się z nią też niepokojące opowieści o na wpół mitycznym Dyniowatym oraz Żarłocznym Bebechu, olbrzymiej czarnej panterze, którzy porywają nocą nieostrożne dzieci z okolicznych miejscowości…

Reporterka Raven Dunstan prowadzi śledztwo na temat tajemniczych zaginięć dzieci w okolicy góry Briartop. Podczas swoich poszukiwań poznaje obdarzonego niezwykłym darem New, nastolatka, którego brat był ostatnią ofiarą Dyniowatego, oraz żyjącego pośród ruin na szczycie nawiedzonej góry bezdomnego, tajemniczego Króla Góry. Nieprzypadkowo też poznaje młodszego potomka rodu Usherów, Rixa, z którym wpadają na trop tajemnic kryjących się głęboko w trzewiach posępnej Twierdzy i odkrywają mroczną prawdę na temat przerażającego dziedzictwa rodu Usherów…

***

“Dziedzictwo Usherów” to jedna z pierwszych powieści Roberta McCammona. Powstała w 1984 roku, w czasach gdy literacka groza rządziła się zupełnie innymi prawami niż dziś. Śmiało można by ją więc zaliczyć w poczet przedstawicieli “złotej ery horroru” – książek które nie tyle straszą, co niepokoją. Książek, które zamiast przemocą, hektolitrami krwi i makabrycznymi opisami przerażają gęstniejącym ze strony na stronę klimatem. Klimatem niemal gotyckim, co nie bez przyczyny sugeruje nam już sam tytuł odnoszący się do absolutnie kanonicznego opowiadania Edgara Allana Poe.

Czego zatem możemy spodziewać się po “Dziedzictwie Usherów”? Mamy tu obrzydliwie bogatych i wpływowych potomków niesławnych Usherów, mamy ich owianą złą sławą opuszczoną siedzibę, mamy rodzinną klątwę, skrzętnie skrywane sekrety przeszłości, mamy całą plejadę malowniczych postaci na czele z budzącym trwogę seniorem rodu Walenem, jego synem Rixem – niespełnionym pisarzem horrorów, dociekliwą dziennikarką Raven, dobrodusznym acz nieco szalonym pustelnikiem zwanym Królem Góry, młodym chłopcem, który zaczyna wierzyć, że ma pewien dar, mamy tu też tajemnicze i krwiożercze istoty buszujące w pobliskich lasach – Dyniowatego i Żarłocznego Bebecha.

A jeśli uświadomimy sobie, że wyszło to spod pióra autora “Magicznych lat” czy “Zewu nocnego ptaka” (co prawda był wówczas na dorobku, ale już miał swój styl widoczny w późniejszych dziełach) ze swoim nieprzeciętnym talentem do snucia wciągających opowieści, to czy muszę dodawać coś więcej?

Robert McCammon
Dziedzictwo Usherów
Przekład: Adam Robert Winnicki
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 10 lipca 2023
 
 

II

– Hotel De Peyser – powiedział wysoki blondyn w brązowym tweedowym garniturze, wsiadając do żółtej taksówki na Wschodniej Sześćdziesiątej, niecałe trzy przecznice od Central Parku.
– Co takiego? – Kierowca, rastafarianin o czerwonych dredach i bursztynowych oczach, skrzywił się. – Gdzie to jest, koleś?
– Canal Street. Na rogu Greene.
– Robi się, facet.
Taksówkarz wcisnął pedał gazu, gwałtownie zatrąbił, wbił się w popołudniowy gąszcz pojazdów i zaklął, kiedy omal nie zahaczyła o niego ciężarówka sieci domów towarowych Bloomingdale’s. Lawirując między autami, dotarł do Piątej Alei, po czym skierował się na południe przez istny ocean taksówek, ciężarówek, autobusów i samochodów osobowych.
Mężczyzna na tylnym siedzeniu rozluźnił krawat i odpiął guzik przy kołnierzyku koszuli. Jak przez mgłę dotarło do niego, że trzęsą mu się ręce. Hałas młota pneumatycznego, który wbijał się w pobliski chodnik, boleśnie przeszył jego mózg i żałował obecnie, że w La Cocotte, skromnej francuskiej restauracji, gdzie właśnie zjadł lunch, nie zafundował sobie kolejnego burbona. Dodatkowy kieliszek mógł poprawić mu samopoczucie. Uznał jednak, że będzie dobrze. Zawsze radził sobie z przeciwnościami losu, więc i teraz zdoła przetrawić nieprzyjemne wieści, które mu niedawno przekazano.
Raptem za taksówką rozległ się donośny klakson ciężarówki, przez co pasażer omal nie wyskoczył ze skóry. Skronie zaczęły mu pulsować z intensywnością bólu zepsutego zęba. To zły znak. Zacisnął palce na udach, wyprostował plecy i starał się skupić na miarowym tykaniu licznika taksówki. Nagle zorientował się, że wpatruje się uporczywie w jeden z kolczyków kierowcy – zwisający z lewego ucha miniaturowy szkielet w cylindrze, który tańczył niejako w takt nerwowych ruchów pojazdu.
„Coraz gorzej ze mną”, westchnął w duchu.
– Jesteś zawodowcem, Rix – rzekła do niego Joan Rutherford przed niecałą godziną, podczas lunchu w La Cocotte. – Zresztą to nie koniec świata.
Joan była krzepką kobietą, która farbowała włosy na czarno i nałogowo paliła koole, posługując się odbarwioną cygarniczką z kości słoniowej. Jako jeden z najbardziej liczących się w branży agentów literackich czuwała nad publikacją jego trzech poprzednich powieści grozy, a teraz zaserwowała mu nieprzyjemne wieści na temat czwartego podejścia:
– Nie widzę dla Bedlamu żadnej przyszłości, w każdym razie nie w obecnej formie. Ma zbyt epizodyczny charakter, jest tu zbyt wiele postaci i ledwie można się, cholera, połapać, co się w ogóle dzieje. Ludzie ze Stratford House cię lubią, Rix, i chcieliby wydać twoją kolejną książkę, ale sądzę, że to po prostu nie będzie ta.
– Więc co mi proponujesz? Mam wyrzucić książkę do śmietnika po tych szesnastu miesiącach, które jej poświęciłem? To cholerstwo ma prawie sześćset stron! – Zorientowawszy się, że w jego ton wkradła się błagalna nutka, przerwał na chwilę i starał się odzyskać panowanie nad sobą. – Joan, przerabiałem ją już cztery razy. Nie mogę się jej po prostu pozbyć!
– Rix, Bedlam to nie jest szczyt twoich możliwości. – Joan Rutherford obdarzyła go charakterystycznym przytomnym spojrzeniem niebieskich oczu, a on poczuł, że spod jego lewej pachy wypływa strużka potu. – Masz tu postacie, które co rusz wyrastają jak grzyby po deszczu. Na przykład ten niewidomy chłopiec jasnowidz, który ma wgląd w przeszłość, czy coś w tym guście, albo ten świrnięty lekarz, który ćwiartuje ciała w piwnicy bloku mieszkalnego. Nadal zresztą nie kapuję, o co tam właściwie chodziło. Rix, spłodziłeś sześciusetstronicową powieść, którą czyta się jak książkę telefoniczną.
Zjedzony niedawno lunch zalegał mu w głębi żołądka niczym trociny. Szesnaście miesięcy. Cztery rewizje, które kosztowały go wiele nerwów. Jego poprzednia książka, umiarkowany bestseller pod tytułem Ogniste palce, ukazał się nakładem Stratford House przed trzema laty. Po pieniądzach, które dzięki niej zarobił, nie było już ani śladu. Minęło też zainteresowanie ewentualnymi adaptacjami filmowymi. Czuł na karku żelazny ucisk presji i znowu zaczęły go nawiedzać koszmary, w których ojciec mówił mu z satysfakcją, że urodził się po to, by ponieść porażkę.
– Okej – rzekł, wpatrując się w swój drugi kieliszek burbona. – Więc co mam zrobić?
– Odpuść sobie Bedlam i zacznij nową książkę.
– Łatwo powiedzieć.
– Och, daj spokój! – Joan zgasiła kolejnego papierosa w małej ceramicznej popielniczce. – Jesteś już dużym chłopcem, jakoś to zniesiesz! Kiedy zawodowiec napotyka problem, cofa się odrobinę i zaczyna od początku.
Rix kiwnął głową i uśmiechnął się posępnie. Miał wrażenie, że jego dusza przeobraziła się w cmentarz. Przez trzy lata po publikacji bestsellera próbował pisać kilka różnych książek – udał się nawet do Walii, by zebrać tam materiały w związku z pewnym pomysłem, który w końcu nie wypalił – ale ich fabuły zupełnie się nie kleiły, waliły się jak domki z kart. Pewnego dnia, kiedy uświadomił sobie, że ślęczy w jakimś barze w Atlancie, dumając nad potencjalnym następcą Ognistych palców, dotarło do niego, że wpadł w tarapaty. Pomysł na Bedlam nawiedził go za sprawą koszmaru pełnego ciemnych korytarzy, wykrzywionych twarzy oraz wiszących na hakach zwłok. Gdy dobrnął do połowy, książka rozsypała się niemal na podobieństwo starej wytartej ścierki. Ale jak mógł dać za wygraną, poświęciwszy jej tyle czasu?! No i jak mógł powykreślać sceny i opisy miejsc niczym strzępy bezużytecznej tektury?! Jak mógł odciąć bohaterów od pępowiny jego wyobraźni i pozwolić, by sczeźli? Zakrawało to na coś równie bezwzględnego jak morderstwo. Joan Rutherford powiedziała: „zacznij nową książkę”, jakby chodziło o coś tak prostego jak zmiana ubrania. Bał się, że już nigdy nie uda mu się skończyć kolejnej powieści. Czuł się doszczętnie wyczerpany wskutek jałowych ćwiczeń umysłu i nie mógł już polegać na instynkcie w nadziei, że uda mu się zbudować przyzwoitą fabułę. Jego zdrowie pogarszało się z dnia na dzień i odkrywał w sobie strach, którego dotąd nie doświadczył: strach przed sukcesem, przed porażką, po prostu strach przed podjęciem ryzyka. A mimo tej burzy nerwów, jaka w nim szalała, i tak słyszał pogardliwy śmiech ojca.
– Może spróbujesz napisać coś krótszego? – zasugerowała Joan, prosząc zarazem kelnera o rachunek. – Może udałoby mi się wcisnąć coś twojego do „Playboya” lub „Penthouse’a”. No i wiesz, już wielokrotnie mówiłam ci, że mogłoby ci to wyjść na dobre, gdybyś zaczął się posługiwać prawdziwym nazwiskiem.
– Wydawało mi się, że zgodziłaś się, iż „Jonathan Strange” to dobry pseudonim dla pisarza.
– Bo tak jest. Czemu jednak nie chcesz odcinać kuponów od swojego prawdziwego nazwiska, Rix? Nic się nie stanie, jeśli ludzie się dowiedzą, że wywodzisz się z tych samych Usherów, o których pisał Poe. Sądzę, że byłoby to atutem, zwłaszcza że parasz się literaturą grozy.
– Wiesz, że nie lubię pisać opowiadań. Nie interesuje mnie to.
– A może interesuje cię twoja kariera? – spytała Joan nieco zbyt ostrym tonem. – Jeśli chcesz być pisarzem, to pisz. – Uważnie przebiegła wzrokiem rachunek i wręczyła kelnerowi kartę American Express. Następnie zmrużyła oczy i spojrzała na Riksa Ushera tak, jak gdyby dopiero teraz go dostrzegła. – Niewiele zjadłeś. I wyglądasz, jakbyś trochę schudł od naszego ostatniego spotkania. Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest – skłamał.
Uiściwszy rachunek, Joan powiedziała, że odeśle mu manuskrypt na jego adres w Atlancie. Kiedy wyszła z restauracji, siedział tam jeszcze przez chwilę nad burbonem. Ostry blask, który wdarł się do środka, gdy otworzyła drzwi, sprawił, że aż zabolały go oczy, choć była połowa października i niebo było mocno zachmurzone.
Jeszcze jeden kieliszek. Do dna. Czas się ruszyć.
W pobliżu Washington Square Park taksówkarz rzucił nagle:
– Cholera, kumaj to!
Na samym środku Piątej Alei grał na skrzypcach jakiś wariat. Rastafarianin wcisnął energicznie klakson, a jego przenikliwy pisk spowodował, że Rix Usher odniósł wrażenie, iż ktoś pociera mu rdzeń kręgowy papierem ściernym. Szalony skrzypek – przygarbiony staruszek w długim czarnym płaszczu – atakował smyczkiem instrument, nie bacząc na panujący na skrzyżowaniu ruch.
– Hej, świrze! – zawołał do niego taksówkarz. – Zejdź z drogi, facet! – Ponownie zatrąbił i wcisnął pedał gazu.
Samochód ostro ruszył, niemal ocierając się o skrzypka, który zamknął oczy i nie przerywał gry. Raptem na skrzyżowanie wpadła inna taksówka – jej kierowca, rozwrzeszczany Włoch, gwałtownie zakręcił kierownicą, by nie potrącić szaleńca, a wtedy w bok pojazdu uderzyła furgonetka rozwożąca „New York Timesa”. Taksówka przejechała ze trzydzieści centymetrów od skrzypka, po czym wbiła się w lewy przedni błotnik samochodu rastafarianina.
Obaj taksówkarze wyskoczyli z pojazdów i zaczęli się wydzierać zarówno na siebie nawzajem, jak i na szalonego muzyka. Rix siedział jak sparaliżowany, czując, że nerwy biorą nad nim górę. Dotychczasowy ból głowy potwornie się nasilił; wrzaski kierowców, wycie klaksonów i dysonansowe jęki skrzypiec w jego odczuciu składały się na coś w rodzaju symfonii bólu. Tak zaciskał pięści, że kaleczył skórę paznokciami. „Nic mi nie będzie”, pocieszał się w duchu. „Muszę tylko zachować spokój. Zachować spokój. Zachować…”.
Nagle usłyszał coś, co zabrzmiało jak dźwięk skwierczącego tłuszczu, a potem rozległ się odgłos przypominający powolne szuranie paznokci po szkolnej tablicy. Kiedy ów duet powtórzył się jeszcze dwukrotnie, Rix zorientował się co to takiego.
Deszcz.
To deszcz, którego krople stukały o szyby i spływały w dół.
Pory jego skóry zaczęły wydzielać oleisty pot.
– Ty stary porąbany pierdzielu! – krzyczał Włoch, tymczasem skrzypek nie przerywał gry. Padało już silniej, a krople odbijały się energicznie od dachów, masek i szyb pojazdów, które ugrzęzły na skrzyżowaniu. – Hej ty! Mówię do ciebie!
– Facet, kto mi zabuli za straty?! – pytał Włocha rastafarianin. – Piznąłeś w moją taryfę, to wyskakuj z forsy!
Rix słyszał, jak o dach wozu uderzają krople deszczu – były równie donośne jak armatnie salwy. Z kolei z każdym piskiem klaksonu wydawało mu się, że ktoś coraz głębiej wbija mu w ucho szpikulec do lodu. Serce niemiłosiernie łomotało mu w piersi. Podczas gdy deszcz tak bębnił i skwierczał na szybach, zorientował się, że postrada zmysły, jeśli zostanie w tym hałaśliwym piekle. Za warstwą perkusyjnej deszczowej orkiestry usłyszał jeszcze coś: głębokie basowe dudnienie, które wciąż narastało i sprawiało wrażenie, że lada chwila rozszaleje się na całego. Rix zasłonił uszy dłońmi, oczy piekły go od wywołanych cierpieniem łez, a dudnienie nie ustawało, napierając na jego ciemię niczym ogromny młot. Chór samochodowych klaksonów przeszywał go na wylot. Ostra jak brzytwa syrena nadjeżdżającego właśnie policyjnego radiowozu chlastała jego nerwy. Nagle uświadomił sobie, że to dudnienie to bicie jego serca, i uznał, że wystarczy jeszcze jeden jedyny wdech, a wpadnie w panikę.
Wydał jęk bólu i przerażenia, po czym wyskoczył z taksówki i zaczął biec w deszczu w stronę chodnika.
– Hej! – krzyknął w ślad za nim rastafarianin głosem, który wpił mu się w kark niczym stalowe pazury. – Kto mi zapłaci, facet?
Rix biegł jednak dalej, w głowie mu huczało i wciąż prześladowało go łomotanie rozszalałego serca. Krople deszczu rozpryskujące się na okolicznych markizach brzmiały jak wybuchy pocisków na polu bitwy. Raptem pośliznął się na resztkach jakiegoś ciastka, wylądował na drucianym koszu na śmieci i przewrócił się wraz z nim, a odpadki rozsypały się po chodniku. Przed oczami krążyły mu ciemne plamki i nagle nawet to mętne szare światło dnia zaczęło go razić tak bardzo, że musiał zmrużyć oczy. Szare budynki migotały jasnością, a mokry szary chodnik połyskiwał niczym zwierciadło. Spróbował się podnieść, lecz znowu się pośliznął, oślepiony jaskrawymi barwami samochodów, znaków, ubrań i skóry. Pomarańczowe graffiti nabazgrane na boku jakiegoś autobusu tak go oszołomiło, że omal nie stracił przytomności – miał wrażenie, że to wytwór jakiegoś obcego świata; wielobarwny parasol otworzony przez kogoś w regularnej ulewie atakował laserowymi promieniami bólu; agresywnie białe światło znaku na przejściu dla pieszych wypalało mu oczy. Kiedy jakiś przechodzień o dobrym sercu chciał pomóc mu wstać, wrzasnął i błyskawicznie się wyrwał. Dłoń tamtego człowieka na jego ramieniu zdawała się gorąca jak ogień, przypalając skryte pod tweedem ciało.
Cichy Pokój. Musi jakoś dotrzeć do Cichego Pokoju!
Rix, ze wszech stron bombardowany światłem, barwami i dźwiękami, zdołał wreszcie wstać i puścił się przed siebie pędem niczym dzikie zwierzę. Pulsujące ciepło ludzkich ciał odczuwał tak dotkliwie, jak gdyby mijający go nieznajomi byli chodzącymi piecami. Na tle bicia własnego serca słyszał przy tym łomotanie ich serc – składało się to na swoistą kardiosymfonię o zróżnicowanych rytmach i intensywności. Kiedy krzyknął, wciąż słyszał ten krzyk w głowie, niczym zwariowany rezultat zabawy z efektem echa. Przebiegł przez ulicę, podczas gdy oślepiające żółte, czerwone, zielone i niebieskie kształty zawodziły wokół niego, depcząc mu groźnie po piętach. Potknąwszy się o krawężnik, rozdarł sobie rękaw i otarł kolano, gdy jednak zamajaczyła nad nim niewyraźna postać samarytanina o dudniącym sercu, wrzasnął, żeby go nie dotykać.
Padało coraz mocniej. Krople uderzały w rozciągający się wokół chodnik z hałasem godnym głazów wystrzeliwanych z katapulty. A każda kropla, która lądowała na jego twarzy, dłoniach czy włosach, zdawała się parzyć niczym żrący kwas. Nie miał wyboru, jak tylko biec dalej, na wpół oślepiony, na południe, w bezpieczne objęcia hotelu De Peyser.
Wreszcie na rozjarzonym białym tle pulsującego nieba zamajaczyła pseudogotycka iglica hotelu – jego okna połyskiwały odbitym światłem, a postrzępiona czerwona markiza nad wejściem od strony Greene Street zdawała się atakować wrzaskiem udręczone zmysły Riksa. Kiedy przebiegł przez ulicę, pisk hamulców i okropna kakofonia klaksonów wydarły z niego kolejny jęk boleści, ale nie odważył się zwolnić tempa. Kurczowo zasłaniając uszy rękami, rzucił się w objęcia obrotowych drzwi budynku i pognał przez długie lobby, gdzie zalatywało pleśnią, po podłodze wyściełanej krzykliwą wykładziną w przeplatające się czerwone i złote kółka. Nie dbając o to, czy ktoś go obserwuje, gorączkowo naciskał guzik, by przywołać samotną windę, choć każde zetknięcie skóry z plastikiem wywoływało palący ból. Słyszał już, jak gdzieś wysoko nad nim obracają się koła zębate; jak uderzają o siebie grube przewody, podczas gdy winda sunie w dół. Kiedy dotarła na parter, wszedł do niej i gwałtownie zatrzasnął za sobą drzwi, mając nadzieję, że nikt do niego nie dołączy. Wcisnął guzik siódmego piętra – najwyższej kondygnacji hotelu.
Winda ruszyła w górę w niemiłosiernie ślimaczym tempie. Podczas tej podróży Rix słyszał plusk wody w rurach, wrzaskliwe sprawozdania z meczów oraz piosenki rockowe i disco, które wylewały się z głośników telewizorów i radioodbiorników. Były też ludzkie głosy, które sączyły się przez stare ściany niczym dialogi z sennych koszmarów – wprawdzie docierały do jego świadomości, lecz nie rozumiał, o czym mówią. Kucnął w kącie, zacisnął mocno powieki i schował głowę między kolanami.
Kiedy drzwi się rozchyliły, Rix popędził w stronę swojego apartamentu, który mieścił się na końcu zawilgoconego, skąpanego w mętnym świetle korytarza, i gorączkowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu klucza. Wreszcie wpadł do pokoju z wychodzącym na Greene Street oknem, na szczęście obecnie zasłoniętym, choć i tak boleśnie raziło go światło prześwitujące przez szpary w tandetnej tkaninie. Wyjął z kieszeni antyczny mosiężny klucz, który przez lata przybrał zielonkawobrązowy odcień, energicznym ruchem wepchnął go w zamek białych drzwi tuż obok łazienki, przekręcił go i pchnął ciężkie, obite warstwami gumy drzwi prowadzące do pozbawionego okien Cichego Pokoju.
Wydał mimowolny okrzyk ulgi i miał już przestąpić próg… gdy zagrodził mu drogę szkielet o krwawiących oczodołach, wyciągając ku niemu kościste ramiona. Rix zatoczył się do tyłu, a przez głowę przemknęła mu szalona myśl, że wreszcie odnalazł go Dyniowaty.
Raptem po apartamencie poniósł się echem dobrze mu znany śmiech. Roztrzęsiony i spocony Rix osunął się na kolana, po czym podniósł głowę i napotkał spojrzenie swojego brata, Boone’a.

 
Wesprzyj nas