“Córka carycy” to kolejna po “Carycy” wnikliwa i fascynująca powieść o dynastii Romanowów. Dramatyczna historia Elżbiety Piotrownej, naznaczona miłością, niebezpieczeństwem, namiętnością i stratą.


Rola urodzonej w domu Romanowów Elżbiety, córki cara Piotra Wielkiego i carycy Katarzyny I, jest pieczołowicie zaplanowana – dziewczyna ma poślubić króla Francji Ludwika XV i umocnić wpływy rosyjskiego imperium w Wersalu. Mimo swojej dzikiej natury carówna jest gotowa, by wypełnić zobowiązania wobec mateczki Rosji. Ale kiedy leśny potwór Leszy przepowiada jej przyszłość, życie Elżbiety wywraca się do góry nogami. Ojciec nagle umiera, a matka obejmuje tron.

Za wspaniałą fasadą rosyjskiego dworu kryje się kłębowisko intryg i ambicji. Przyjaciele zmieniają się we wrogów i nastają na wolność i życie carówny. Los zadaje kolejne ciosy – żeby przetrwać, Elżbieta musi zrzucić płaszcz ofiary i wykazać się przebiegłością. Ale dopiero prawdziwa miłość pomoże jej dojrzeć do tego, do czego została przeznaczona.

W niebezpiecznej atmosferze dworu tylko kobieta obdarzona bezgraniczną odwagą, mądrością i szlachetnością może okazać się godna, by zasiąść na tronie Piotra Wielkiego.

***

Talent Alpsten do ukazywania sugestywnych szczegółów z epoki i wzbudzania empatii dla książkowych postaci sprawia, że strony same się przewracają.
„Publishers Weekly”

Po mistrzowsku zweryfikowana i pięknie napisana opowieść.
Nancy Goldstone, autorka Rival Queens

Gra o tron bez smoków.
Natasha Pulley, autorka międzynarodowego bestsellera The Watchmaker of Filigree Street

Ellen Alpsten
Córka carycy
Przekład: Daria Kuczyńska-Szymala
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 12 lipca 2023
 
 

Spis po­staci

Ro­dzina Elż­biety

Elż­bieta Pio­trowna Ro­ma­nowa (Li­zeńka), córka cara Pio­tra Wiel­kiego i Ka­ta­rzyny I
Aleksy Mi­chaj­ło­wicz Ro­ma­now, car Wszech­rusi, drugi car z dy­na­stii Ro­ma­no­wów; dzia­dek Elż­biety
Piotr Wielki, car Wszech­rusi, znany także jako Piotr Alek­sie­je­wicz Ro­ma­now, ba­tiuszka car, Piotr I; oj­ciec Elż­biety
Ka­ta­rzyna Alek­sie­jewna, dawna słu­żąca, naj­pierw ko­chanka, a po­tem żona Pio­tra Wiel­kiego, póź­niej ca­ryca Wszech­rusi Ka­ta­rzyna I; matka Elż­biety
Eu­do­kia Ło­pu­china, pierw­sza żona Pio­tra Wiel­kiego, była ca­ryca Wszech­rusi; matka ca­re­wi­cza Alek­sego
ca­re­wicz Aleksy, syn Eu­do­kii i Pio­tra Wiel­kiego, jego pra­wo­wity dzie­dzic; przy­rodni brat Elż­biety
Piotr Alek­sie­je­wicz Ro­ma­now (Pie­truszka), syn Alek­sego i Szar­loty Kry­styny, póź­niej car Piotr II; bra­ta­nek Elż­biety
Anna Pio­trowna Ro­ma­nowa (Anuszka), córka Pio­tra Wiel­kiego i Ka­ta­rzyny I; sio­stra Elż­biety i matka Ka­rola Pio­tra
Ka­rol, książę Holsz­tynu, mąż Anny Pio­trowny; oj­ciec Ka­rola Pio­tra
re­gentka Zo­fia, przy­rod­nia sio­stra Pio­tra Wiel­kiego; ciotka Elż­biety
car Iwan V, przy­rodni brat Pio­tra Wiel­kiego; stryj Elż­biety
ca­ryca Pra­sko­wia Iwa­nowna Sał­ty­kowa (Pa­sza), wdowa po Iwa­nie; stry­jenka Elż­biety
ca­równa Ka­ta­rzyna Iwa­nowna, córka cara Iwana V; stry­jeczna sio­stra Elż­biety
Ka­rol Le­opold, książę Me­klem­bur­gii, mąż ca­równy Ka­ta­rzyny Iwa­nowny i oj­ciec Kry­styny, re­gentki Wszech­rusi Anny Le­opol­downy
Kry­styna, wła­ści­wie Elż­bieta Ka­ta­rzyna Kry­styna, księż­niczka Me­klem­bur­gii, córka Ka­ta­rzyny Iwa­nowny, po­tem ad­op­to­wana przez ca­rycę Annę I i mia­no­wana księż­niczką ko­ronną – ce­sa­rzówną, re­gentka Wszech­rusi Anna Le­opol­downa; ku­zynka Elż­biety
An­toni, książę Brunsz­wiku, mąż re­gentki Anny Le­opol­downy; oj­ciec cara Iwana VI
car Iwan VI, Iwan An­to­no­wicz, ma­lutki syn re­gentki Anny Le­opol­downy; pra­wnuk stryja Elż­biety
ca­równa Anna Iwa­nowna, córka cara Iwana V, księżna Kur­lan­dii, po­tem ca­ryca Wszech­rusi Anna I; stry­jeczna sio­stra Elż­biety
książę Kur­lan­dii, mąż ca­równy Anny Iwa­nowny
Au­gust, książę Holsz­tynu, ku­zyn Ka­rola, księ­cia Holsz­tynu; na­rze­czony Elż­biety Pio­trowny

Ro­syj­ski dwór car­ski

książę Alek­san­der Da­ni­ło­wicz Mien­szy­kow, ge­ne­rał ar­mii Pio­tra Wiel­kiego i jego za­ufany przy­ja­ciel, zwany także Ale­ka­szą
księż­niczka Ma­ria Mien­szy­kow, córka Mien­szy­kowa i na­rze­czona cara Pio­tra II
Teo­fan Pro­ko­po­wicz, ar­cy­bi­skup No­wo­grodu, spo­wied­nik i do­radca Pio­tra Wiel­kiego, Ka­ta­rzyny I i Elż­biety Pio­trowny
książę Aleksy Gri­go­ri­je­wicz Do­łgo­ruki, oj­ciec chrzestny Pio­tra Alek­sie­je­wi­cza Ro­ma­nowa (Pio­tra II)
księżna Ka­tia Alek­sie­jewna Do­łgo­ruka, córka księ­cia Alek­sego Do­łgo­ru­kiego, póź­niej na­rze­czona Pio­tra II
hra­bia Piotr An­drie­je­wicz Toł­stoj, dwo­rza­nin i za­ufany Pio­tra Wiel­kiego i Ka­ta­rzyny I
Alek­san­der Bo­ry­so­wicz Bu­tur­lin, ofi­cer pułku pre­obra­żeń­skiego, ko­cha­nek i zwo­len­nik Elż­biety Pio­trowny
Ernst Bi­ren, hra­bia de Bi­ron[1], sta­jenny, znany także jako de Bi­ron, książę Kur­lan­dii, re­gent Ro­sji; ko­cha­nek i do­radca Anny I
Mał­go­rzata[2] de Bi­ron, żona Bi­rona, księżna Kur­lan­dii
Ka­rol, Piotr i Ja­dwiga de Bi­ron, dzieci Bi­rona
ge­ne­rał Usza­kow, szef Taj­nego Urzędu Śled­czego
Maja, słu­żąca u Iwa­no­wien
po­rucz­nik Sie­mion Mor­dwi­now, ma­ry­narz, który prze­ka­zuje ko­re­spon­den­cję mię­dzy Anuszką i Li­zeńką
książę Ar­te­miusz Wo­łyń­ski, ro­syj­ski am­ba­sa­dor w Per­sji
książę An­tioch Kan­te­mir z Moł­dowy, ro­syj­ski am­ba­sa­dor w Lon­dy­nie

Eu­ropa

Au­gust Mocny, elek­tor sa­ski, so­jusz­nik Pio­tra Wiel­kiego i król Pol­ski
król Szwe­cji Ka­rol XII, wróg Pio­tra w wiel­kiej woj­nie pół­noc­nej
król Fran­cji Lu­dwik XV
Ma­ria Lesz­czyń­ska, córka Sta­ni­sława Lesz­czyń­skiego, króla Pol­ski, księż­niczka pol­ska; żona Lu­dwika XV i kró­lowa Fran­cji
Jean-Ja­cques de Cam­pre­don, fran­cu­ski am­ba­sa­dor w Ro­sji
książę de Li­ria, hisz­pań­ski am­ba­sa­dor w Ro­sji
Jan d’Aco­sta, por­tu­gal­ski Żyd, bła­zen Pio­tra Wiel­kiego, Ka­ta­rzyny I, Pio­tra II, Anny I i wresz­cie Elż­biety
Ja­kob Schwartz, au­striacki szpieg, wio­lon­cze­li­sta, na­uczy­ciel mu­zyki i tańca
Jean-Ar­mand de Le­stocq, fran­cu­ski ary­sto­krata; le­karz Elż­biety
An­driej Iwa­no­wicz, hra­bia Oster­mann, wła­ści­wie He­in­rich Jo­hann Frie­drich Oster­mann, kanc­lerz i wi­ce­kanc­lerz Pio­tra Wiel­kiego, Ka­ta­rzyny I, Anny I i re­gentki Anny Le­opol­downy
Lieb­man, Żyd i na­dworny ju­bi­ler ca­rycy Anny I
hra­bia Mo­ritz Karl von Ly­nar, po­seł sa­ski i ko­cha­nek re­gentki Anny Le­opol­downy
Ju­lia (Ju­lianna) von Meng­den, inf­lancka ba­ro­nowa, sio­strze­nica Oster­manna; car­ska pia­stunka Iwana VI i ko­chanka re­gentki Anny Le­opol­downy
hra­bia Ales­san­dro Me­lis­simo, au­striacki dy­plo­mata, na­rze­czony Ka­tii Do­łgo­ru­kiej
To-Szi, przy­wódca chiń­skiego po­sel­stwa

Ko­ło­mien­skoje

Il­lin­czaja, pia­stunka Anuszki i Li­zeńki

Ławra Pe­czer­ska

prze­ory­sza Agata, przy­ja­ciółka Ka­ta­rzyny I
Alek­siej Ra­zum/Ra­zu­mow­ski, ukra­iń­ski pa­sterz i so­li­sta Car­skiego Chóru Anny I; ko­cha­nek Elż­biety

Pro­log

Pa­łac Zi­mowy, dzień św. Mi­ko­łaja, 6 grud­nia 1741 roku

MÓJ MA­LUTKI KU­ZYN IWAN jest nie­winny – jest rocz­nym dziec­kiem i nie może być ni­czemu wi­nien. Lecz dziś, na mój roz­kaz, car nie­mowlę zo­sta­nie uznany za win­nego za­rzu­ca­nych mu czy­nów.
Tłu­mię prze­możną chęć, by po­rwać go na ręce i uca­ło­wać, ale to tylko po­gor­szy­łoby sprawę. Za drzwiami jego kom­naty sły­chać ni­ski, brzę­czący dźwięk, jakby roz­złosz­czone psz­czoły chciały za­ata­ko­wać Pa­łac Zi­mowy. Żoł­nier­skie buty szu­rają i tu­pią. Ostrogi po­brzę­kują ni­czym kie­liszki do wódki, a ba­gnety są mo­co­wane na musz­kie­tach. To pre­lu­dium tego, co na­stąpi. Ta myśl na­peł­nia moje serce prze­ra­że­niem.
Nie ma wy­boru. Albo Iwan, albo ja. Tylko jedno z nas może wła­dać Ro­sją, a dru­gie zo­sta­nie ska­zane na śmierć za ży­cia. Prawo do rzą­dze­nia Ro­sją trzeba nie tylko odzie­dzi­czyć, trzeba so­bie na nie rów­nież za­słu­żyć. On i moja ku­zynka, re­gentka, skażą kraj na wieczne po­zo­sta­wa­nie pod ob­cym jarz­mem. Pod ich rzą­dami im­pe­rium upad­nie, nie­wi­dzialna święta więź łą­cząca cara i jego lud zo­sta­nie nie­od­wra­cal­nie ze­rwana.
Ja, Elż­bieta, je­stem je­dy­nym dziec­kiem, które prze­żyło spo­śród pięt­na­stu sy­nów i có­rek Pio­tra Wiel­kiego. Tego wie­czoru, je­śli będę zwle­kać zbyt długo, mogę zgi­nąć jako ostat­nia z ro­dzeń­stwa.
„Niech będą prze­klęci Ro­ma­no­wo­wie!” Z tru­dem sta­ram się wy­rzu­cić z my­śli prze­po­wied­nię, która od za­wsze ruj­nuje mi ży­cie. Na par­kie­cie two­rzą się ka­łuże, kiedy błoto z mo­ich się­ga­ją­cych ud bu­tów top­nieje. Ich zno­szona skóra prze­sią­kła pod­czas szyb­kiej jazdy przez Sankt Pe­ters­burg. Choć je­stem ko­ro­no­waną księż­niczką – ca­równą Elż­bietą Pio­trowną Ro­ma­nową – ża­den lo­kaj nie okrył mych ko­lan niedź­wie­dzią skórą dla ochrony przed lo­do­wa­tym wia­trem i pa­da­ją­cym śnie­giem, kiedy sie­dzia­łam w sa­niach. Nie mia­łam mufki, którą mo­gła­bym osło­nić twarz tym szcze­gól­nym, bar­dzo wdzięcz­nym ge­stem pe­ters­bur­skich dam. Moja po­spieszna po­dróż na spo­tka­nie z prze­zna­cze­niem była tajna: śnieg skry­wał mi­go­czące świa­tła la­tarni, kła­dąc się ca­łu­nem na mie­ście. Kie­ro­wał mną śmier­telny strach, gdy pę­dzi­łam przez mo­sty, uni­ka­łam strze­żo­nych szla­ba­nów i prze­my­ka­łam ukrad­kiem przez pu­ste pro­spekty, zo­sta­wia­jąc za sobą ślad cie­pła w mroź­nym po­wie­trzu.
To była noc pa­mięt­nych de­cy­zji, z któ­rymi będę mu­siała żyć do śmierci. Na­masz­czo­nego i ko­ro­no­wa­nego cara nie wolno za­bić, na­wet je­śli zo­staje zde­tro­ni­zo­wany, bo to usta­no­wi­łoby nie­bez­pieczny pre­ce­dens. Nie może też żyć – a przy­naj­mniej nie może ist­nieć w gło­wach ro­syj­skiego ludu czy też w tre­ści dy­plo­ma­tycz­nych biu­le­ty­nów roz­sy­ła­nych po ca­łej Eu­ro­pie.
W ta­kim ra­zie co sta­nie się z chłop­cem?
Czuję wiotką rączkę Iwana. I po pro­stu nie mogę się oprzeć – ni­gdy nie mo­głam – i po­cie­ram no­sem jego pulchne, ró­żowe pa­luszki, które na­dal są za małe, by utrzy­mać car­ską pie­częć. Na­zy­wamy tę za­bawę po­ca­łun­kiem mo­tyla. Śmieje się przy tym za­wsze i pisz­czy, a mnie ogar­nia czu­łość. Chłonę jego za­pach, aro­mat talku wy­ra­bia­nego wy­łącz­nie dla niego we fran­cu­skim Grasse – wa­ni­lia i ber­ga­motka, per­fumy cara – sta­ra­jąc się za­pa­mię­tać go na resztę ży­cia. Męż­czyźni na ze­wnątrz się uci­szają. Cze­kają na de­cy­zję, która jed­no­cze­śnie mnie zbawi i przy­nie­sie mi po­tę­pie­nie. Ta myśl roz­dziera mi du­szę.
W kom­na­cie Iwana pod­szyte je­dwa­biem fran­cu­skie za­słony z ada­maszku są za­cią­gnięte. Grube i cięż­kie chmury prze­sła­niają gru­dniowe gwiazdy i cie­niutki księ­życ, spo­wi­ja­jąc ten czas gę­stą, prze­ra­ża­jącą ciem­no­ścią. Za dnia okrzyki mew za­ma­rzają im w dzio­bach. Chłód nocy zdaje się dra­pać skórę do krwi. Źró­dła świa­tła są w Sankt Pe­ters­burgu rów­nie trudno do­stępne i dro­gie jak wszystko inne. Sklepy ze świe­cami, gdzie pach­nie psz­cze­lim wo­skiem, lnem i siarką, prze­ży­wają ob­lę­że­nie z po­wodu zbli­ża­ją­cych się Bo­żego Na­ro­dze­nia, No­wego Roku i święta Trzech Króli. Na na­brzeżu po dru­giej stro­nie rzeki okien­nice gład­kich fa­sad miej­skich pa­ła­ców i ka­mie­nic są po­za­my­kane, a okna za nimi ciemne. Po­grą­żone są w tej sa­mej po­nu­rej ci­szy co Pa­łac Zi­mowy. Je­stem w domu mo­jego ojca, ale to nie zna­czy, że je­stem bez­pieczna. Wręcz prze­ciw­nie. Liczne ko­ry­ta­rze Pa­łacu Zi­mo­wego, setki jego kom­nat i tu­ziny kla­tek scho­do­wych są przy­tulne ni­czym ra­miona ko­chanka, a jed­no­cze­śnie nie­bez­pieczne jak gniazdo żmij.
Iwan albo ja: los bez­li­to­śnie do­pro­wa­dził nas do tej chwili. Dwo­rza­nie mnie uni­kają: nikt nie po­sta­wiłby ko­piejki na moją przy­szłość. Czy zo­stanę ze­słana do od­le­głego klasz­toru, choć nie ma we mnie nic z za­kon­nicy, jak to pa­mięt­nie stwier­dził hisz­pań­ski po­seł, książę de Li­ria? Zo­sta­łam kie­dyś zmu­szona, by od­wie­dzić taką nie­szczę­sną ko­bietę w jej celi. Cel osią­gnięto: jej wi­dok wzbu­dził we mnie lęk, który bę­dzie mi to­wa­rzy­szył do końca ży­cia. Jej ogo­lona czaszka po­kryta była pę­che­rzami, a w oczach lśniło sza­leń­stwo. Gar­bata kar­lica, któ­rej wy­rwano ję­zyk, była jej je­dyną to­wa­rzyszką. Za­grze­by­wały się w zgni­łej sło­mie ni­czym pro­sięta w chle­wie. A może cze­kały mnie sa­nie ja­dące pro­sto na Sy­be­rię? Wiem, co ozna­cza taka po­dróż bez po­wrotu: sły­sza­łam krzyki, wi­dzia­łam strach i czu­łam prze­ra­że­nie ska­za­nych na zsyłkę wi­no­waj­ców, czy to pro­stych chło­pów, czy naj­lep­szych przy­ja­ciół cara. Nie wy­trzy­my­wali na­wet roku w okrut­nych wa­run­kach na wscho­dzie. A może po­chło­nie mnie ciemna cela w Ba­stio­nie Tru­bec­kiego – miej­scu, któ­rego nikt nie opusz­cza cało? A może bę­dzie pro­ściej i skoń­czę twa­rzą do dołu w Ne­wie, dry­fu­jąc po­mię­dzy gru­bymi bry­łami kry, które będą miaż­dżyć moje ciało i rwać je na ka­wałki?
Nie­cier­pli­wość żoł­nie­rzy jest nie­mal na­ma­calna. Jesz­cze tylko je­den wdech! Pia­stunka Iwana śpi, po­chy­lona na ta­bo­re­cie po­śród jego za­ba­wek: roz­rzu­co­nych czę­ści ma­trioszki, drew­nia­nych łó­dek, me­cha­nicz­nego srebr­nego niedź­wie­dzia, który otwiera pasz­czę i unosi łapy, gdy się go na­kręci, oraz glo­busa in­kru­sto­wa­nego ko­ścią sło­niową z In­dii i bel­gij­ską ema­lią. Blada pierś mamki jest na­dal od­sło­nięta po ostat­nim kar­mie­niu. Wy­brano ją w ha­ła­śli­wej nie­miec­kiej dziel­nicy w Mo­skwie z po­wodu ob­fi­tego, ala­ba­stro­wego biu­stu. Iwan ma do­brą opiekę: u Ro­ma­no­wów męż­czyźni są słabsi od ko­biet, choć nikt nie od­wa­żyłby się tego po­wie­dzieć. Ce­le­bro­wa­łam pierw­szy rok jego ży­cia jako okres cudu, po­da­ro­wa­łam mo­jemu ku­zy­nowi z oka­zji jego chrztu krzyż wy­sa­dzany ru­bi­nami i szma­rag­dami, po­da­ru­nek godny cara, i za­dłu­ży­łam się z po­wodu ka­rego źre­baka, który cze­kał w mo­ich staj­niach jako pre­zent dla niego na święta.
Od­dech Iwana się po­głę­bia. Obec­ność pułku pod jego drzwiami kła­dzie się cie­niem na jego snach. Kiedy przy­kła­dam dło­nie do jego bo­ków, czuję w pal­cach cie­pło, które roz­lewa mi się w sercu. Och, przy­tu­lić go raz jesz­cze, po­czuć ten cu­downy cię­żar w ra­mio­nach. Co­fam ręce, skła­dam je, choć czas na mo­dli­twy już mi­nął. Żadna piel­grzymka nie uwolni mnie od tego grze­chu, na­wet gdy­bym prze­szła całą Ro­sję na ko­la­nach. Iwan trze­po­cze rzę­sami, po­ru­sza po­licz­kiem, mla­ska ró­żo­wymi, lśnią­cymi ustecz­kami. Nie mogę pa­trzeć, jak pła­cze, choć ro­syj­scy chłopi twier­dzą, że „cu­dze łzy to tylko woda”.
„Naj­lżej­szy cię­żar bę­dzie dla cie­bie naj­więk­szym ob­cią­że­niem”. Ostat­nia prze­po­wied­nia za­raz się spełni. Oszczędź mnie – bła­gam w du­chu, ale wiem, że to jest moja droga i że mu­szę nią przejść do końca, po ka­wał­kach swego roz­bi­tego serca. Iwan znów za­sy­pia; dłu­gie ciemne rzęsy rzu­cają cień na krą­głe po­liczki, a małe piąstki otwie­rają się, od­sła­nia­jąc gład­kie, ró­żowe wnę­trza. Ten wi­dok mnie rani. Na­wet naj­zdol­niej­szy wróż­biarz nie od­gadłby, co los ma w za­na­drzu dla Iwana. Sta­ram się nie koń­czyć tej my­śli.
Za drzwiami pa­nuje cał­ko­wita ci­sza. Czy to ci­sza przed bu­rzą, która nie­po­ko­iła ojca, kiedy że­glo­wa­li­śmy po sta­lo­wych wo­dach Za­toki Fiń­skiej? Jego flota ko­ły­sała się na ko­twi­cach w od­dali, maszty wzno­siły się ni­czym mor­ski las. „To już na za­wsze bę­dzie Ro­sja – oznaj­mił z dumą. – Ża­den Ro­ma­now ni­gdy nie podda tego, co zdo­byto ro­syj­ską krwią”. By wzmoc­nić Ro­sję, oj­ciec ni­kogo nie oszczę­dzał. Mój star­szy przy­rodni brat Aleksy, jego syn i dzie­dzic, za­pła­cił naj­wyż­szą cenę za to, że wąt­pił w ścieżkę po­stępu im­pe­rium.
Zbli­żają się czy­jeś kroki. Mój czas z Iwa­nem i ży­cie, ja­kie zna­li­śmy, do­bie­gają końca. Wo­la­ła­bym, żeby to nie było ko­nieczne. Ktoś puka do kom­naty, to sym­bo­liczne skro­ba­nie knykci po drew­nie, tak de­li­katne, że za­prze­cza swemu ce­lowi. Pora na dzia­ła­nie. Ro­sja nie znie­sie już żad­nych wy­mó­wek. Nerwy żoł­nie­rzy są na­pięte jak sprę­żyny w pu­łapce na niedź­wie­dzie. Obie­ca­łam im cały świat: w taką noc jak ta zo­stają przy­pie­czę­to­wane losy i zdo­bywa się lub traci for­tuny.
– Elż­bieto Pio­trowna Ro­ma­nowa? – sły­szę, że zwraca się do mnie ka­pi­tan car­skiego pułku pre­obra­żeń­skiego.
Trzy­ma­łam do chrztu jego syna, ale czy mogę mu cał­ko­wi­cie za­ufać? Mam wra­że­nie, że tonę, i osła­niam ko­ły­skę Iwana swoim cia­łem. W ob­ra­mo­wa­nych zło­tem lu­strach do­strze­gam, że moja twarz unosi się wid­mowo po­nad zie­le­nią żoł­nier­skiej kurtki. Po­pie­la­to­blond loki wy­su­nęły mi się spod fu­trza­nej czapki. Na pro­stym rze­mie­niu na szyi wisi wy­sa­dzana dia­men­tami ikona świę­tego Mi­ko­łaja, która jest dla mnie bez­cenna. Będą mnie mu­sieli za­bić, za­nim mi ją ze­rwą.
Mam pra­wie trzy­dzie­ści dwa lata. Tego wie­czoru do­cho­wam wier­no­ści swo­jej krwi.
– Je­stem go­towa – od­po­wia­dam drżą­cym gło­sem i sta­ram się za­pa­no­wać nad sobą, gdy drzwi gwał­tow­nie się otwie­rają i do kom­naty wpa­dają żoł­nie­rze.
„Wszystko ma swoją cenę”.

1

Osiem­na­ście lat wcze­śniej – wio­sna 1723 roku

PO­JE­CHA­LI­ŚMY DO PA­ŁACU MATKI W KO­ŁO­MIEN­SKIM, jak za­wsze kiedy po­trze­bo­wa­li­śmy bez­pie­czeń­stwa, po­cie­chy i siły. Od­kąd umarł mój star­szy przy­rodni brat, ca­re­wicz Aleksy, matka sta­rała się dać ojcu, ca­rowi Wszech­rusi Pio­trowi Wiel­kiemu, dzie­dzica naj­więk­szego i naj­bo­gat­szego pań­stwa świata. Kilka ty­go­dni przed na­szym wy­jaz­dem uro­dziła ko­lej­nego mar­twego synka.
Z ulgą opusz­cza­łam Sankt Pe­ters­burg tuż przed Wiel­ka­nocą: le­dwo zna­łam przy­rod­niego brata, bo Aleksy był ode mnie star­szy o osiem­na­ście lat. Bar­dziej przy­gnę­biało mnie nie­szczę­ście matki. Mimo wszystko uczci­li­śmy Wiel­ka­noc, naj­ra­do­śniej­sze i naj­święt­sze z ro­syj­skich świąt, wrę­cza­jąc jak zwy­kle pi­sanki wszyst­kim dwo­rza­nom i cie­sząc się ra­zem z nimi: Chry­stus zmar­twych­wstał! Sami nie tknę­li­śmy na­wet ta­le­rzy, tylko pa­trzy­li­śmy, jak czę­stują się ku­li­czem[3] i pas­chą z twa­rogu, mig­da­łów i su­szo­nych owo­ców.
Kiedy wy­szłam z Pa­łacu Zi­mo­wego nie­długo po wscho­dzie słońca, wcią­gnę­łam do płuc chłodne wio­senne po­wie­trze, sta­ra­jąc się za­po­mnieć o dłu­gich, dusz­nych i ciem­nych zi­mo­wych mie­sią­cach i o at­mos­fe­rze smutku i lęku, która na­dal pa­no­wała we wnę­trzu pa­łacu. Ra­nek, który wsu­nął się mię­dzy dzień i noc ła­god­nie ni­czym skrzy­dło go­łę­bia, za­po­wia­dał już let­nie wschody słońca mgli­stymi bar­wami fioł­ko­wego różu, żółci i ma­cicy per­ło­wej. Ot­tie­piel, czyli wielka od­wilż, roz­po­częła się i po­ranki ła­god­niały, nie były już tak bru­tal­nie kon­tra­stowe jak zimą. W Ro­sji żadna zmiana nie za­cho­dzi ła­two, na­wet na­dej­ście no­wej pory roku. Siła od­wilży znów nas za­sko­czyła, jak za­wsze, spra­wia­jąc, że rzeki wy­stę­po­wały z brze­gów. Na­sze znu­żone du­sze oży­wiały się, kiedy śnieg i lód ustę­po­wały, a świa­tło każ­dego dnia po­ja­wiało się o pia­nie ko­guta wcze­śniej. Pro­mie­nie słońca ogrze­wały prze­mar­z­niętą zie­mię i wy­ta­piały lód i szron z na­szych żył, roz­grze­wa­jąc krew i przy­spie­sza­jąc tętno. Wio­senne wia­try roz­wie­wały po kraju na­siona, roz­no­sząc wraz z nimi obiet­nicę ży­zno­ści; zdmu­chi­wały pa­ję­czyny z na­szych umy­słów i bu­dziły Ro­sję z jej sen­nego otę­pie­nia.
Ja i moja sio­stra Anuszka, star­sza ode mnie o rok, do­sko­nale zna­ły­śmy pa­łac matki w Ko­ło­mien­skim. Spę­dzi­ły­śmy w nim pierw­sze lata ży­cia, za­nim nasi ro­dzice wzięli ślub i każda z nas zo­stała ogło­szona ca­równą, księż­niczką im­pe­rium. Na­sza matka, ca­ryca, wszę­dzie to­wa­rzy­szyła ojcu, czy to na polu bi­twy pod­czas wiel­kiej wojny pół­noc­nej prze­ciwko Szwe­cji – walce o prze­trwa­nie Ro­sji, która to­czyła się przez nie­mal dwie de­kady – czy pod­czas jego po­dróży na za­chód, po ca­łej Eu­ro­pie.
Choć by­ły­śmy cór­kami cara, w Ko­ło­mien­skim mo­gły­śmy się za­cho­wy­wać jak chłop­skie dzieci. Na­sza nia­nia Il­lin­czaja po­zwa­lała nam bie­gać boso po ob­ro­śnię­tej to­po­lami czer­wo­nej py­li­stej dro­dze w luź­nych, zwy­kłych su­kien­kach i kar­miła nas zu­pami i po­traw­kami ty­po­wymi dla pro­stej ro­syj­skiej kuchni. Pod jej czuj­nym okiem od­wie­dza­ły­śmy go­łęb­niki car­skiego so­kol­nika i wy­cho­wy­wa­ły­śmy wio­sną kotki, a la­tem zbie­ra­ły­śmy ja­gody w le­sie i pły­wa­ły­śmy w przej­rzy­stych je­zio­rach. Je­sie­nią szu­ka­ły­śmy grzy­bów albo ba­wi­ły­śmy się w cho­wa­nego w ogrom­nych sto­sach su­chych li­ści. Zimą jeź­dzi­ły­śmy na łyż­wach i san­kach albo bu­do­wa­ły­śmy igloo, a raz na­wet tęgą bał­wa­nicę, która wy­glą­dała po­dej­rza­nie po­dob­nie do Il­lin­czai. Tak się śmiała na jej wi­dok, że za­częła ka­słać i świ­stać. Wie­czo­rem kła­dła się z nami do łóżka: „Chodź­cie, go­łą­beczki, scho­waj­cie dzióbki pod mo­imi skrzy­dłami!”, i opo­wia­dała nam ro­syj­skie bajki. Wszyst­kie roz­gry­wały się w Ko­ło­mien­skim, w któ­rym po­noć ro­iło się od złych du­chów oraz pięk­nych pa­nien, po­ry­wa­nych, a po­tem ra­to­wa­nych przez dziel­nych mło­dzień­ców. „To stara zie­mia. I ja sama wiele wi­dzia­łam na wła­sne oczy” – oznaj­miała Il­lin­czaja i że­gnała się trzema pal­cami, na znak Świę­tej Trójcy pra­wo­sław­nego Ko­ścioła.
– Nie po­że­gna­łam się z oj­cem – po­wie­dzia­łam, kiedy pod­cho­dzi­ły­śmy z Anuszką do po­wozu.
Po­trzą­snęła głową w nie­mym ostrze­że­niu, a jej wzrok po­wę­dro­wał do okien apar­ta­mentu cara na gór­nym pię­trze Pa­łacu Zi­mo­wego. Za­słony na­dal były za­cią­gnięte; oj­ciec spał po opróż­nie­niu po­przed­niego wie­czoru w po­je­dynkę dwóch czy trzech bu­te­lek wódki. Za po­duszkę słu­żył mu goły brzuch szam­be­lana. Tylko cie­pło ludz­kiego ciała mo­gło od­pę­dzić drę­czące go de­mony. Od śmierci Alek­sego bał się za­snąć.
– Nikt nie wi­dział się z oj­cem, od­kąd matka ostat­nio za­nie­mo­gła, Li­zeńko – przy­po­mniała mi Anuszka, uży­wa­jąc zdrob­nie­nia mo­jego imie­nia. – Tak bar­dzo li­czył na syna. Ro­sja po­trze­buje dzie­dzica. Sta­ro­wiercy[4] nisz­czą mu ży­cie.
Sta­ro­wiercy nie­na­wi­dzili cara za jego re­formy i zmiany, które wpro­wa­dzał w ży­ciu Ro­sjan. Oj­ciec prze­krę­cił kraj ni­czym głowę lalki i ka­zał swo­jemu lu­dowi pa­trzeć nie na wschód, tylko na za­chód. Przy­wódcą sta­ro­wier­ców był sam ca­re­wicz. Kiedy mój przy­rodni brat zo­stał oskar­żony o zdradę stanu i ska­zany na śmierć, stało się to, co nie­wy­obra­żalne. Do­pro­wa­dzony do sza­leń­stwa przez roz­cza­ro­wa­nie i lęk o przy­szłość kraju car wła­snymi rę­koma po­zba­wił ży­cia swo­jego syna i na­stępcę. Od tam­tej pory nie wolno było na­wet wspo­mnieć o Alek­sym.
– Po­trze­buję go – od­po­wie­dzia­łam ci­chym gło­sem.
Czy nie mo­głam po pro­stu za­kraść się do kom­nat ojca i po­że­gnać się z nim? Nie.
– Ro­sja po­trze­buje go bar­dziej. Bądź ostrożna, Li­zeńko. Pa­mię­taj, jak trak­tuje ma­łego Pie­truszkę.
Pie­truszka był syn­kiem Alek­sego. Oj­ciec usu­nął chłopca – swo­jego je­dy­nego wnuka – z na­szego i swo­jego ży­cia. Ode­rwał na­szego bra­tanka od ro­dziny, jakby wy­rwał klesz­cza zza ucha psa. Pie­truszka nie mógł stać się pion­kiem w rę­kach sta­ro­wier­ców. Na­le­żało wy­klu­czyć ja­kie­kol­wiek ry­zyko, że on, syn zdrajcy, mógłby kie­dy­kol­wiek rzą­dzić. Nic dziw­nego, że ojca drę­czyły kosz­mary: straż­nicy z Ba­stionu Tru­bec­kiego, gdzie umarł Aleksy, przy­się­gali, że du­sza ca­re­wi­cza opu­ściła jego ciało pod po­sta­cią wrony. Wtedy car ogło­sił po­lo­wa­nie na te biedne ptaki w ca­łym swoim im­pe­rium. Chłopi ła­pali, za­bi­jali, osku­by­wali i pie­kli je za na­grodę. Nic to nie po­mo­gło: w ci­szy nocy ptak i tak wśli­zgi­wał się do sy­pialni ojca. W chłod­nym cie­niu jego he­ba­no­wych skrzy­deł krew na dło­niach cara ni­gdy nie wy­sy­chała. Straszne było pa­trzeć na ojca w szpo­nach obłędu: bu­dził swo­imi krzy­kami cały Pa­łac Zi­mowy. Tylko matka po­tra­fiła go wtedy uspo­koić.
– Miejmy na­dzieję, że bę­dzie się czuł le­piej, kiedy zo­ba­czymy go w czerwcu, z oka­zji jego imie­nin – po­wie­dzia­łam.
Na­dal nie bar­dzo po­tra­fi­łam po­łą­czyć prze­ra­ża­jącą wła­dzę cara, któ­rego drę­czyły wła­sne czyny, z cie­płym i ser­decz­nym papą, na któ­rego ko­lana uwiel­bia­łam się wspi­nać, żeby ła­sko­tały mnie jego szorst­kie ciemne wąsy: „Chodź tu­taj i po­cią­gnij mnie za wą­si­ska, Li­zeńko!”. Na­uczył mnie, jak he­blo­wać de­ski: „Kiedy mam za­jęte ręce, przy­cho­dzą mi do głowy naj­lep­sze po­my­sły!”, i jak hal­so­wać ło­dzią. Uwiel­biał po­tęgę wia­tru: „Po­chyl głowę i mocno trzy­maj ster!”.
– Przyj­dzie czas, a po­go­dzi się z wolą Boga, jak za­wsze. A te­raz się nie guz­draj. Wsia­daj.
Anuszka we­pchnęła mnie do wnę­trza po­wozu, który wy­glą­dał jak ko­lo­rowo po­ma­lo­wany do­mek na ko­łach. Dla na­szej wy­gody roz­ło­żono w nim sien­niki po­kryte gru­bymi fu­trami z niedź­wie­dzia po­lar­nego i ha­fto­wa­nymi ak­sa­mit­nymi po­dusz­kami, ale po­dróż była okropna: gruba na kilka ar­szy­nów[5] war­stwa lodu i śniegu top­niała i za­mie­niała drogi w ba­gni­ska. Ko­ło­mien­skoje znaj­do­wało się do­bre sześć­set wiorst[6] od Sankt Pe­ters­burga. Ich po­ko­na­nie w du­żych i wy­god­nych sa­niach pod­czas mro­zów za­ję­łoby nam trzy do czte­rech dni, ale te­raz mia­ły­śmy spę­dzić w dro­dze dwa ty­go­dnie. Rzeki wy­stę­po­wały z brze­gów, barki na­bie­rały wody, a drogi usiane były zdra­dziec­kimi do­łami i głę­bo­kimi, błot­ni­stymi ko­le­inami. Obi­ja­ły­śmy się o sie­bie we wnę­trzu po­wozu ni­czym szynki zwi­sa­jące pod da­chem wę­dzarni. Kie­dyś śmia­ły­by­śmy się z ta­kich nie­wy­gód, po­py­cha­ły­by­śmy się jesz­cze moc­niej, aż do utraty tchu, by po­tem błogo od­po­cząć. Te­raz jed­nak tylko sia­da­ły­śmy z po­wro­tem na miej­scach i wzdy­cha­ły­śmy w mil­cze­niu. Oj­ciec wy­słał z nami swo­jego por­tu­gal­skiego bła­zna d’Aco­stę, żeby nas za­ba­wiał. Ale po kiep­skim żar­cie, kiedy to ka­rzeł wsu­nął so­bie po­duszkę pod ko­szulę i ję­czał, wy­gi­na­jąc plecy, jak ko­bieta pod­czas bó­lów po­ro­do­wych, gar­de­ro­biana matki spo­licz­ko­wała go i ka­zała za­kne­blo­wać. D’Aco­sta le­żał te­raz w ką­cie, zwią­zany ni­czym kur­czak wie­ziony na targ, z na­dę­tymi po­licz­kami i oczami peł­nymi łez. Trze­ciego dnia kne­bel nie był już po­trzebny – bła­zen sie­dział na­dą­sany i mil­czący jak my: matka, jej gar­de­ro­biana, Anuszka i ja.
Wszyst­kie da­cze po dro­dze były jesz­cze opu­sto­szałe, więc no­co­wa­li­śmy w go­spo­dach. D’Aco­sta z przy­jem­no­ścią prze­go­nił ro­słych męż­czyzn z wiel­kiego pieca – który nie tylko ogrze­wał salę, ale też słu­żył jako pa­le­ni­sko do pie­cze­nia wie­przo­winy i dro­biu, prze­strzeń do su­sze­nia pra­nia oraz łóżko dla ro­dziny karcz­ma­rza – żeby zro­bić na nim miej­sce dla nas. Rzadko mie­li­śmy po­koje dla sie­bie, zwy­kle wy­cią­ga­li­śmy się na nie­he­blo­wa­nych ła­wach albo na po­sła­niach roz­ło­żo­nych na brud­nej sło­mie.
– Dla­czego nie mo­żemy spać pod gwiaz­dami i go­to­wać na ogni­sku? Prze­cież jest wio­sna – szep­nę­łam do Anuszki pew­nej nocy, ku­ląc się i moc­niej do niej przy­tu­la­jąc.
– Mu­sisz po­cze­kać na Ko­ło­mien­skoje – od­po­wie­działa. – Matka musi od­po­cząć i po­sta­rać się za­po­mnieć o tro­skach. Jak się uspo­koi, bę­dziesz mo­gła ro­bić, co bę­dziesz chciała.
– Oby!
Za­chi­cho­ta­łam, a po­tem le­ża­ły­śmy w ci­szy, ma­jąc na­dzieję, że bę­dzie nam mniej nie­do­brze po ko­lej­nej por­cji so­lo­nej i tłu­stej od boczku ka­szy ja­gla­nej albo ki­szo­nej ka­pu­sty, którą za­wsze czę­sto­wano nas w karcz­mach. Pod ko­niec zimy spi­żar­nie szybko się opróż­niały, a lu­dzie do­słow­nie wy­grze­by­wali resztki za­pa­sów z be­czek. Dla mnie był to ko­lejny po­wód, by wy­pa­try­wać ob­fi­to­ści wio­sny. Ofe­ro­wała ona Ro­sja­nom ta­kie do­bra jak ryby, wie­przo­wina, drób, ka­wior, grzyby, ja­gody i miód, a nowe zbiory żyta, psze­nicy, jęcz­mie­nia i prosa po­zwa­lały piec chleby, pasz­te­ciki, cia­sta, pie­rogi, piel­mieni i bliny. Przy­naj­mniej po­dró­żo­wa­li­śmy w miarę spraw­nie: w go­spo­dach można było wy­mie­niać ko­nie. D’Aco­sta wy­bie­rał ze stajni, co chciał, nic nie pła­cąc.
To, co na­le­żało do każ­dego Ro­sja­nina, przede wszyst­kim na­le­żało do cara.
– Po wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, do­brze nam to zrobi – stwier­dzi­łam, kiedy sześć sil­nych koni za­przę­żo­nych w szy­dło[7] do na­szego po­wozu prze­cięło ol­brzymi park ota­cza­jący Ko­ło­mien­skoje.
Za nim to­czył się nie­koń­czący się sznur wo­zów. Za­ła­do­wano je cięż­kimi skrzy­niami, które za­bez­pie­czono łań­cu­chami i zam­kami. W skrzy­niach znaj­do­wały się na­sze rze­czy: me­ble, dy­wany, por­ce­lana, krysz­ta­łowe na­czy­nia, po­ściel i kan­de­la­bry. Pod­czas nie­obec­no­ści cara jego pa­łace były pu­ste. Ry­zyko po­żaru, który mógłby stra­wić całe wy­po­sa­że­nie, albo po­ja­wie­nia się wła­my­wa­czy, któ­rzy mo­gliby je ukraść, kiedy straż­nicy za­le­gną w pi­jac­kim stu­po­rze, było zbyt duże. Obok or­szaku wo­zów pę­dzono żywy in­wen­tarz – krowy, kozy, kury i owce – by za­pew­nić do­stawy dla pa­ła­co­wej kuchni w Ko­ło­mien­skim. Czer­wony pył uno­sił się z drogi i prze­sła­niał ostat­nie blade pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca. Gar­dła mia­ły­śmy wy­su­szone, bo kurz wpa­dał do środka przez sta­ro­świec­kie drzwiczki z miki i osa­dzał się w po­rach na­szej skóry, w oczach i w ustach. Mia­ły­śmy na­dzieję, że Il­lin­czaja, która w Ko­ło­mien­skim peł­niła też funk­cję go­sposi, miała jesz­cze ze­szło­roczny sok z czar­nego bzu, który można po­mie­szać ze świeżą chłodną wodą ze źró­dła na te­re­nie ma­jątku. Ten na­pój był tak od­świe­ża­jący, że naj­chęt­niej bym się w nim wy­ką­pała.
– Dla­czego tak mó­wisz? – za­py­tała matka.
Za­uwa­ży­łam, że źle wy­gląda: z po­wodu nie­daw­nej utraty krwi, wy­czer­pa­nia po­dróżą i in­nych przy­czyn. W jej sko­śnych zie­lo­nych oczach nie było ognia, a pełne wargi po­bla­dły. Po­ko­jówka sta­rała się ucze­sać jej ciemne loki, lecz opa­dały przy­klap­nięte i ma­towe.
Wy­pro­sto­wa­łam się z prze­korą.
– Mu­simy wy­le­czyć swoje smutki, a nie je uci­szać. Teo­fan Pro­ko­po­wicz mó­wił mi, że ża­łoba po­trafi po­żreć du­szę. A on jest prze­cież ar­cy­bi­sku­pem No­wo­grodu i naj­mą­drzej­szym po­pem w Ro­sji, który za­wsze służy ojcu naj­lep­szą radą, tak?
– Li­zeńka ma ra­cję – włą­czyła się Anuszka. – Nie wolno się bać. Wiemy, jak bar­dzo oj­ciec nas wszyst­kie ko­cha, po­mimo tego, co uczy­nił A…
Matka przy­tknęła ostrze­gaw­czo pa­lec do ust, przy­po­mi­na­jąc nam, że oj­ciec za­ka­zał wy­po­wia­da­nia imie­nia Alek­sego.
– Ci­sza też chroni – po­wie­działa. – Im mniej słów, tym le­piej. – Po chwili jed­nak jej oczy za­ja­śniały. – Mnie też Teo­fan Pro­ko­po­wicz coś po­wie­dział.
– Co ta­kiego? – za­py­ta­łam.
– Gdy na­dej­dzie dzień roz­ra­chunku, okaże się, że da­łam ca­rowi Ro­sji dzie­dzica.
Skrzy­żo­wała ra­miona, a jej palce mu­snęły głę­bo­kie bli­zny na we­wnętrz­nej czę­ści przed­ra­mion. Pierw­szy raz za­uwa­ży­łam je kilka ty­go­dni temu, gdy Teo­fan Pro­ko­po­wicz po­spiesz­nie po­bło­go­sła­wił i po­cho­wał drobne ciałko mo­jego bra­ciszka – o wiele za drobne, by tra­fić do ziemi tak cał­kiem samo. Bez­li­to­sna pre­cy­zja tych cięć mnie prze­ra­ziła. „Dla­czego Bóg nie zo­sta­wił mi tego dziecka? – la­men­to­wała le­żąca w łóżku matka. – Dla­czego nie za­brał in­nego… Anuszki albo cie­bie, Li­zeńko? Je­ste­ście tylko dziew­czyn­kami”. Jej gar­de­ro­biana wy­pro­siła mnie z kom­naty, szep­cząc: „To okropne. Ca­ryca stra­ciła tyle krwi, że dok­tor za­bro­nił jej znowu za­cho­dzić w ciążę. Nie bę­dzie syna. Módl się za jej wy­so­kość, ca­równo Elż­bieto”.
– Jak stwier­dzi­łaś, Teo­fan to naj­mą­drzej­szy czło­wiek w Ro­sji. Więc nie stra­ci­łam cał­kiem na­dziei – oznaj­miła matka, ocze­ku­jąc od nas po­cie­chy, która stłumi jej naj­więk­sze zmar­twie­nie.
– Oczy­wi­ście. Dasz ojcu dzie­dzica. Za­wsze bę­dziemy w to wie­rzyć, bez względu na wszystko – za­pew­niła Anuszka.
– Wiesz, co oj­ciec po­wta­rza: ni­gdy się nie pod­da­waj! – do­da­łam.
– Moje dziew­czynki. Ko­cham siłę wa­szego du­cha – po­wie­działa matka z odro­biną dumy w drżą­cym gło­sie.
– Zgad­nij, po kim ją mamy – od­po­wie­dzia­łam i wzię­łam ją za rękę, żeby nie obej­mo­wała nią już swego pu­stego łona.

 
Po­wóz do­to­czył się do pa­łacu. Na­resz­cie do­tar­li­śmy! To­pole ro­snące wo­kół Ko­ło­mien­skiego wła­śnie kwi­tły. Nie­sione wia­trem na­siona – puch – zbie­rały się na wio­snę w przy­po­mi­na­jące śnieg chmury i wy­peł­niały po­wie­trze. Ni­czym au­re­ola oto­czyły ciemne loki matki i Anuszki, kiedy wy­sta­wi­łam głowę przez okno i szybko ją cof­nę­łam: spod koń­skich ko­pyt try­skały błoto i ka­myki, które mo­gły wy­bić nie­ostroż­nemu po­dróż­nemu oko.
– Wi­dzę Ko­ło­mien­skoje! – za­wo­ła­łam ucie­szona. – Boże, ile to trwało. Spójrz­cie! Tylko spójrz­cie…
Za­czę­ły­śmy się z Anuszką prze­py­chać, aby zy­skać lep­szy wi­dok. Mo­skwa była skła­danką ko­lo­rowo po­ma­lo­wa­nych drew­nia­nych do­mów róż­nej wiel­ko­ści sku­pio­nych wo­kół ty­sięcy cer­kwi i ich wież. Mia­sto ni­czym wąż oplą­ty­wało swoje ciemne, zło­wiesz­cze serce: Kreml. W daw­nej sto­licy Ro­sji cią­gle gdzieś od­zy­wał się dzwon, wzy­wa­jąc na wie­lo­go­dzinne na­bo­żeń­stwo albo bi­jąc dla uczcze­nia ja­kie­goś świę­tego, i unie­moż­li­wiał pro­wa­dze­nie roz­mowy. Mia­sto ni­czym chwa­sty roz­ro­sło się w ciągu wie­ków z ru­skiej twier­dzy, miej­sca, w któ­rym po­wstało na­sze wspa­niałe pań­stwo. W prze­ci­wień­stwie do Mo­skwy w Sankt Pe­ters­burgu – no­wiut­kim, lśnią­cym „raju” ojca – każda ulica i każdy ka­nał zo­stały sta­ran­nie za­pla­no­wane na wzór naj­pięk­niej­szych miast, ja­kie wi­dział i po­dzi­wiał pod­czas swo­ich po­dróży na Za­chód. Wło­ski po­seł na­zwał wy­gląd mia­sta „bę­kar­cią ar­chi­tek­turą, która krad­nie od Wło­chów, Fran­cu­zów i Ho­len­drów”. Pa­łace, dwory i ka­mie­nice o ele­ganc­kich, gład­kich fa­sa­dach były na­ni­zane ni­czym perły na na­brzeża Newy i tu­zi­nów stwo­rzo­nych przez czło­wieka ka­na­łów. Prze­mie­rza­nie ulic Sankt Pe­ters­burga w bu­rzowy dzień przy­po­mi­nało bieg z prze­szko­dami: wiatr wy­ry­wał co luź­niej­sze płytki z fa­sad, a te spa­dały z hu­kiem, le­dwo mi­ja­jąc prze­chod­niów, któ­rzy ucie­kali, po­ty­ka­jąc się i prze­wra­ca­jąc na nie­rów­nym, po­spiesz­nie uło­żo­nym bruku.
Ko­ło­mien­skoje na­to­miast było ni­czym pra­dawny sen. Mój dzia­dek car Aleksy, drugi car Wszech­rusi z rodu Ro­ma­no­wów, wy­bu­do­wał ten oka­zały my­śliw­ski dwór nad rzeką Mo­skwą. Wy­ra­stał on na grzbie­cie wzgó­rza ni­czym barwny grze­bień na po­tęż­nej fali zie­leni, la­sów, stru­mieni i ja­rów. Sza­chul­cowe ściany par­teru ze staj­niami, ma­ga­zy­nami i spi­żar­niami wznie­siono z drewna i kru­szą­cego się te­raz wy­peł­nie­nia – mie­szanki gliny, pia­sku i słomy. Za ma­leń­kimi okien­kami – czy ra­czej nie­oszklo­nymi otwo­rami okien­nymi – słu­żący gnieź­dzili się ra­zem z in­wen­ta­rzem, ko­rzy­sta­jąc z cie­pła ciał i od­de­chów zwie­rząt. Pęk­nię­cia w tynku wy­peł­niały kępy wy­go­to­wa­nego mchu, lecz na­wet smo­ło­wa­nie la­tem nie po­wstrzy­my­wało chrząsz­czy. Ściany pil­nie wy­ma­gały bie­le­nia, by za­po­biec bu­do­wa­niu przez osy gniazd. Na pierw­szym pię­trze, które zaj­mo­wa­ły­śmy my, pa­no­wał za­wsze le­ciutki prze­ciąg od nie­zli­czo­nych wiel­kich i źle do­pa­so­wa­nych okien z praw­dzi­wymi szy­bami i ko­lo­rowo po­ma­lo­wa­nymi fu­try­nami. Ko­roną Ko­ło­mien­skiego był dach pa­łacu, im­po­nu­jący chaos po­mimo mnó­stwa bra­ku­ją­cych da­chó­wek. In­spi­ra­cją do jego po­wsta­nia były różne ro­dzaje i style da­chów w ca­łej Wszech­rusi: czy to wzno­szące się na kształt scho­dów, czy ster­czące w for­mie ce­bu­lo­wych bi­zan­tyj­skich ko­puł, czy też ro­gate i ni­sko osa­dzone ni­czym pol­ska czapka albo wzbi­ja­jące się w póź­no­po­po­łu­dniowe niebo ostrymi igli­cami.
Na­wet matka przy­warła do okna po­wozu.
– Uwiel­biam to miej­sce – po­wie­działa. – To był mój pierw­szy praw­dziwy dom. Kiedy wasz oj­ciec mi go po­da­ro­wał, nie by­łam jesz­cze jego żoną. Chciał na­gro­dzić mnie za twoje szczę­śliwe na­ro­dziny, Anuszko. A za­le­d­wie rok póź­niej ty się tu­taj uro­dzi­łaś, Li­zeńko, w dniu wiel­kiej pa­rady na cześć zwy­cię­stwa pod Po­łtawą…
– …kiedy to oj­ciec i cała Ro­sja świę­to­wali jego zwy­cię­stwo nad szwedz­kimi dia­błami. Pod gru­dnio­wymi gwiaz­dami, stóp­kami do przodu, na wi­dok któ­rych Il­lin­czaja, która przy­nio­sła ci ro­sół z kury dla od­zy­ska­nia sił, po­bla­dła ze stra­chu, a oj­ciec za­gro­ził, że ją za to wy­ba­toży, ale ty wy­bła­ga­łaś jej ży­cie, twier­dząc, że nie wolno jej ka­rać za to, że po­mo­gła ci prze­trwać tak trudny po­ród – do­koń­czy­łam. Sły­sza­łam tę opo­wieść tak czę­sto, że zna­łam ją na pa­mięć.
Po raz pierw­szy od bar­dzo dawna za­śmia­li­śmy się wszy­scy – na­wet bła­zen d’Aco­sta, który za­po­mniał o swoim nie­uda­nym i okrut­nym żar­cie, po­liczku i kne­blu – a po­wóz wje­chał na wy­sy­pany żwi­rem pod­jazd pa­łacu.

2

CHMARY MUCH OB­SIA­DŁY SPO­CONE CIAŁA KO­NI­KÓW i ich zdy­szane py­ski, gro­ma­dziły się w po­staci czar­nych lśnią­cych gron wo­kół ich oczu i noz­drzy. Sta­jenni od­ga­niali owady, zdej­mu­jąc z koni ciężką uprząż i pro­wa­dząc je do stajni, gdzie zo­staną wy­tarte do su­cha, na­kar­mione i na­po­jone. Woź­nica otarł twarz i oczy, za­nim zsiadł z ko­zła. Z wes­tchnie­niem po­chy­lił w pół ze­sztyw­niałe ciało pod drzwicz­kami po­wozu, a my wy­sia­dły­śmy za matką po jego grzbie­cie. Już na ziemi gar­de­ro­biana pod­trzy­mała ca­rycę za ło­kieć, a ja i Anuszka za­czę­ły­śmy się prze­cią­gać i przy­tu­py­wać. Słu­żący po­spie­szyli ku nam z pa­łacu, a su­pli­kanci cze­ka­jący gro­madą przed wy­so­kim por­ty­kiem z ko­lum­nami za­częli de­kla­mo­wać wier­no­pod­dań­cze przy­sięgi i wy­cią­gać ręce z pe­ty­cjami, za któ­rych na­pi­sa­nie za­pła­cili już ko­muś duże pie­nią­dze.
Zwy­cza­jem było, że po przy­by­ciu cara i jego ro­dziny do któ­re­goś z car­skich pa­ła­ców or­ga­ni­zo­wano pu­bliczną au­dien­cję: roz­strzy­gano są­siedz­kie spory, jak kłót­nie o mie­dze czy rze­komą kra­dzież stada, wy­słu­chi­wano oskar­żeń o czary w przy­padku po­ża­rów czy głodu, przy­zna­wano lub nie więk­sze ma­jątki, zie­mię wraz z nie­wol­nymi chło­pami. Sły­sze­li­śmy, jak lu­dzie wo­łają do matki, by zwró­ciła na nich uwagę:
– Ca­ryco!
– Ma­tuszko, wy­słu­chaj mnie…
– Nie, naj­pierw ja! Moje wieczne od­da­nie…
– Zbierz pi­sma – roz­ka­zała matka swo­jej gar­de­ro­bia­nej. – Zde­cy­duję o nich póź­niej, kiedy mi je od­czy­tasz. Wierz mi, że ro­zu­miem, co czują.
Matka z nie­ślub­nej córki inf­lanc­kiego chłopa stała się ca­rycą Ro­sji, ale na­dal nie po­tra­fiła czy­tać i pi­sać. Po­znała ojca w obo­zie woj­sko­wym, kiedy prze­by­wała w ro­syj­skiej nie­woli. Uwiel­bia­ły­śmy za­drę­czać ją py­ta­niami o tę chwilę. „Co mia­łaś na so­bie, kiedy spo­tka­łaś ojca? Ja­kie były jego pierw­sze słowa skie­ro­wane do cie­bie? Kiedy się zo­rien­to­wa­łaś, że cię ko­cha?” Ona jed­nak za­wsze uni­kała od­po­wie­dzi.
Gar­de­ro­biana ze­brała pe­ty­cje z wy­cią­gnię­tych w bła­gal­nym ge­ście brud­nych rąk do po­dołka swo­jej sukni. Za­nim d’Aco­sta wszedł za nią do wnę­trza, prze­drzeź­niał su­pli­kan­tów, kła­nia­jąc się i ku­ląc, a po­tem po­ka­zał im ję­zyk i zro­bił gwiazdę.
Ja i Anuszka zwle­ka­ły­śmy, ob­ser­wu­jąc, jak roz­pa­ko­wy­wane są nasz po­wóz i wozy. Słu­żący bie­gali ni­czym ar­mia mró­wek: po­ko­jówki, obej­mu­jąc ra­mio­nami wy­peł­nione ko­sze, a lo­kaje ze skrzy­niami na ple­cach, na­pi­na­jąc mię­śnie pod ko­szu­lami z su­ro­wego lnu. Po­po­łu­dniowe słońce ogrze­wało mi twarz, a moje ciało od­prę­żało się po nie­wy­god­nej jeź­dzie. Skoro matka zna­la­zła się już bez­piecz­nie w domu, za­czę­łam try­skać ra­do­ścią i nie­cier­pli­wo­ścią, jakby ktoś uniósł po­krywkę z garnka z wrzą­cym ro­so­łem.
– Gdzie Il­lin­czaja? – Anuszka szu­kała wzro­kiem na­szej daw­nej pia­stunki. – My­ślisz, że ka­zała już na­grzać wody do ką­pieli?
Po­pra­wiła per­ski szal z mięk­kiego, ha­fto­wa­nego kasz­miru, któ­rym owi­nęła swoje szczu­płe ra­miona i pła­ską pierś. Il­lin­czaja zgod­nie z po­le­ce­niem ojca ką­pała nas za­wsze co ty­dzień: mo­siężną wannę na­peł­niano pa­ru­jącą wodą z do­dat­kiem olejku ró­ża­nego, a my okła­da­ły­śmy się bez­li­to­śnie gąb­kami, roz­pry­sku­jąc wodę i krzy­cząc, bo uda­wa­ły­śmy Ro­sjan i Szwe­dów wal­czą­cych pod Po­łtawą. Il­lin­czai ni­g­dzie nie było wi­dać, więc Anuszka od­wró­ciła się do swo­jej skrzynki z książ­kami: wraz z wio­sną do Sankt Pe­ters­burga za­wi­tały statki han­dlowe, po kra­wędź burty wy­ła­do­wane cu­dow­nymi to­wa­rami, ta­kimi jak por­ce­lana, sukno oraz po­wie­ści.
– Oczy­wi­ście, że tak – od­po­wie­dzia­łam. – I mam na­dzieję, że zro­biła swoją po­pi­sową po­trawkę, całe jej sa­gany! Bo­czek w Ko­ło­mien­skim jest lep­szy niż gdzie­kol­wiek in­dziej, a Il­lin­czaja nie jest taka skąpa jak ku­charz ojca i grubo go kroi. Pój­dziesz ze mną naj­pierw do stajni? Kotka po­winna już mieć młode. Może wy­biorę so­bie ko­ciątko, żeby za­brać je ze sobą do łóżka.
– Nie ży­czę so­bie żad­nego cuch­ną­cego stwo­rze­nia w łóżku. I po­rzuć już te głup­stwa – ostrze­gła mnie Anuszka, choć jed­no­cze­śnie się śmiała. – Wkrótce bę­dziesz pie­ścić w łóżku ko­goś in­nego niż ko­ciątko. My­ślisz, że król Fran­cji bę­dzie chciał dzie­lić je­dwabną po­ściel z sy­czącą i dra­piącą kulką fu­tra?
Król Fran­cji. Prze­su­wa­łam te słowa w my­ślach ni­czym mar­mu­rowe kulki i czu­łam, że jesz­cze moc­niej się ru­mie­nię. Oj­ciec za­ofe­ro­wał Wer­sa­lowi moją rękę, kiedy by­łam dziec­kiem. To byłby ide­alny zwią­zek – młody król Lu­dwik XV i ja je­ste­śmy w tym sa­mym wieku – lecz Fran­cja nie od­po­wie­działa kon­kre­tami, ka­żąc nam cze­kać i mieć na­dzieję. To mil­cze­nie mar­twiło mnie jed­nak mniej niż to, co po­wie­dział mi ka­rzeł d’Aco­sta: bła­zen przy­się­gał, że Lu­dwik ma­luje się moc­niej niż któ­ra­kol­wiek z dam na dwo­rze mo­ich ro­dzi­ców i że nosi ża­boty z ca­łych sto­sów ko­ro­nek. Po­pa­trzy­łam na swoją nie­zasz­nu­ro­waną, za­ku­rzoną suk­nię z ba­wełny, która po­gnio­tła się pod­czas po­dróży i zwi­sała na mnie luźno, dzięki czemu czu­łam się swo­bod­nie, cho­ciaż opi­nała się ład­nie w od­po­wied­nich miej­scach na mo­jej krą­głej fi­gu­rze. To z pew­no­ścią nie umknę­łoby uwa­dze mło­dego króla Fran­cji i dwo­rzan z Wer­salu, któ­rzy po­noć zmie­niali ubra­nie po pięć razy dzien­nie! Dla­czego nie zmie­nili kraw­ców, skoro byli aż tak nie­za­do­wo­leni? Cha­browa suk­nia pod­kre­ślała ko­lor mo­ich oczu i ja­sne włosy, które na po­dróż za­ple­ciono mi w war­ko­cze owi­nięte wo­kół głowy. Moja po­ko­jówka dbała, żeby moje włosy były gę­ste i lśniące, re­gu­lar­nie na­kła­da­jąc na nie ku­rze żółtka i płu­cząc je w ru­mianku oraz pi­wie. Nie tylko do wło­sów uży­wa­łam ko­sme­ty­ków: mie­szanka ke­firu z da­le­kich ste­pów i ma­ry­no­wa­nych cy­tryn, które matka spro­wa­dzała z Włoch, spra­wiała, że na­sza skóra była ja­sna i miękka. Może Lu­dwik nie po­trze­bo­wałby tyle pu­dru, gdyby też z niej ko­rzy­stał?
– Lep­szy mały i cuch­nący ko­tek niż wielki i owło­siony fa­cet. By­ła­bym prze­ra­żona na śmierć, gdy­bym miała z kimś ta­kim zna­leźć się w łóżku. – Za­chi­cho­ta­łam ner­wowo. – Co on by na so­bie miał?
– Ko­szulę nocną? – pod­su­nęła Anuszka.
– Co? Taką jak moja? Je­dwabną z ko­ron­kami?
– Cóż, to mo­głaby być tro­chę inna ko­szula. Bo męż­czyźni są tro­chę inni, nie uwa­żasz?
Za­wa­ha­łam się.
– Po­winni. Cho­ciaż w ja­kim sen­sie?
– Nie wiem – przy­znała Anuszka.
– Cóż, po­zo­stanę przy kot­kach, do­póki oj­ciec nie otrzyma z Wer­salu kon­kret­nej od­po­wie­dzi.
Wzru­szy­łam ra­mio­nami, uda­jąc, że mnie to nie ob­cho­dzi. Tak na­prawdę te lata mil­cze­nia, które mi­nęły, od­kąd mój por­tret zo­stał wy­słany do Fran­cji, sta­no­wiły ob­razę, mimo że ma­larz Ca­ra­va­que, który stwo­rzył też po­do­bi­znę Anuszki, nie mógł wyjść z po­dziwu: „Mon Dieu. Twoje oczy są żywe jak u ptaszka! Ta skóra, ta pierś, te złote włosy: po pro­stu cu­downe! Me­rve­il­leux!”.
Na­śla­do­wa­ły­śmy go, prze­mie­rza­jąc w pod­sko­kach ko­ry­ta­rze i re­cy­tu­jąc: Mon­Dieu­Me­rve­il­leux. Na­wet fran­cu­ski po­seł w Ro­sji, de Cam­pre­don, po­pie­rał ten ma­riaż: w swo­ich li­stach, które prze­cho­dziły przez Tajny Urząd Śled­czy, opi­sy­wał mnie jako „naj­pięk­niej­szą księż­niczkę chrze­ści­jań­stwa”, ma­jącą w so­bie „cie­pło, które spra­wiło, że car po­ślu­bił jej matkę” – był to dla mnie dość za­sta­na­wia­jący kom­ple­ment.
Po­ważną zwy­kle twarz Anuszki roz­ja­śnił uśmiech.
– Brak wie­ści to do­bre wie­ści. Osta­tecz­nie piękna księż­niczka za­wsze do­staje swo­jego ry­ce­rza w lśnią­cej zbroi.
By­łam wdzięczna za te słowa po­cie­chy. Co ja po­cznę bez niej, kiedy już wy­jadę do Fran­cji?
– W two­ich książ­kach tak. Ale czy tak się dzieje na­prawdę?
– Na pewno w to nie wąt­pisz. Wszystko układa się po two­jej my­śli, Li­zeńko. W nie­mal ma­giczny spo­sób. Prze­cież wiesz. A ja umiem czy­tać ci w my­ślach.
– Ach. To o czym w tej chwili my­ślę?
– Za­sta­na­wiasz się, czy wiel­kie mie­chy ko­wala Gri­szy na­dal są w stajni. Te, któ­rych uży­wa­ły­śmy jako huś­tawki.
Unio­słam ręce.
– Tra­fi­łaś. Ale sama nie dam rady się na nich po­huś­tać.
– Chcesz na­ra­zić na nie­bez­pie­czeń­stwo moją nie­śmier­telną du­szę?
– Tak, ja grzesz­nica. – Za­chi­cho­ta­łam i pstryk­nę­łam pal­cami na jej po­ko­jówkę. – Za­bierz książki ca­równy Anuszki do na­szych kom­nat. Naj­now­sza po­wieść mi­ło­sna z Włoch musi po­cze­kać. Naj­pierw trzeba po­huś­tać się na mie­chach.
– Ze­psuje mi się fry­zura – jęk­nęła Anuszka.
Się­gnę­łam, by zmierz­wić jej ciemne pro­ste włosy, które sple­ciono w war­ko­cze i owi­nięto jak ob­wa­rzanki koło uszu.
– I już. Nie masz się czym mar­twić. Za­ła­twione.
Uca­ło­wa­łam ją w po­li­czek i po­cią­gnę­łam za sobą.
Mi­nę­ły­śmy ol­brzymi wa­rzyw­nik, po­ło­żony mię­dzy kuch­nią i staj­niami. Ce­bula, por, rzepa, bu­raki i ka­pu­sta ro­sły po­śród gę­stego dy­wanu chwa­stów, który świad­czył o dłu­gich okre­sach nie­dbal­stwa: ko­ni­czyna i sto­krotki kwi­tły wszę­dzie, a psz­czoły pra­co­wi­cie ko­rzy­stały z co­raz dłuż­szych dni, zbie­ra­jąc py­łek do pysz­nego miodu z Ko­ło­mien­skiego, który uwiel­bia­łam do­da­wać do ka­szy. Wcią­ga­łam głę­boko do płuc świeże po­wie­trze. Kiedy wio­sna przy­cho­dzi do Sankt Pe­ters­burga, Newa wy­stę­puje z brze­gów i na­wet pach­nące kwie­cie ro­ślin, które oj­ciec spro­wa­dzał z da­le­kich stron, od Fran­cji po Per­sję, nie jest w sta­nie stłu­mić błot­ni­stego odoru, roz­ta­cza­ją­cego się, gdy wody rzeki się co­fają. Mie­sza się on z za­pa­chem gni­ją­cych resz­tek z tar­gów i za­krze­płej krwi na sza­fo­tach, które sta­wiano zwy­cza­jowo na naj­ru­chliw­szych pla­cach i skrzy­żo­wa­niach jako ostrze­że­nie dla ro­syj­skiego ludu.
– Co to? – za­py­ta­łam, za­trzy­mu­jąc się przy wiel­kim ka­mie­niu tuż pod drzwiami kuchni.
Przy tyl­nym wej­ściu do pa­łacu ku­charka od­bie­rała do­stawy w ciągu dnia, na­to­miast nocą nie­któ­rzy ze słu­żą­cych sprze­da­wali skra­dzione z wnę­trza zdo­by­cze.
– Po­moc­nice ku­charki ostrzą so­bie tu­taj noże. Zo­bacz, cały ka­mień jest po­ry­so­wany – od­po­wie­działa Anuszka.
– Wiem – od­par­łam nie­cier­pli­wie. – Ale dla­czego leżą na nim ta­lerz z bli­nem i zsia­dłe mleko?
– Już je­steś znowu głodna? Po­ha­muj się tro­chę – zru­gała mnie.
Gruby blin ocie­kał mio­dem. Nic tylko po­sy­pać go orze­chami i byłby w sam raz po dłu­giej po­dróży!
– Sama po­win­naś coś zjeść, tyczko! – od­po­wie­dzia­łam i za­czę­ły­śmy się ze śmie­chem prze­py­chać.
– Tak, dziew­częta, po­ha­muj­cie się! To obiata. – Na progu kuchni po­ja­wiła się matka. Na jej bla­dych po mę­czą­cej po­dróży po­licz­kach za­go­ścił już de­li­katny ko­lor. Po­ru­szała się te­raz jak pro­sta ko­bieta, jakby na­dal była chłopką, która po­cho­dzi z ma­łej inf­lanc­kiej izby[8] i nie po­siada nic poza odzie­niem na grzbie­cie. – Nie wie­cie, że w le­sie przy Ko­ło­mien­skim mieszka Do­mo­wik?
– Do­mo­wik? – za­py­ta­łam, nie od­ry­wa­jąc wzroku od blina i przy­po­mi­na­jąc so­bie jedną z ba­jek opo­wia­da­nych przez Il­lin­czaję. – Duch lasu?
– Tak. Serce mu pęka, gdy ści­nane są drzewa. Po­my­śl­cie, ile ich ścięto, żeby car Aleksy mógł wy­bu­do­wać ten pa­łac. Il­lin­czaja chce prze­bła­gać Do­mo­wika – od­po­wie­działa matka.
Uśmie­chała się na myśl o wie­rze pia­stunki w stare po­da­nia i le­gendy. Ten wi­dok po­pra­wił mi hu­mor. Matka na pewno tu­taj wy­do­brzeje i może bę­dzie mo­gła uro­dzić ko­lej­nego syna po­mimo po­nu­rej prze­po­wiedni me­dyka.
– To prawda! Sza­nuję wszyst­kie du­chy! – Za matką sta­nęła Il­lin­czaja. – Ko­ło­mien­skoje to stara zie­mia, więc jest ich pełna.
Ura­do­wa­łam się na jej wi­dok. Choć mi­nęły lata, od­kąd się ostat­nio wi­dzia­ły­śmy, a ja i Anuszka zmie­ni­ły­śmy się z ma­łych dziew­czy­nek w młode ko­biety, na­sza pia­stunka wy­glą­dała tak samo. Jej po­kryta czer­wo­nymi żył­kami, sze­roka twarz była za­ru­mie­niona; chyba za­dy­szała się po po­ko­na­niu kilku schod­ków. Jej strój bez­czel­nie prze­czył pra­wom wpro­wa­dzo­nym przez na­szego ojca. Na­ka­zał wszyst­kim Ro­sja­nom, by ubie­rali się zgod­nie z za­chod­nią modą, na­wet je­śli ta­kie odzie­nie było cia­sne i nie­wy­godne, a ta­nie i cien­kie tka­niny nie nada­wały się na na­szą po­godę. Il­lin­czaja miała na so­bie lnianą ko­szulę z dłu­gimi rę­ka­wami i tra­dy­cyjną sze­roką, ocie­planą tu­nikę, sa­ra­fan, którą zdo­bił skom­pli­ko­wany ro­ślinny haft. Te wzory były w Ro­sji ni­czym se­kretne ję­zyki. Ko­biety z każ­dej ro­dziny miały swój wła­sny. Wy­peł­niały dłu­gie zi­mowe wie­czory, do­sko­na­ląc to piękne rze­mio­sło, przy cie­płym piecu i roz­mo­wach.
– Stara zie­mia pełna du­chów? – za­py­tała Anuszka, ru­mie­niąc się. – Och, pa­mię­tam twoje bajki o Ba­bie Ja­dze, która ma do­mek z ku­rzych ko­ści! Stoi na trzech nóż­kach i ob­raca się wraz ze słoń­cem. No i jest Le­szy, pa­skudny po­twór, który zwo­dzi lu­dzi swo­imi prze­po­wied­niami…
– To nie są bajki. – Il­lin­czaja zmarsz­czyła brwi.
– Stara zie­mia? Co za bzdury – ro­ze­śmiał się d’Aco­sta, który wy­chy­nął na­gle zza matki. Zwy­kle po­ja­wiał się i zni­kał znie­nacka. – Głu­pie prze­sądy, wy­my­ślone po to, żeby drę­czyć chło­pów i wy­ci­skać z nich ostat­nie ko­piejki. – Uniósł gę­ste brwi, pa­trząc na Il­lin­czaję i brzę­cząc mo­ne­tami w kie­szeni, ni­czym niedź­wied­nik zbie­ra­jący za­kłady na wio­sen­nym jar­marku.
– Ci­cho bądź, kra­snalu – ofuk­nęła go Il­lin­czaja. – Mu­szę god­nie po­wi­tać ca­równy!
Po­kło­niła się przed nami głę­boko, uca­ło­wała nam palce i przy­ło­żyła so­bie do czoła na­sze dło­nie, mam­ro­cząc bło­go­sła­wień­stwa. Fal­ba­nia­sty cze­pek okry­wa­jący jej po­si­wiałe ja­sne włosy mu­snął mi nad­gar­stek. Wstała i uśmiech­nęła się sze­roko, uka­zu­jąc tu­zin po­zo­sta­łych jej jesz­cze zę­bów.
– Anuszko Pio­trowna i Elż­bieto Pio­trowna, wi­taj­cie z po­wro­tem w Ko­ło­mien­skim. Przy­by­wa­cie z naj­smut­niej­szego z po­wo­dów – niech Bóg zli­tuje się nad du­szyczką ko­lej­nego z wa­szych braci – lecz ten dom i my wszy­scy wi­tamy was z mi­ło­ścią i wier­no­ścią.
Wy­mie­ni­ły­śmy z Anuszką szyb­kie spoj­rze­nie: zwy­kle nikt nie śmiał wspo­mi­nać o nie­szczę­ściu na­szej matki, która po­cho­wała już sze­ściu sy­nów, nie­któ­rych od razu po na­ro­dzi­nach, in­nych po za­le­d­wie kilku la­tach ży­cia. Za Il­lin­czają prze­ma­wiały jed­nak jej wie­lo­let­nia wierna służba i brak ja­kiej­kol­wiek zło­śli­wo­ści, więc ru­szy­ły­śmy, by ją przy­tu­lić.
Kla­snęła w sę­kate dło­nie i roz­ło­żyła sze­roko ra­miona, wo­ła­jąc:
– Na­resz­cie! W dniu, w któ­rym opu­ści­ły­ście Ko­ło­mien­skoje, by do­ro­snąć i stać się waż­nymi oso­bami, za­bra­ły­ście ze sobą moją du­szę. Och, chyba pęknę z ra­do­ści! – Ści­snęła nas mocno jak w ima­dle i mu­sia­ły­śmy się ze śmie­chem uwal­niać z jej ob­jęć. Tak samo było, gdy jako ma­lut­kie dziew­czynki mia­ły­śmy cza­sem dość jej czu­ło­ści. Il­lin­czaja ocie­rała swoje wą­skie, ja­sno­nie­bie­skie oczy, z któ­rych le­ciały łzy. Jak wielu Ro­sjan fiń­skiego po­cho­dze­nia, miała nie­zwy­kle ja­sną cerę. – Jakże uro­sły­ście i wy­pięk­niały! Moje oczy mo­głyby was nie roz­po­znać, ale serce po­zna za­wsze. Mam na­dzieję, że nie­długo będę wam szy­ko­wać we­selne uczty.
– Och, oby to były pro­ro­cze słowa – po­wie­działa Anuszka, nie­śmiało zer­ka­jąc na matkę, która uśmiech­nęła się za­gad­kowo i od­parła:
– Kto wie, co przy­szłość trzyma w za­na­drzu dla mo­ich ma­łych szczę­ściar.
Nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać łez na­pły­wa­ją­cych mi do oczu.
Matka zwró­ciła się do mnie za­sko­czona:
– O co cho­dzi, Li­zeńko?
Anuszka ob­jęła mnie za ra­miona w peł­nym zro­zu­mie­nia mil­cze­niu.
– Tak się cie­szę, że je­ste­śmy wszyst­kie ra­zem. I wiem, że znowu bę­dzie do­brze! – za­wo­ła­łam, za­nim za­czę­łam szlo­chać i je tu­lić.
Anuszka i ja, ca­równy Wszech­rusi, na­sza matka ca­ryca i ku­charka Il­lin­czaja obej­mo­wa­ły­śmy się mocno, a d’Aco­sta opadł na wielki ka­mień z bli­nem i pła­kał gło­śno na mo­dłę po­łu­dniow­ców, ję­cząc, za­le­wa­jąc się łzami, smar­ka­jąc i krzy­wiąc swą małą bła­zeń­ską bu­zię.
Ma­gia sta­rej ziemi Ko­ło­mien­skiego już roz­to­czyła wo­kół nas urok swo­body i pro­stoty, łą­cząc ty­sią­cem nici ze swo­jego kro­sna, uświę­co­nych na­szym wspól­nym smut­kiem i cier­pie­niem. Na­sze łzy nie były ni­czym in­nym jak ofiarą za po­kój i przy­jaźń, po­dob­nie jak obiata na ka­mie­niu do ostrze­nia noży. Matka miała ra­cję: mia­ły­śmy szczę­ście, że tu wró­ci­ły­śmy. Bo jak czę­sto zda­rza się w ży­ciu, aby blin z mio­dem i zsia­dłe mleko zdo­łały prze­bła­gać złe du­chy?

 
Wesprzyj nas