Mocna powieść o trudnościach bycia kobietą w świecie mężczyzn.


Monza, marzec 1936 roku. Na brzegu rzeki Lambro dwie młode dziewczyny, na wpół ubrane i mocno zdenerwowane, próbują ukryć zwłoki mężczyzny. Jak i dlaczego znalazły się w tym miejscu?

Dwunastoletnia Francesca, pochodząca z mieszczańskiej rodziny, każdego dnia obserwuje z mostu dziewczynę z bosymi stopami i podrapanymi, ubłoconymi nogami, bawiącą się z chłopcami w rzece. Marzy, by się z nią zaprzyjaźnić, mimo że wszyscy w mieście uważają Maddalenę za Wiedźmę, czyli tę, która sprowadza nieszczęścia.

Jej determinacja, postawa kogoś, kto niczego się nie boi, fascynuje Francescę. Wkrótce los połączy ich drogi, a dziewczyny odkryją moc przyjaźni, która pomaga przeciwstawić się niesprawiedliwości.

Dzięki Maddalenie Francesca odkrywa wagę nieposłuszeństwa, a także to, co oznacza bycie kobietą w czasach, gdy jedyny liczący się głos należy do mężczyzn. W obliczu przemocy i hipokryzji Francesca uczy się, jak sprawić, by jej własny głos stał się słyszalny.

***

Beatrice Salvioni to absolutne literackie objawienie. Przypomina takie autorki jak Elena Ferrante czy Joyce Carol Oates.
María Fasce

Beatrice Salvioni
Wiedźma
Przekład: Joanna Kluza
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 12 lipca 2023
 
 


Prolog

Nie mów nikomu

Trudno zdjąć z siebie ciało nieboszczyka.
Odkryłam to, mając dwanaście lat, gdy z nosa i ust leciała mi krew, a majtki owijały się wokół kostki.
Ostre niczym paznokcie kamyki na brzegu Lambra wbijały mi się w kark i gołe pośladki, plecy tonęły w błocie. Jego kościste i jeszcze ciepłe zwłoki leżały na moim brzuchu. Miał błyszczące i puste oczy, po brodzie spływała mu biała ślina, z otwartych ust wydobywał się brzydki zapach. Zanim upadł, spojrzał na mnie ze strachem i ściągniętą twarzą, z ręką wsadzoną w majtki, a jego rozszerzone czarne źrenice zdawały się rozpuszczać i ściekać po policzkach.
Runął do przodu, kolanami wciąż przyciskając mi rozwarte uda. Już się nie ruszał.
– Chciałam tylko, żeby przestał – powiedziała Maddalena. Dotykała głowy w miejscu, gdzie krew i błoto zakrzepły, sklejając włosy. – Musiałam to zrobić. – Podeszła bliżej. Lekka sukienka oblepiła jej mokrą skórę, podkreślając chudość i nerwowość. – Idę – dodała. – Nie ruszaj się.
Tylko że mnie nie udało się drgnąć: moje ciało zamieniło się w coś zapomnianego i odległego, jak ząb, który wypadł. Na wargach i na języku czułam jedynie smak krwi i z trudem oddychałam.
Maddalena osunęła się na kolana, kamienie zachrzęściły pod jej gołymi nogami. Miała przemoczone skarpetki i brakowało jej jednego buta. Naparła na jego tors obiema rękami, pchała łokciami, następnie czołem. Dwoiła się i troiła, lecz nie zdołała go przesunąć.
Po śmierci wszystko jest cięższe, jak choćby tamten upaprany ziemią kot na podwórku Noègo, z brejowatymi flakami, któremu muchy wyżerały pysk i oczy. Zakopałyśmy go razem w zagrodzie dla gęsi.
– Sama nie dam rady – oświadczyła Maddalena. Z oblepiających jej twarz włosów kapało na kamienie. – Musisz mi pomóc.
Jej głos coraz mocniej chlupał mi w głowie. Z trudem wysunęłam spod martwego ciała najpierw jedną rękę, potem drugą. Przytknęłam dłonie do jego klatki piersiowej i pchnęłam. Nad nami widniały łuk mostu i skrawek zasnutego nieba, pod nami były mokre i śliskie kamyki. Wokół rozbrzmiewał szum rzeki.
– Musisz popchnąć raz a dobrze.
Zrobiłam, jak kazała.
Zaczerpując powietrza, wdychałam mdlący i słodki zapach wody kolońskiej mężczyzny.
Maddalena popatrzyła na mnie i rzekła:
– Teraz.
Naparłyśmy razem, wygięłam się z okrzykiem i nagle się oderwał. Opadł na plecy obok mnie z wytrzeszczonymi oczami, rozdziawionymi ustami i opuszczonymi spodniami. Klamra od paska zadźwięczała o kamienie.
Ledwie uwolniłam się od ciężaru, przeturlałam się na bok, wyplułam na kamyki czerwoną ślinę, potarłam palcami wargi i nozdrza, żeby pozbyć się jego smrodu. Na chwilę mnie zatchnęło, po czym skuliłam nogi i spróbowałam nabrać powietrza. Guma pękła mi w majtkach, materiał się podarł przedziurawiony obcasem. Wierzgnęłam ze złością, żeby je zdjąć, i zakryłam się spódnicą, która zadarła się nad pępkiem. Cały brzuch miałam zimny i obolały.
Maddalena wstała i strzepnęła błoto z ud.
– W porządku? – zapytała.
Przygryzłam wargę i przytaknęłam. W gardle czułam kulę gotową zaraz pęknąć. Nie rozpłakałam się jednak. To ona mnie tego nauczyła. Tylko głupcy płaczą.
Maddalena odgarnęła włosy oblepiające czoło. Miała małe oczy, które spoglądały twardo. Wskazując ciało, oznajmiła:
– Nie damy rady go przenieść. – Oblizała krew, która zebrała jej się pod nosem. – Musimy go ukryć tutaj.
Wstałam i podeszłam do niej. Nie mogłam się utrzymać na nogach, ślizgałam się na skórzanych podeszwach. Uczepiłam się jej, zaciskając palce wokół nadgarstka. Zapach rzeki przyćmiewał wszystko. Maddalena dygotała, lecz nie ze strachu. Maddalena nie bała się niczego. Ani należącego do pana Tresoldiego psa, który miał spuchnięte dziąsła i toczył pianę, ani nogi diabła, która w opowiadanej przez starszych historii wyłania się z komina. Ani nawet krwi czy wojny.
Drżała, ponieważ całkiem przemokła, gdy złapał ją za włosy i zawlókł do rzeki, chociaż ona wierzgała i krzyczała. Aby ją uciszyć, zanurzył jej głowę pod wodę, ciągle śpiewając ochrypłym głosem, jak te w radiu: Parlami d’amore Mariú. Tutta la mia vita sei tu1.
– Musimy znaleźć jakieś gałęzie – oznajmiła Maddalena. – Mocne gałęzie. – Nie przestawała się jednak wpatrywać w tę nieruchomą postać, składającą się na przemian z wypukłości i wklęsłości, która dopiero co ścisnęła mnie za nadgarstki i wepchnęła mi język do buzi; miałam wrażenie, że nadal czuję go w ustach, a na skórze jego palce i oddech.
Chciałam tylko zasnąć. Tutaj, pośród kamieni i szumu wody, lecz Maddalena dotknęła mojego ramienia i powiedziała:
– Lepiej się stąd zwijać.
Sturlałyśmy ciało z brzegu, zaciągnęłyśmy pod jeden z filarów mostu i oparłyśmy je zwinięte w kłębek o ociekający wodą mur. Miał ręce nienaturalnie wygięte w łokciach, sztywne palce i otwarte usta. Nic w jego twarzy nie przypominało dawnego eleganckiego i bezczelnego chłopaka w długich spodniach zaprasowanych w kant, ze znaczkiem z pękiem rózg liktorskich na tle trójkolorowej flagi, który zaczesywał włosy szylkretowym grzebieniem i powtarzał ze śmiechem: „Jesteście nikim”.
Pozbierałyśmy gałęzie, które w czasie powodzi rzeka wbijała w piach pomiędzy gniazdami dzikich kaczek i kanałami ściekowymi, po czym ułożyłyśmy je na do połowy zatopionych zwłokach. Zrobiłyśmy stos z kamieni i korzeni, żeby prąd nie porwał ich nawet podczas powodzi.
– Musimy zamknąć mu oczy – powiedziała Maddalena, upuszczając ostatni kamień wielki jak pięść. – Tak się postępuje ze zmarłymi. Sama widziałam.
– Nie chcę go dotykać.
– W porządku. Ja to zrobię. – Przytknęła dłoń do pobielałej twarzy, następnie kciukiem i środkowym palcem opuściła mu powieki.
Z zamkniętymi oczami i otwartą buzią, całkowicie przykryty gałęziami i kamykami, wyglądał jak ktoś, komu w nocy nagle śni się koszmar, ale nie jest w stanie się obudzić.
Wyżęłyśmy spódnice i pończochy. Maddalena zdjęła but, który jeszcze miała na nodze, i wsadziła do kieszeni. Ja zrobiłam to samo z majtkami: ubabraną w błocie podartą szmatą, którą podniosłam z ziemi.
– Ale teraz muszę już iść – oświadczyła.
– A kiedy się zobaczymy?
– Niedługo.
W drodze powrotnej do domu w mokrych pończochach, które ocierały się z piskiem o wyściółkę butów, rozmyślałam o czasach, kiedy nic się jeszcze nie zaczęło. Zaledwie przed rokiem miałam suchą i niewygniecioną spódnicę, przyciskałam brzuch do balustrady mostu Lwów, patrząc na Maddalenę w oddali, jedyne zaś, co o niej wiedziałam, to że sprowadza nieszczęście. Nie zdążyłam się jeszcze nauczyć, że wystarczy jedno jej słowo, by zdecydować, czy człowiek zasłużył na ratunek, czy na śmierć, na to, by wrócić do domu w przemoczonych butach, czy na to, by na zawsze zasnąć w rzece z twarzą w wodzie.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Tam, gdzie zaczyna się i kończy świat

1.

Mówili o niej Wiedźma i nikt jej nie lubił.
Wypowiedzenie jej imienia przynosiło pecha. To była czarownica, jedna z tych, co to sprawiają, że człowiek czuje na plecach oddech śmierci. Miała w sobie diabła i nie wolno mi było z nią rozmawiać.
Przyglądałam jej się z daleka w każdą niedzielę, kiedy mama wkładała mi buty, które obcierały pięty, zmechacone pończochy i odświętną sukienkę, na którą musiałam uważać, żeby jej nie pobrudzić. Po plecach spływał mi pot, a uda miałam czerwone od szorstkiej wełny.
Wiedźma była na dole, nad Lambrem, w męskim towarzystwie: dwóch chłopców, których znałam wyłącznie z imienia i nazwiska. Jeden to był Filippo Colombo, który miał rączki i nóżki chude jak patyczki, a drugi Matteo Fossati, którego ramiona i tors przypominały lśniące od tłuszczu ćwiartki wołu na targu przy via San Francesco. Obaj mieli krótkie spodnie, podrapane kolana, a dla niej, choć niższa i na dodatek dziewczyna, byli gotowi na wszystko, nawet dostać serię w brzuch, jak żołnierze, co idą na wojnę, a potem oznajmić Panu Bogu: „Umarłem szczęśliwy”.
Spódnicę, na której od słońca i brudu nie było widać koloru, ścisnęła w talii męskim paskiem, bose stopy mocno oparła o nagrzane skały.
Nogi to coś, czego dziewczynie nigdy nie wolno pokazywać. Na jej gołych nogach widniały smugi błota, które oblepiło łydki i uda.
Miała strupy, które wyglądały jak nieleczone rany u psów. Śmiała się, ściskając rybę, która próbowała wyśliznąć jej się z rąk.
Chłopcy klaskali i taplali się w rzece, rozchlapując wszędzie wokół ciemną wodę, ja zaś przyglądałam im się z góry, gdy podążaliśmy na mszę o jedenastej, która zdaniem mamy była dla „państwa”.
Tata szedł przodem, nie zwracając na nas uwagi. Maszerował szybkim krokiem w kapeluszu, który ledwie osłaniał mu kark, z dłońmi splecionymi za plecami.
Matka szarpała mnie, mówiąc:
– Spóźnimy się. – Wskazując poza balustradę mostu, powtarzała: – Wstrętni smarkacze.
Natomiast ojciec się nie odzywał. Nie znosił połajanek, jednak ja i mama – a ona tym bardziej – wiedziałyśmy, że gdybyśmy zostały w tyle dalej niż rzut kamieniem i z naszej winy dotarlibyśmy na mszę spóźnieni, ta niedziela byłaby pełna milczenia, trzaśnięć drzwiami i zgrzytania zębów o ustnik fajki zza „Domenica del Corriere”.
Musiałam na siłę oderwać wzrok od dzieciaków tam na dole, nad rzeką, dzieciaków, do których nie należałam, lecz które zawsze szpiegowałam.
Jednak tamtego poranka po raz pierwszy Wiedźma wpatrywała się we mnie swymi błyszczącymi czarnymi oczami. A potem się uśmiechnęła.
Zabrakło mi tchu, zacisnęłam powieki i czmychnęłam do ojca, na ulicę wiodącą do katedry. Stanęłam obok niego, a on nawet tego nie zauważył. Z powodu przejeżdżających z rzadka samochodów musieliśmy przywierać plecami do okien wystawowych pasmanterii i cukierni, z której dolatywała gorąca woń wanilii. Szyld głosił: „Taca ciastek za pięć lirów”.
Właśnie mijał nas czarny fiat balilla Roberta Colombo, który pracował w magistracie i, jak mawiał ojciec tonem od spraw poważnych, „znał bardzo wysoko postawionych ludzi”. Pan Colombo miał dwóch synów, którym pani Colombo kazała się czesać z przedziałkiem na środku, i nosił czarne oficerki. Kiedy staruchy z kościoła naskarżyły mu, że jego młodszy syn przez całe dnie moczy nogi w rzece w towarzystwie Wiedźmy, podobno wmusił w niego caluteńką butelkę oleju rycynowego i zlał mu tyłek pasem do czerwoności.
Przez kilka niedziel śledziłam z mostu samych Mattea i Wiedźmę: Filippo siedział w kościele na ławce razem z ojcem, na odległość ramienia, w koszuli zapiętej pod szyją i w wyczyszczonych mokasynach. To mnie po cichu uszczęśliwiło. Po czym pewnego dnia Filippo znów powrócił do babrania się w błocie, a jego rodzice i brat zaczęli się szerzej rozsiadać na mszy, aby zamaskować puste miejsce.
Pan Colombo prowadził swoje zawsze lśniące auto, którego maska wyglądała jak pysk rekina o wyjątkowo ostrych zębach. Parkował je na placu przed katedrą i czym prędzej wchodził do środka, tak jakby od chodzenia miały mu się zedrzeć buty.
Ojciec ściągnął usta, jakby miał drobinki tytoniu między zębami.
– To nas zgubi. Te potwory doprowadzą nas do zguby. – Niczego nie nienawidził bardziej od samochodów. – Ludzie chcą pędzić – powtarzał – właśnie dlatego nikt już nie nosi kapelusza.
Mimo to, mijając pana Colombo, witał się uprzejmie i dotykał ronda swojej fedory z szarego filcu.
Gdy przekroczyliśmy progi kościoła, upał, który nastał dwa tygodnie przed nadejściem lata, zniknął. Pozostał jedynie brudny odór kadzidła, który uderzał do mózgu i opadał aż do stóp; było to wrażenie przypominające strach przed ciemnością. Mama trzymała mnie za rękę, a ja stąpałam wyłącznie po płytach białego marmuru, bo Jezus z brązu i złota w głębi ołtarza nie przestawał mi się przyglądać, a gdybym przez pomyłkę nadepnęła na czarny marmur, poszłabym do piekła.
W środkowej nawie rozbrzmiewały wypowiadane szeptem modlitwy i oślinione mlaskanie modlących się, zgarbionych staruch okutanych chustkami, które zakrywały im uszy.
Siedziały zawsze w przednich rzędach i człowiek musiał być cicho przez cały czas, z wyjątkiem momentów, kiedy powtarzał psalmy, mówił „Amen” i „Moja wina, moja bardzo wielka wina”. Ksiądz opowiadał o grzechach, które prowadzą do piekła, ja zaś rozmyślałam o srebrnobrzuchych rybach, o dzieciakach brodzących w Lambrze i o spojrzeniu Wiedźmy.
Mama odmawiała Pater noster z twarzą w dłoniach, położywszy opuszki palców na powiekach. Ja wpatrywałam się uważnie w gwóźdź wystający z drewnianego klęcznika. Kiedy ksiądz podniósł Ciało Chrystusa, opadłam do przodu, jak to robią staruchy.
Wymacałam nogą gwóźdź i runęłam na niego całym ciężarem. Splotłam palce i wepchnęłam do ust, ścisnęłam kłykcie zębami, mocno tarłam kolanem i odmawiałam Gloria. Szorowałam z zapałem, aż poczułam w karku przeszywający ból, niczym gładkie rozżarzone ostrze.
Ja też chciałam mieć podrapane kolana, jak dzieciaki znad rzeki. Ja też chciałam poczuć, jak woda przepływa mi między palcami u stóp, i pokazywać smugi błota na nogach. Chciałam, żeby plaskali dla mnie dłońmi i stopami o wodę.

2.

Wiedźma szła ulicami centrum miasta z podniesioną głową, szurając zniszczonymi sandałami o bruk, otoczona dwoma wyższymi chłopakami. Mijane kobiety mamrotały „Uchowaj nas, Boże”, gorączkowo robiąc znak krzyża, mężczyźni zaś spluwali na ziemię. Wówczas dziewczyna wybuchała głośnym śmiechem i pokazywała język, po czym się kłaniała, tak jakby była wdzięczna za te obelgi.
Dzięki kruczoczarnym włosom, obciętym krzywo, jakby ktoś użył garnka i noża do mięsa, a także ciemnym, błyszczącym kocim oczom oraz smukłym i zwinnym jak u kota nogom wydawała mi się najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałam.
Po raz pierwszy odezwała się do mnie cztery dni po tamtej niedzieli, kiedy to nasze spojrzenia poszybowały ku sobie ponad balustradą mostu.
Był 6 czerwca 1935 roku, Dzień Świętego Gerarda. Plac przed przed kościołem, arkady krużganka i balkony przystrojono transparentami i girlandami, kłębił się tam tłum, jakby to była Wielkanoc. Uczestnicy procesji pozdrawiali ciało świętego, robili znak krzyża i całowali palce, po czym dotykali relikwiarza, w którym znajdował się odziany w złoto szkielet, następnie odwracali się w stronę zalanego słońcem placu, by zaczerpnąć powietrza.
Dzwony jęczały, chmury pęczniały od gorąca. W podcieniach i na dziedzińcu, pod osłoną morw obwoźni handlarze sprzedawali cukierki i blaszane zabawki przy strzelnicy. Właściciel sklepu warzywnego, pan Tresoldi, splótł ręce na piersiach i czekał na klientów przed kramem z czereśniami. Miał chytrą minę i pachniał stęchłymi ręcznikami. Oparł potężne dłonie na ladzie i krzyczał: „Czereśnie, czereśnie, po trzy liry za tutkę”. Jego syn Noè, który nosił na twarzy ślady po ojcowskich wybuchach gniewu, ustawiał pod kolumnami drewniane skrzynki. Noè miał podwinięte rękawy koszuli jak dorosły mężczyzna, chociaż był ode mnie starszy tylko o trzy lata i nie dali mu ukończyć szkoły. Podobno pan Tresoldi od zawsze nienawidził tego dzieciaka. Świadczyło o tym imię, które dla niego wybrał. Noè przyszedł na świat równocześnie z powodzią, w listopadzie, kiedy wylało Lambro. Rzeka wystąpiła z brzegów, powywracała mosty i zatopiła piwnice. Przy porodzie matka straciła całą krew i uratował się tylko on, podobnie jak Noe, który zabrał na arkę wyłącznie zwierzęta, nie dbając o inne istoty ludzkie, pozostawione przez Pana na pastwę potopu.
W Dzień Świętego Gerarda panował nieprzyzwoity skwar, ten rodzaj skwaru, co to w dni świąteczne dzieli miejscowe kobiety na dwa starannie się nawzajem unikające obozy: na te, które mogły sobie pozwolić na białe rękawiczki i lekką jedwabną sukienkę w groszki za kolano, i te, które bez względu na porę roku przywdziewały ten sam jesienny strój na śluby i komunie. Były też pokojówki w fartuszkach, z torbami na zakupy przewieszonymi przez ręce, lecz przemykały szybkim krokiem drugą stroną ulicy, zerkając ukradkiem na stragany i ściskając w dłoniach listy sprawunków.
Matka trzymała mnie za rękę. Miała sztywny, różowy słomkowy kapelusik ze wstążką, która opadała jej na policzek. Kupiła w pasmanterii czereśnie z papier mâché, wplotła je w słomę i przymocowała drucikiem. Spodziewała się zawiści ze strony innych kobiet, zwłaszcza tych, które wałęsały się bez nakrycia głowy i mogły jedynie patrzeć, bo tutka czereśni na straganie kosztowała zbyt dużo.
Matce nie wystarczało, że oglądają się za nią żony robotników, uśmiechała się także do ich mężów. Ojciec stał przed strzelnicą z marynarką na ramionach. Obok niego, z wycelowaną blaszaną strzelbą, stał pan Colombo, którego każdy pozdrawiał wyciągniętą ręką z wyprostowanymi palcami. Tata zdjął kapelusz i miętosił go w dłoniach, tymczasem pan Colombo szykował się do trafienia metalowych figurek korkowymi pociskami, jakby strzelał na prawdziwej wojnie, a nie dla zabawy. Miał czarną koszulę i mnóstwo orderów na wysokości serca, co chwilę muskał kciukiem znaczek w kolorach flagi z pierwszymi literami nazwy Narodowej Partii Faszystowskiej, tak jakby chciał się upewnić, że się nie przekrzywił.
Niedaleko, przed straganem z ciastami, skąd dolatywała woń miodu i pączków, pan Fossati, w starym podkoszulku pożółkłym pod pachami, zatknął palce za pasek. Śmiał się, wskazując strzelnicę otoczoną przez mężczyzn, którym policzki zdążyły już poczerwienieć od wina. Ciągle powtarzał, że aby zdobyć te swoje ordery, Colombo przetrząsał szkatułki umrzyków i choć udaje, że dosłużył się ich w nie wiadomo jakich bitwach, są to co najwyżej trofea z sobotnich wyścigów albo cacka po dziadkach. Warte parę groszy. Mówił również, że Colombo to tylko smarkacz, który nie może się doczekać zabawy w wojnę, chociaż nigdy nie widział prawdziwego karabinu. Natomiast Colombo nieustannie powtarzał, że Fossati to gość, który nie ma pojęcia, jak wykorzystać czas pokoju, bo potrafi tylko opijać się lambruskiem w gospodzie Świętego Gerarda, a potem rzygać za młynami. Wszyscy o tym wiedzieli, nawet dzieci, ponieważ to, co działo się w innych rodzinach, było tematem rozmów przy niedzielnym obiedzie, kiedy to spraszano przyjaciół, a my musieliśmy siedzieć przy stole aż do samego końca, jak na „dobrze wychowanych” przystało.
– Kupisz mi czereśni? – Pociągnęłam matkę za rękę w kierunku straganu pana Tresoldiego.
– Doskonale wiesz, co powiedział ojciec.
 O j c i e c.  Kiedy człowiek robił coś, co jej nie pasowało albo sprawiało przykrość, to zawsze była wina kogoś innego. „Ojciec mówi, że w tym roku nie jedziemy na letnisko” albo „Ojciec chce, żebyśmy zatrzymali tylko jedną pokojówkę”. Kiedy chcieli mnie ukarać, ja też stawałam się tylko „córką”, jak niechciany prezent, który należy schować na dnie szafy, żeby potem o nim zapomnieć.
– Mogę chociaż popatrzeć?
– Na czereśnie? Dobrze. – Matka puściła moją dłoń. – Ale bądź grzeczna. Niczego nie dotykaj.
Poprawiła starannie uczesane, naszpikowane grzebykami włosy pod kapeluszem i ruszyła w stronę strzelnicy. Dołączyła do ojca i pana Colombo, który podniósł zabawkową strzelbę i powiedział:
– Czy mam coś ustrzelić dla pani, pani Strada?
Stuliłam palce u stóp w ciasnych butach i zacisnęłam pięści. Matka roześmiała się, zakrywając usta. Pan Colombo musnął jej talię, niby niechcący. Gładził palcami jej łokieć; obejrzał się na mnie. Marszczył brwi jak Mussolini na portrecie w klasie. I się uśmiechał. Poczułam jego wzrok na sobie i aż cała zesztywniałam. Uciekłam biegiem, z gardłem ściśniętym ze wstydu.
Przystanęłam kilka metrów od straganu pana Tresoldiego; kusiły mnie tutki pełne błyszczących czarnych czereśni, trzymałam się jednak z daleka, bo się go bałam. Pozostałam w cieniu kościelnego dachu, z dłońmi splecionymi za plecami, mając w głowie słowa matki: niczego nie dotykaj.
– Co robisz? Gapisz się na czereśnie? – Aż podskoczyłam, słysząc z tyłu czyjś ochrypły głos.
Za mną stała Wiedźma. Opierała się o ścianę z odrapanym freskiem ukazującym Świętego Gerarda, w kieszeniach postrzępionej sukienki miała pełno kamieni i wpatrywała się we mnie.
Zabrakło mi tchu, a ziemia nagle omal nie usunęła się spod nóg. Nigdy dotąd nie znajdowałyśmy się tak blisko siebie.
Pachniała rzeką, miała białą szramę biegnącą od nosa po sam środek górnej wargi i czerwonawą, połyskującą plamę, która zajmowała cały policzek od skroni aż po brodę.
– Co? – Zorientowałam się zakłopotana, że mamroczę, jak wtedy, gdy byłam mała i musiałam recytować z pamięci alfabet, a potem zakonnice za karę biły mnie rózgą po palcach.
– Czereśnie – odparła – chcesz?
– Nie mogę. Nie mam pieniędzy.
– Nieprawda – stwierdziła, mierząc mnie z góry na dół, chociaż była o całą dłoń niższa. – Jesteś ubrana jak bogaczka. W dodatku twoje buty aż się świecą. – Wskazała ze śmiechem na moje stopy. Miała potężny śmiech i wcale się z nim nie kryła.
– I co z tego? – odcięłam się, starając się nie spuszczać głowy.
– To, że masz pieniądze na czereśnie.
– Wcale nie ja – odrzekłam. – Tata ma. Ale nie chce, żebym kupowała czereśnie.
– A dlaczego?
Spojrzałam na swoje buty.
– Nie chce i już.
– Dlaczego?
– A co cię to obchodzi?
– W takim razie weź sobie – wypaliła jednym tchem.
– Niby jak? Przecież powiedziałam, że nie mam pieniędzy.
– Weź sobie i kropka.
Mieliśmy w domu krucyfiks. Taki duży i ciemny, który stracił zapach drewna i teraz pachniał wyłącznie woskiem. Mama i tata trzymali go w sypialni, nad łóżkiem, razem ze srebrnymi kropielnicami i ślubnymi zdjęciami.
Gdy rodzice zostawiali otwarte drzwi, oczy drewnianego Chrystusa zaglądały do mojego pokoju, a wtedy nie byłam w stanie zasnąć.
„Jezus wciąż na ciebie patrzy” – mawiała matka, wymieniwszy po raz kolejny rzeczy, które przyzwoita panienka robi i których nie robi.
Ja zaś, kiedy przychodziły mi do głowy tak zwane przez nią „złe myśli”, jak podkradanie z miski pralinek bez pytania, a potem chowanie pozłotek do wazonu na komodzie, strojenie fochów, gdy powinnam iść spać, albo dotykanie się przed snem między nogami, tam, gdzie coś człowiekowi drży, wyobrażałam sobie smutne oczy drewnianego Jezusa i dawałam spokój, sparaliżowana przez strach i poczucie winy, które przenikało mnie aż do samych pięt. Miałam wrażenie, że jestem brudna i zła, bo drewniany Jezus potrafił zajrzeć do mojej głowy i zobaczyć wszystkie grzechy, nawet te, które trzymałam w tajemnicy.
Tamtego dnia, kiedy Wiedźma odezwała się do mnie po raz pierwszy i kazała wziąć czereśnie, odparłam:
– Nie wolno.
Świat składa się z zasad, których nie należy łamać. Składa się z wielkich i niebezpiecznych spraw dorosłych, z nieodwracalnych błędów, które mogą człowieka zabić albo wtrącić do więzienia. To przerażające, pełne zakazów miejsce, po którym powinno się poruszać ostrożnie i na paluszkach, uważając, żeby niczego nie dotykać. Szczególnie jeśli się jest kobietą.
Koścista dziewczynka wysunęła szczękę i oznajmiła:
– Spójrz. Spójrz tylko na mnie.
Ja zaś, chociaż tak mi było spieszno odejść, że aż mnie ściskało w żołądku, spełniłam polecenie. W końcu od zawsze ją obserwowałam. Tylko że teraz było inaczej: sama mnie o to poprosiła.
Wiedźma odwróciła się do mnie plecami i ruszyła przed siebie, aż wyłoniła się z cienia kościoła. Kruczoczarne włosy lśniły w słońcu, a ona podniosła rękę, tak jak w szkole, kiedy zna się odpowiedź. Ledwie ją opuściła, zza kolumny wynurzyli się Filippo Colombo z tą swoją gładko przylizaną jasną czupryną i Matteo Fossati, gruby i ciemnowłosy, w podkoszulku o zażółconych brzegach jak u ojca: chłopcy, którzy dla Wiedźmy chlapali się w wodzie. Podeszli do straganu pana Tresoldiego, następnie pokręcili się trochę, głośno rozmawiając i zwracając na siebie uwagę. Sklepikarz właśnie sztorcował swojego syna Noègo.
– Ladaco – wykrzykiwał – chyba śpisz na stojąco!
Tamten znosił to w milczeniu, nie przerywając układania pustych skrzynek.
Filippo i Matteo przystanęli przed ladą z czereśniami, pan Tresoldi zaś przerwał litanię przekleństw i popatrzył na nich z groźnym błyskiem w oczach jak dwie pestki otoczone miąższem.

 
Wesprzyj nas