Nowa powieść autora bestsellerowych Niespokojnych ludzi i Mężczyzny imieniem Ove. Historia o pierwszych miłościach, drugich szansach i ostatnich pożegnaniach.


Minęły dwa lata od wydarzeń, o których nikt nie chce myśleć. Wszyscy próbowali iść dalej, ale coś w tej części lasu to uniemożliwia. Straszliwa w skutkach wichura podsyca odwieczną rywalizację między Björnstad a sąsiednim miasteczkiem Hed. Rywalizację, która zawsze znajdowała ujście na lodowisku do hokeja.

Podczas gdy napięcie między społecznościami rośnie, na horyzoncie rysują się wielkie zmiany. Ktoś wróci do domu po długiej nieobecności. Ktoś zostanie pochowany. Ktoś się zakocha, ktoś spróbuje naprawić małżeństwo, a ktoś zrobi wszystko, by uratować swoje dzieci. Ktoś podda się nienawiści, ktoś będzie walczył, a ktoś chwyci za broń i ruszy w stronę lodowiska.

Pięknie uchwycona złożoność codziennego życia i refleksja o przyjaźni, lojalności, stracie i tożsamości. Ta pełna emocji powieść skłania do rozważenia, co to znaczy wygrać, co to znaczy przegrać i co to znaczy wybaczyć.

***

Na podstawie trylogii Fredrika Backmana o hokejowej społeczności Björnstad powstał serial HBO Miasto niedźwiedzia.

Backman po raz kolejny uchwycił istotę bycia człowiekiem… Ta mądra i poruszająca powieść sprawi, że będziesz równie głośno śmiać się i płakać.
„The Washington Post”

Dramatyczna powieść kontynuująca motywy z dwóch poprzednich książek. Piekielnie dobre zakończenie znakomitej serii.
Booklist

Björnstad było tłem dla najmroczniejszych dramatów ludzkiego serca, ale tu jest jeszcze więcej tajemnic, rywalizacji i uraz.
Bookpage

Wszystko, co wychodzi spod pióra Backmana charakteryzuje się wnikliwością i uczuciowością.
Amazon Book Review

Fredrik Backman
Zwycięzcy
Przekład: Anna Kicka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 6 września 2023
 
 

1
Opo­wie­ści

Wszy­scy, któ­rzy znali Ben­ja­mina Ovi­cha, a w szcze­gól­no­ści my, któ­rzy zna­li­śmy go na tyle do­brze, by na­zy­wać go Ben­jim, w głębi serca za­wsze wie­dzie­li­śmy, że nie było mu pi­sane szczę­śliwe za­koń­cze­nie.
Mimo to oczy­wi­ście na­dal ro­bi­li­śmy so­bie na­dzieje. Boże drogi, ja­kież my ro­bi­li­śmy so­bie na­dzieje. Na­iwne ma­rze­nia to ostatni ba­stion obronny mi­ło­ści, więc wciąż so­bie wma­wiamy, że żadne okropne tra­ge­die nie do­tkną aku­rat tych, któ­rych ko­chamy, i że to wła­śnie nasi bli­scy unikną złego. Ze względu na nich ma­rzymy o wiecz­nym ży­ciu, su­per­mo­cach i we­hi­kule czasu. Ro­bimy so­bie na­dzieje, Boże drogi, ja­kież my ro­bimy so­bie na­dzieje.
Prawdę mó­wiąc, bajki o chłop­cach ta­kich jak Benji pra­wie ni­gdy nie koń­czą się tak, że do­ży­wają oni sę­dzi­wego wieku. Nie są im pi­sane dłu­gie hi­sto­rie, to nie oni po­go­dzeni z lo­sem umie­rają w domu spo­koj­nej sta­ro­ści, z głową na mięk­kiej po­duszce.
Chłopcy tacy jak Benji umie­rają młodo. Tra­gicz­nie.

2
Bu­rze

„Nie kom­pli­kuj”. To pro­sta rada za­równo w ho­keju, jak i w ży­ciu. Nie kom­pli­kuj rze­czy bar­dziej, niż trzeba, nie myśl za wiele, naj­le­piej wcale. Po­winno to do­ty­czyć rów­nież tej hi­sto­rii, bo dzięki temu można by ją było opo­wie­dzieć o wiele szyb­ciej, trwa prze­cież nie­całe dwa ty­go­dnie, a ile może się wy­da­rzyć w tak krót­kim cza­sie w dwóch ho­ke­jo­wych mia­stecz­kach? Za­pewne nie za wiele.

 
Po pro­stu wszystko.

 
Naj­bar­dziej pro­ble­ma­tyczne tak w ho­keju, jak i w ży­ciu jest mia­no­wi­cie to, że nie­skom­pli­ko­wane chwile wy­stę­pują nie­zwy­kle rzadko. Wszystko inne to walka. Ta opo­wieść nie za­czyna się dzi­siaj, to­czy się już od dwóch lat, to wtedy Maya An­ders­son się stąd wy­pro­wa­dziła. Opu­ściła Björn­stad i w dro­dze na po­łu­dnie prze­je­chała przez Hed. Oba te le­śne mia­steczka leżą po są­siedzku, a jed­no­cze­śnie tak da­leko od wszyst­kiego in­nego, że była to nie­malże emi­gra­cja. Któ­re­goś dnia Maya za­śpiewa o tym, że lu­dzi do­ra­sta­ją­cych bli­sko dzi­czy nie­wiele dzieli od dzi­ko­ści w nich sa­mych. Bę­dzie to za­równo prze­sada, jak i nie­do­sza­co­wa­nie, pra­wie za­wsze mówi się o nas wła­śnie w taki spo­sób. Je­śli jed­nak za­wi­tasz w te strony i ja­kimś cu­dem za­wieje cię aż do baru Fu­tro, a na dzień do­bry nie do­sta­niesz w dziób za głu­pie py­ta­nie o wiek bar­manki albo o pla­ste­rek cy­tryny w drinku, to może sto­jąca za ba­rem Ra­mona wy­ja­śni ci coś waż­nego: „Tu­taj, w le­sie, lu­dzie są od sie­bie o wiele bar­dziej za­leżni niż w du­żych mia­stach. Tu trzy­mamy się ra­zem, czy tego chcemy, czy nie, tak mocno, że gdy je­den z nas zbyt gwał­tow­nie ob­raca się we śnie, to dru­giemu bra­kuje koł­dry w in­nej czę­ści gminy”.
Chcesz zro­zu­mieć to miej­sce? Naj­pierw mu­sisz więc zro­zu­mieć jego kon­tekst, jak wszystko i wszy­scy po­zo­stają ze sobą zwią­zani nie­wi­dzialną ni­cią re­la­cji, lo­jal­no­ści i zo­bo­wią­zań: hala lo­do­wi­ska i fa­bryka, dru­żyna ho­ke­jowa i po­li­tycy, miej­sce w ta­beli i pie­nią­dze, sport i moż­li­wo­ści pracy, przy­ja­ciele z dzie­ciń­stwa i ko­le­dzy z dru­żyny, są­sie­dzi, współ­pra­cow­nicy i ro­dziny. To wszystko trzyma lu­dzi ra­zem i po­zwala im prze­trwać, ale jed­no­cze­śnie zmu­sza do nik­czem­nych prze­stępstw prze­ciwko so­bie na­wza­jem. Ra­mona nie opo­wie ci wszyst­kiego, nikt tego nie zrobi, ale chcesz nas zro­zu­mieć? Tak na­prawdę? Mu­sisz się w ta­kim ra­zie do­wie­dzieć, jak się tu zna­leź­li­śmy.
Zimą dwa i pół roku temu Maya An­ders­son zo­stała zgwał­cona na im­pre­zie przez Ke­vina Er­dahla, naj­lep­szego ho­ke­istę, ja­kiego do tam­tej pory wi­działa ta oko­lica. Oczy­wi­ście nikt nie używa te­raz słowa „gwałt”, ra­czej „skan­dal” lub też okre­śleń typu: „to, co się wy­da­rzyło” albo „to… no wiesz”. Wszy­scy się wsty­dzą, nikt nie po­trafi o tym za­po­mnieć. Łań­cuch wy­da­rzeń ma­jący swój po­czą­tek na tej im­pre­zie wpły­nął na po­li­tyczne de­cy­zje i prze­su­nął pie­nią­dze z jed­nego mia­sta do dru­giego. To z ko­lei do­pro­wa­dziło do wy­peł­nio­nych nie­na­wi­ścią wio­sny i lata, a na­stęp­nie bru­tal­nej zimy. Za­częło się od zwy­kłej bójki w hali lo­do­wi­ska, a skoń­czyło pra­wie na ulicz­nej woj­nie, w któ­rej męż­czyźni w czar­nych kurt­kach, zwani przez po­li­cję „chu­li­ga­nami”, a przez miesz­kań­ców Björn­stad po pro­stu „Grupą”, za­ata­ko­wali wroga z Hed, na co męż­czyźni z Hed od­po­wie­dzieli pod­pa­le­niem Fu­tra. W po­goni za ze­mstą Grupa stra­ciła w wy­padku sa­mo­cho­do­wym Vi­dara, mło­dego chło­paka, któ­rego jej człon­ko­wie uwiel­biali po­nad wszystko. Ta kro­pla prze­lała czarę, po la­tach agre­sji nikt już nie miał wię­cej siły. Vi­dara po­cho­wano, dwaj miesz­kańcy Hed tra­fili do wię­zie­nia, a po­mię­dzy chu­li­ga­nami i mia­stami za­pa­no­wał ro­zejm. Ja­kimś cu­dem udało się go do­cho­wać aż do te­raz, cho­ciaż z dnia na dzień wy­da­wał się co­raz bar­dziej kru­chy.
Ke­vin wraz z ro­dziną się wy­pro­wa­dził i ni­gdy już tu­taj nie wróci. Nikt by się na to nie zgo­dził. Całe Björn­stad ze wszyst­kich sił sta­rało się wy­ma­zać Ke­vina z pa­mięci, a mimo że nikt się do tego nie przy­znał, to wszy­scy ode­tchnęli z ulgą, gdy Maya rów­nież spa­ko­wała wa­lizki i się wy­nio­sła. Wy­je­chała aż do sa­mej sto­licy, za­częła na­ukę w szkole mu­zycz­nej i nie­malże stała się cał­kiem in­nym czło­wie­kiem. A wszy­scy, któ­rzy zo­stali w le­sie, co­raz rza­dziej wspo­mi­nali o „skan­dalu”, pra­wie tak, jakby się ni­gdy nie wy­da­rzył.
Benji Ovich, kie­dyś naj­lep­szy przy­ja­ciel Ke­vina Er­dahla, rów­nież spa­ko­wał wa­lizkę. Znacz­nie mniej­szą od ba­gażu Mai. Ale za to jego po­dróż trwała o wiele dłu­żej. Maya wy­je­chała do cze­goś, on na­to­miast po pro­stu wy­je­chał od nich. Ona szu­kała od­po­wie­dzi w ja­sno­ści, Benji w ciem­no­ściach. Maya w sztuce, a on na dnie bu­telki. Oby­dwoje nie­wiele tam zna­leźli.
W mie­ście, które za sobą zo­sta­wili, klub Björn­stad Hoc­key chy­lił się ku upad­kowi. Tam, gdzie do tej pory wszy­scy ma­rzyli o nie­moż­li­wych wręcz rze­czach, te­raz nikt już nie miał siły na ja­kie­kol­wiek ma­rze­nia. Pe­ter An­ders­son, oj­ciec Mai, za­koń­czył ka­rierę dy­rek­tora spor­to­wego i na do­bre od­pu­ścił ho­keja. Spon­so­rzy po­ucie­kali, a w gmi­nie za­częto na­wet prze­bą­ki­wać o za­mknię­ciu ca­łego klubu i prze­nie­sie­niu wszyst­kich środ­ków oraz fi­nan­so­wa­nia do Hed Hoc­key. Tak na­prawdę klub udało się ura­to­wać w ostat­nim mo­men­cie dzięki no­wym pie­nią­dzom i upar­tym miej­sco­wym biz­nes­me­nom. Nowi za­gra­niczni wła­ści­ciele fa­bryki do­strze­gli w nim spo­sób na zdo­by­cie ak­cep­ta­cji lo­kal­nej spo­łecz­no­ści, a opor­tu­ni­styczny po­li­tyk Ri­chard Theo szansę na no­wych wy­bor­ców. Dzięki nim w od­po­wied­niej chwili zgro­ma­dzony zo­stał ka­pi­tał, który po­zwo­lił uchro­nić klub od za­głady. W tym sa­mym cza­sie wy­mie­niono w nim sta­rych człon­ków za­rządu, prze­pro­wa­dzono spo­tka­nia do­ty­czące „marki” klubu i nie­długo po­tem oczom świata dum­nie przed­sta­wiono cał­ko­wi­cie nową „de­kla­ra­cję war­to­ści”. Ro­ze­słano ulotki z ha­słem: „Spon­so­ring Björn­stad Hoc­key jest nie tylko moż­liwy, ale rów­nież wła­ściwy!”. I wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom losu udało się to wszystko od­wró­cić, naj­pierw na lo­dzie, a póź­niej i poza nim. Eli­sa­beth Za­ckell, tre­nerka z Björn­stad, sta­rała się o pracę w więk­szym klu­bie, ale jej nie do­stała, za­miast niej sta­no­wi­sko ob­jął tre­ner Hed, który na­tych­miast opu­ścił mia­sto, za­bie­ra­jąc ze sobą naj­lep­szych gra­czy. Hed zo­stało na­gle bez przy­wódcy i po­dob­nie jak inne kluby po­sta­wione w ta­kiej sy­tu­acji, szybko za­ko­pało się w in­try­gach i walce o wła­dzę. W tym sa­mym cza­sie Za­ckell bu­do­wała w Björn­stad nową dru­żynę, mło­dego męż­czy­znę o imie­niu Bobo uczy­niła tre­ne­rem po­moc­ni­czym, a na czele bandy roz­ra­bia­ków na lo­dzie po­sta­wiła szes­na­sto­let­niego Amata. Amat ma te­raz osiem­na­ście lat i bez wąt­pie­nia jest naj­więk­szą gwiazdą ho­keja, jaką wi­działa ta oko­lica, z tak ogrom­nym ta­len­tem, że całą ostat­nią zimę plot­ko­wano o tym, że wkrótce zo­sta­nie zdra­fto­wany do NHL i bę­dzie grał za­wo­dowo w Ame­ryce Pół­noc­nej. Za­wod­nik do­mi­no­wał w każ­dym me­czu ostat­niego se­zonu, aż do wio­sny, kiedy to na­ba­wił się kon­tu­zji. Całe mia­sto było prze­ko­nane, że gdyby nie to, Björn­stad wy­gra­łoby całą se­rię i awan­so­wało do wyż­szej ligi. A gdyby w tym sa­mym cza­sie ja­kimś cu­dem Hed nie udało się zdo­być punk­tów w ostat­nich me­czach, to spa­dliby na sam dół ta­beli i tym sa­mym do niż­szej ligi.
Tak więc wszystko, co jesz­cze dwa lata temu, gdy Maya i Benji stąd wy­je­chali, wy­da­wało się kom­plet­nie nie­moż­liwe, te­raz na­gle stało się tylko kwe­stią czasu: zie­lone mia­sto pnie się w górę, pod­czas gdy czer­wone spada. Każ­dego mie­siąca do Björn­stad przy­bywa wię­cej spon­so­rów, a do Hed co­raz mniej, hala lo­do­wi­ska w Björn­stad zo­stała wy­re­mon­to­wana, a dach w Hed pra­wie się wali. Naj­więksi pra­co­dawcy w Björn­stad, fa­bryka i sklep spo­żyw­czy, za­trud­niają no­wych pra­cow­ni­ków. Naj­więk­szy pra­co­dawca w Hed, czyli szpi­tal, rok do roku ob­cina etaty. To w Björn­stad są te­raz pie­nią­dze, to tu jest praca, to my je­ste­śmy zwy­cięz­cami.
Chcesz to zro­zu­mieć? Mu­sisz w ta­kim ra­zie wie­dzieć, że tu­taj cho­dzi o coś wię­cej niż tylko punkt na ma­pie. Z góry mo­żemy wy­glą­dać jak dwa zwy­kłe le­śne mia­steczka, w oczach nie­któ­rych prak­tycz­nie wsie. Je­dyne, co nas od­dziela, to kręta droga mię­dzy drze­wami. Nie wy­gląda na­wet na spe­cjal­nie długą, ale może się oka­zać, że za­fun­du­jesz so­bie po­rządny spa­cer, je­śli po­sta­no­wisz ru­szyć nią w mi­nu­so­wej tem­pe­ra­tu­rze i pod wiatr, bo tu­taj nie mamy in­nej tem­pe­ra­tury ani in­nych wia­trów. Nie­na­wi­dzimy Hed, a oni nie­na­wi­dzą nas. Je­śli przez cały se­zon wy­gramy wszyst­kie me­cze, ale na końcu po­le­gniemy z nimi, to mamy po­czu­cie prze­gra­nego roku. Nie wy­star­czy, że nam się po­wo­dzi, praw­dziwe za­do­wo­le­nie od­czu­wamy do­piero, gdy im się nie wie­dzie. Björn­stad gra w zie­lo­nych ko­szul­kach z niedź­wie­dziem, a Hed w czer­wo­nych z by­kiem, brzmi to cał­kiem pro­sto, ale ko­lory nie po­wie­dzą nam, gdzie koń­czy się ja­kiś pro­blem do­ty­czący ho­keja, a za­czy­nają po­zo­stałe. W Björn­stad nie ma ani jed­nego płotu po­ma­lo­wa­nego na czer­wono, a w Hed ani jed­nego w ko­lo­rze zie­lo­nym, bez względu na to, czy jego wła­ści­ciel in­te­re­suje się ho­ke­jem czy nie, nikt więc do końca nie wie, czy kluby wzięły swoje ko­lory z pło­tów czy wręcz na od­wrót. Czy to nie­na­wiść stwo­rzyła kluby, czy też kluby nie­na­wiść? Chcesz zro­zu­mieć ho­ke­jowe mia­steczka? Mu­sisz za­tem wie­dzieć, że tu­taj sport zna­czy o wiele wię­cej niż tylko sport.
Chcesz zro­zu­mieć tych lu­dzi? Tak na­prawdę zro­zu­mieć? Mu­sisz też w ta­kim ra­zie wie­dzieć, że za chwilę na­dej­dzie okropna ka­ta­strofa na­tu­ralna, która znisz­czy to, co ko­chamy. Może i miesz­kamy w ho­ke­jo­wych mia­stach, ale przede wszyst­kim je­ste­śmy ludźmi lasu. Oto­czeni drze­wami, ska­łami i zie­mią, które przez ty­siące lat wi­działy, jak ro­dzą się i za­ni­kają ga­tunki. Może i uda­jemy, że je­ste­śmy wielcy i silni, ale z zie­mią nie wy­gramy. Któ­re­goś dnia za­cznie wiać, a na­stę­pu­ją­cej po nim nocy bę­dziemy mieć wra­że­nie, że już ni­gdy nie prze­sta­nie.
Za ja­kiś czas Maya za­śpiewa pie­śni o nas i dzi­czy bli­skiej nam za­równo na ze­wnątrz, jak i w środku. Za­śpiewa o tym, że miej­sce jej do­ra­sta­nia de­fi­niują tra­ge­die, te, któ­rych do­świad­czy­li­śmy, i te, któ­rych by­li­śmy spraw­cami. Za­śpiewa o je­sieni, w któ­rej las z pełną siłą ob­róci się prze­ciwko nam. Za­śpiewa o tym, że wszyst­kie spo­łecz­no­ści są sumą wła­snych wy­bo­rów i że to, co ko­niec koń­ców trzyma nas ra­zem, to na­sze hi­sto­rie. Za­śpiewa:

 
Wszystko za­częło się od wi­chury.

 
Naj­gor­szej w tej oko­licy od co naj­mniej po­ko­le­nia. Może i mó­wimy tak o każ­dej wi­chu­rze, ale ta była nie­po­rów­ny­walna z żadną inną. Prze­bą­ki­wano, że w tym roku śnieg przyj­dzie pew­nie póź­niej, ale wiatr nad­cią­gnął szyb­ciej. Sier­pień za­koń­czył się zło­wróżbną falą go­rąca, lecz za­raz po­tem, na prze­ło­mie mie­sięcy, je­sień jed­nym kop­nię­ciem wy­wa­żyła drzwi i tem­pe­ra­tury spa­dły.
Przy­roda wo­kół nas staje się nie­obli­czalna i agre­sywna, psy i my­śliwi wy­czu­wają to jako pierwsi, nie­długo po nich cała reszta. Do­strze­gamy sy­gnały ostrze­gaw­cze, mimo to wi­chura przy­cho­dzi z taką siłą, że po­zba­wia nas po­wie­trza w płu­cach. Sie­cze las z ko­rze­niami, gasi niebo, rzuca się na na­sze domy i mia­sta ni­czym do­ro­sły męż­czy­zna bi­jący dziecko. Pra­stare pnie drzew się ugi­nają, do tej pory nie­wzru­szone ni­czym skały, na­gle pod stopą przy­po­mi­nają źdźbła trawy, wiatr dudni w uszach tak gło­śno, że nie sły­chać, gdy któ­reś z nich za­wala się obok nas. W mie­ście wśród bu­dyn­ków ka­wałki bla­chy i da­chówki od­ry­wają się i niosą ciężko z wia­trem, wy­ostrzone po­ci­ski po­lu­jące na każ­dego, kto za wszelką cenę pró­buje się schro­nić w domu. Las za­wala drogi, aż w końcu nie da się ani stąd wy­je­chać, ani tu do­stać, prze­rwa w do­sta­wie prądu ośle­pia mia­sta w nocy, te­le­fony ko­mór­kowe dzia­łają tylko w nie­któ­rych miej­scach. Wszy­scy, któ­rym udaje się do­dzwo­nić do ko­goś bli­skiego, wy­krzy­kują w słu­chawkę tę samą wia­do­mość: „Zo­stań w domu, zo­stań w domu!”.
Ale je­den młody pa­nicz­nie wy­stra­szony męż­czy­zna z Björn­stad pę­dzi swoim nie­wiel­kim sa­mo­cho­dem po wą­skich dro­gach do szpi­tala w Hed. Nie miał od­wagi opusz­czać domu, ale bał się rów­nież w nim zo­stać, jego cię­żarna żona sie­dzi obok niego i nad­szedł już jej czas, z wi­churą czy bez niej. Kie­rowca mo­dli się do Boga ni­czym ate­iści w oko­pach, żona wy­daje z sie­bie okrzyk, gdy na­gle drzewo przed nimi ła­mie się i bez­li­to­śnie ude­rza w ma­skę sa­mo­chodu. Bla­cha ugina się tak mocno, że ko­bietę aż rzuca na przed­nią szybę. Nikt ich nie sły­szy.

3
Stra­żacy

Chcesz zro­zu­mieć lu­dzi miesz­ka­ją­cych w dwóch ho­ke­jo­wych mia­stecz­kach? Tak na­prawdę zro­zu­mieć? Mu­sisz w ta­kim ra­zie wie­dzieć o wszyst­kich naj­gor­szych rze­czach, do któ­rych je­ste­śmy zdolni.


Nad do­mami na obrze­żach Hed nie wieje, ale dudni. Fa­sady pę­kają, pod­łogi wi­brują tak mocno, że czer­wone bluzy Hed Hoc­key i pro­por­czyki roz­wie­szone w po­miesz­cze­niach się ko­ły­szą. Czwórka dzieci znaj­du­jąca się wła­śnie w domu opo­wie póź­niej, że miały wra­że­nie, jakby wszech­świat pró­bo­wał je za­bić. Tess jest naj­star­sza, ma sie­dem­na­ście lat, po­tem pięt­na­sto­letni To­bias, trzy­na­sto­letni Ted i Ture, sied­mio­la­tek. Boją się, jak wszyst­kie dzieci, lecz nie śpią, przy­go­to­wane na każdą ewen­tu­al­ność, bo mimo wszystko nie są jak wszyst­kie dzieci. Ich mama pra­cuje jako po­łożna, a tata jako stra­żak, cza­sem wy­daje się wręcz, że sy­tu­acje kry­zy­sowe to je­dyne chwile, w któ­rych ich ro­dzina na­prawdę funk­cjo­nuje. Gdy tylko do nich do­tarło, co wkrótce się wy­da­rzy, dzie­ciaki wy­bie­gły na ogród, by po­skła­dać me­ble ogro­dowe, huś­tawki i ścianki do wspi­naczki, żeby pod­czas wi­chury, znie­sione przez wiatr, nie ude­rzyły w ja­kieś okno. Tata Johnny po­biegł po­móc w ogro­dzie kilka do­mów da­lej. Mama Han­nah za­dzwo­niła do wszyst­kich zna­jo­mych z za­py­ta­niem, czy cze­goś nie po­trze­bują. Od­była wiele roz­mów, bo znają tu wszyst­kich, uro­dzili się i wy­cho­wali w Hed, a te­raz, gdy jedno pra­cuje w straży po­żar­nej, a dru­gie w szpi­talu, nie ma chyba w oko­licy ni­kogo, kto ich nie zna. To ich mia­sto, ich dzieci uczyły się jeź­dzić na ro­we­rze na tych sa­mych przy­do­mo­wych ulicz­kach co oni sami i wy­cho­wy­wane są we­dług pro­stych za­sad: Ko­chaj ro­dzinę, pra­cuj ciężko, ciesz się, gdy Hed Hoc­key wy­grywa mecz, i ciesz się jesz­cze bar­dziej, gdy Björn­stad Hoc­key do­staje baty. Po­ma­gaj tym, któ­rzy po­trze­bują po­mocy, bądź do­brym są­sia­dem i ni­gdy nie za­po­mi­naj, skąd po­cho­dzisz. Tego ostat­niego ro­dzice uczą nie po­przez słowa, ale czyny. Po­ka­zują im, że można się sprze­czać o wszystko, lecz gdy sprawa jest na­prawdę po­ważna, to trzeba się trzy­mać ra­zem, bo sa­memu nie ma się żad­nych szans.
Wi­chura za oknem wy­wo­łała ko­lejną, już w domu, ro­dzice znów się po­kłó­cili, i to po­rząd­nie. Han­nah to drobna i szczu­pła ko­bieta. Stoi te­raz w oknie ku­chen­nym i za­gryza po­li­czek, roz­ma­so­wu­jąc si­niaki. Po­ślu­biła idiotę. Johnny jest wy­soki i bar­czy­sty, ma gę­stą brodę i ciężką pięść. Jesz­cze jako ho­ke­ista znany był z tego, że go­towy do walki pierw­szy zrzu­cał rę­ka­wice, sza­lony byk z logo Hed Hoc­key rów­nie do­brze mógł być jego ka­ry­ka­turą. Jest po­ryw­czy i uparty, sta­ro­modny i pe­łen prze­są­dów, to je­den z tych ste­reo­ty­po­wych za­czep­nych li­ce­ali­stów, któ­rzy ni­gdy do końca nie do­ro­śli. Grał w ho­keja tak długo, jak się dało, a po­tem zo­stał stra­ża­kiem, za­mie­nił jedną szat­nię na drugą, na­dal kon­ku­ru­jąc we wszyst­kim: kto wy­ci­śnie naj­wię­cej na ła­weczce, kto po­bie­gnie naj­szyb­ciej w le­sie, kto wleje w sie­bie naj­wię­cej piwa na grillu. Od pierw­szego dnia związku Han­nah zda­wała so­bie sprawę z tego, że to, co w John­nym ta­kie cza­ru­jące, może też pew­nego dnia stać się nie­bez­pieczne, słabi prze­gry­wa­jący mogą być agre­sywni, a pe­łen pa­sji tem­pe­ra­ment do­pro­wa­dzić do prze­mocy. „Długi lont, ale dużo pro­chu to naj­nie­bez­piecz­niej­sza kom­bi­na­cja”, zwykł ma­wiać jej teść. W ko­ry­ta­rzu stoi wa­zon, dawno temu roz­bity na drobne ka­wałki, a na­stęp­nie sta­ran­nie skle­jony, tak by Han­nah już ni­gdy nie za­po­mniała.
Johnny wraca z ogrodu. Pa­trzy na nią ukrad­kiem, spraw­dza­jąc, czy na­dal jest wzbu­rzona. Kłót­nie za­wsze koń­czą się w ten spo­sób, bo wy­szła za idiotę, który ni­gdy nie słu­cha. I za­wsze coś się tłu­cze.
Han­nah czę­sto roz­my­śla o tym, że jej mąż po­zwala wszyst­kim my­śleć, że jest twar­dzie­lem, ale w rze­czy­wi­sto­ści to nie­zwy­kle wraż­liwy i ła­twy do ura­że­nia czło­wiek. Je­śli Hed Hoc­key do­staje baty, to tak jakby on sam obe­rwał. Kiedy wio­sną ze­szłego roku w lo­kal­nej ga­ze­cie na­pi­sano, że „Björn­stad Hoc­key re­pre­zen­tuje no­wo­cze­sność, pod­czas gdy Hed Hoc­key sym­bo­li­zuje to, co prze­sta­rzałe”, wziął so­bie to do serca tak mocno, jak gdyby na­pi­sano co naj­mniej, że cała jego ro­dzina i wszyst­kie war­to­ści w ży­ciu były nie­wła­ściwe. Klub to mia­sto, a mia­sto to jego ro­dzina. Jego lo­jal­ność jest nie do pod­wa­że­nia i zmu­sza go za­wsze do tego, co naj­bar­dziej eks­tre­malne. Za­wsze gra ostro, ni­gdy się nie boi, za­wsze pierw­szy bie­gnie do każ­dej ka­ta­strofy.
Kilka lat temu w ca­łym kraju pło­nęły lasy. Ani Hed, ani Björn­stad spe­cjal­nie nie ucier­piały, ale parę go­dzin jazdy stąd było na­prawdę nie­bez­piecz­nie. Johnny, Han­nah i dzie­ciaki spę­dzali wtedy, pierw­szy raz od dawna, wspól­nie wa­ka­cje, je­chali wła­śnie do parku wod­nego na po­łu­dniu. W ra­diu usły­szeli wia­do­mość o po­ża­rach. Kłót­nia za­częła się, jesz­cze za­nim za­dzwo­nił te­le­fon, bo Han­nah do­brze wie­działa, że gdy za­dzwo­nią, Johnny na­tych­miast za­wróci. Dzieci ku­liły się na tyl­nych sie­dze­niach mi­ni­busa, bo już to wcze­śniej wi­działy: tę samą kłót­nię, te same krzyki, te same za­ci­śnięte pię­ści. Wy­szła za idiotę.
Każ­dego dnia walki Johnny’ego z po­ża­rami la­sów w te­le­wi­zyj­nych wia­do­mo­ściach przed­sta­wiano co­raz to strasz­niej­sze ob­razy, każ­dego wie­czoru, mimo że dzieci za­sy­piały z pła­czem, Han­nah uda­wała, że wcale się nie nie­po­koi, każ­dej nocy za­ła­my­wała się w sa­mot­no­ści przy ku­chen­nym stole. W końcu wró­cił, gdzieś tak po ty­go­dniu, cho­ciaż mieli wra­że­nie, że nie było go rok. Wy­chu­dzony i tak brudny, że zda­wało się, że ni­gdy do końca nie bę­dzie w sta­nie ze­trzeć tego brudu ze skóry. Han­nah stała w kuchni i do­strze­gła go, jak wy­siada z sa­mo­chodu ka­wa­łek od domu, na skrzy­żo­wa­niu, i ostat­nie kroki prze­mie­rza pie­szo, czła­piąc, tak jakby za­raz miał się roz­sy­pać i za­mie­nić w wielką stertę ku­rzu. Rzu­ciła się w stronę ku­chen­nych drzwi, dzieci też już go za­uwa­żyły, zbie­gły więc pę­dem ze scho­dów, prze­ci­ska­jąc się koło niej i po­ty­ka­jąc jedno o dru­gie, a po­tem na ze­wnątrz. Han­nah przy­sta­nęła przy oknie, ob­ser­wu­jąc, jak rzu­cają się Johnny’emu w ra­miona, aż na końcu cała czwórka wi­siała na nim jak małpki: To­bias i Ted wo­kół szyi, Tess na ple­cach, a mały Ture w ra­mio­nach. Oj­ciec był cały uba­brany, spo­cony i wy­czer­pany, ale pod­niósł wszyst­kie dzieci i wniósł je do domu, jakby wa­żyły tyle co piórko. W nocy spał na ma­te­racu koło łóżka Tu­rego, skoń­czyło się na tym, że po­zo­stałe ro­dzeń­stwo rów­nież przy­tar­gało tam swoje le­go­wi­ska. Han­nah od­zy­skała Johnny’ego do­piero po czte­rech no­cach. Do­piero wtedy po­czuła jego ra­miona i w spo­koju mo­gła za­snąć, od­dy­cha­jąc w jego ko­szulkę. Ostat­niego ranka była już tak za­zdro­sna o dzieci, tak zła na samą sie­bie i zmę­czona wstrzy­my­wa­niem wła­snych uczuć, że rzu­ciła tym cho­ler­nym wa­zo­nem o pod­łogę.
Skle­iła go po­tem sta­ran­nie, a nikt w ro­dzi­nie nie od­wa­żył się do niej ode­zwać, do­póki nie skoń­czyła. Mąż usiadł póź­niej przy niej na pod­ło­dze i jak zwy­kle szep­tał: „Nie bądź na mnie zła, nie zniosę tego, je­śli bę­dziesz na mnie zła”. Czuła, że struny gło­sowe ła­mią się jej w gar­dle, gdy wy­rzu­ciła z sie­bie: „To na­wet nie był twój po­żar, to na­wet nie TU się pa­liło!”. Johnny po­chy­lił się ostroż­nie, czuła jego od­dech na dło­niach, gdy je ca­ło­wał. „Wszyst­kie po­żary to moje po­żary”. Jak­żeż ona nie­na­wi­dziła tego idioty i jed­no­cze­śnie go uwiel­biała. „Twoim za­da­niem jest wra­cać do domu. Twoim je­dy­nym za­da­niem jest wra­cać do domu”, przy­po­mniała mu, na co on od­po­wie­dział z uśmie­chem na twa­rzy: „No prze­cież je­stem”. Z ca­łej siły ude­rzyła go w ra­mię. Spo­tkała w ży­ciu wielu idio­tów, któ­rzy wma­wiali so­bie, że jako pierwsi po­bie­gliby w ogień, by ra­to­wać in­nych, ale jej idiota jest ta­kim idiotą, który na­prawdę to zrobi. Kłócą się więc o to samo za każ­dym ra­zem, gdy Johnny je­dzie do po­żaru, po­nie­waż za każ­dym ra­zem Han­nah jest tak samo zła na sie­bie, że się o niego boi. I za­wsze koń­czy się tym, że coś roz­bija lub tłu­cze. Wtedy był to wa­zon, tym ra­zem pa­dło na jej wła­sne kostki dłoni. Gdy za­częła się wi­chura i Johnny, by być w go­to­wo­ści, na­tych­miast pod­ła­do­wał te­le­fon, ude­rzyła pię­ścią w zlew. Te­raz roz­ma­so­wuje si­niaka i klnie. Chce, żeby je­chał, ale jed­no­cze­śnie tego nie­na­wi­dzi, i w taki wła­śnie spo­sób daje o tym znać.
Johnny wcho­dzi do kuchni, Han­nah czuje jego za­rost na karku. Zgrywa twar­dziela, ale w rze­czy­wi­sto­ści jest naj­wraż­liw­szy z nich wszyst­kich, to wła­śnie dla­tego ni­gdy jej nie od­krzy­kuje. Wi­chura ude­rza w okna i oboje do­brze wie­dzą, że te­le­fon za­raz za­dzwoni i że Johnny bę­dzie mu­siał je­chać, a ona znów wpad­nie w złość. „Martw się do­piero wtedy, jak prze­sta­nie się zło­ścić, bo to bę­dzie zna­czyć, że już cię nie ko­cha”, po­wie­dział Johnny’emu oj­ciec za­raz po tym, jak on i Han­nah się po­brali. „Długi lont i dużo pro­chu w tej ko­bie­cie, le­piej uwa­żaj!”, do­dał, uśmie­cha­jąc się.
Han­nah być może po­ślu­biła idiotę, ale sama też, do cho­lery, jest zdrowo wal­nięta. Jej po­czu­cie hu­moru po­trafi do­pro­wa­dzić Johnny’ego do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści, a chaos, który wo­kół niej pa­nuje, jest nie do znie­sie­nia. On sam wpada w pa­nikę, gdy rze­czy nie leżą na swoim miej­scu i nie ma pew­no­ści, gdzie wszystko się znaj­duje, do­ty­czy to za­równo wozu stra­żac­kiego, jak i szaf i ku­chen­nych sza­fek, a oże­nił się z osobą, która nie uważa, że po­winno się mieć swoją wy­zna­czoną stronę łóżka. Han­nah kła­dzie się jed­nego wie­czoru po jed­nej stro­nie, dru­giego po dru­giej, jak po­pad­nie, a on nie wie na­wet, od czego ma za­cząć się wku­rzać. Po­każ­cie mi ko­goś, kto nie ma swo­jej strony w łóżku. Poza tym cho­dzi po domu w bu­tach i nie spłu­kuje za sobą umy­walki, i wciąż prze­kłada noże do ma­sła i do sera, tak że każde śnia­da­nie to ja­kaś cho­lerna wy­prawa w po­szu­ki­wa­niu skar­bów. Jego żona jest gor­sza na­wet od dzieci.
Te­raz jed­nak pod­nosi dłoń i gła­dzi go po bro­dzie, a on obej­muje ją cia­sno i nic in­nego się nie li­czy. Na­uczyli się już sie­bie na­wza­jem. Han­nah za­ak­cep­to­wała, że ży­cie ze stra­ża­kiem ma rytm, któ­rego inni lu­dzie ni­gdy nie zro­zu­mieją. Na­uczyła się na przy­kład si­kać w ciem­no­ści, bo na po­czątku, gdy ze sobą za­miesz­kali, a ona za­pa­lała świa­tło w środku nocy, Johnny się bu­dził, my­śląc, że to lampka alar­mowa na sta­cji. Zry­wał się z łóżka w pół­śnie, ubie­rał się i biegł do sa­mo­chodu, za­nim ona w sa­mych majt­kach zdą­żyła go do­go­nić, za­sta­na­wia­jąc się, co, do ja­snej cho­lery, wy­czy­nia jej mąż. Mi­nęło kilka cha­otycz­nych nocy, nim zro­zu­miała, że Johnny już ni­gdy nie od­uczy się tego za­cho­wa­nia i że w głębi du­szy ona sama też by so­bie tego nie ży­czyła.
To wła­śnie taki fa­cet, który bie­gnie w ogień. Bez wa­ha­nia, bez zbęd­nych py­tań, po pro­stu bie­gnie. Ta­kich jak on jest nie­wielu, ale gdy się ich zo­ba­czy, od razu wia­domo, że to oni.


Ana ma osiem­na­ście lat. Wy­gląda przez okno w domu ojca na obrze­żach Björn­stad. Lekko ku­leje, bo nie­chcący uszko­dziła so­bie ko­lano na tre­ningu sztuk walki, po tym, jak ja­kiś rów­no­la­tek po­wie­dział, że dziew­czyny nie po­tra­fią po­rząd­nie ko­pać. Sko­pała mu więc że­bra i do­ło­żyła jesz­cze z ko­lana w głowę, ale nie­stety, jego czaszka – mimo że pu­sta – na­dal była dość twarda, dla­tego te­raz ku­leje. Jej ru­chy są za­wsze szyb­kie ni­czym bły­ska­wica, nie to co ocena sy­tu­acji, nie­zbyt do­brze ro­zu­mie lu­dzi, ale za to świet­nie po­trafi od­czy­ty­wać przy­rodę. Te­raz wi­dzi, jak za oknem po­ru­szają się drzewa, już ran­kiem zwró­ciła na to uwagę, na długo przed in­nymi wie­działa, że na­dej­dzie wi­chura. Dzieci do­brych my­śli­wych uczą się wy­czu­wać ta­kie rze­czy, a w oko­licy nie ma lep­szego my­śli­wego niż jej oj­ciec. Ten czło­wiek spę­dził w le­sie tyle czasu, że nie­kiedy za­po­mina o tym, że te­le­fon to nie my­śliw­skie wal­kie-tal­kie, i gdy ktoś do niego dzwoni, na końcu każ­dej wy­po­wie­dzi do­rzuca „od­biór”. Ana uczyła się w le­sie racz­ko­wać, a po­tem cho­dzić, bo to był je­dyny spo­sób, by spę­dzać czas z tatą. Las był jej pla­cem za­baw i szkołą, oj­ciec na­uczył ją wszyst­kiego o dzi­kich zwie­rzę­tach i nie­wi­dzial­nych si­łach drze­mią­cych w ziemi i po­wie­trzu. To była jego me­toda na oka­zy­wa­nie jej mi­ło­ści. Gdy była mała, po­ka­zy­wał jej, jak się tropi i strzela, gdy była star­sza, za­bie­rał ją na zle­cone przez gminę po­szu­ki­wa­nia po­trą­co­nej w wy­pad­kach dzi­kiej zwie­rzyny. Ży­cie w le­sie uczy nie tylko tego, jak na­leży chro­nić przy­rodę, ale rów­nież jak ona może chro­nić czło­wieka. Ko­niec koń­ców poza tym, że wy­pa­truje się tego sa­mego co ro­śliny: wio­sny i słońca, oba­wia się także po­dob­nych rze­czy: oczy­wi­ście ognia, ale jesz­cze bar­dziej wia­tru. Bo jego nie da się za­trzy­mać ani uga­sić. Wiatr nie zbo­czy z kursu przed ja­kimś pniem czy skórą, po pro­stu znisz­czy, po­ła­mie i uśmierci, co tylko ze­chce.
Ana sły­szała nie­po­godę w czub­kach drzew i prze­czu­wała ją w piersi, gdy jesz­cze wszę­dzie było spo­koj­nie i ci­cho. Na­lała wody do wszyst­kich ko­szy i wia­der, przy­nio­sła z piw­nicy ku­chenkę ga­zową i wy­mie­niła ba­te­rie w la­tar­kach czo­ło­wych, przy­go­to­wała świece i za­pałki. Na ko­niec jak w tran­sie na­rą­bała drewna i przy­nio­sła je do po­koju dzien­nego. Te­raz, gdy wi­chura nad­ciąga już nad Björn­stad, za­myka wszyst­kie okna i drzwi i tłu­kąc się na całą kuch­nię, zmywa na­czy­nia w rytm ulu­bio­nej pio­senki Mai pusz­czo­nej z wieży ste­reo. Głos przy­ja­ciółki ją uspo­kaja, a naj­zwy­klej­sze na świe­cie ku­chenne od­głosy uspo­ka­jają jej psy. To one ją chro­niły, gdy była dziec­kiem, te­raz jest na od­wrót. Je­śli za­py­tasz Mayę, kim jest jej przy­ja­ciółka, od­po­wie: „Wo­jow­ni­kiem”. Nie mówi tego jed­nak dla­tego, że Ana może po­ko­nać w walce każ­dego, ale przede wszyst­kim dla­tego, że ży­cie już nie raz pró­bo­wało po­ko­nać Anę i ni­gdy nie dało rady. Ana jest nie do po­ko­na­nia.
Cho­dzi do ostat­niej klasy li­ceum w Björn­stad, lecz już od dawna jest do­ro­sła, córki ro­dzi­ców ukry­wa­ją­cych się na dnie bu­te­lek do­ra­stają szyb­ciej. Gdy była mała, tata na­uczył ją pil­no­wać ognia w ko­minku, w od­po­wied­nim mo­men­cie do­kła­dać kilka do­dat­ko­wych szczap, tak by pło­mień ni­gdy nie zgasł. Te­raz, w gor­szych okre­sach, cza­sem dniach, a cza­sem mie­sią­cach, w ten sam spo­sób pod­syca swoje upo­je­nie. Ni­gdy nie jest nie­przy­jemny ani na­wet gło­śny, po pro­stu ni­gdy nie jest do końca trzeźwy. Prze­śpi całą bu­rzę, po­chra­pu­jąc na krze­śle w po­koju dzien­nym, oto­czony pu­cha­rami zdo­by­tymi przez Anę, z któ­rych jest tak dumny, i jej zdję­ciami z dzie­ciń­stwa, z któ­rych pie­czo­ło­wi­cie wy­ciął głowę matki Any. Zbyt pi­jany, by usły­szeć dzwo­niący te­le­fon. Ana zmywa i po­gła­śnia mu­zykę w kuchni, psy leżą u jej stóp, one też nic nie sły­szą. A te­le­fon dzwoni i dzwoni.

 
W końcu, za­miast tego, ktoś dzwoni do drzwi.


„Nic się nie dzieje, to tylko wiatr”, szep­cze Johnny. Han­nah bar­dzo chce w to wie­rzyć. Tym ra­zem nie będą ga­sić po­ża­rów, jej mąż wraz z po­zo­sta­łymi stra­ża­kami chwycą za piły elek­tryczne i pójdą oczysz­czać drogi z po­ła­ma­nych drzew, tak aby inne służby ra­tun­kowe i opieka do­mowa osób star­szych mo­gły się prze­do­stać. Za­wód stra­żaka w tych oko­li­cach w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach ozna­cza pracę drwala w le­sie, zwykł po­hu­ki­wać Johnny, ale Han­nah do­sko­nale wie, że jest z tego dumny. Na­leży prze­cież do tego lasu.
Od­wraca się do niego przo­dem, staje na pal­cach i gry­zie go w po­li­czek, tak że aż ugi­nają się pod nim ko­lana. Jest naj­więk­szy i naj­sil­niej­szy w pra­wie każ­dym po­miesz­cze­niu, do któ­rego wcho­dzi, ale bez względu na to, co my­ślą inni, wie, że je­śli dzieci zna­la­złyby się po dru­giej stro­nie ściany ognia, to Han­nah po­bie­głaby tam po nie szyb­ciej niż on sam. Jest skom­pli­ko­wana, wy­bu­chowa i py­skata, i, wierz­cie mi, nie­ła­two jej do­go­dzić, ale Johnny ko­cha ją naj­bar­dziej na świe­cie za jej cał­ko­wi­cie bez­kom­pro­mi­sowy in­stynkt obronny. „Po­ma­gamy tym, któ­rym mo­żemy”, szep­cze mu za­wsze do ucha po naj­gor­szych dniach, gdy on straci ko­goś w pracy albo ona u sie­bie. Stra­żak musi być przy­go­to­wany na oglą­da­nie śmierci na każ­dym eta­pie ży­cia, ona jed­nak pra­cuje jako po­łożna, zwy­kle wi­dzi ją więc w tym pierw­szym: w pierw­szych se­kun­dach ży­cia. Wy­po­wia­dane przez nią słowa mają nie tylko przy­nieść uko­je­nie, ale rów­nież przy­po­mi­nać im o ich obo­wiązku. Po­ma­gamy, je­śli mo­żemy, kiedy mo­żemy i tym, któ­rym mo­żemy. Taki ro­dzaj pracy, ale też taki typ czło­wieka.
Wolno wy­pusz­cza ją z ob­jęć, ni­gdy nie przy­zwy­czai się do tego, że ta nie­chlujna awan­tur­nica wciąż po­trafi tak na niego po­dzia­łać. Idzie spraw­dzić, czy jego te­le­fon się ła­duje, Han­nah długo za nim pa­trzy, ni­gdy się nie przy­zwy­czai, że na­wet po dwu­dzie­stu la­tach, gdy ten ma­rudny pe­dant rzuca jej tylko jedno spoj­rze­nie, ma ochotę ze­rwać z niego całe ubra­nie.
Z ko­ry­ta­rza do­biega dźwięk te­le­fonu. Już czas. Za­myka oczy, klnie i obie­cuje so­bie, że nie bę­dzie się już kłó­cić. Johnny ni­gdy jej nie mówi, że wróci do domu bez szwanku, bo to przy­nosi nie­szczę­ście. Po­wta­rza tylko, że ją ko­cha, raz za ra­zem, aż ona w końcu mu od­po­wiada: „Masz szczę­ście”. Te­le­fon dzwoni nie­prze­rwa­nie, Han­nah przy­cho­dzi do głowy, że mąż jest pew­nie w to­a­le­cie i dla­tego nie od­biera, więc krzy­czy na niego, bo szyby w oknach tłuką się nie­mi­ło­sier­nie od wia­tru. Dzieci już cze­kają usta­wione w sze­regu na scho­dach, by po­że­gnać się z oj­cem. Tess trzyma ręce na ple­cach trzech braci: To­biasa, Teda i Tu­rego. Tata uwa­żał, że to głu­pie, że wszy­scy mają mieć imiona na tę samą li­terę, ale do­ga­dał się z mamą, że to ona wy­biera imiona dla dzieci, a on dla psów. Ja­koś ni­gdy nie spra­wili so­bie psa. Han­nah za­wsze była lep­szym ne­go­cja­to­rem.
Ture po­pła­kuje w swe­ter Tess, nikt z ro­dzeń­stwa nie na­ka­zuje mu prze­stać. Sami pła­kali, gdy byli mniejsi, bo w ro­dzi­nie nie ma się stra­żaka, to tak nie działa, cała ro­dzina na­gle się nim staje. Nie mają tego kom­fortu, że mogą po­wie­dzieć: „To się nam nie przy­da­rzy”, wie­dzą, że tak może być. Ro­dzice usta­no­wili więc bar­dzo pro­stą za­sadę: ni­gdy nie wy­sta­wiają się ra­zem na nie­bez­pie­czeń­stwo. Dzieci za­wsze mu­szą mieć jed­nego ro­dzica, gdyby dru­giemu na­gle coś się stało.
Johnny stoi w ko­ry­ta­rzu i co­raz gło­śniej mówi do te­le­fonu, w końcu wręcz krzy­czy, ale po dru­giej stro­nie ni­kogo nie ma. Być może wci­snął zły gu­zik, spraw­dza więc li­stę po­łą­czeń, ale oka­zuje się, że od­kąd przed dzie­się­cioma mi­nu­tami skoń­czył roz­mowę z wła­sną matką, nikt do niego nie dzwo­nił. Mija ko­lej­nych kilka dźwię­ków, za­nim do­ciera do niego, że to nie jego te­le­fon, tylko jej. Han­nah pod­nosi go zdez­o­rien­to­wana, wpa­truje się w nu­mer i sły­szy głos prze­ło­żo­nego po dru­giej stro­nie słu­chawki. Trzy­dzie­ści se­kund póź­niej wy­biega z domu.
Chcesz zro­zu­mieć lu­dzi? Tak na­prawdę zro­zu­mieć? To mu­sisz wie­dzieć, do czego naj­lep­szego są w ży­ciu zdolni.

 
Wesprzyj nas