“Dzika cisza” to poruszająca opowieść o nadziei, tlącej się nawet w najgęstszej ciemności, o miłości trwającej całe życie, zdolnej przezwyciężyć największe przeszkody i o głębokim znaczeniu ludzkiego połączenia z naturą.


Po zakończeniu ponadtysiąckilometrowej wędrówki Rynor i Moth osiedlają się na tyłach kaplicy i na nowo próbują odnaleźć się w rzeczywistości.

Okazuje się to o wiele bardziej skomplikowane, niż przypuszczali – w czasie wielomiesięcznej wędrówki to dzikie, smagane wiatrem angielskie wybrzeże, klify i bezkres nieba stały się dla nich prawdziwym domem. Powrót do normalności, ponowne zamknięcie w czterech ścianach i wiążące się z tym nagłe ograniczenie kontaktu z naturą w jej surowej postaci stanowią dla pary wyzwanie – jak się okazuje, również fizyczne.

Jednak kiedy nieznajomy mężczyzna po przeczytaniu Słonych ścieżek kontaktuje się z Raynor, nieoczekiwanie pojawia się szansa. Możliwość tchnięcia życia w popadającą w ruinę farmę wtuloną w kornwalijskie wzgórza, pozwolenie wymęczonej ziemi na ponowne zdziczenie i oddanie w ten sposób naturze tego, co ludzka działalność brutalnie jej wydarła, staje się dla pary nową ścieżką, szansą na to, by czymś zastąpić wędrówki.

***

Zaufałam Raynor Winn, gdy w Słonych ścieżkach pisała, że droga może leczyć. Ruszyłam z jej książką na szlak i odtąd w wędrówce znajduję mądrość i harmonię. Ale to dzięki Dzikiej ciszy zrozumiałam, że przyroda jest naszym domem, a wśród roślin, zwierząt i wzgórz jesteśmy u siebie, połączeni i bezpieczni. Szczerość i prostota tej opowieści są jak naturalne piękno, nie można się im oprzeć.
Paulina Wilk

Płynąca z głębi serca i pokrzepiająca. Donośny pean na cześć fundamentalnej roli natury, jej majestatu, gwałtowności i niestałości.
The Wall Street Journal

Raynor Winn
Dzika cisza
Przekład: Kamila Slawinski
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 7 czerwca 2023
 
 


I. Za­wsze zie­mia


 
By ptak mógł wzle­cieć, wpierw musi pęk­nąć sko­rupka.
Al­fred Ten­ny­son, The Pro­mise of May

1. Ku ziemi

Przed świ­tem w Nowy Rok po­win­nam, jak reszta kraju, spać we wła­snym łóżku, a nie sie­dzieć na lo­do­wa­tej skale na szczy­cie klifu. Gdy jed­nak otwo­rzy­łam oczy w ciem­no­ści zi­mo­wej nocy, po­czu­łam pod­nie­ce­nie, iden­tyczne z tym, które od mie­sięcy nie da­wało mi spać, usły­sza­łam te same głosy w gło­wie i mu­sia­łam wy­ru­szyć…
…przez za­mknięte, wą­skie uliczki mia­steczka Po­lruan[1], gdzie wszy­scy po­za­cią­gali fi­ranki i za­pa­dła senna ci­sza. Znik­nęli roz­hu­lani im­pre­zo­wi­cze, fa­jer­werki i zgiełk po­przed­niej nocy. Po­wró­ciły ciem­ność i ci­sza, prze­ry­wane je­dy­nie krę­gami świa­teł z ulicz­nych la­tarni i po­czu­ciem bli­sko­ści pły­ną­cej rzeki, sze­ro­kiej i głę­bo­kiej bli­sko uj­ścia, spy­cha­nej z po­wro­tem w stronę lądu przez siłę przy­pływu, który roz­bi­jał jej po­wierzch­nię na ty­siąc od­bi­tych świa­te­łek. U uj­ścia szyb­kiego nurtu przy­cu­mo­wano tylko jedną łódkę, jej dziób na­cią­gał łań­cuch ko­twicy, rufa pod­ska­ki­wała na wo­dzie ryt­micz­nie, jak rybi ogon. Wy­szłam da­lej niż naj­da­lej po­ło­żone do­mo­stwa i jesz­cze da­lej, na otwartą prze­strzeń. Nie po­trze­bo­wa­łam la­tarki; zna­łam ten szlak już tak do­brze, że na­wet w ciem­no­ści stopy znaj­do­wały pro­wa­dzącą przez ubitą zie­mię le­d­wie pół­me­tro­wej sze­ro­ko­ści ścieżkę, która wio­dła przez ja­nowce i skały, da­lej po stro­mych, wy­ku­tych w skale stop­niach wzdłuż brzegu urwi­ska aż do mo­rza, któ­rego fale za­ła­my­wały się po­ni­żej, na kra­wę­dzi czar­nej ściany klifu. Jesz­cze da­lej, pod po­chy­łym gło­giem, po­wy­gi­na­nym i wy­krzy­wio­nym przez wiatr, ocie­nia­ją­cym zie­mię po­ni­żej. Po­tem w górę, po chro­pa­wej, nie­rów­nej na­wierzchni, na któ­rej le­dwo wi­dzia­łam wła­sne stopy; wresz­cie przez wrota, za któ­rymi grunt spłasz­cza się, a wiatr wzmaga. Nie mo­głam wi­dzieć ścieżki, ale wie­dzia­łam, że tam jest. Czu­łam, jak wy­brzeże przy­ciąga mnie z obu stron. Roz­ło­ży­łam sze­roko ra­miona i wto­pi­łam się w nie­wi­dzialne, ale do­brze znane ska­li­ste kształty. Wy­dy­chane po­wie­trze stało się wia­trem; ja także.
Ma­sze­ru­jąc przez pole, gdzie owce wy­dep­tały trawę do go­łej ziemi, pró­bu­jąc schro­nić się przed ży­wio­łami, za szla­kiem wy­brzeża zna­la­złam małą skałę, oto­czoną łu­kami krze­wów ja­nowca. Ide­alne miej­sce, żeby za­trzy­mać się i usiąść. Uczu­cie eks­cy­ta­cji, które do tej pory wy­peł­niało ciało, przy­ga­sło; po­zwo­li­łam mu odejść, ule­ga­jąc fali wy­czer­pa­nia. Ciem­ność była gę­sta i nie­prze­nik­niona, ale po­wie­trze sy­czało po­nad głową, w ga­łę­ziach ja­nowca, nio­sąc kwa­śnawy za­pach zbu­twia­łych li­ści; zie­mia wi­bro­wała w rytm cię­żaru mor­skich fal bi­ją­cych o klif. Zwi­nę­łam się w kłę­bek, za­cią­gnę­łam kap­tur kurtki na okrytą czapką głowę, wsu­nę­łam urę­ka­wi­czone dło­nie pod pa­chy; my­śli wresz­cie od­pły­nęły, roz­wiały się w dzi­kim czar­nym po­wie­trzu. Żad­nych gło­sów w gło­wie, tylko ci­sza. Nie mo­głam już dłu­żej my­śleć, je­dy­nie czuć. Pod­da­łam się sen­no­ści, wio­dą­cej w głę­boki sen, krótki, ale przy­no­szący kom­pletne za­po­mnie­nie.
Nie­znaczny blask świa­tła prze­rwał ciem­ność, prze­no­sząc mnie po­now­nie do obo­la­łego, skur­czo­nego ciała, ale ani drgnę­łam; trwa­łam na­dal zwi­nięta w kłę­bek, szczel­nie opa­tu­lone ciało trzy­mało się odro­biny do­stęp­nego cie­pła. Przez sza­rość nad głową prze­śli­zgnął się ciemny kształt: mocny ogon i dłu­gie, roz­ło­ży­ste skrzy­dła le­ciutko prze­chy­lały się z wia­trem, gdy ptak za­nur­ko­wał po­ni­żej kra­wę­dzi klifu i znik­nął mi z oczu. Wpa­try­wa­łam się w ja­śnie­jące niebo, cze­ka­łam, aż ptak wróci, nie mru­ga­łam, by go nie prze­ga­pić. Głowa roz­bo­lała mnie od wy­siłku, uwaga dry­fo­wała w stronę ho­ry­zontu, gdzie za­czy­nały się po­ja­wiać pierw­sze pro­mie­nie zło­ci­stego świa­tła, które przez mo­ment błysz­czało ja­sną cu­dow­no­ścią, by za­raz znik­nąć za kur­tyną ulew­nego desz­czu, pa­da­ją­cego gdzieś nad peł­nym mo­rzem. Ptak bez­gło­śnie wzbił się w górę, bez wy­siłku ula­tu­jąc w niebo, i za­wisł nad po­kry­tym za­ro­ślami pół­wy­spem. Jego ciemny grzbiet i czarne kra­wę­dzie skrzy­deł nie­mal zlały się z dolną par­tią nieba; je­dy­nie błysk bieli nad ogo­nem po­zwa­lał roz­po­znać, że to błot­niak sta­wowy, z na­dzieją wy­pa­tru­jący śnia­da­nia.
Wy­pro­sto­wa­łam się, czu­jąc tępy ból w bio­drach, i wy­czoł­ga­łam spod ja­now­ców w samą porę, by zo­ba­czyć bor­suka, który zszedł z nad­mor­skiego szlaku i wspi­nał się przez pola w stronę za­ro­śli, wzdłuż wi­docz­nego w od­dali ogro­dze­nia. Jego krót­kie, krępe łapy po­ru­szały się szybko po kęp­kach nie­rów­nej trawy. Zwie­rzak wy­chy­nął z nory wie­dziony gło­dem, ale świa­tło za­stało go na po­wierzchni, gdzie prze­by­wał zbyt długo, spo­wol­niony jesz­cze po zi­mo­wym śnie, a te­raz mu­siał wró­cić głę­boko pod zie­mię, do bez­piecz­nego, cie­płego i ukry­tego przed wzro­kiem in­tru­zów le­go­wi­ska. Przed wej­ściem do nory za­trzy­mał się na mo­ment, ro­zej­rzał do­koła, ba­da­jąc woń po­wie­trza. Po­tem znik­nął, wśli­zgnął się w swój bez­pieczny, nie­wi­doczny świat. Ku ziemi.
W bla­dym, si­wym pro­mie­niu świa­tła wspię­łam się na naj­da­lej wy­su­niętą skałę i usia­dłam, zwie­sza­jąc nogi za kra­wędź klifu. Tu koń­czył się ląd, a za­czy­nało mo­rze. Sie­dzia­łam tak, w prze­strzeni po­mię­dzy świa­tami, w cza­sie po­mię­dzy la­tami, w ży­ciu po­mię­dzy ży­wo­tami. Zgu­bi­łam się, ale tu­taj od­na­la­złam, przy­naj­mniej na chwilę.

 
Wró­ci­łam przez mia­steczko, na­dal po­grą­żone w ci­szy i bez­ru­chu. W le­żą­cej na prze­ciw­le­głym brzegu rzeki miej­sco­wo­ści Fo­wey w kilku oknach za­pa­liły się świa­tła. Za­spani miesz­kańcy ro­bili kawę, pod­krę­cali ogrze­wa­nie i wra­cali do łó­żek. Po­wę­dro­wa­łam jed­no­pa­smo­wymi ulicz­kami w kie­runku gó­ru­ją­cej nad oko­licą wiel­kiej bryle ka­plicy, prze­szłam przez że­la­zną bramę i po­dą­ży­łam wy­be­to­no­wa­nym ko­ry­ta­rzem po­mię­dzy bu­dyn­kiem a ścianą klifu. Da­lej, przez drzwi do wą­skiego miesz­ka­nia, które mie­ściło się na za­ple­czu. Zimno wgry­zło się w moje ko­ści, całe ciało bo­lało. Czu­łam jed­nak, że zna­la­złam zro­zu­mie­nie, ja­kiego po­szu­ki­wa­łam, od­kąd po raz pierw­szy przy­by­li­śmy do ka­plicy, od­kąd po raz pierw­szy prze­kro­czy­li­śmy próg. Tego dnia za­koń­czy­li­śmy li­czącą ty­siąc czter­na­ście ki­lo­me­trów wę­drówkę, zło­ży­li­śmy ple­caki na go­łej pod­ło­dze, roz­sz­nu­ro­wa­li­śmy za­bło­cone buty i za­czę­li­śmy pró­bo­wać od­kryć na nowo, jak mieszka się pod da­chem. Wy­da­wało mi się, że na­resz­cie wiem, dla­czego wciąż czu­łam nie­po­kój, dla­czego nie mo­głam spać. Zro­bi­łam her­batę i za­nio­słam ją na górę do Mo­tha, mo­jego męża, ko­chanka i przy­ja­ciela od po­nad trzy­dzie­stu lat.
Le­żał na ma­te­racu w sy­pialni z roz­ło­żo­nymi sze­roko no­gami i ra­mio­nami; nie zbu­dziło go na­wet co­raz ja­śniej­sze świa­tło dnia, które wpa­dało przez wi­tra­żowe okno. Chyba nic go nie bu­dziło; po­tra­fił spać dwa­na­ście go­dzin na dobę i wciąż bra­ko­wało mu snu. Po­trzą­snę­łam nim jed­nak i obu­dził się, by za­cząć dzień jak zwy­kle, od her­baty z dwoma her­bat­ni­kami.
– Moth, obudź się, mu­szę coś zro­bić.
– Co? Co ty… dla­czego je­steś ubrana?
– Nie mo­głam spać.
– Znowu?
– No wiem… strasz­nie je­stem zmę­czona, ale mu­szę coś zro­bić.
Po ze­pchnię­ciu pian­ko­wego ma­te­raca w róg po­koju, w stronę kar­to­no­wej szafy, w któ­rej wi­siały na­sze ubra­nia, na po­kry­tej li­no­leum pod­ło­dze otwie­rała się duża wolna prze­strzeń. Z prze­ciw­le­głego kąta wy­cią­gnę­li­śmy zie­lony to­bo­łek, roz­pię­li­śmy su­wak i wy­trzą­snę­li­śmy z wnę­trza torby zna­jomy zwi­tek ny­lonu. Gdy roz­wi­nę­li­śmy na­miot, ude­rzył mnie za­pach wil­goci i pia­sku, wia­tru, desz­czu oraz prze­siąk­nię­tego ozo­nową świe­żo­ścią, peł­nego mew po­wie­trza. Czu­łam się, jak­bym zna­la­zła się po­śród dzi­kiej na­tury, na ziemi we wszyst­kich od­cie­niach czer­wieni, czerni i brązu, w wil­got­nym, peł­nym mchów le­sie, w głę­boko ukry­tych do­li­nach.
– Rób, co chcesz, ale ja tam cią­gle będę spać na ma­te­racu. Za­czy­nam się na nowo przy­zwy­cza­jać do kom­fortu.
– Do­brze, ale ja mu­szę spró­bo­wać. Dłu­żej nie dam rady bez snu.
Z ro­sną­cym ocze­ki­wa­niem zło­ży­łam skle­jone ta­śmą maszty na­miotu; z klik­nię­ciem wsko­czyły na wła­ściwą po­zy­cję i zie­lona ko­puła na­brała kształtu. Gdy wpeł­złam w stwo­rzoną przez nią, pach­nącą wil­go­cią prze­strzeń, ogar­nęła mnie fala ra­do­ści. Moth po­szedł zro­bić jesz­cze jedną her­batę, a ja przy­wle­kłam do środka na­miotu stare, mocno już zu­żyte na­dmu­chi­wane ma­te­race i śpi­wory oraz ścią­gniętą z łóżka po­duszkę. Wró­ci­łam. O to cho­dziło. Twarz za­pa­dła w po­duszkę, świat od­pły­nął, a mnie po­chło­nął sen, jak przy­pływ głę­bo­kiej ulgi. Ku ziemi.

2. Nie­wi­dzialna

Mało kto spo­śród stu­den­tów, bez en­tu­zja­zmu wra­ca­ją­cych na uczel­nię po świę­tach Bo­żego Na­ro­dze­nia, jest do­brze po pięć­dzie­siątce i za­czyna za­po­mi­nać rów­nie szybko, jak się uczy. Sta­li­śmy w ku­chenno-sa­lo­no­wej czę­ści ka­plicy, od­ha­cza­jąc ko­lejne punkty z co­dzien­nej li­sty, za­nim mój mąż wy­ru­szy na uni­wer­sy­tet, gdzie spę­dzał resztę dnia. Te­le­fon, port­fel, oku­lary – są; klu­czyki od fur­go­netki, są; no­tes z li­stą rze­czy do zro­bie­nia tego dnia, jest.
– To do wie­czora.
– Tak, do zo­ba­cze­nia.
I po­szedł, ale ja wciąż sły­sza­łam od­głos jego nie­rów­nych kro­ków, od­da­la­ją­cych się wzdłuż ściany ka­plicy w ma­to­wym świe­tle zi­mo­wego po­ranka. Za­mknę­łam drzwi i znów zna­la­złam się w przy­po­mi­na­ją­cym ko­ry­tarz wą­skim dłu­gim miesz­ka­niu. Usia­dłam przy stole z kub­kiem her­baty i my­śla­łam o dniu, który wła­śnie się za­czy­nał. Cze­ka­jąc, aż kromki pie­czywa wy­sko­czą z to­stera, pa­trzy­łam na półki z książ­kami w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, co po­zwo­li­łoby mi opóź­nić mo­ment, gdy otwo­rzę lap­topa i spę­dzę całe go­dziny na fru­stru­ją­cych po­szu­ki­wa­niach pra­co­dawcy, który mógłby za­trud­nić po­zba­wioną kwa­li­fi­ka­cji pięć­dzie­się­cio­pa­ro­let­nią ko­bietę bez żad­nej hi­sto­rii za­trud­nie­nia. Na półce stało kilka przy­pad­ko­wych ksią­żek wy­ję­tych z pu­dła, w któ­rym prze­trwały prze­pro­wadzkę. Le­d­wie parę to­mów, spa­ko­wa­nych w kilka go­dzin, za­nim opu­ści­li­śmy nasz dom. Za­wsze, kiedy pa­trzę na te książki, wra­cam pro­sto do chwili, w któ­rej wy­szli­śmy z domu po raz ostatni. Za­nim zo­sta­li­śmy wy­eks­mi­to­wani z raju, ja­kim wy­da­wał się nasz dom ro­dzinny, w któ­rym wy­naj­mo­wa­li­śmy po­koje go­ścinne let­ni­kom, ho­do­wa­li­śmy owce i upra­wia­li­śmy wa­rzywa, w któ­rym do­ro­sły na­sze dzieci, który był dla nas ca­łym świa­tem przez trzy­dzie­ści lat. Za­nim spór ma­jąt­kowy z dłu­go­let­nim przy­ja­cie­lem skoń­czył się w są­dzie i spo­wo­do­wał, że wrę­czono nam na­kaz eks­mi­sji. Ze­bra­li­śmy tych kilka ksią­żek i za­mknę­li­śmy drzwi, zo­sta­wia­jąc za nimi dawne ży­cie, by ni­gdy już do niego nie wró­cić. Słu­cha­li­śmy stu­kotu młot­ków, któ­rymi ko­mor­nicy za­bi­jali wej­ście, i czu­li­śmy lęk, nie wie­dząc, czy kie­dy­kol­wiek znów znaj­dziemy dach nad głową, oraz wszech­ogar­nia­jący smu­tek. Je­śli wie­dzia­ła­bym, że to je­dyne pu­dło ksią­żek, ja­kie za­bie­rzemy w na­sze nowe ży­cie, pew­nie wy­bra­ła­bym inne ty­tuły. Szu­ka­łam cze­goś, cze­go­kol­wiek, co prze­nio­słoby mnie poza te mury, poza ka­plicę. Prak­tyczny prze­wod­nik grzy­bia­rza, nie­złe, ale może nie w stycz­niu; Out­si­der II[2], zde­cy­do­wa­nie nie; Five Hun­dred Mi­les Wal­kies[3], książka, która za­wio­dła nas ku naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nej przy­go­dzie. Nie, tylko jedna książka tu po­może. Szlak Po­łu­dniowo-Za­chod­niego Wy­brzeża. Z Mi­ne­head do So­uth Ha­ven Po­int, piękny prze­wod­nik Paddy Dil­lona po li­czą­cej ty­siąc czter­na­ście ki­lo­me­trów tra­sie. To ta książka do­pro­wa­dziła nas do Po­lruan, ni­czym kie­szon­kowy przy­ja­ciel, gdy po­sta­no­wi­li­śmy, że nie po­grą­żymy się w cha­osie bez­dom­no­ści, za­ło­ży­li­śmy ple­caki i prze­wę­dro­wa­li­śmy całą opi­saną przez Paddy’ego trasę; ży­li­śmy wśród na­tury, na kli­fach i pla­żach, bez da­chu nad głową i bez gro­sza przy du­szy.
Pla­sti­kowa okładka po­zo­stała nie­na­ru­szona, strony spięte czarną gumką do wło­sów. Gdy otwo­rzy­łam książkę, sztywne kartki roz­ło­żyły się jak kręgi, które roz­cho­dzą się na wo­dzie, echo mor­skich od­pły­wów na twar­dym pia­sku plaży. Po­mię­dzy kartki, cza­sem po­skle­jane od desz­czu, po­wkła­da­li­śmy pocz­tówki, piórka, źdźbła traw, skrawki pa­pieru, kwiaty. To wspo­mnie­nia szlaku, który opada ze szczytu kli­fów ku po­zio­mowi mo­rza i wznosi się po­now­nie jak dzika, sza­lona ko­lejka gór­ska wzdłuż ca­łego wy­brzeża po­łu­dniowo-za­chod­niej An­glii. Prze­mie­rza­jący go wę­dro­wiec wspina się w su­mie na wy­so­kość pra­wie czte­ro­krot­nie więk­szą niż Mo­unt Eve­rest.
Po­sma­ro­wa­łam to­sta ma­słem i cze­ka­łam, aż za­dzwoni te­le­fon. Moth dzwo­nił, że przy­je­chał na uni­wer­sy­tet, że nie sie­dzi w ka­fejce w Truro ani nie spa­ce­ruje po plaży nad za­toką Wa­ter­gate, jak mu się zda­rzało, gdy wy­ru­szał na uczel­nię, a po­tem za­po­mi­nał, do­kąd się wy­bie­rał, i po­sta­na­wiał, że musi zmie­nić cel po­dróży. Wer­to­wa­łam kartki ksią­żeczki, nie­mal na nie nie spo­glą­da­jąc. Za­mknę­łam mię­dzy nimi oświe­tlone słoń­cem i osma­gane wia­trem wspo­mnie­nia mie­sięcy spę­dzo­nych na szczy­tach kli­fów w prze­róż­nych wa­run­kach. Przy­wo­dziła jed­nak i inne, mrocz­niej­sze my­śli: o smutku i bólu kosz­mar­nego ty­go­dnia, który spra­wił, że ru­szy­li­śmy na tę wę­drówkę. By­li­śmy wtedy tak in­nymi ludźmi, zde­spe­ro­waną, pełną nie­po­koju, prze­stra­szoną parą, która pró­bo­wała za­pa­ko­wać do pu­deł do­ro­bek dwu­dzie­stu lat ży­cia w ciągu za­le­d­wie kilku dni da­nych nam na wy­pro­wadzkę. My­śle­li­śmy wów­czas, że strata domu to naj­gor­sze, co mo­gło nas spo­tkać. Zmie­ni­li­śmy zda­nie w tym sa­mym ty­go­dniu, w trak­cie ru­ty­no­wej kon­troli le­kar­skiej. Świa­tła w na­szym ży­ciu ga­sły jedne po dru­gich, a le­karz, który za­sia­dał przy rogu biurka, wy­łą­czył ostat­nie z nich.
Za­mknę­łam książkę. Czy na­prawdę chcia­łam wra­cać do tam­tego ty­go­dnia, na nowo prze­ży­wać ten hor­ror? Za późno: już po­wró­cił. Nie zdo­ła­łam uciec przed wspo­mnie­niem, jak ciało Mo­tha skur­czyło się na wia­do­mość, że zdia­gno­zo­wano u niego nie­ule­czalną, neu­ro­de­ge­ne­ra­cyjną cho­robę, na którą nie ma żad­nej ku­ra­cji ani żad­nego le­kar­stwa. Nie zdo­ła­łam uciec przed lę­kiem, po­wra­ca­ją­cym za każ­dym ra­zem, gdy przy­po­mnia­łam so­bie, że ból, który Moth od­czu­wał w ra­mie­niu, drę­twie­nie le­wej strony ciała oraz z wolna opa­no­wu­jący go men­talny pa­ra­liż nie wy­ni­kały je­dy­nie ze sta­ro­ści, ale były ob­ja­wami zwy­rod­nie­nia ko­rowo-pod­staw­nego, nie­po­wstrzy­ma­nej, po­stę­pu­ją­cej cho­roby, która wkrótce do­pro­wa­dzi do śmierci. Le­karz ma­lo­wał po­nury ob­raz: Moth miał za­po­mnieć, jak się prze­łyka, a po­tem za­paść na za­pa­le­nie płuc, wsku­tek któ­rego udusi się wła­sną śliną. W tam­tym mo­men­cie uświa­do­mi­li­śmy so­bie, jak bar­dzo się po­my­li­li­śmy: cze­kały nas rze­czy dużo strasz­niej­sze niż bez­dom­ność.
Znów na­sta­wi­łam wodę na her­batę. Po­wi­nien już do­je­chać, dla­czego nie dzwoni? Prze­rzu­ca­łam strony, de­li­kat­nie roz­dzie­la­jąc po­skle­jane kartki; opisy Paddy’ego przy­wo­ły­wały ob­raz szlaku jak znaki prze­stan­kowe pa­mięci. „Droga od­bija nieco w głąb lądu i pod górę”: ro­ze­śmia­łam się na wspo­mnie­nie, jak na po­czątku wę­drówki czy­ta­li­śmy to zda­nie, pa­trząc na stromą ścieżkę, która pięła się zyg­za­kiem po zbo­czu nie­mal pio­no­wego klifu. W miarę jed­nak jak roz­kle­ja­łam kartki, znaj­do­wa­łam na mar­gi­ne­sach no­tatki Mo­tha; wi­dzia­łam jego twarz, gdy ostatni blask słońca gasł nad ho­ry­zon­tem, dwie war­stwy zie­lo­nej ko­puły na­miotu – na­szego wil­got­nego ny­lo­no­wego domu – za­my­kały nas w ciem­no­ści wie­czora, a on w świe­tle la­tarki pod­no­sił na mnie wzrok. Wciąż ten sam, dziki, nie­po­skro­miony męż­czy­zna, któ­rego ko­cha­łam przez całe do­ro­słe ży­cie: sie­dział w śpi­wo­rze, a ja le­ża­łam obok w swoim i spod cią­żą­cych po­wiek przy­glą­da­łam się, jak pi­sze. Wi­dzia­łam, jak uśmie­cha się, za­pi­su­jąc ma­leń­kie pa­ję­cze słowa na mar­gi­ne­sach prze­wod­nika, re­flek­sje z dnia, który spę­dzi­li­śmy na szczy­tach kli­fów i pla­żach, bi­wa­ku­jąc na pół­wy­spach i skal­nych pół­kach. „Bi­wak na Le­skey’s Ledge, ra­czej w mo­rzu niż nad nim”. „Je­stem tak głodny, że zja­dłem su­charka Ray, chyba nie za­uwa­żyła”. „Roz­pią­łem su­wak na­miotu i od­kry­łem, że roz­bi­li­śmy go metr od kra­wę­dzi klifu”. „Je­żyny”. „Mo­rze jak sy­rop; sta­łem się mo­rzem”. „Trzy­ma­łem Ray za rękę na kra­wę­dzi świata”. „Dziś spa­ce­ro­wa­łem z żół­wiem”.
Do­ty­ka­jąc wy­bla­kłych no­ta­tek za­pi­sa­nych ołów­kiem, zna­la­złam się tam ra­zem z nim, po­śród wia­tru i desz­czu, ob­ser­wo­wa­łam jego stopy, które po­dą­żały po ścieżce przede mną, zmie­rzały na­przód w nowy świat – świat uni­wer­sy­tetu i ka­plicy, gdzie szlak wy­brzeża biegł tuż przed na­szą bramą, gdzie cze­ka­łam, aż Moth wróci. Nie za­dzwo­nił; gdzie się po­dział?
Po­woli roz­dzie­la­łam ko­lejne kartki, aż do­tar­łam do strony sto czter­dzie­stej: Por­the­ras Cove. „Del­finy i wy­soki przy­pływ”. „Bie­głem, uno­sząc na­miot nad głową”. „Czy to na­prawdę?” Ten ma­giczny mo­ment, gdy uświa­do­mi­li­śmy so­bie, że przy­pa­dek Mo­tha za­prze­cza opi­nii le­ka­rzy, któ­rzy twier­dzili, że zwy­rod­nie­nie ko­rowo-pod­stawne jest cał­ko­wi­cie nie­ule­czalne i stan pa­cjenta nie może ulec po­pra­wie. Ta noc, gdy bie­gli­śmy w górę plaży w świe­tle księ­życa. Ucie­ka­li­śmy przed nad­cho­dzą­cym przy­pły­wem, uno­sząc nad gło­wami w pełni roz­ło­żony na­miot; na­uczy­li­śmy się znowu mieć na­dzieję. Po za­koń­cze­niu wę­drówki, za­nim Moth po­szedł na stu­dia, po­wie­dzie­li­śmy le­ka­rzowi, że stan zdro­wia Mo­tha się po­lep­szył, że do­ko­nał cze­goś, co wszy­scy eks­perci od jego cho­roby uzna­wali za nie­moż­liwe. Le­karz nie wy­da­wał się za­chwy­cony.
– Je­śli pan chce, pro­szę za­cząć stu­dia, ale na­leży się spo­dzie­wać, że bę­dzie pan mu­siał je prze­rwać – po­wie­dział, su­ge­ru­jąc, że Moth może nie do­żyć uzy­ska­nia dy­plomu.
Nie uwie­rzy­li­śmy mu; nie chcie­li­śmy mu wie­rzyć. Jed­nak z upły­wem czasu wy­ma­ga­nia sta­wiane na uczelni zmu­siły Mo­tha do sie­dzą­cego trybu ży­cia; zdro­wie i swo­boda, ja­kich na­był na szczy­tach kli­fów, za­ni­kały. W ci­chym chło­dzie zimy sztyw­nie­nie po­wró­ciło, jego obo­lałe ciało za­częło zwal­niać. Każdy dzień za­czy­nał się te­raz od walki, by sta­nąć pro­sto, od sta­wia­nia pierw­szych, nie­sta­bil­nych po­ran­nych kro­ków; uczu­cie nie­uchron­no­ści znów wśli­zgnęło się ukrad­kiem. Z wa­ha­niem mu­siał przy­jąć opi­nię le­ka­rza: nie­wy­klu­czone, że nie zdoła ukoń­czyć stu­diów. Na pewno ich nie ukoń­czy, je­śli na­dal nie bę­dzie się po­ja­wiał na za­ję­ciach; może po­win­nam za­cząć go wo­zić na uczel­nię i od­bie­rać po wy­kła­dach? Nie ma mowy: le­d­wie wią­za­li­śmy ko­niec z koń­cem, ży­jąc z jego po­życzki stu­denc­kiej; nie mo­gli­śmy po­zwo­lić so­bie na opła­ce­nie ben­zyny, ko­niecz­nej, by po­je­chać tam i z po­wro­tem. Po­trze­bo­wa­łam ra­czej ja­kie­goś lo­ka­li­za­tora, żeby móc go zna­leźć. Za­mknę­łam książkę, przy­tło­czona smut­kiem na myśl, że pew­nego dnia Moth nie przy­po­mni so­bie, co ro­bił. Dzień, kiedy cho­roba po­su­nie się tak da­leko, że całe to przej­rzy­ste, ma­giczne, dzi­kie do­świad­cze­nie, które wspól­nie prze­ży­li­śmy, prze­pad­nie na za­wsze, a ja zo­stanę sama ze wspo­mnie­niami. Dzień, kiedy prze­wod­nik zo­sta­nie ostat­nim do­wo­dem na to, że na­prawdę od­by­li­śmy tę wę­drówkę.
Gdzież on jest, do cho­lery?

 
Włą­czy­łam świa­tło. Późny ra­nek; słońce już mi­nęło punkt, z któ­rego oświe­tlało wnę­trze miesz­ka­nia, znów ro­biło się ciem­niej. Do­pi­łam her­batę i usia­dłam przy stole, wy­glą­da­łam przez wy­so­kie okno ka­plicy, które wy­cho­dziło na dwu­me­tro­wej wy­so­ko­ści mur ogrodu są­siada. Nie­mal prze­sła­niał wszystko inne, ale po­wy­żej wi­dać było szpa­ler krze­wów i ma­gno­lię. Z blusz­czu wy­ło­nił się duży brą­zowy szczur, spa­ce­ro­wał po szczy­cie muru; za­trzy­mał się, ob­ró­cił łe­bek i wpa­try­wał się we mnie swymi okrą­głymi oczami, aż w końcu wró­cił, skąd przy­szedł. Otwo­rzy­łam drzwi, by zo­ba­czyć, do­kąd się udał. Sły­sza­łam go, ale nie wi­dzia­łam; moim oczom uka­zała się je­dy­nie ściana blusz­czu, okry­wa­jąca klif pół­tora me­tra od na­szych drzwi. Po­dą­ży­łam wzro­kiem od ciem­nego, wil­got­nego ko­ry­ta­rza zie­leni w górę, śla­dem sze­le­stu li­ści, przez bluszcz. Tam, po­nad krze­wami bu­dlei i da­chem ka­plicy, prze­świe­cał wą­ski pa­sek błę­kitu nieba, świat, w któ­rym świe­ciło słońce, wiał wiatr, i wie­dzia­łam, że mu­szę tam wró­cić. Mroczne uczu­cie za­mknię­cia zmę­czyło mnie, chcia­łam się z niego wy­do­stać.
Chwy­ci­łam płaszcz i te­le­fon, po­spiesz­nie wy­szłam na ulicę z za­mia­rem po­dą­że­nia nią aż na otwartą prze­strzeń kli­fów, jak ro­bi­łam co­dzien­nie, od­kąd za­miesz­ka­li­śmy w ka­plicy. Wą­ska uliczka, le­d­wie dość sze­roka, by prze­je­chał sa­mo­chód, wy­da­wała się pełna lu­dzi. Cho­dzili, roz­ma­wiali, ge­sty­ku­lo­wali gło­śno. Prze­szłam ka­wa­łek, ale na­gle ogar­nęło mnie uczu­cie pa­niki i przy­lgnę­łam do muru ogra­dza­ją­cego ogrody sze­re­go­wych do­mów, cze­ka­łam, aż lu­dzie przejdą. Co się działo? Nie ro­zu­mia­łam, skąd to pul­so­wa­nie w gło­wie, za­czer­wie­nie­nie skóry. To nie ta­kie ude­rze­nie go­rąca, ja­kie zda­rzały mi się wcze­śniej; co się dzieje? Czy je­stem chora? Mi­nęło mnie wię­cej ha­ła­śli­wych, za­ję­tych czymś lu­dzi.
– Dzień do­bry, ślicz­nie dzi­siaj.
W od­po­wie­dzi zdo­ła­łam wy­do­być z sie­bie tylko ci­che „dzień do­bry”. Nie wie­dzia­łam, co ro­bić ani w którą stronę pójść; ze­rwa­łam się i po­bie­głam z po­wro­tem do ka­plicy, gło­śno za­trza­snę­łam za sobą że­la­zną kratę i ze­szłam w dół be­to­nową alejką, zni­ka­jąc z oczu prze­chod­niów. Po­ło­ży­łam się na pod­ło­dze i sta­ra­łam uspo­koić od­dech; w gło­wie mia­łam mę­tlik. Ło­mo­ta­nie w czaszce stop­niowo usta­wało; uświa­do­mi­łam so­bie, że przez rok, który prze­miesz­ka­li­śmy z Mo­them w ka­plicy, prak­tycz­nie nie roz­ma­wia­łam z ni­kim prócz niego i dzieci, które dzwo­niły albo od­wie­dzały nas od czasu do czasu. Gdy wy­cho­dzi­łam, nie od­zy­wa­łam się, je­śli nie mu­sia­łam; gdy prze­by­wa­łam z Mo­them, to głów­nie on mó­wił.
Czy pró­bo­wa­łam z kimś po­roz­ma­wiać, od­kąd się tu spro­wa­dzi­li­śmy? Zda­rzały się oka­zje do roz­mowy w skle­pie, gdzie ko­bieta za ladą pa­ko­wała moje za­kupy i py­tała: „Pani tu mieszka? Wi­dzie­li­śmy pa­nią parę razy. Skąd się pani prze­pro­wa­dziła, pew­nie z Korn­wa­lii?”. Kilka razy mnie za­ga­dy­wała, ale za­wsze uni­ka­łam roz­mowy, mru­cza­łam tylko „dzię­kuję”, ła­pa­łam torbę i wy­cho­dzi­łam. Zda­rzały się mo­menty, gdy lu­dzie za­trzy­my­wali się na ulicy, żeby spoj­rzeć na wy­soką, mo­nu­men­talną fa­sadę ka­plicy, i py­tali o jej hi­sto­rię; od­po­wia­da­łam, że nie je­stem pewna, ale Moth bez wąt­pie­nia wie wszystko na ten te­mat, po czym cho­wa­łam się za bu­dyn­kiem i już tam zo­sta­wa­łam. Za każ­dym ra­zem, gdy wy­cho­dzi­łam z miesz­ka­nia, ogar­niał mnie stan alar­mowy, uczu­cie hi­per­u­waż­no­ści. Kiedy wę­dro­wa­li­śmy szla­kiem z ple­ca­kami wy­pcha­nymi ca­łym na­szym ma­jąt­kiem, nie mia­łam żad­nych pro­ble­mów, więc jak to się stało, że te­raz na wsi czu­łam się nie­wi­dzialna? Ostat­nie zia­renko wiary w sie­bie, ja­kie od­na­la­złam w trak­cie wę­drówki, znik­nęło, prze­pa­dło we mgle nad­cią­ga­ją­cej znad rzeki. Sie­dzia­łam tak, wście­kła na sie­bie. To idio­tyczne, by przez tyle czasu uni­kać in­te­rak­cji z ludźmi. Sprawy wy­mknęły mi się spod kon­troli.
Zna­la­złam lap­topa i włą­czy­łam ka­nał me­dy­ta­cyjny, który ostat­nio od­kry­łam. Guru sie­dział po tu­recku i prze­ma­wiał do mnie ła­god­nym to­nem.
– Zrób wdech i po­dą­żaj za wy­de­chem, skup się na od­dy­cha­niu. Po­zwól od­le­cieć my­ślom, po­dą­żaj za od­de­chem.
Po­dą­ża­łam za od­de­chem. By­łam w tym do­bra. Po­tra­fi­łam opróż­nić głowę z my­śli i sku­pić się na od­de­chu tak, jak­bym się do tego uro­dziła. Ale na­wet gdy od­dy­cha­łam, do głowy wśli­zgnął się dźwięk, który nie chciał odejść. Głos ja­kiejś ukry­tej czę­ści mnie, który nie za­mie­rzał za­milk­nąć. Ten głę­boki, re­zo­nu­jący dźwięk brzmiał jak py­ta­nie.
Za­dzwo­nił te­le­fon. Na­resz­cie.
– Gdzie je­steś? Nie po­wiesz chyba, że w St. Ives[4]?
Ostat­nim ra­zem, kiedy Moth za­po­mniał, do­kąd je­dzie, za­dzwo­nił do mnie z ka­wiarni na pół­noc­nym wy­brzeżu, go­dzinę drogi od uni­wer­sy­tetu. Może tym ra­zem po­dą­żył na za­chód.
– Dzi­siaj nie. Spo­tka­łem na par­kingu jedną ze stu­den­tek, w końcu zdo­była się na od­wagę, żeby za­py­tać, co ro­bię w Korn­wa­lii i dla­czego stu­diuję.
Moth z tru­dem ad­ap­to­wał się do uczęsz­cza­nia na za­ję­cia z gro­madą dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ków; spra­wiali wra­że­nie, jakby żyli w cał­kiem in­nym świe­cie.
– Nie mogę uwie­rzyć, że nikt wcze­śniej nie za­py­tał. Co od­po­wie­dzia­łeś?
– To, co zwy­kle mó­wi­li­śmy na szlaku: że sprze­da­li­śmy dom, a ja stu­diuję, by prze­kwa­li­fi­ko­wać się na na­uczy­ciela.
– To nie kłam­stwo, je­dy­nie pół­prawda. Ale skoro już jej po­wie­dzia­łeś, po­wtó­rzy wszyst­kim in­nym. Je­steś w sta­nie trzy­mać się tej wer­sji?
– Ra­tuje mnie od tłu­ma­cze­nia, jak stra­ci­li­śmy dom i zo­sta­li­śmy bez da­chu nad głową; tak jest po pro­stu ła­twiej, ale te­raz pew­nie po­my­ślą, że je­stem ja­kimś kre­zu­sem, który prze­żywa eg­zy­sten­cjalny kry­zys wieku śred­niego.
– W su­mie to tylko nie­wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie.
Opa­dłam na krze­sło z uczu­ciem ulgi na wieść, że Moth znaj­duje się tam, gdzie po­wi­nien. Gdy­bym tylko po­tra­fiła ra­dzić so­bie z tą zmianą w na­szym ży­ciu tak jak on! Moth w ogóle się nie zmie­nił, po­zo­stał otwarty, dow­cipny i za­wsze miał w za­na­drzu ja­kąś cie­kawą hi­sto­rię, choć cza­sem zda­rzało mu się za­po­mnieć, gdzie jest. Po­szar­pane, po­gma­twane nitki na­szego losu za­czy­nały spla­tać się w nową tka­ninę, ale coś mnie drę­czyło, za­bie­rało spo­kój du­cha. Nie tylko cho­roba Mo­tha; coś jesz­cze. Ciemna chmura my­śli na­pły­nęła wcze­snym ran­kiem, gdy otwo­rzy­łam drzwi, spoj­rza­łam w niebo i zo­ba­czy­łam je­dy­nie cienki pa­sek sza­ro­ści mię­dzy ka­plicą a skalną ścianą, gdy wy­szłam na za­tło­czoną ulicę i ni­g­dzie nie mo­głam być sama. Za­zwy­czaj w ta­kie dni szłam ścieżką nad klify i zwra­ca­łam twarz do wia­tru, by po­czuć jego siłę, coś praw­dzi­wego. Głos w mo­jej gło­wie sta­wał się gło­śniej­szy, jak wiatr, który wiał w głąb lądu i niósł bu­rzę od mo­rza. A może to głos mo­jej mamy, który szep­tał: „A nie mó­wi­łam?”. Trudno po­wie­dzieć.

 
Ście­ląc so­bie po­sła­nie pod na­mio­tem w pierw­szych dniach no­wego roku, my­śla­łam, że roz­wią­za­łam pro­blem: po pro­stu bra­ko­wało mi zna­jo­mego bi­wa­ko­wego ży­cia, te­raz wszystko zna­ko­mi­cie się ułoży. Wy­śpię się; od­zy­skam siły i po­czu­cie kon­troli, znów za­cznę sku­piać się na tym, by żyć no­wym ży­ciem w mia­steczku i pil­no­wać, żeby Moth się nie zgu­bił. Sku­li­łam się pod zie­loną ko­pułą w ką­cie sy­pialni, z dala od lu­dzi i świata, kom­plet­nie nie­świa­doma, że za­le­d­wie kilka dni póź­niej znajdę się w środku An­glii, dużo da­lej od mo­rza i na­miotu, niż po­tra­fi­łam so­bie wy­obra­zić. 

 
Wesprzyj nas