Książka “Córki samurajów w podróży życia” to prawdziwa i fascynująca historia trzech XIX-wiecznych Japonek, niezwykłych kobiet, które wyprzedziły swoją epokę i wywarły znaczący wpływ na współczesną historię Japonii.


W 1871 roku na fali przemian i otwarcia na świat po dwustu pięćdziesięciu latach izolacji, nowy rząd japoński wysłał do Stanów Zjednoczonych pięć młodych dziewcząt. Celem ich dziesięcioletniej misji miało być poznanie zachodnich zwyczajów, szkolnictwa i kultury, a po powrocie do kraju zapoczątkowanie wychowania nowego pokolenia ludzi, którzy mieli przewodzić Japonii na drodze do nowoczesności. „Wykształcone matki będą wychowywać oświeconych synów” – taki był zamysł rządu.

Do końca misji dotrwały trzy z pięciu dziewcząt – Sutematsu Yamakawa, Shige Nagai i Ume Tsuda. Wychowane w tradycyjnych samurajskich domach, przeżyły zawieruchę wojny domowej i szereg wydarzeń określanych mianem restauracji Meiji. Dzieciństwo spędziły jako córki samurajów a dorastały jako typowe amerykańskie uczennice. Po przybyciu do San Francisco stały się gwiazdami, a ich podróże, tradycyjny ubiór czy zachowanie były szczegółowo relacjonowane przez gazety w całym kraju. W miarę jak dziewczęta uczyły się języka angielskiego i poznawały zachodnie obyczaje, rosło grono ich amerykańskich przyjaciół, ceniących intelektualną błyskotliwość i poczucie humoru młodych Japonek.

Trzy dziewczyny spędziły dziesięć lat w Stanach Zjednoczonych mieszkając u amerykańskich rodzin, ucząc się, nawiązując przyjaźnie, podróżując i przekazując amerykańskim rówieśnikom wiedzę o japońskich tradycjach. Sutematsu Yamakawa wychowała się w domu pastora Leonarda Bacona, została pierwszą w historii Japonii absolwentką college’u. Po powrocie do Japonii odegrała kluczową rolę w założeniu Szkoły Peeresses w Tokio, w której była przez wiele lat nauczycielką. Shige Nagai mieszkała w domu wpływowego pastora i historyk Johna Abbotta, ukończyła studia muzyczne, była jedną z pierwszych nauczycielek muzyki w Japonii. Najmłodsza z nich, Ume Tsuda, była podopieczną waszyngtońskiego urzędnika rządowego Charlesa Lanmana. Jej dziedzictwem jest elitarna tokijska uczelnia Tsuda College, założona w 1900 roku przez Tsudę jako Domowa Szkoła Języka Angielskiego dla Kobiet.

Janice P. Nimura przygotowała dla czytelników fascynującą lekturę pokazującą Japonię i Stany Zjednoczone na przełomie wieków XIX i XX

Ich powrót do Japonii po dziesięciu latach nie był łatwy, to był już inny kraj niż ten, który zapamiętały. Trwały spory w kwestiach społecznych, walka o zrównoważenie zmian przejmowanych z Zachodu i wielowiekowej tradycji. Trzy młode kobiety, inteligentne, utalentowane i znakomicie wykształcone, z dyplomami amerykańskich uczelni, zdeterminowane trwale poprawić społeczny status Japonek, miały być siłą napędową rozwoju nowoczesnego społeczeństwa. Rzeczywistość okazała się dużo trudniejsza. Zawieszone pomiędzy dwoma wzorcami społecznymi kobiety musiały zmagać się z restrykcyjnymi normami dotyczącymi płci, izolacją kulturową i obojętnością rządu, który w międzyczasie porzucił śmiałe plany głębokich zmian społecznych. Mimo przeciwności dzięki uporowi, determinacji i wpojonym w dzieciństwie zasadom kobiety ostatecznie osiągnęły cel, który został im wyznaczony – otworzyły przed młodymi Japonkami nowe możliwości wykształcenia i kariery. Dzięki późniejszym wizytom w Stanach Zjednoczonych i publikacjach artykułów w prasie przez kolejne lata przybliżyły wielu Amerykanom japońską kulturę, tradycję i współczesne problemy rozwijającej się Japonii.

Janice P. Nimura na podstawie dokumentów z zasobów archiwalnych w Japonii i Stanach Zjednoczonych, w tym listów wymienianych pomiędzy trzema kobietami a ich amerykańskimi rodzinami, przygotowała dla czytelników fascynującą lekturę pokazującą Japonię i Stany Zjednoczone na przełomie wieków XIX i XX, emocje targające młodymi kobietami starającymi się odnaleźć w dwóch bardzo różnych światach, pomagającą zrozumieć różnice historyczne i kulturowe między tymi dwoma krajami. Autorka kreśli także wyjątkowy obraz końca epoki samurajów, początkowe zachłyśnięcie się Japończyków nagłym otwarciem na świat, nową dla nich kulturą, obyczajami i społeczeństwem konsumpcyjnym oraz powrót do tradycyjnych wartości, na nowo odkrywanych jako przeciwwaga dla zachodniego stylu życia.

Książka Nimury to opowieść o kobietach wyprzedzających swoją epokę, o budowaniu mostów między różnymi społeczeństwami, pokazująca korzyści, jakie płyną ze studiów w obcych krajach, obcowania na żywo z odmiennymi kulturami dla zrozumienia otaczającego świata. To także wiele faktów z historii XIX-wiecznej Japonii i stosunków amerykańsko-japońskich na przełomie wieków, pokazanych przez pryzmat fascynujących losów trzech kobiet, ich przyjaźni i wkładu w rozwój japońskiego społeczeństwa. Nikodem Maraszkiewicz

Janice P. Nimura, Córki samurajów w podróży życia. Ze Wschodu na Zachód i z powrotem, Przekład: Barbara Gutowska-Nowak, Seria: Mundus, Wydawnictwo Bo.wiem, Premiera: 5 października 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

 

Janice P. Nimura
Córki samurajów w podróży życia. Ze Wschodu na Zachód i z powrotem
Przekład: Barbara Gutowska-Nowak
Seria: Mundus
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 5 października 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

OD AUTORKI

Jest to opowieść o trzech dziewczynkach urodzonych w jednym świecie i wysłanych przez siły, których nie pojmowały, na wychowanie do zupełnie innego świata. Tam, tak jak wszystkie dzieci, chłonęły wiedzę ze swojego otoczenia. Choć każda z nich była córką samuraja czystej krwi, wychowanie uczyniło z nich hybrydy. Po dziesięciu latach wróciły do ojczyzny, która przez ten czas stała się dla nich obcym miejscem.
Mieszkam w mieście, w którym się urodziłam, tak jak przede mną moi rodzice i dziadkowie. Ale moja historia ma sporo wspólnego z tą, którą opowiadam. Pierwszego dnia studiów poznałam chłopaka, który urodził się w Japonii. Kiedy był bardzo mały, jego rodzice wyjechali z Tokio do Seattle, a kiedy miał szesnaście lat, oznajmili mu, że wracają „do domu”. Jego domem była Ameryka. Rodzice wyjechali, a on został.
Dwa lata po ukończeniu studiów i dwa miesiące po ślubie my także przeprowadziliśmy się do Tokio. Dla mnie pobyt tam był pod wieloma względami łatwiejszy niż dla mojego męża. Kiedy poprawiła się moja znajomość japońskiego, chwalono mnie za akcent, za maniery, za to, że zasmakowały mi jeżowce i marynowane śliwki. Moja twarz była usprawiedliwieniem dla moich potknięć – byłam w końcu cudzoziemką. Mąż nie mógł liczyć na podobną taryfę ulgową. Wyglądał jak Japończyk, brzmiał jak Japończyk – czemu więc nie zachowywał się jak Japończyk?
Trzy lata później, gdy wróciliśmy do Nowego Jorku, podjęłam studia podyplomowe na wydziale studiów wschodnioazjatyckich. Zafascynowała mnie epoka Meiji, okres w dziejach Japonii, kiedy Kraina Bogów przestała spoglądać w przeszłość i skierowała wzrok na pozłacanego bożka zachodniego postępu przemysłowego. Pewnego dnia, wśród stosów książek w piwnicy szacownej biblioteki, natknęłam się na cienki tomik w zielonej okładce zatytułowany A Japanese Interior (Japońskie wnętrze), autorstwa Alice Mabel Bacon, nauczycielki z Connecticut. Był to pamiętnik z jej rocznego pobytu w Tokio pod koniec lat osiemdziesiątych XIX wieku, gdy mieszkała u „japońskich przyjaciółek, z którymi w Ameryce łączyła ją długa i bliska zażyłość”. Zaintrygowało mnie to. W XIX wieku Amerykanki z reguły nie miewały japońskich przyjaciółek, a zwłaszcza takich, które poznały w Stanach Zjednoczonych.
Alice pochodziła z New Haven, gdzie ja spędziłam studenckie lata. Wyjechała do Tokio i nie mieszkała wśród cudzoziemców, lecz w japońskim domu, tak samo jak ja. Uczyła w jednej z pierwszych japońskich szkół dla dziewcząt, którą otwarto niespełna rok po tej, do której uczęszczałam w Nowym Jorku sto lat później. Jej szczerość i niewymuszony dowcip przywodziły mi na myśl moje nauczycielki, prostolinijne intelektualistki, które nie znosiły pretensjonalności. Podążając tropem Alice, odkryłam splecione ze sobą życiorysy Sutematsu Yamakawy Oyamy, przyrodniej siostry Alice i pierwszej Japonki, która uzyskała tytuł licencjata, Ume Tsudy, która z pomocą Sutematsu i Alice otworzyła pionierską angielską szkołę dla dziewcząt, oraz Shige Nagai Uriu, która łączyła obowiązki matki siedmiorga dzieci z pracą nauczycielki, na długo zanim ukuto termin „pracująca matka”.
Identyfikowałam się z tymi kobietami. Wiem, jak to jest przyjechać do Japonii, prawie nie znając języka, desperacko pragnąc dopasować się do stylu życiu japońskiej rodziny, a równocześnie oburzać się na postawę Japończyków wobec kobiet. Mam męża, który nie patrzy na świat oczyma Japończyka, mimo że jego rodzice nie chcieli wychować dziecka na amerykańską modłę. Sto lat przed tym, nim „globalizacja” i „wielokulturowość” stały się celami każdej korporacji i każdego programu nauczania, trzy młodziutkie Japonki przemierzyły glob i opanowały biegle sztukę życia w obu światach naraz – obce dla wszystkich prócz siebie nawzajem. Ich historia nie dawała mi spokoju.

CZĘŚĆ I

„Samurajskie wychowanie potrafi przygotować nas na każdą ewentualność”
Etsu Inagaki Sugimoto, Córka samuraja, 1926

PROLOG

9 listopada 1871

W wąskich, krętych uliczkach wokół pałacu cesarskiego nowomodne riksze ze stukotem kół przemykały obok kotar w kolorze indygo, które zasłaniały wejścia do domów kupców, jaskrawocynobrowej świątynnej bramy torii, bielonych ścian domostw samurajów. Rikszarze, których ciała lśniły od potu, pokrzykiwali na przechodniów, by zeszli im z drogi; pasażerowie, przeważnie mężczyźni, siedzieli nieporuszeni, choć okute żelazem koła podskakiwały na wybojach. Stragany z ryżem albo słomianymi sandałami sąsiadowały ze sklepami, w których sprzedawano zegarki na rękę i okulary w rogowych oprawkach. Na rogach ulic sterczeli żołnierze w pstrokatych uniformach złożonych z czapek z daszkiem, drewnianych chodaków, krótkich wojskowych kurtek i szerokich jedwabnych spodni hakama. Od czasu do czasu mijał ich palankin, kołyszący się na ramionach tragarzy. Śledzili go wzrokiem i zastanawiali się, kim jest niewidoczny pasażer: urzędnikiem w tunice z watowanymi ramionami?; żoną zarządcy podczas jednego z rzadkich wypadów do miejscowej świątyni? Służące w niebieskich, bawełnianych kimonach z rękawami związanymi z tyłu to wyłaniały się, to ginęły w ulicznym tłumie.
Ulicą przemaszerowało pięć dziewcząt, maleńkich na tle przytłaczających ogromem, kamiennych murów pałacu. Dwie z nich były nastolatkami; pozostałe były młodsze, najmniejsza miała najwyżej sześć lat. Odziane były w kosztowny jedwab; trzy starsze w jasny, z wyhaftowanymi liśćmi, trawami, kwiatami wiśni i peonii, a dwie młodsze w ciemniejszy, ozdobiony motywami herbowymi. Ich włosy, starannie zebrane w ciężkie loki i węzły, zostały wysoko upięte i zabezpieczone grzebieniami i szpilkami. Dziewczęta poruszały się sztywno i ostrożnie, jakby bały się, że stracą równowagę pod ciężarem swoich wyszukanych koafiur. Ich pomalowane usta wyglądały jak karminowe łuki na tle policzków pokrytych warstwą białego pudru. Tylko oczy zdradzały, że nie są tak doskonale opanowane, jak się wydawało.
Potężne drewniane wrota rozwarły się z hukiem, by je wpuścić, a potem zatrzasnęły się za nimi. Wewnątrz panowała głucha cisza. W tym labiryncie fortec i urzekających ogrodów czas płynął wolniej: wydawało się, że wszystko – od kroków strażników po łagodne trzepotanie każdego ogniście czerwonego klonowego liścia – jest starannie wyreżyserowane. Dziewczęta dreptały krętymi korytarzami, drobiąc kroczki w swoich przepięknych nowych kimonach, najpiękniejszych, jakie dotąd nosiły, przewiązanych ciasno szerokimi, sztywnymi obi w kontrastowych kolorach. Damy dworu, które eskortowały dziewczęta, podawały im instrukcje syczącym szeptem: patrzeć na wypolerowaną podłogę tuż przez białymi skarpetkami z jednym palcem, ręce przyciskać ciasno do ud, a kciuki schować pod palcami. Później było słychać już tylko skrzypienie drewnianej podłogi i szelest jedwabiu. Zza przesuwanych drzwi wydobywała się subtelna woń kadzidła. Ukradkowe spojrzenia pozwalały dostrzec parawany ozdobione malowanymi żurawiami i żółwiami, sosnami i chryzantemami; belki z płaskorzeźbami tygrysów i smoków, glicynii i wodospadów; fragmenty purpurowych i złotych tkanin.
Dziewczęta i ich przewodniczki dotarły wreszcie do ogromnej wewnętrznej komnaty. Wisiała tam ciężka, bambusowa zasłona, choć dziewczęta i tak nie ośmielały się podnieść wzroku. Wiedziały jednak, że za zasłoną siedzi cesarzowa Japonii. Pięć dziewcząt uklękło, położyło dłonie płasko na podłodze wyłożonej tatami i pokłoniło się tak głęboko, że ich czoła dotknęły czubków palców.
Gdyby odsunięto bambusową zasłonę i gdyby dziewczęta miały dość odwagi, by podnieść wzrok, ujrzałyby drobniutką, dwudziestodwuletnią kobietę. Jej głowa była jedyną częścią ciała, która nie skrywała się pod ceremonialnym strojem: śnieżnobiałym kimonem, szerokimi spodniami z ciężkiego, szkarłatnego jedwabiu i strojnego płaszcza z brokatu lamowanego złotem. Choć trzymała malowany wachlarz, przywiązany do szaty długimi, jedwabnymi sznurami, jej dłonie kryły się w rękawach. Jej drobną twarz okalała czarna, sztywna aureola natłuszczonych włosów, zebranych z tyłu w ogon sięgający prawie do podłogi, przewiązany w regularnych odstępach wąskimi paskami białego papieru. Miała wydatny podbródek i odstające uszy, które nadawały jej niemal elfi wygląd. Jej twarz pokrywała warstwa białego pudru; wygolone brwi zastąpiono czarnymi smugami, narysowanymi węglem drzewnym wysoko na czole. Jak przystało kobiecie zamężnej, jej zęby były uczernione miksturą z opiłków żelaza i sproszkowanych galasów, którą rozpuszczano w herbacie i sake. Choć z jej męża właśnie zdjęto miarę na jego pierwszy strój w zachodnim stylu, wygląd kobiet na cesarskim dworze pozostał na razie niezmieniony od wieków.
Przed dziewczętami postawiono tace z laki na niskich podstawkach, ze zwitkami bibuły w kolorach białym i czerwonym – które zwiastowały pomyślność – czarkami herbaty i ceremonialnymi ciastkami, także czerwono-białymi. Dziewczęta kłaniały się raz za razem, nie odrywając wzroku od splotów tatami. Nie tknęły przekąsek. Po chwili pojawiła się dama dworu, która niosła przed sobą papierowy zwój. Rozwinęła go zręcznymi, zdumiewająco białymi dłońmi. Wysokim, czystym głosem, używając tak formalnego języka, że dziewczęta ledwie ją rozumiały, odczytała słowa skreślone ręką samej cesarzowej, słowa, o których nie marzyła dotąd żadna cesarzowa.
– Mimo iż jesteście dziewczętami, wasze pragnienie pobierania nauk za granicą zostanie spełnione – przeczytała ze śpiewną intonacją.
Dziewczynki, nauka za granicą – samo zestawienie tych słów brzmiało dziwnie. Jeszcze nigdy żadna Japonka nie uczyła się poza granicami kraju. Niewiele japońskich dziewczynek odbierało jakiekolwiek wykształcenie.
Dama dworu czytała dalej wysokim, piskliwym głosem:
– Z czasem, kiedy powstaną szkoły dla dziewcząt, wy, jako kobiety wykształcone, będziecie przykładem dla waszych rodaczek.
Dziewczęta słuchały tych słów z niedowierzaniem. Nie istniało coś takiego jak szkoły dla dziewcząt. Zastanawiały się, jakim przykładem będą, kiedy wrócą – jeśli wrócą – do kraju.
Dama dworu dotarła już prawie do końca zwoju.
– Miejcie to wszystko na uwadze – zakończyła – i przykładajcie się do nauki we dnie i w nocy.
Przynajmniej to potrafiły zrobić: pojęcia dyscypliny i posłuszeństwa były dla nich zrozumiałe. Tak czy inaczej, nie miały wyboru. Cesarz był potomkiem bogów, a polecenia wydała jego żona. W pojęciu dziewcząt ziemska bogini – która widziała, lecz sama pozostawała niewidzialna, która przemawiała cudzym głosem – wydała im rozkazy.
Audiencja dobiegła końca. Dziewczęta opuściły komnatę cesarzowej, pogrążoną w wonnej ciszy, przemierzyły ten sam labirynt korytarzy i z ulgą powróciły do gwarnego świata za murami. Wracały do domów z darami od cesarzowej: każda dostała kawałek wspaniałego, czerwonego jedwabiu i pięknie zapakowane, wyborne dworskie ciasto. Powiadano, że te łakocie są święte i mają tak potężną moc, iż jeden kęs potrafi uleczyć każdą chorobę. Nawet jeśli dziewczęta były świeżo upieczoną kobiecą awangardą, ich rodziny nie zamierzały igrać z boską przychylnością. Ciasto zostało starannie podzielone na porcje i rozdzielone między krewnych i przyjaciół.
Za miesiąc dziewczęta wsiądą na statek płynący do Ameryki. Kiedy wrócą, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będą już dorosłymi kobietami.

1
CÓRKA SAMURAJA

Sutematsu Yamakawa, średnia pod względem wieku spośród pięciu dziewcząt, które wyruszyły do Ameryki, przebyła najdalszą drogę, zarówno tę mierzoną w kilometrach, jak i tę, której miarą są wspomnienia. Przyszła na świat w rodzinie samuraja u schyłku epoki bez wojen, 24 lutego 1860 roku. Była najmłodszym dzieckiem nieżyjącego Shigekaty Yamakawy, głównego zarządcy dóbr władcy prowincji Aizu, i nosiła wówczas imię Sakiko, to znaczy „dziecko kwiat”. Była jedną z ostatnich przedstawicielek swojej klasy społecznej, które żyły zgodnie z odwiecznym rytmem i rytuałami rodziny samuraja w tej północnej krainie strzelistych górskich szczytów i dolin usianych tarasowymi polami ryżowymi.
Zamek Tsuruga o śnieżnobiałych ścianach i stromych, wielopoziomowych dachach, który stał na szczycie wzgórza, górował nad miastem Wakamatsu, siedzibą władców Aizu. Twierdzę otaczała wewnętrzna fosa, zewnętrzna zaś okalała teren o powierzchni ponad 200 hektarów, na którym stały spichlerze, stajnie i domostwa najwyższych rangą samurajów. Po wewnętrznej stronie mniejszej fosy wznosiły się ziemne wały obronne, przedzielone szesnastoma bramami.
Kilkuhektarowa siedziba rodu Yamakawa mieściła się w pobliżu jednej z północnych bram zamku. Była to tradycyjna bukeya-shiki, samurajska posiadłość – rozległy labirynt parterowych budynków i dziedzińców z ogrodami – należąca do rodziny od pokoleń. Nowsza część kompleksu, ascetyczna i nieskazitelnie czysta, składała się z eleganckich pomieszczeń wyłożonych pachnącymi sianem tatami. W pokojach nie było żadnego wyposażenia poza tym, które było niezbędne w danej chwili: w porach posiłków pojawiały się tam poduszki do siedzenia i niskie stoliki z laki, nocą zaś grube kołdry i drewniane podgłówki, których używano zamiast poduszek, by nie naruszyć starannie ułożonych fryzur. Jedyne dekoracje znajdowały się w alkowach, zwanych tokonoma, gdzie wieszano zabytkowe zwoje stosowne do pory roku, a czasami stawiano także gliniany wazon z pojedynczą, ukwieconą gałązką przyniesioną z ogrodu.
Ogród był elementem dekoracyjnym, który rekompensował surowość wnętrz. Źródełko ukryte w jego centrum zasilało malutki wodospad. Dostarczał on wodę do miniaturowego jeziora, w którym złote rybki pląsały pod różowymi i białymi kwiatami lotosu. Szereg niewielkich, starannie uformowanych pagórków wokół jeziorka tworzył iluzję rozleglejszego krajobrazu. Rustykalny mostek przerzucony nad strumykiem wiódł do pawilonu, gdzie odbywały się ceremonie picia herbaty. W ciepłe dni rozsuwano wypełnione papierem panele shoji, z których składały się zewnętrzne ściany głównego budynku, pozwalając, by wietrzyk i widok starannie wypielęgnowanego ogrodu docierały do każdego pomieszczenia.
To eleganckie, przesycone kojącą atmosferą miejsce było jednak siedzibą wojowników. Główna brama posiadłości, strzeżona dniem i nocą, stanowiła imponującą budowlę z potężnych belek, zwieńczoną dachem z głębokimi okapami, krytym dachówką. Za murami znajdowały się pomieszczenia, w których strażnicy mogli pełnić wartę niewidoczni dla potencjalnych napastników. Nad ubikacją ułożono nieprzymocowane dachówki; intruz, który chciałby zaskoczyć przeciwnika w krępującej sytuacji, wpadłby do środka i narobił hałasu.
Dla dziecka takiego jak Sutematsu mury posiadłości były granicami świata. W ich obrębie mieszkali wszyscy, których znała: matka, dziadek, bracia, siostry i szwagierki, a także zarządcy, pokojówki, giermkowie, ogrodnicy, strażnicy i niania, która miała tutaj własną chatkę. Służba, której większość wychowała się na terenie posiadłości, była dla niej również jak rodzina.
Kiedy do kompleksu dodano nowe budynki, przestano korzystać ze starszej części. Przypadkowy gość mógłby się tam zgubić. Czasami po zmroku Sutematsu i inne dzieci zbierały się w jednym z opuszczonych pokoi i bawiły się w hyaku monogatari, sto opowieści. Siadały wokół lampy na środku podłogi pokrytej starymi, wystrzępionymi tatami, a potem każde z nich po kolei opowiadało jedną z kaidan, legend o duchach i upiorach: Kitsune Yashiki, czyli „Lisi dwór”; Yuki-Onna, „Kobieta śniegu”; Jikininki, „Upiór-ludojad”. Po każdej opowieści przygaszały lampę, aż w końcu siedziały w ciemności pełnej zjaw i starały się nie okazać lęku zgodnie z tym, czego je uczono podczas samurajskiego szkolenia.

Samuraje tworzyli społeczną klasę wojowników opartą na dziedziczonej przynależności i choć za czasów Sutematsu pamięć o bitwach żyła głównie w legendach, kultura samurajów była nadal kształtowana przez ideały odwagi, posłuszeństwa, surowej prostoty i waleczności, zakorzenione w epoce wojen. Klasa samurajów, do której należało około siedmiu procent trzydziestomilionowego społeczeństwa Japonii, nie wnosiła żadnego wkładu do gospodarki kraju. Samuraje kierowali życiem publicznym i kultywowali nie tylko sztukę wojny, lecz także sztuki pokoju – poezję, kaligrafię i pisanie rozpraw – dzięki finansowemu wsparciu pana domeny feudalnej, któremu ślubowali absolutną wierność. Ściśle przestrzegali wzniosłych zasad lojalności i honoru, a tak przyziemne zajęcia jak produkcja i handel pozostawiali plebejuszom.
Według japońskiej mitologii pierwszy cesarz został zesłany na ziemię przez boginię słońca Amaterasu przed dwoma tysiącami lat. W ciągu następnych stuleci prawdziwa władza przeszła jednak stopniowo w ręce sioguna, namiestnika wojskowego, nominalnie mianowanego przez cesarza, który stał się kimś w rodzaju boskiego gwaranta jego pozycji. Ieyasu, pierwszy siogun z klanu Tokugawa, założył swoją główną kwaterę w Edo (dzisiejszym Tokio) pod koniec XVI wieku. Tokugawowie umocnili kontrolę administracyjną nad setkami wielkich posiadaczy ziemskich, a zarazem lokalnych watażków, daimyo, ostatecznie ograniczywszy rolę cesarza do żywego symbolu boskiej spuścizny Japonii, pozbawionego rzeczywistej władzy i zamkniętego w bezpiecznym zaciszu swego pałacu. Cesarz, rzadko widywany przez poddanych, odizolowany od świata zewnętrznego przez rzesze dworzan z arystokratycznych rodów, żył „ponad chmurami” w spokojnym Kioto, podczas gdy w oddalonym o prawie 500 kilometrów na północny wschód, tętniącym życiem Edo sioguni rządzili krajem.
Kiedy Tokugawowie doszli do władzy, ich nadrzędnym celem stało się jej ugruntowanie. W tym celu stworzyli pomysłowy system administracyjny, który umożliwiał im utrzymanie delikatnej równowagi między siogunem w Edo a setkami daimyo, z których każdy miał własne dobra ziemskie, własny zamek i własnych lojalnych samurajów jako wasali. Ponadto każdy daimyo mógł pobierać własne podatki, ustanawiać własne lokalne prawa i zbroić własną armię, pod warunkiem że zgodził się także dostarczać fundusze i siłę roboczą niezbędne do realizacji projektów Tokugawów, takich jak utrzymanie dróg, rozwój górnictwa czy budowa pałaców. Siogun, który zajmował się głównie relacjami międzynarodowymi, zostawiał daimyo znaczną swobodę.
Znaczną, ale nie całkowitą. Mistrzowskim posunięciem i przejawem wyjątkowego sprytu administracji siogunatu była sankin kotai, to jest „naprzemienna obecność”. Każdy daimyo musiał utrzymywał drugą rezydencję w Edo, gdzie miał obowiązek spędzać co drugi rok, pozostając do dyspozycji sioguna. I choć daimyo po upływie roku wracali na kolejny rok do swoich dóbr, ich żony i dzieci zostawały w Edo pod czujnym okiem sioguna.
Naprzemienna obecność była w istocie zrytualizowanym systemem przetrzymywania zakładników, z dodatkowym haczykiem: była niewyobrażalnie kosztowna. Daimyo musiał bowiem nie tylko wybudować w Edo pałac stosowny do swojej pozycji, utrzymywać go i zatrudniać służbę, ale również co roku płacić za podróż z wystawnym orszakiem do lub ze swej posiadłości – ów paradny przemarsz był wszak doskonałą okazją do zamanifestowania własnej godności i potęgi. Wszystko to służyło zapobieganiu buntom: spragnionemu władzy daimyo trudniej było przysporzyć kłopotów siogunowi, kiedy nie miał środków na prowadzenie wojny.
System ten przynosił też inne wymierne, choć nieprzewidziane korzyści. Korowody daimyo i ich orszaków, które nieprzerwanie zmierzały do Edo lub opuszczały miasto, wymagały dobrze utrzymanej sieci dróg i zapewniały stały dochód przydrożnym gospodom oraz herbaciarniom. Wieści, idee i mody napływały stale z gwarnego tygla Edo do najodleglejszych zamkowych grodów. Każdy dziedzic daimyo, nawet jeśli pochodził z najgłębszej prowincji, wychowywał się w wielkim mieście i dzielił doświadczenia z elitami ze wszystkich regionów Japonii.

Na północy, daleko zarówno od starożytnego, wyrafinowanego Kioto, jak i od krzykliwego Edo, leży mała ojczyzna Sutematsu, Aizu, o surowszym klimacie i kulturze. Ten otoczony górami region był wyjątkowo odizolowany, nawet jak na Japonię, której ekstremalna topografia zawsze stanowiła komunikacyjne wyzwanie. By dostać się na to terytorium lub się z niego wydostać, trzeba było pokonać wysokogórskie przełęcze, gdzie jelenie i małpy spotykało się częściej niż ludzi, a niedźwiedzie i dziki były większym zagrożeniem niż rozbójnicy. Kraina Aizu zachowywała odrębność kulturową, a tamtejszy dialekt był zupełnie niezrozumiały dla nielicznych przybyszów z innych regionów.
Aizu było lennem klanu Matsudaira, bocznej gałęzi rodu Tokugawa, który w 1860 roku sprawował względnie pokojowe rządy w Japonii od 250 lat. W kraju, który składał się z rywalizujących ze sobą feudalnych dominiów, Aizu słynęło ze sprawności bojowej, licznej regularnej armii, kodeksu postępowania, który obowiązywał na równi żołnierzy i dowódców, oraz ze swej niezachwianej lojalności wobec Tokugawów. Kodeks Aizu zaczynał się od słów: „Służ siogunowi z bezgranicznym oddaniem. Nie mierz swojej lojalności wedle norm innych rodów”. Klan Matsudaira, który tak samo jak ród Tokugawa pieczętował się herbem z trzema malwami, osiadł w mieście Wakamatsu, 160 kilometrów na północ od Edo, u zbiegu pięciu dróg, które biegły przez północno-wschodnią część Honsiu, głównej wyspy Japonii. Był to strategiczny punkt na styku bastionu klanu Tokugawa i północnych regionów, oddalonych od niego zarówno w sensie geograficznym, jak i politycznym.
Zamek w Wakamatsu górował nad okolicą, a nakazy kodeksu Aizu zdominowały życie samurajskich rodzin, które żyły w zamkowych włościach. Konfucjańska moralność – która stawiała mężczyzn ponad kobietami, rodziców ponad dziećmi, dobrotliwych władców ponad posłusznymi poddanymi – i hierarchia wojskowa znakomicie się dopełniały. „Nie zaniedbuj gotowości bojowej”, zalecał kodeks Aizu. „Nie myl ze sobą obowiązków wyższych i niższych szarż. Starszych braci należy darzyć szacunkiem, a młodszych braci miłością. Ci, którzy łamią prawo, nie powinni być traktowani łagodnie”. Każdy wasal lenna Aizu, zarówno wtedy, kiedy eskortował swego pana w drodze do Edo, jak i wtedy, gdy doglądał jego dóbr na miejscu, powinien był bezwzględnie przestrzegać dyscypliny i przedkładać służbę swemu daimyo ponad własne małostkowe potrzeby. Na koniec wreszcie: „słowa kobiet powinny być całkowicie ignorowane”.
Na przełomie każdego roku wasale gromadzili się w obecności swego pana, a przełożony szkoły w jego dobrach odczytywał na głos kodeks Aizu. Szkoła w domenie feudalnej Aizu, Nisshinkan, to jest „sala codziennych postępów”, mieściła się w budynku po zachodniej stronie zamku. Synowie miejscowych samurajów – w tym także bracia Sutematsu – po ukończeniu dziesiątego roku życia nie tylko zgłębiali tam chińskich klasyków i sztuki walki, ale uczyli się również matematyki, medycyny i astronomii. Do postępowego programu nauczania włączano zachodnie idee, napływające do Japonii za pośrednictwem samotnej holenderskiej faktorii, która znajdowała się daleko na południu, w Nagasaki. W okresie rządów klanu Tokugawa zakładano podobne szkoły w dobrach feudalnych na terenie całej Japonii. Nisshinkan, z dwukondygnacyjnymi salami wykładowymi i własnym obserwatorium, była jedną z najlepszych w kraju.

 
Wesprzyj nas