Trzeci tom wizjonerskiej serii, kanonu literatury science fiction.


Pięćdziesiąt lat po transformacji Jowisza w drugie słońce Ziemi stutrzyletni doktor Heywood Floyd wchodzi na pokład luksusowego statku Universe, by po raz pierwszy w dziejach wylądować na komecie Halleya.

W tym samym czasie Galaxy wyrusza, by zbadać tajemnice ewolucji na Europie, dawnym księżycu Jowisza, wbrew ostrzeżeniu „wszystkie światy są wasze z wyjątkiem Europy”.

Podczas gdy załoga wpada w kłopoty na zakazanym globie i musi czekać na ratunek ze strony Universe, wszechmocna siła, która jest obecnie Davidem Bowmanem, obserwuje i czeka, by ujawnić niezwykłe sekrety monolitu i ukazać ludzkości jej ostateczną rolę w kosmicznej historii…

***

Clarke pozostaje mistrzem w opisywaniu wszechświata, łączącym wierność naukowym faktom z pisarskim artyzmem.
„The New York Times Book Review”

Arthur C. Clarke (1917-2008) – autor ponad 60 książek, klasyk literatury SF i wizjoner, który przewidział m.in. powstanie satelitów telekomunikacyjnych i stacji kosmicznych. Publikował od początku lat 50. XX wieku, a już w 1953 r. ukazał się jego bestsellerowy Koniec dzieciństwa. Zdobył wszystkie najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury science fiction: Hugo, Nebula, Nagrodę Campbella, Nagrodę Locusa i Nagrodę Jupitera, a w 1998 r. otrzymał tytuł szlachecki. Jego prozę kilkakrotnie ekranizowano – najbardziej znany jest film 2001. Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka, za którego scenariusz Clarke i Kubrick byli nominowani do Oscara

Arthur C. Clarke
Odyseja kosmiczna 2061
Przekład: Radosław Kot
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 25 lipca 2023
 
 

Przedmowa

Sześćdziesiąt pięć lat i coraz bliżej… 2061 z perspektywy roku 1996

Raz jesz­cze przy­cho­dzi mi przyj­rzeć się cze­muś, czego począ­tek odle­gły jest już o ponad trzy­dzie­ści lat, przy czym były to lata wypeł­nione nauko­wymi i tech­no­lo­gicz­nymi odkry­ciami, które zmie­niły nasz świat nie­mal nie do pozna­nia. Gdy zaczy­na­łem pisać powieść Ody­seję kosmiczną 2001 (a pisa­łem ją na maszy­nie, zda­rza wam się jesz­cze jakieś widy­wać?), od pierw­szego kroku Neila Arm­stronga na Księ­życu dzie­liło nas jesz­cze pięć lat, księ­życe Jowi­sza były tylko jasnymi punk­tami w oku­la­rach tele­sko­pów i wie­dzie­li­śmy o rzeź­bie ich powierzchni tyle, co pre­ko­lum­bij­scy kar­to­gra­fo­wie o Ame­ryce. Jed­nak teraz, gdy piszę te słowa, dys­po­nu­jemy dostar­czo­nymi przez sondę kosmiczną Gali­leo obra­zami tych glo­bów, uka­zu­ją­cymi detale o śred­nicy led­wie kilku metrów. Co jesz­cze dziw­niej­sze, mogę w każ­dej chwili przy­wo­łać te obrazy na ekra­nie moni­tora w moim gabi­ne­cie za pomocą led­wie kilku ude­rzeń w kla­wia­turę (gdy zaś naci­snę coś nie tak, co zda­rza się cał­kiem czę­sto, sły­szę dobrze zna­jomy głos mówiący: „Przy­kro mi, Dave, nie mogę tego zro­bić”).
Nie da się zatem ukryć, że pewne ele­menty try­lo­gii „Ody­sei kosmicz­nej”, z tomami obmy­śla­nymi w latach 1964, 1982 i 1987, odda­liły się od współ­cze­sno­ści jak, nie przy­mie­rza­jąc, powie­ści Jane Austen. I żadne korekty czy rewi­zje pier­wot­nych wydań nie zdo­ła­łyby tego zmie­nić, rów­nie dobrze można by pró­bo­wać „uno­wo­cze­śnić” Pierw­szych ludzi na Księ­życu Her­berta Geo­rge’a Wel­lsa.
Tym samym zde­cy­do­wa­łem się z oka­zji wzno­wie­nia pozo­sta­wić sam tekst (oraz dedy­ka­cję, wstęp i podzię­ko­wa­nia) bez zmian, doda­jąc tylko na końcu krótki komen­tarz na temat nie­zwy­kłych prze­mian tech­no­lo­gicz­nych, jak i poli­tycz­nych, które zaszły od chwili, gdy pierw­szy raz zasia­dłem ze Stan­leyem Kubric­kiem do pracy nad sce­na­riu­szem filmu 2001: Ody­seja kosmiczna. A było to 22 kwiet­nia 1964 roku w jed­nym z lokali sieci Tra­der Vic’s.

Od autora

Tak jak Ody­seja kosmiczna 2010 nie była bez­po­śred­nią kon­ty­nu­acją 2001, tak i ta książka nie jest bez­po­śred­nim cią­giem dal­szym opo­wie­ści z 2010. Należy raczej uznać je za waria­cje na ten sam temat, nie­rzadko z udzia­łem tych samych postaci, znaj­du­ją­cych się w podob­nych oko­licz­no­ściach, ale nie­ko­niecz­nie w tym samym uni­wer­sum.
Wiele się wyda­rzyło od chwili, gdy Stan­ley Kubrick zapro­po­no­wał w 1964 roku (pięć lat przed lądo­wa­niem na Księ­życu!), żeby­śmy spró­bo­wali zro­bić „praw­dziwy film science fic­tion”, i tym samym nie było żad­nej szansy na utrzy­ma­nie spój­no­ści opo­wie­ści – kolejne tomy odwo­łują się do odkryć i wyda­rzeń, które nastą­piły długo po napi­sa­niu pierw­szej czę­ści. Powsta­nie Ody­sei kosmicz­nej 2010 było moż­liwe dzięki wspa­nia­łym mate­ria­łom dostar­czo­nym w 1979 roku przez sondę Voy­ager, która prze­szła obok Jowi­sza, ja zaś nie zamie­rza­łem wra­cać w te oko­lice aż do uzy­ska­nia danych z jesz­cze ambit­niej­szej misji Gali­leo. Ta sonda miała wpro­wa­dzić prób­nik w atmos­ferę Jowi­sza i spę­dzić pra­wie dwa lata na bada­niu wszyst­kich jego głów­nych sate­li­tów. Gdyby zgod­nie z pla­nem została wynie­siona przez waha­dło­wiec kosmiczny w maju 1986 roku, osią­gnę­łaby swój cel do grud­nia 1988. Ocze­ki­wa­łem więc, że około roku 1990 będę dys­po­no­wał naprawdę wie­loma nowymi infor­ma­cjami na temat Jowi­sza i jego księ­ży­ców…
Nie­stety tra­ge­dia Chal­len­gera prze­kre­śliła ten sce­na­riusz. Sonda Gali­leo na­dal znaj­duje się w ste­ryl­nie czy­stym pomiesz­cze­niu w Jet Pro­pul­sion Labo­ra­tory, trzeba zna­leźć dla niej inny prom. Będzie miała szczę­ście, jeśli dotrze do Jowi­sza choć sie­dem lat póź­niej, niż to pla­no­wano.
W tej sytu­acji posta­no­wi­łem już dłu­żej nie cze­kać.

Kolombo, Sri Lanka
kwie­cień 1987

CZĘŚĆ I
MAGICZNE GÓRY

1. Zamrożony czas

Jak na sie­dem­dzie­się­cio­let­niego męż­czy­znę jesteś w bar­dzo dobrej for­mie – zauwa­żył dok­tor Gła­zu­now, uno­sząc oczy znad final­nego wydruku Med­comu. – Nie dał­bym ci wię­cej niż sześć­dzie­siąt pięć.
– Miło mi to sły­szeć, Olegu. Zwłasz­cza że jak sam wiesz, tak naprawdę mam sto trzy lata.
– Znowu zaczy­nasz! Ktoś mógłby pomy­śleć, że ni­gdy nie czy­ta­łeś książki pro­fe­sor Rudenko.
– Kochana stara Kate­rina! Pla­no­wa­li­śmy spo­tka­nie w jej setne uro­dziny. Bar­dzo żało­wa­łem, że nie docze­kała tej chwili. Oto, jakie są skutki zbyt dłu­giego prze­by­wa­nia na Ziemi.
– Tak, jest w tym pewna iro­nia. W końcu to ona wymy­śliła słynne hasło „Gra­wi­ta­cja przy­spie­sza pro­ces sta­rze­nia”.
Dok­tor Hey­wood Floyd spoj­rzał w zamy­śle­niu na dyna­miczną pano­ramę pięk­nej pla­nety, odle­głej o led­wie sześć tysięcy kilo­me­trów, na którą ni­gdy nie miał już wró­cić. Dostrze­gał iro­nię także w tym, że w wyniku naj­głup­szego wypadku, jaki zda­rzył mu się w życiu, na­dal cie­szył się dosko­na­łym zdro­wiem, pod­czas gdy prak­tycz­nie wszy­scy jego sta­rzy przy­ja­ciele już nie żyli.
Po powro­cie prze­by­wał na Ziemi led­wie tydzień. Wielu go ostrze­gało, by na sie­bie uwa­żał, on sam zaś przy­siągł sobie, że zrobi, co w jego mocy, aby nic złego go nie spo­tkało, ale i tak spadł ze znaj­du­ją­cego się na dru­gim pię­trze bal­konu (tak, świę­to­wał i miał co świę­to­wać, był prze­cież boha­te­rem tego nowego świata, który zaist­niał po wypra­wie Leonowa).
Skut­kiem były liczne zła­ma­nia i pęk­nię­cia kości, z czego wyni­kły kolejne kom­pli­ka­cje, te zaś naj­le­piej było leczyć w Szpi­talu Kosmicz­nym Pasteura.
Zda­rzyło się to w 2015 roku. A teraz, choć nie dowie­rzał temu, co obwiesz­czał wiszący na ścia­nie kalen­darz, był już rok 2061.
Zegar bio­lo­giczny Hey­wo­oda Floyda spo­wol­nił nie tylko dzięki panu­ją­cej w szpi­talu gra­wi­ta­cji wyno­szą­cej jedną szó­stą ziem­skiej. Dwa razy czas zaczął biec dla niego wręcz w drugą stronę. Obec­nie dość powszech­nie uzna­wano, że hiber­na­cja nie tylko zatrzy­muje pro­ces sta­rze­nia, ale działa nawet odmła­dza­jąco. Nie­któ­rzy bada­cze na­dal to kwe­stio­no­wali, ale wszystko wska­zy­wało na to, że Floy­dowi ubyło lat pod­czas jego podróży do Jowi­sza i z powro­tem.
– Naprawdę myślisz, że mogę lecieć bez­piecz­nie?
– Nic we wszech­świe­cie nie jest cał­kiem bez­pieczne, Hey­wo­odzie. Mogę tylko powie­dzieć, że nie ma po temu medycz­nych prze­ciw­wska­zań. W końcu na pokła­dzie Uni­verse będziesz prze­by­wać w prak­tycz­nie takich samych warun­kach jak tutaj. Może nie zapew­niają tam iden­tycz­nego stan­dardu opieki medycz­nej jak my w szpi­talu, ale dok­tor Mahin­dran ma głowę na karku. Jeśli natrafi na pro­blem, z któ­rym nie zdoła sobie pora­dzić, po pro­stu wpa­kuje cię do hiber­na­tora i ode­śle do nas. I tyle.
Floyd liczył na taki wła­śnie wynik roz­mowy, ale coś jed­nak mąciło jego radość. Miał na dłu­gie tygo­dnie opu­ścić miej­sce, w któ­rym od pół wieku miesz­kał, jak i przy­ja­ciół, któ­rych pozy­skał w póź­niej­szym okre­sie życia. Uni­verse był wpraw­dzie niczym luk­su­sowy linio­wiec, zwłasz­cza w porów­na­niu z pry­mi­tyw­nym Leono­wem (na­dal ist­nie­ją­cym na wyso­kiej orbi­cie nad odwrotną stroną Księ­życa jako jeden z głów­nych eks­po­na­tów w Muzeum Lagrange’a), ale każda dłuż­sza podróż kosmiczna nio­sła ze sobą pewne ryzyko. Zwłasz­cza taka pio­nier­ska, do jakiej teraz się szy­ko­wał.
Jed­nak może wła­śnie tego pra­gnął, i to teraz, mając kalen­da­rzowe sto trzy lata (lub, zgod­nie ze zło­żoną rachun­ko­wo­ścią geria­tryczną zmar­łej pro­fe­sor Kate­riny Rudenko, będąc zdro­wym i krzep­kim sześć­dzie­się­cio­pię­cio­lat­kiem). Przez ostat­nie dzie­sięć lat nara­stał w nim nie­po­kój, któ­remu towa­rzy­szyło nie­ja­sne nie­za­do­wo­le­nie ze zbyt wygod­nego i upo­rząd­ko­wa­nego życia.
Przy wszyst­kich eks­cy­tu­ją­cych pro­gra­mach reali­zo­wa­nych obec­nie w Ukła­dzie Sło­necz­nym, jak oży­wie­nie Marsa, budowa bazy na Mer­ku­rym czy zazie­le­nie­nie Gani­me­desa, bra­ko­wało mu cze­goś, na czym naprawdę mógłby sku­pić uwagę, co pozwo­li­łoby mu dać upust nie­ma­łej wciąż ener­gii. Dwa wieki wcze­śniej jeden z pierw­szych poetów tak zwa­nej ery nauko­wej wyra­ził bar­dzo podobne emo­cje ustami Ody­se­usza:

Życie kłę­biące się na życiu
To wszystko za mało, bo cóż zosta­nie po mnie
Choć­bym miał ich milion; wyba­wiam każdą godzinę
Z wie­czy­stej ciszy. I coś jesz­cze…
Ofia­ro­dawcę nowo­ści – choć złe są jego zamiary
Bowiem dał mi trzy słońca na zapas i prze­cho­wa­nie
I ponu­rego ducha skam­lą­cego w pra­gnie­niu
Pój­ścia tro­pem wie­dzy, która jak spa­da­jąca gwiazda
Znika za hory­zon­tem naj­dal­szej ludz­kiej myśli.

Trzy słońca, zaiste!, pomy­ślał. Tych było ponad czter­dzie­ści, mógłby zawsty­dzić Ody­se­usza. Kolejny frag­ment, tak dobrze mu znany, jesz­cze bar­dziej paso­wał do sytu­acji:

Być może zmyją nas mor­skie prądy:
I posta­wimy stopę na Wyspach Szczę­śli­wych,
Gdzie ujrzymy wiel­kiego Achilla, któ­rego zna­li­śmy.
Choć wiele nam zabrano, nie mniej pozo­stało; i choć
Bra­kuje nam tej siły, która w daw­nych cza­sach
Poru­szała niebo i zie­mię, jeste­śmy, jacy jeste­śmy;
Jeden pozo­stał w nas duch hero­icz­nych serc,
Rwa­nych zębem czasu i losu, lecz sil­nych wolą,
By wal­czyć, by szu­kać, by zna­leźć
I ni­gdy się nie pod­da­wać1.

By szu­kać, by zna­leźć… Cóż, teraz już wie­dział, czego będzie szu­kał i co znaj­dzie, wie­dział nawet, gdzie to się sta­nie. Nic prócz kata­strofy wiel­kiego kali­bru nie mogło tego zmie­nić.
Ni­gdy wcze­śniej świa­do­mie tego nie roz­wa­żał i także teraz nie poj­mo­wał, dla­czego tak go to pochło­nęło. Uwa­żał dotąd, że uod­por­nił się na tę gorączkę, która znowu ogar­niała rodzaj ludzki, i to drugi raz w cza­sie jego życia, ale może się mylił. A może to nie­ocze­ki­wana pro­po­zy­cja, aby dołą­czył do nie­wiel­kiego grona zna­mie­ni­tych gości na pokła­dzie Uni­verse, tak podzia­łała na jego wyobraź­nię i obu­dziła zapał, któ­rego nawet nie prze­czu­wał.
Ist­niała jesz­cze jedna moż­li­wość. Mimo upływu wielu lat wciąż dobrze pamię­tał, jak roz­cza­ro­wu­jące dla ogółu spo­łe­czeń­stwa było spo­tka­nie w latach 1985–1986. Teraz poja­wiła się szansa, pierw­sza dla ludz­ko­ści i ostat­nia dla niego, żeby z nawiązką nad­ro­bić tamte zale­gło­ści.
W XX wieku można było liczyć tylko na bli­ski prze­lot obok obiektu, teraz moż­liwe było lądo­wa­nie. Na swój spo­sób podob­nie pio­nier­skie jak pierw­sze kroki Arm­stronga i Aldrina na Księ­życu.
Dok­tor Hey­wood Floyd, wete­ran misji na Jowi­sza w latach 2010–2015, puścił wodze wyobraźni, pozwa­la­jąc jej wybiec na spo­tka­nie wid­mo­wego gościa, który ponow­nie wra­cał z głę­bin kosmosu, z każdą sekundą nabie­ra­jąc więk­szej pręd­ko­ści i szy­ku­jąc się do okrą­że­nia Słońca.
Pomię­dzy orbi­tami Ziemi i Wenus ta naj­słyn­niej­sza z wszyst­kich komet miała napo­tkać nie­ukoń­czony jesz­cze linio­wiec pasa­żer­ski Uni­verse w trak­cie jego dzie­wi­czego rejsu.
Dokładny punkt spo­tka­nia nie został jesz­cze usta­lony, ale wia­domo już było, że do niego doj­dzie.
– Nad­cho­dzę, kometo Hal­leya – szep­nął Hey­wood Floyd.
Alfred Ten­ny­son, Ulis­ses, oba frag­menty w prze­kła­dzie Jędrzeja Polaka (przyp. tłum.).

2. Pierwszy rzut oka

To nie­prawda, że trzeba opu­ścić Zie­mię, aby w pełni doce­nić wspa­nia­łość nie­bios. Nawet w kosmo­sie pano­rama gwiazd nie robi więk­szego wra­że­nia niż podobny widok z wyso­kiej góry, podzi­wiany w ide­al­nie pogodną noc, z dala od jakich­kol­wiek sztucz­nych źró­deł świa­tła. Wpraw­dzie bez woalu atmos­fery gwiazdy wydają się jaśniej­sze, lecz ludz­kie oko nie­spe­cjal­nie reje­struje tę róż­nicę, fascy­nu­jąca moż­li­wość ogar­nię­cia jed­nym spoj­rze­niem połowy sfery nie­bie­skiej zaś jest czymś, na co żadne okno nie daje szans.
Nie­mniej Hey­wood Floyd zwykł cie­szyć oczy wido­kiem ze swo­jego apar­ta­mentu, zwłasz­cza gdy okna znaj­do­wały się w zacie­nio­nej stre­fie kosmicz­nego szpi­tala. Wów­czas pro­sto­kątne ramy wypeł­niały się bla­skiem gwiazd, pla­net i mgła­wic, cza­sem zaś poja­wiał się przy­ćmie­wa­jący wszystko Lucy­fer, nowy rywal Słońca.
Około dzie­się­ciu minut przed począt­kiem sztucz­nej nocy wyłą­czał wszyst­kie świa­tła, w tym nawet czer­wone świa­tło awa­ryjne, aby oczy dosto­so­wały się do ciem­no­ści. Tro­chę późno, jak na inży­niera kosmicz­nego, ale w końcu doce­nił zalety upra­wia­nia obser­wa­cji astro­no­micz­nych gołym okiem i teraz potra­fił ziden­ty­fi­ko­wać wszyst­kie kon­ste­la­cje, nawet jeśli był w sta­nie dostrzec tylko ich drobną część.
Gdy w maju kometa zbli­żyła się do orbity Marsa, pra­wie każ­dej nocy spraw­dzał jej poło­że­nie na mapach gwiezd­nych i cho­ciaż łatwo mógłby ją dostrzec za pomocą zwy­kłej lor­netki, wytrwale pró­bo­wał namie­rzyć ją nie­uzbro­jo­nym okiem. Był cie­kaw, czy jego sta­rze­jące się źre­nice temu podo­łają, sam posta­wił sobie to wyzwa­nie. Dwóch astro­no­mów z obser­wa­to­rium na Mauna Kea twier­dziło, że udała im się już ta sztuka, ale nikt im nie wie­rzył. Gdy któ­ryś z pacjen­tów szpi­tala zgła­szał to samo, był trak­to­wany z jesz­cze więk­szym scep­ty­cy­zmem.
Dzi­siaj jed­nak prze­wi­dy­wano, że kometa sta­nie się obiek­tem co naj­mniej szó­stej wiel­ko­ści i mogło dopi­sać mu szczę­ście. Odszu­kał pro­stą bie­gnącą mię­dzy Gammą i Epsi­lo­nem, a potem prze­niósł spoj­rze­nie na wierz­cho­łek wyima­gi­no­wa­nego trój­kąta rów­no­bocz­nego z taką nadzieją, jakby naprawdę był w sta­nie się­gnąć wzro­kiem do krań­ców Układu Sło­necz­nego. I była tam! Taka sama jak wów­czas, gdy zoba­czył ją pierw­szy raz sie­dem­dzie­siąt sześć lat wcze­śniej. Nie­po­zorna, ale nie do pomy­le­nia z niczym innym. Gdyby nie wie­dział dokład­nie, gdzie szu­kać, pew­nie by jej nie zauwa­żył lub uznał za poblask odle­głej mgła­wicy.
Widziana gołym okiem przed­sta­wiała się jako maleńka, ide­al­nie okrą­gła plamka roz­my­tego bla­sku i choć bar­dzo się sta­rał, nie był w sta­nie dostrzec żad­nego śladu ogona. Ale mała flo­tylla sond eskor­tu­ją­cych kometę od mie­sięcy zare­je­stro­wała już pierw­sze erup­cje pyłu i gazu, które szybko wzbo­ga­ciły obiekt o jasny pió­ro­pusz roz­cią­ga­jący się na tle gwiazd i skie­ro­wany ku Słońcu, które kie­dyś zro­dziło tę kometę. Podob­nie jak wszy­scy inni, Hey­wood Floyd obser­wo­wał prze­mianę zim­nego i ciem­nego, cho­ciaż nie cał­kiem czar­nego jądra, która zaczęła zacho­dzić pośród wewnętrz­nych pla­net. Po sie­dem­dzie­się­ciu latach głę­bo­kiego zamro­że­nia zło­żona mie­sza­nina wody, amo­niaku i innych zlo­do­wa­cia­łych sub­stan­cji zaczęła top­nieć i bul­go­tać. Lata­jąca góra, z grub­sza mająca kształt i roz­miary Man­hat­tanu, wyko­ny­wała pełen obrót na kosmicz­nym grillu co pięć­dzie­siąt trzy godziny. Gdy cie­pło Słońca coraz bar­dziej prze­ni­kało przez jej powłokę, zaczy­nała przy­po­mi­nać nie­szczelny kocioł parowy. Z jej wnę­trza wydo­by­wały się opary i stru­mie­nie wody wymie­sza­nej z pyłem i wszel­kimi dekok­tami naj­róż­niej­szej che­micz­nej pro­we­nien­cji. Ich ujścia znaj­do­wały się w kilku małych kra­te­rach; naj­więk­szy z nich, wiel­ko­ści mniej wię­cej boiska pił­kar­skiego, wybu­chał regu­lar­nie około dwóch godzin po lokal­nym świ­cie. Wyglą­dało to jak erup­cje ziem­skich gej­ze­rów i kra­ter od razu został ochrzczony Old Faith­ful.
Floyd już wtedy fan­ta­zjo­wał, że chciałby sta­nąć na jego kra­wę­dzi i pocze­kać tam na wschód Słońca nad ciem­nym i nie­rów­nym kra­jo­bra­zem, któ­rego sporo obra­zów napły­nęło już z głębi próżni.
Wpraw­dzie nikt nie zapo­wia­dał, że pasa­że­ro­wie, w prze­ci­wień­stwie do załogi i per­so­nelu nauko­wego, będą mogli opu­ścić sta­tek, ale z dru­giej strony otrzy­mana umowa nawet małym drucz­kiem im tego nie zabra­niała.
Nie­ła­two im będzie mnie powstrzy­mać, pomy­ślał Floyd. Na pewno na­dal zdo­łam wci­snąć się bez­piecz­nie w ska­fan­der.
A jeśli nie…
Przy­po­mniał sobie, że kie­dyś prze­czy­tał, jak pewien gość w Tadź Mahal miał powie­dzieć, iż „bez waha­nia oddałby życie za taki pomnik”.
Floyd zado­wo­liłby się kometą Hal­leya.

3. Znowu w domu

I bez tego żenu­ją­cego wypadku powrót na Zie­mię nie był łatwy.
Pierw­szy szok prze­żył wkrótce po prze­bu­dze­niu. Gdy dok­tor Rudenko wypro­wa­dziła go z dłu­giego snu, Wal­ter Cur­now uno­sił się tuż obok niej i oboje tak bar­dzo ucie­szyli się z jego powrotu do życia, że nawet pół­przy­tomny pomy­ślał, że coś jest nie tak. Gdy w pełni doszedł do sie­bie, wyja­wili mu powód swo­jego nie­po­koju: dok­tora Chan­dry już z nimi nie było.
Gdzieś przed orbitą Marsa po pro­stu odszedł, prze­bie­gło to tak nie­do­strze­gal­nie, że sys­tem moni­to­ru­jący nie był w sta­nie pre­cy­zyj­nie okre­ślić chwili jego śmierci. Wystrze­lone w próż­nię ciało podą­żyło z wyprze­dze­niem torem orbity Leonowa i już jakiś czas temu zostało pochło­nięte przez Słońce.
Przy­czyna śmierci pozo­stała nie­znana, lecz Maks Braj­low­ski miał na ten temat swoje zda­nie. Było ono wysoce nie­nau­kowe, ale nawet Kate­rina nie pró­bo­wała z nim dys­ku­to­wać.
– Nie mógł żyć bez Hala.
Jedy­nie Wal­ter zde­cy­do­wał się na krótki komen­tarz.
– Cie­kawe, jak Hal to przyj­mie – rzu­cił. – Na pewno coś moni­to­ruje wszyst­kie nasze prze­kazy. Prę­dzej czy póź­niej się dowie.
A teraz Cur­nowa też już nie było, odszedł tak jak wszy­scy, z wyjąt­kiem małej Żeni. Floyd nie widział jej od dwu­dzie­stu lat, ale kartka od niej przy­cho­dziła nie­zmien­nie w każde święta Bożego Naro­dze­nia.
Ostat­nia wciąż wisiała nad jego biur­kiem. Przed­sta­wiała obła­do­waną pre­zen­tami trojkę pędzącą pośród śnie­gów rosyj­skiej zimy i obser­wo­waną przez wygłod­niałe wilki.
Czter­dzie­ści pięć lat! Cza­sami miał wra­że­nie, że Leonow led­wie wczo­raj powró­cił na orbitę Ziemi, zbie­ra­jąc okla­ski od całej ludz­ko­ści. Były one jed­nak dziw­nie stłu­mione, pełne sza­cunku, ale bra­ko­wało w nich praw­dzi­wego entu­zja­zmu. Misja do Jowi­sza oka­zała się zbyt wiel­kim suk­ce­sem, otwo­rzyła w pewien spo­sób puszkę Pan­dory, któ­rej zawar­tość nie była jesz­cze znana.
Gdy na Księ­życu odko­pano czarny mono­lit, znany jako pierw­sza Tycho-Magne­tyczna Ano­ma­lia, z początku tylko garstka ludzi wie­działa o jego ist­nie­niu. Dopiero po nie­for­tun­nej wypra­wie Disco­very do Jowi­sza świat usły­szał, że cztery miliony lat wcze­śniej inna inte­li­gentna forma życia odwie­dziła Układ Sło­neczny i zosta­wiła tu swego rodzaju war­tow­nika. Była to wielka nowina, ale nie­ko­niecz­nie ogromne zasko­cze­nie, od dzie­siąt­ków lat ocze­ki­wano podob­nego odkry­cia.
Ale tamto zda­rzyło się na długo przed zaist­nie­niem rasy ludz­kiej. To, do czego doszło na pokła­dzie Disco­very już na orbi­cie Jowi­sza, jak­kol­wiek zdu­mie­wa­jące, nie wyda­wało się niczym wię­cej jak zwy­kłą awa­rią. Samo ist­nie­nie TMA-1 rodziło wpraw­dzie poważne filo­zo­ficzne impli­ka­cje, nie­mniej od strony czy­sto prak­tycz­nej ludz­kość wciąż była we wszech­świe­cie jakby sama.
Lecz to się zmie­niło. Oka­zało się, że led­wie trzy minuty świetlne od Ziemi, czyli w skali kosmicz­nej odle­głość rzutu kamie­niem, znaj­do­wało się coś, co potra­fiło roz­pa­lić nową gwiazdę i w sobie tylko zna­nym celu znisz­czyć pla­netę tysiąc razy więk­szą od Ziemi. Jesz­cze bar­dziej zło­wiesz­czy był fakt, że owa siła świet­nie wie­działa o ist­nie­niu ludz­ko­ści, czemu dała wyraz w ostat­niej wia­do­mo­ści, którą Disco­very prze­słał z układu Jowi­sza, zanim ten spło­nął w momen­cie ogni­stych naro­dzin Lucy­fera: WSZYST­KIE TE ŚWIATY SĄ WASZE – Z WYJĄT­KIEM EUROPY. NIE PRÓ­BUJ­CIE TAM LĄDO­WAĆ.
Nowa, olśnie­wa­jąca gwiazda, która prze­gnała noc, wra­ca­jącą tylko na kilka mie­sięcy każ­dego roku, gdy Lucy­fer prze­cho­dził aku­rat za Słoń­cem, budziła wśród ludzi zarówno nadzieję, jak i strach. Strach, bo trudno nie lękać się nie­zna­nego, zwłasz­cza gdy obja­wia się jako siła prak­tycz­nie wszech­mocna. Nadzieję zaś budziły prze­miany, do jakich doszło w świa­to­wej poli­tyce.
Czę­sto mawiano, że jedyną rze­czą, która może zjed­no­czyć ludz­kość, jest zagro­że­nie z kosmosu.
Nikt nie wie­dział, czy Lucy­fer sta­nowi zagro­że­nie, ale z pew­no­ścią było to wyzwa­nie. I jak się oka­zało, to wystar­czyło.
Hey­wood obser­wo­wał zmiany geo­po­li­tyczne z wyżyn szpi­tala Pasteura, czyli jakby tro­chę z zewnątrz. Jakby sam był obcym patrzą­cym na Zie­mię z kosmosu. Z początku nie miał zamiaru tu pozo­sta­wać po cał­ko­wi­tym wyzdro­wie­niu. Trwało to jed­nak na tyle długo, że zdu­mieni leka­rze nie kryli iry­ta­cji.
Patrząc wstecz z per­spek­tywy póź­niej­szych, spo­koj­nych lat, Floyd zda­wał się rozu­mieć, dla­czego wła­ści­wie kości nie chciały mu się zro­snąć.
Po pro­stu nie pra­gnął wra­cać na Zie­mię. Nic go nie łączyło z tą jasną, nie­bie­sko-białą kulą, która wypeł­niała niebo. Bywały chwile, że cał­kiem dobrze rozu­miał, iż Chan­dra mógł stra­cić chęć do życia.
Czy­sty przy­pa­dek spra­wił, że stra­cił pierw­szą żonę w locie do Europy. Teraz Marion sta­no­wiła wspo­mnie­nie z innego życia, nie­ko­niecz­nie nawet jego wła­snego, ich dwie córki zaś były sym­pa­tycz­nymi nie­zna­jo­mymi z wła­snymi rodzi­nami.
Caro­line stra­cił jed­nak przez wła­sne postę­po­wa­nie, cho­ciaż tak naprawdę nie miał wów­czas wyboru. Ni­gdy nie zro­zu­miała, dla­czego opu­ścił ten piękny dom, który razem urzą­dzili, aby spę­dzić całe lata na pust­ko­wiach daleko od Słońca. On sam też do końca tego nie rozu­miał. Zanim jesz­cze misja dobie­gła końca, dowie­dział się, że Caro­line nie będzie na niego cze­kać, ale żywił nadzieję, że cho­ciaż Chris mu wyba­czy, że na tak długo został bez ojca. Lecz i to nie było mu dane. Jego syn zna­lazł ojca w kimś innym, gdy Caro­line zwią­zała się ponow­nie z męż­czy­zną. Wyob­co­wa­nie było cał­ko­wite. Myślał, że ni­gdy się z tym nie pogo­dzi, ale w pew­nym sen­sie jed­nak tak się stało.
Jego ciało także spi­sko­wało prze­ciwko niemu, dzia­ła­jąc pod dyk­tando pra­gnień nie­świa­do­mo­ści. Gdy w końcu wró­cił na Zie­mię po dłu­giej rekon­wa­le­scen­cji w szpi­talu Pasteura, szybko poja­wiły się nie­po­ko­jące symp­tomy, w tym coś podej­rza­nie podob­nego do mar­twicy kości, tak że czym prę­dzej prze­wie­ziono go z powro­tem na orbitę. I tam już pozo­stał, jeśli nie liczyć kilku wypa­dów na Księ­życ, cał­ko­wi­cie przy­sto­so­wany do życia w reżi­mie gra­wi­ta­cyj­nym waha­ją­cym się od zera do jed­nej szó­stej ziem­skiego przy­cią­ga­nia, czyli mak­sy­mal­nej war­to­ści obec­nej w obra­ca­ją­cym się powoli wokół wła­snej osi szpi­talu kosmicz­nym.
Nie został odlud­kiem, do tego było mu daleko. Nawet pod­czas rekon­wa­le­scen­cji dyk­to­wał raporty, skła­dał zezna­nia przed mno­żą­cymi się żywio­łowo komi­sjami, udzie­lał wywia­dów przed­sta­wi­cie­lom mediów. Był sławny i lubił to doświad­cze­nie, dopóki wielka sława nie prze­mi­nęła. To pomo­gło mu zale­czyć wewnętrzne rany.
Wyda­wało się, że pierw­sza dekada, lata 2020–2030, minęła tak szybko, że teraz już nawet nie­zbyt potra­fił ją odtwo­rzyć. Ow­szem, zda­rzały się wtedy zwy­kłe kry­zysy, skan­dale, zbrod­nie i kata­strofy, przede wszyst­kim wiel­kie trzę­sie­nie ziemi w Kali­for­nii, któ­rego skutki obser­wo­wał z peł­nym fascy­na­cji prze­ra­że­niem na ekra­nach kamer szpi­tala. Przy mak­sy­mal­nym powięk­sze­niu i w sprzy­ja­ją­cych warun­kach mógł doj­rzeć nawet poje­dyn­czych ludzi, cho­ciaż przy jego „boskim” punk­cie widze­nia trudno mu było utoż­sa­miać się z owymi syl­wet­kami istot ucie­ka­ją­cych z pło­ną­cych miast. Dopiero obrazy prze­ka­zy­wane z kamer naziem­nych uka­zy­wały praw­dziwą skalę kata­kli­zmu.
W tam­tych latach, cho­ciaż skutki stały się widoczne dopiero póź­niej, poli­tyczne płyty tek­to­niczne poru­szały się rów­nie nie­ubła­ga­nie jak geo­lo­giczne, lecz w pewien spo­sób odwrot­nie, jakby dla nich czas biegł wstecz. Na początku dzie­jów lądy Ziemi two­rzyły jeden super­kon­ty­nent, Pan­geę, która przez eony podzie­liła się na sze­reg mniej­szych obsza­rów. Podob­nie i gatu­nek ludzki dzie­lił się w miarę biegu histo­rii na nie­zli­czone ple­miona i narody. Teraz zaś to wszystko zda­wało się wra­cać do stanu pier­wot­nego, dawne podziały języ­kowe i kul­tu­rowe zaczęły się roz­my­wać.
Tak naprawdę Lucy­fer tylko przy­spie­szył pro­ces, który zaczął się dzie­siątki lat wcze­śniej, gdy nadej­ście ery odrzu­tow­ców wywo­łało eks­plo­zję świa­to­wej tury­styki. Nie­mal w tym samym cza­sie, co oczy­wi­ście nie było przy­pad­kiem, sate­lity i optyka świa­tło­wo­dowa zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wały sek­tor łącz­no­ści. Wraz z histo­rycz­nym znie­sie­niem opłat za połą­cze­nia mię­dzy­stre­fowe 31 grud­nia 2000 roku każda roz­mowa tele­fo­niczna stała się lokalna, rasa ludzka zaś powi­tała nowe tysiąc­le­cie jako odra­dza­jąca się, wielka i namięt­nie plot­ku­jąca rodzina.
Jak w więk­szo­ści rodzin, nie zawsze pano­wał w niej spo­kój, ale te spory nie zagra­żały już całej pla­ne­cie. Pod­czas dru­giej i ostat­niej wojny z wyko­rzy­sta­niem ładun­ków ato­mo­wych użyto nie wię­cej bomb niż pod­czas pierw­szej. Były to dokład­nie dwa ładunki i cho­ciaż oba oka­zały się o wiele sil­niej­sze niż te zasto­so­wane przed ponad pół wie­kiem, liczba ofiar oka­zała się znacz­nie niż­sza, ponie­waż wyko­rzy­stano je do znisz­cze­nia słabo zalud­nio­nych obsza­rów insta­la­cji naf­to­wych. W tym momen­cie Wielka Trójka: Chiny, USA i Rosja zadzia­łały z godną pochwały szyb­ko­ścią i mądro­ścią, zamy­ka­jąc szczel­nie strefę kon­fliktu do chwili, gdy jego pozo­stali przy życiu uczest­nicy nie odzy­skali roz­sądku.
W tam­tym dzie­się­cio­le­ciu wielka wojna mię­dzy mocar­stwami była już czymś nie­wy­obra­żal­nym, cał­kiem jak ewen­tu­alna bitwa mię­dzy Kanadą a Sta­nami Zjed­no­czo­nymi wiek wcze­śniej. Nie było to spo­wo­do­wane jakąś ogromną zmianą na lep­sze natury ludz­kiej, trudno byłoby też wyło­nić jeden odpo­wie­dzialny za to czyn­nik, może poza zwy­kłą zasadą, żeby wybie­rać raczej życie zamiast śmierci. Ta maszy­ne­ria na rzecz pokoju nie została nawet przez nikogo świa­do­mie zapla­no­wana, nie­mniej gdy poli­tycy odkryli jej ist­nie­nie, uznali ją za pożą­daną i nie prze­szka­dzali jej dzia­łać.
Ruch „Zakład­ni­ków Pokoju” też nie został wymy­ślony przez żad­nego poli­tyka czy ide­ali­stę dowol­nego wyzna­nia. Nawet sama nazwa została ukuta dopiero długo po tym, gdy ktoś to zauwa­żył, uświa­da­mia­jąc ludz­ko­ści, że w dowol­nej chwili można było doli­czyć się stu tysięcy radziec­kich tury­stów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i jakie­goś pół miliona ame­ry­kań­skich w Związku Radziec­kim. Przy czym więk­szość z nich tak samo jak w domu narze­kała z upodo­ba­niem na sys­temy wodno-kana­li­za­cyjne.
Co zaś jesz­cze waż­niej­sze, w obu gru­pach było nie­pro­por­cjo­nal­nie wiele osób o wyso­kiej pozy­cji spo­łecz­nej, synów i córek boga­tych rodzin, potom­ków ludzi z krę­gów wła­dzy i wpły­wów.
A nawet gdyby ktoś bar­dzo chciał, nie można już było zapla­no­wać wojny na dużą skalę. Lata dzie­więć­dzie­siąte ozna­czały nadej­ście ery jaw­no­ści, gdy co bar­dziej przed­się­bior­cze kon­cerny medialne zaczęły wystrze­li­wać wła­sne sate­lity ze sprzę­tem foto­gra­ficz­nym o para­me­trach porów­ny­wal­nych z tym, czym przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat dys­po­no­wały siły zbrojne. Pen­ta­gon i Kreml były wręcz wście­kłe, ale nie miało to więk­szego wypływu na poczy­na­nia Agen­cji Reu­tera i Asso­cia­ted Press czy czu­wa­ją­cych dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę kamer Orbi­tal­nego Ser­wisu Infor­ma­cyj­nego.
Wpraw­dzie do 2060 roku świat nie został cał­ko­wi­cie roz­bro­jony, jed­nak powszechne pacy­fi­styczne nasta­wie­nie pozwo­liło na obję­cie pozo­sta­łych jesz­cze pięć­dzie­się­ciu ładun­ków nukle­ar­nych mię­dzy­na­ro­dową kon­trolą. Było zaska­ku­jąco mało gło­sów sprze­ciwu, gdy popu­larny monar­cha Edward VIII został wybrany na pierw­szego pre­zy­denta pla­ne­tar­nego. Tylko dzie­sięć kra­jów odcięło się od tego kroku. Naj­bar­dziej zna­cząca była wśród nich wciąż upar­cie neu­tralna Szwaj­ca­ria (któ­rej restau­ra­cje i hotele i tak witały przed­sta­wi­cieli nowej admi­ni­stra­cji z otwar­tymi ramio­nami), ale były też fana­tycz­nie nie­za­leżne Fal­klandy, opie­ra­jące się wszel­kim pró­bom podej­mo­wa­nym przez Bry­tyj­czy­ków i Argen­tyń­czy­ków, żeby jed­nak prze­jąć kon­trolę nad wyspami.
Demon­taż ogrom­nego i wielce paso­żyt­ni­czego prze­my­słu zbro­je­nio­wego wywarł olbrzymi i bez­pre­ce­den­sowy, cho­ciaż cza­sem kło­po­tliwy wpływ na roz­wój świa­to­wej gospo­darki. Defi­cy­towe surowce prze­stały zni­kać w czar­nej dziu­rze, a genialne talenty inży­nier­skie zamiast dzie­łem znisz­cze­nia mogły się zająć naprawą znisz­czeń i odbu­dową tego wszyst­kiego, co przez stu­le­cia było zanie­dby­wane.
Jak i budową nowego świata. Ludz­kość odna­la­zła wresz­cie „moral­nie akcep­to­walny odpo­wied­nik wojny” – wyzwa­nie zdolne wchło­nąć wszyst­kie nad­wyżki ludz­kiej ener­gii, i to o tysiąc­le­cia wcze­śniej, niż kto­kol­wiek śmiał marzyć.

4. Potentat

Gdy Wil­liam Tsung przy­szedł na świat, został okrzyk­nięty „naj­droż­szym dziec­kiem w histo­rii”. Cie­szył się tym tytu­łem tylko dwa lata, do chwili naro­dzin jego sio­stry. Jej nikt go nie ode­brał, teraz zaś, gdy prawo doty­czące liczeb­no­ści rodziny zostało uchy­lone, nie było nawet nowych pre­ten­den­tów.
Ich ojciec, legen­darny sir Law­rence, uro­dził się, gdy Chiny przy­wró­ciły surową zasadę „jedna rodzina, jedno dziecko”. W ten spo­sób poja­wiło się całe poko­le­nie dostar­cza­jące oka­zji do nie­zli­czo­nych badań spe­cja­li­stom od psy­cho­lo­gii i nauk spo­łecz­nych. To było coś nie­zwy­kłego i nie­spo­ty­ka­nego w ludz­kiej histo­rii, tylu jedy­na­ków, w wielu przy­pad­kach pozba­wio­nych także wuj­ków i cio­tek. Jed­nak radzili sobie, cho­ciaż nie zdo­łano ni­gdy roz­strzy­gnąć, czy wyni­kało to z ogól­nej odpor­no­ści naszego gatunku czy ze spe­cy­fiki chiń­skiego modelu „posze­rzo­nej rodziny”.
Tak czy siak, dzieci uro­dzone w tam­tych dziw­nych cza­sach były oso­bli­wie wolne od szram i blizn, cho­ciaż z pew­no­ścią nie wyszły z tego tak cał­kiem bez szwanku. Sir Law­rence też zro­bił naprawdę wiele, by zre­kom­pen­so­wać sobie osa­mot­nie­nie w okre­sie dzie­ciń­stwa.
Gdy w 22 roku uro­dziło się jego dru­gie dziecko, sys­tem licen­cjo­no­wa­nia był już ofi­cjal­nym pra­wem. Można było mieć tyle dzieci, ile tylko się chciało, pod warun­kiem wnie­sie­nia odpo­wied­niej opłaty (żyjący jesz­cze komu­ni­ści ze sta­rej gwar­dii nie byli jedy­nymi, któ­rzy uwa­żali cały plan za z gruntu prze­ra­ża­jący, ale zostali prze­gło­so­wani przez prag­ma­tycz­nych kole­gów z racz­ku­ją­cego kon­gresu Par­tii Ludowo-Demo­kra­tycz­nej Repu­bliki).
Pierw­sze i dru­gie dziecko były bez­płatne. Trze­cie kosz­to­wało milion soli. Czwarte już dwa miliony. Piąte cztery miliony i tak dalej. Rado­śnie igno­ro­wano przy tym fakt, że teo­re­tycz­nie w Ludo­wej Repu­blice nie było ani jed­nego kapi­ta­li­sty.
Młody pan Tsung (działo się to oczy­wi­ście lata przed tym, nim król Edward obda­rzył go szla­chec­twem) ni­gdy nie ujaw­nił, o czym wów­czas myślał. Gdy uro­dziło się jego piąte dziecko, był wciąż led­wie milio­ne­rem. Ale miał dopiero czter­dzie­ści lat, gdy po zaku­pie Hong­kongu oka­zało się, że cena nie była aż tak wysoka, jak się oba­wiał, i zostało mu w ręku sporo drob­nych.
Tak przy­naj­mniej powta­rzano, lecz podob­nie jak w wielu innych opo­wie­ściach o życiu sir Law­rence’a, tak i tutaj trudno było odróż­nić prawdę od póź­niej­szej legendy. Z pew­no­ścią nie były praw­dziwe pogło­ski, jakoby pierw­szej for­tuny doro­bił się dzięki słyn­nemu pirac­kiemu wyda­niu Biblio­teki Kon­gresu, które miało roz­miar pudełka po butach. Cały obrót mole­ku­lar­nymi modu­łami pamięci odby­wał się poza Zie­mią, co stało się moż­liwe dzięki zanie­dba­niu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, które nie raty­fi­ko­wały Trak­tatu księ­ży­co­wego.
Wpraw­dzie sir Law­rence nie został mul­ti­bi­liar­de­rem, lecz stwo­rzona przez niego grupa kor­po­ra­cji uczy­niła go naj­bar­dziej wpły­wo­wym finan­sowo czło­wie­kiem na Ziemi. Było to cał­kiem nie­złe osią­gnię­cie jak na syna skrom­nego han­dla­rza kase­tami wideo na obsza­rze zna­nym jako Nowe Tery­to­ria. Zapewne w ogóle nie zauwa­żył wydatku ośmiu milio­nów na licen­cję dla dziecka numer sześć ani nawet tych trzy­dzie­stu dwóch, które kosz­to­wał go numer osiem. Sześć­dzie­siąt cztery musiał zapła­cić za dzie­wiąte, co dało mu świa­towy roz­głos, po dzie­sią­tym zaś suma zakła­dów posta­wio­nych na jego przy­szłe plany pro­kre­acyjne mogła prze­kro­czyć kwotę dwu­stu pięć­dzie­się­ciu sze­ściu milio­nów, które musiałby wów­czas wydać. Jed­nak w tym momen­cie lady Jasmine, która w nader har­mo­nijny spo­sób łączyła w sobie wytrzy­ma­łość stali i mięk­kość jedwa­biu, zde­cy­do­wała osta­tecz­nie, że dyna­stia Tsun­gów została wystar­cza­jąco roz­bu­do­wana.
Czy­sty przy­pa­dek (jeśli coś takiego w ogóle ist­nieje) zde­cy­do­wał, że sir Law­rence zaan­ga­żo­wał się w sek­tor kosmiczny. Już wcze­śniej inwe­sto­wał mocno w obszary powią­zane z żeglugą i lot­nic­twem, ale za tę część inte­re­sów odpo­wie­dzialna była piątka jego synów i ich współ­pra­cow­nicy. Praw­dziwą miło­ścią sir Law­rence darzył obszar medialny, czyli gazety (te, które jesz­cze zostały), książki, cza­so­pi­sma (papie­rowe i elek­tro­niczne), przede wszyst­kim zaś glo­balne sieci tele­wi­zyjne.
Wów­czas kupił wspa­niały stary hotel Penin­su­lar, który w ubo­gich cza­sach jawił mu się jako sym­bol bogac­twa i wła­dzy, po czym prze­bu­do­wał go i uczy­nił swoją rezy­den­cją oraz sie­dzibą głów­nych biur. Oto­czył go pięk­nym par­kiem, na który teren uzy­skał, spy­cha­jąc wiel­kie cen­tra han­dlowe pod zie­mię (jego nowo utwo­rzona firma Laser Exca­va­tion Cor­po­ra­tion zbiła na tym for­tunę, zwłasz­cza że wiele miast poszło potem za jego przy­kła­dem).
Pew­nego dnia, gdy podzi­wiał malow­ni­czą pano­ramę mia­sta po dru­giej stro­nie zatoki, uznał, że trzeba jed­nak tro­chę tu popra­wić. Widok z niż­szych pię­ter hotelu był od wielu dzie­siąt­ków lat prze­sła­niany przez duży budy­nek przy­po­mi­na­jący zgnie­cioną piłeczkę gol­fową. Sir Law­rence zde­cy­do­wał, że pora go stam­tąd usu­nąć.
Dyrek­tor pla­ne­ta­rium w Hong­kongu, powszech­nie uwa­ża­nego za jedno z pię­ciu naj­lep­szych na świe­cie, miał w tej spra­wie inny pogląd i sir Law­rence był zachwy­cony, że spo­tkał kogoś, kogo za żadną cenę nie mógł kupić. Zostali bli­skimi przy­ja­ciółmi, a gdy dok­tor Hes­sen­stein zor­ga­ni­zo­wał spe­cjalną pre­zen­ta­cję dla uczcze­nia sześć­dzie­sią­tych uro­dzin sir Law­rence’a, nie wie­dział jesz­cze, że przy­czy­nił się w ten spo­sób do zmiany histo­rii Układu Sło­necz­nego.

 
Wesprzyj nas