W tym poruszającym, doskonale nakreślonym portrecie rodzinnym Joyce Carol Oates stara się diagnozować przyczyny trwałego, nierozwiązywalnego rozłamu w amerykańskim społeczeństwie.


Kiedy Luther Dunphy morduje lekarza wykonującego zabiegi przerywania ciąży w małym miasteczku na Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych, uważa, że działa z woli bożej. Sprawca jest gorliwym ewangelikiem, żołnierzem antyaborcyjnej Armii Boga. Jego ofiara, August Voorhees – bojownikiem o prawa reprodukcyjne kobiet, idealistycznym, choć skupionym na sobie.

Zbrodnia pozbawia ojców dwie rodziny: zamożnych i wyedukowanych Voorheesesów, stroniących od religii i opowiadających się po stronie pro-choice, ale i Dunphych – ich przeciwieństwo w każdym calu. Córki ofiary i sprawcy – Naomi i Dawn – nienawidzą się od pierwszego wejrzenia. A jednak ich losy, zdeterminowane przez tragiczne wydarzenie, są splątane na zawsze.

W tym poruszającym, doskonale nakreślonym portrecie rodzinnym Joyce Carol Oates z empatią analizuje perspektywy obu rodzin i stara się diagnozować przyczyny trwałego, nierozwiązywalnego rozłamu w amerykańskim społeczeństwie.

***

Książka na nasze czasy – zadająca niewygodne pytania, zaskakująca, mocna.
Elaine Showalter

Proza Oates jak zawsze zdaje się powstawać bez wysiłku: jest gwałtowna, nieustraszona, porywająca. Oates pisze jak kobieta, która wkracza do niebezpiecznego kraju i nie ogląda się za siebie.
„The New York Times Book Review”

Sukces Oates polega na tym, że nie tworzy satyry, nikomu nie odmawia człowieczeństwa – nawet posuwającym się do zbrodni wrogom aborcji. Choć pełna gniewu i przemocy, Księga amerykańskich męczenników przynosi ukojenie w tych trudnych czasach: można popełniać błędy i zachować człowieczeństwo.
„Los Angeles Times”

Najistotniejsza książka w trwającej ponad ćwierć wieku karierze Oates; dowód na to, że powieści mogą być równie aktualne jak tweety, jednak zdecydowanie bardziej pouczające.
„Washington Post”

Joyce Carol Oates – amerykańska pisarka, eseistka, poetka, autorka horrorów, thrillerów i książek dla dzieci. Laureatka wielu prestiżowych nagród, m.in. National Medal of Humanities, National Book Critics Circle Ivan Sandrof Lifetime Achievement Award, National Book Award oraz PEN / Malamud Award for Excellence in Short Fiction. Wielokrotnie nominowana do Nagrody Pulitzera. Nosi tytuł Honorowego Profesora Nauk Humanistycznych im. Rogera S. Berlinda Uniwersytetu Princeton. Od wielu lat uznawana za jedną z głównych kandydatek do Literackiej Nagrody Nobla.

Joyce Carol Oates
Księga amerykańskich męczenników
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 31 maja 2023
 
 


Żoł­nierz Boga –
Lu­ther Amos Dun­phy

2 li­sto­pada 1999

Mu­ske­gee Falls, Ohio

Po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja.
Pan mi roz­ka­zał. W tym wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, to Jego ręka nie za­drżała.
Roz­le­gły się krzyki: „Cof­nąć się!”.
Vo­or­hees jako pierw­szy zna­lazł się na muszce. Le­karz abor­ter ochry­płym gło­sem żą­dał:
– Cof­nij się! Odłóż broń!
I inni krzy­czący: „Nie! Nie!”.
Pan po­pro­wa­dził moje ru­chy tak płyn­nie, że w oczach wroga nie zdą­żyły się na­wet po­ja­wić strach czy za­nie­po­ko­je­nie. Nie było prze­ra­że­nia, tylko czy­ste za­sko­cze­nie. Kiedy wsze­dłem na pod­jazd w ślad za do­dge’em na­le­żą­cym do abor­te­rów, trzy­ma­jąc na ra­mie­niu wy­ce­lo­waną strzelbę, wielu ga­piło się na mnie w za­dzi­wie­niu i z po­dzi­wem, po­nie­waż prawo za­bra­niało pro­te­stu­ją­cym zbie­rać się tak bli­sko bu­dynku, a od kilku lat za­ka­zy­wano nam rów­nież zgro­ma­dzeń z trans­pa­ren­tami czy choćby mo­dli­twy na po­zba­wio­nym trawy po­dwó­rzu przed Kli­niką dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome. Jed­nak zna­lazł się je­den, je­den z Ar­mii Boga, znany nie­któ­rym jako Lu­ther Dun­phy, i on sprze­ci­wił się temu prawu, od­waż­nie prze­cho­dząc przez ba­rierę i idąc za mi­ni­va­nem abor­te­rów po pod­jeź­dzie szyb­ciej, niż można by się spo­dzie­wać po czło­wieku jego po­stury, i bez wa­ha­nia.
Boże, pro­wadź moją dłoń! Boże, nie po­zwól, bym za­wiódł.
Je­den z wro­gów, znany jako Au­gu­stus Vo­or­hees, wła­śnie wy­siadł z sa­mo­chodu. Była siódma dwa­dzie­ścia sześć. Przy­chod­nię otwie­rano, by przy­jąć klientki (to zna­czy cię­żarne dziew­czyny i ko­biety, któ­rym wy­da­wało się, że nie chcą zo­stać mat­kami), do­piero o ósmej. Le­karz abor­ter (nie­mal do­kład­nie mo­jego wzro­stu, czyli stu osiem­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów, i z roz­czo­chra­nymi si­wie­ją­cymi wło­sami przy­po­mi­na­ją­cymi moje) po­sta­no­wił przy­je­chać wcze­śniej, by unik­nąć pro­te­stu­ją­cych i wejść do bu­dynku od tyłu, ale w tym jego spry­cie była głu­pota, po­nie­waż po­li­cjanci z Mu­ske­gee Falls po­ja­wiali się do­piero koło siód­mej trzy­dzie­ści (a cza­sami póź­niej), a kiedy tam­tego ranka we­zwano funk­cjo­na­riu­szy na miej­sce, ży­cie już z le­ka­rza wy­cie­kało, jak ży­cie po­strze­lo­nej w brzuch świni. Vo­or­hees mnie nie za­uwa­żył – sze­dłem nie­całe dwa me­try z tyłu i gwał­tow­nie ich wy­mi­ną­łem – do­póki wy­raz twa­rzy ochro­nia­rza nie spro­wo­ko­wał go, by się od­wró­cić, z miną wy­ra­ża­jącą ab­so­lutne za­sko­cze­nie i szok.
– Nie! Cof­nij się! Nie…
Ale w tej se­kun­dzie spust zo­stał po­cią­gnięty, lufy wy­ce­lo­wane w le­ka­rza abor­tera i huk pierw­szego strzału po­wa­lił Au­gu­stusa Vo­or­he­esa, wdzie­ra­jąc się w jego dolną szczękę i gar­dło w spo­sób wręcz po­tworny, jakby Pan po­sta­no­wił wy­ra­zić swój gniew jed­nym drap­nię­ciem po­tęż­nego pa­zura; zmyśl­nie ce­lo­wa­łem wy­soko, nie wie­dząc, czy abor­cyjny mor­derca ma na so­bie ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną. (Póź­niej ujaw­niono, że Vo­or­hees nie miał ta­kiej ochrony – nie mógł obro­nić się przed lo­sem, który nań spadł). Mimo to w środku ogłu­sza­ją­cej eks­plo­zji Pan uspo­koił moje dło­nie i mo­głem spo­koj­nie zwró­cić broń w stronę ochro­nia­rza wi­no­wajcy, sto­ją­cego bli­sko i krzy­czą­cego: „Nie! Nie! Nie strze­laj!”, w nie­zdar­nej de­spe­ra­cji pró­bu­ją­cego się wy­co­fać, rę­kami nie­po­rad­nie za­sła­nia­ją­cego ciało, ale te słowa na­de­szły zbyt późno i zna­czyły tyle co skrze­cze­nie czar­nych pta­ków prze­la­tu­ją­cych po zi­mo­wym nie­bie nad nami, kiedy drugi strzał ode­rwał twarz i więk­szość gar­dła wi­no­wajcy, któ­rego po­zba­wione ży­cia ciało pa­dło w tył, tak jak wcze­śniej ciało Vo­or­he­esa, i oba ciała zwa­liły się na as­fal­towy pod­jazd przed sa­mo­cho­dem, ob­fi­cie bro­cząc krwią – trwało to kilka se­kund, tak jak pra­gnął Pan.
W eks­ta­zie, gdy Pan prze­cho­dził przez moje ręce i dło­nie ni­czym prąd elek­tryczny, le­dwo po­czu­łem od­rzut wy­strzału, który wal­nął mnie w ra­mię ni­czym ko­piący muł; było tylko odrę­twie­nie, które po­ja­wiło się po­tem, i ból do szpiku ko­ści.
– Boże, miej li­tość! Bóg wam wy­ba­czy…
Te słowa wy­szep­ta­łem, klę­ka­jąc nad upa­dłym grzesz­ni­kiem (wie­rzy­łem bo­wiem, że Vo­or­hees umrze, nie po­ka­jaw­szy się), ale praw­do­po­dob­nie zro­bi­łem to zbyt ci­cho, by kto­kol­wiek usły­szał je wśród krzy­ków i pła­czu za mo­imi ple­cami.
Świad­ków eg­ze­ku­cji było nie­wielu. Z po­wodu wcze­snej pory przed cen­trum zdą­żył się zgro­ma­dzić może z tu­zin pro­te­stu­ją­cych.
Se­kundy mi­jały tak bar­dzo po­woli. I zda­wało się, że Lu­ther Dun­phy od­szedł na bok i ob­ser­wo­wał. To, co wi­dział i sły­szał, do­cho­dziło do niego przy­tłu­mione z tej od­le­gło­ści.
Rów­nie spo­koj­nie, bo wszystko to Pan roz­ło­żył przede mną jak mapę geo­lo­giczną, która nie za­wiera dez­orien­tu­ją­cych nazw miejsc zwy­czaj­nej mapy, a tylko wy­rzeź­bione kon­tury Ziemi, po­ło­ży­łem ostroż­nie dwu­lu­fową strzelbę Moss­berga ka­li­ber 12 na pod­jeź­dzie, na nie­wiel­kim wznie­sie­niu, gdzie pęk­nię­cia bie­gły pro­sto­pa­dle do sie­bie i przy­po­mi­nały – przy­naj­mniej w mo­ich oczach – krzyż.
Ja­kieś trzy i pół me­tra od po­le­głych męż­czyzn i (po­ło­żo­nej na krzyżu) broni, pro­sto­pa­dle do niej, uklą­kłem.
Mię­dzy po­le­głymi męż­czy­znami a strzelbą, mię­dzy strzelbą a Lu­the­rem Dun­phym, mię­dzy Lu­the­rem Dun­phym a po­le­głymi męż­czy­znami można by na­ry­so­wać li­nie wy­zna­cza­jące trój­kąt o nie­rów­nych bo­kach, któ­rego wierz­choł­kiem byłby Krzyż Ukrzy­żo­wa­nia, wy­da­wa­łoby się, przy­pad­kowo po­wstały na as­fal­cie, któ­rego ni­gdy nie od­kry­łoby ludz­kie oko, gdyby nie Bo­ska in­ter­wen­cja i Pan pro­wa­dzący moją dłoń.
Je­stem po­tęż­nym męż­czy­zną i nie je­stem (już) spraw­nym męż­czy­zną. Stawy ko­la­nowe czę­sto bolą, to po­czątki ar­tre­ty­zmu. Ko­ści bio­drowe i mię­śnie dol­nej czę­ści ple­ców też czę­sto do­skwie­rają, ale wbrew tym przy­pa­dło­ściom ni­gdy nie na­rze­kam przed moim pra­co­dawcą ani in­nymi de­ka­rzami, nie daję też po­znać po so­bie bólu w trak­cie prac do­mo­wych (chyba że moja droga żona coś za­uważy, a trudno to przed nią ukryć, bo po­znała mnie do­sko­nale przez szes­na­ście lat mał­żeń­stwa), a te­raz, po za­bój­stwie abor­tera i jego wspól­nika mu­sia­łem bar­dzo ostroż­nie klęk­nąć z pod­nie­sio­nymi rę­kami (zda­ją­cymi się wa­żyć tonę, drżą­cymi i zdrę­twia­łymi), by cze­kać na przy­jazd po­li­cji z Mu­ske­gee.
Do­bry Boże, po­wie­rzam Ci swoją du­szę. Je­śli taka jest wola Twoja, wkrótce złą­czę się z Tobą w nie­bie.
Schy­li­łem głowę, za­mkną­łem oczy, które za­szły łzami. Zro­zu­mia­łem bo­wiem, że moje ży­cie Lu­thera Dun­phy’ego (to śmier­telne) wła­śnie do­bie­gło końca, na as­fal­to­wym pod­jeź­dzie przy­chodni dla ko­biet, dru­giego dnia li­sto­pada 1999 roku. Moje ży­cie jako ko­cha­ją­cego męża chrze­ści­ja­nina, ojca i oby­wa­tela Mu­ske­gee Falls w sta­nie Ohio. Było dla mnie ja­sne, że uro­dzi­łem się w San­du­sky w Ohio 6 marca 1960 roku i umrę te­raz, w tym miej­scu, po­nie­waż le­d­wie po­przed­niego wie­czoru „prze­czy­ta­łem” tę in­skryp­cję na na­grobku. Bóg dał, Bóg wziął.
Znajdą mnie po­grą­żo­nego w głę­bo­kiej mo­dli­twie, z rę­kami unie­sio­nymi w pod­dań­czym ge­ście, z otwar­tymi dłońmi nie­trzy­ma­ją­cymi broni. Głę­boko po­grą­żo­nego w mo­dli­twie „jak w tran­sie, ale współ­pra­cu­ją­cego” (tak za­pi­sano w ra­por­cie), kiedy po­li­cjanci hrab­stwa Bro­ome pod­cho­dzili do mnie z wy­mie­rzoną bro­nią.
W sercu pro­si­łem Pana, by dał mi w tej chwili schro­nie­nie u Sie­bie. Pro­si­łem Pana: po­zwól mi te­raz to za­koń­czyć. Ina­czej we­zmą mnie do nie­woli i zo­stanę osą­dzony w ich so­cja­li­stycz­nym, ate­istycz­nym są­dzie prawa, które się wy­rze­kło Cie­bie. Za­czną się ze mnie śmiać i szy­dzić, a w końcu ten ich ate­istyczny sąd skaże mnie na śmierć. Ale to bę­dzie śmierć na ich wa­run­kach – by­naj­mniej nie szybka. Do­sko­nale ro­zu­miem, że bę­dzie prze­dłu­żana i pełna wstydu i może nie znajdę w so­bie dość siły, by wy­trzy­mać tę roz­pacz. Bo­wiem cze­ka­nie na wy­rok w celi śmierci znisz­czy moją du­szę, tak jak wielka ot­chłań po­chła­nia skałę. Pro­si­łem Pana, by w swo­jej ła­sce po­zwo­lił mi wy­ko­nać ja­kiś nie­bez­pieczny gest w stronę po­li­cjan­tów, gdy przy­jadą, by za­strze­lili mnie tam, gdzie klę­cza­łem. By stra­cili mnie, otwie­ra­jąc do mnie ogień; le­że­li­by­śmy wtedy wszy­scy trzej, po­zba­wieni ży­cia, na as­fal­to­wym pod­jeź­dzie tam­tego ranka, jako znak dla ca­łego świata, że abor­cyjna rzeź­nia musi się za­koń­czyć.
Ale Pan w swo­jej wszech­moc­nej mą­dro­ści nie dał mi tej ła­ski. Choć Pan był tak bli­sko mnie jak bi­jące serce w klatce pier­sio­wej, te­raz wy­co­fał się ode mnie na górę, by ob­ser­wo­wać swego sługę i żoł­nie­rza w po­kło­siu Jego mi­sji.
Nie umar­łem tam­tego ranka. Za­miast tego Pan ze­słał mi odrę­twie­nie, cał­ko­wite pod­da­nie. Za­kuto mnie w kaj­danki i za­brano do aresztu stanu Ohio, z któ­rego mia­łem już nie wyjść żywy.

Zwroty

Ży­cie składa się ze zwro­tów. Tak je na­zy­wam.
Zwrot to nie­spo­dzianka. Kiedy ktoś ła­pie cię od tyłu za ra­miona, mu­sisz się od­wró­cić, by zo­ba­czyć coś, co do tego mo­mentu było przed tobą ukryte.
Zwrot – i już ni­gdy nie bę­dziesz taki sam. Przej­rzysz na oczy. Choć wszy­scy, któ­rzy cię znają, będą przy­się­gać, że wła­śnie ta­kiego cię znają.
Dzie­sięć dni przed eg­ze­ku­cją Vo­or­he­esa „zu­peł­nym przy­pad­kiem” po­ja­wi­łem się pod kli­niką dla ko­biet kilka mi­nut wcze­śniej niż zwy­kle, czyli mię­dzy siódmą czter­dzie­ści pięć a ósmą rano. Tam­tego dnia na au­to­stra­dzie pa­no­wał chyba mniej­szy ruch, więc kiedy przy­je­cha­łem i za­par­ko­wa­łem na ulicy, oprócz mnie był w cen­trum tylko je­den pro­te­stu­jący, znany mi z wi­dze­nia męż­czy­zna ja­kieś dzie­sięć lat ode mnie star­szy (wkrótce mia­łem skoń­czyć trzy­dzie­ści dzie­więć), ale nie po­zna­łem jego peł­nego imie­nia i na­zwi­ska – Stoc­kard mo­głoby być za­równo jed­nym, jak i dru­gim. Na jego twa­rzy ma­lo­wały się god­ność i de­ter­mi­na­cja, dzięki któ­rym z miej­sca uzna­wa­łeś go za czło­wieka Boga, być może ka­to­lic­kiego księ­dza bez for­mal­nych szat. Albo, jak się cza­sem zda­rza, by­łego księ­dza. Tak jak ja je­stem by­łym, co prawda nie pa­sto­rem, ale cy­wil­nym du­chow­nym w Ko­ściele Je­zu­so­wym Świę­tego Pawła. Przy­wi­ta­li­śmy się jak przy­ja­ciele, ale po­wścią­gli­wie, bo nie na­leżę do lu­dzi, któ­rzy po­chop­nie po­dają dłoń, uwa­żam też na tych „wy­lew­nych” (jak ich na­zy­wają). Za­czę­li­śmy ci­cho roz­ma­wiać (w tym cza­sie przy­by­wali inni, po­je­dyn­czo lub w pa­rach, ale my sta­li­śmy tro­chę da­lej) i wtedy po­wie­dział mi, że le­karz abor­ter Vo­or­hees jest już w bu­dynku kli­niki. Vo­or­hees przy­je­chał przed siódmą trzy­dzie­ści, przy­wio­zła go va­nem eskorta (wstyd, ale ten ochot­nik z Kli­niki dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome był eme­ry­to­wa­nym ma­jo­rem ar­mii ame­ry­kań­skiej, na­zy­wał się Ti­mo­thy Bar­ron, miał pięć­dzie­siąt osiem lat) i pod­je­chali od tyłu, by za­par­ko­wać z dala od ulicy. Per­so­nel (same ko­biety, w tym kilka za­re­je­stro­wa­nych pie­lę­gnia­rek) za­trud­niony w cen­trum lub pra­cu­jący tam ochot­ni­czo zwy­kle przy­jeż­dża przed ósmą, a te­raz wła­śnie jest punkt ósma i za­czy­nają się po­ja­wiać pierw­sze matki, wtedy zdą­żyła też już przy­je­chać ochrona po­li­cyjna, mię­dzy siódmą trzy­dzie­ści a siódmą czter­dzie­ści pięć. Jed­nak tego dnia po­li­cjanci (czyli dwóch funk­cjo­na­riu­szy z Mu­ske­gee Falls, któ­rzy przez cały czas sie­dzą w au­cie albo stoją w jego po­bliżu, chyba że mają ja­kiś po­wód, by zbli­żyć się do bu­dynku) nad­je­chali do­piero o siód­mej pięć­dzie­siąt je­den.
Ostroż­nie za­py­ta­łem mego to­wa­rzy­sza:
– Czy to ozna­cza, że le­karz abor­ter przy­jeż­dża tu cza­sami dużo wcze­śniej, przed ochroną?
I Stoc­kard od­parł, że tak, ostat­nio na­wet czę­ściej niż kie­dyś.
– Vo­or­hees przy­jeż­dża tu­taj wcze­śniej, żeby zna­leźć się bez­piecz­nie w środku, za­nim otwo­rzą drzwi – do­dał.
W tym, jak wy­ma­wiał na­zwi­sko „Vo­or­hees”, sły­sza­łem wście­kłość.
Vo­or­hees był no­wym sze­fem kli­niki, po­ja­wił się tu w lipcu 1999 roku, po­przed­nio pra­co­wał jako abor­ter w Mi­chi­gan. Wie­dzie­li­śmy, że od dawna jest zwią­zany z ru­chem pla­no­wa­nego ro­dzi­ciel­stwa i spe­cja­li­zuje się w po­łoż­nic­twie i gi­ne­ko­lo­gii. Przy­je­chał do Mu­ske­gee Falls po tym, jak zre­zy­gno­wała po­przed­nia dy­rek­torka, kie­ru­jąca przy­chod­nią za­le­d­wie przez sie­dem mie­sięcy.
Przez krótki czas wy­da­wało się moż­liwe, że Kli­nika dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome zo­sta­nie za­mknięta. Ce­lem na­szej kam­pa­nii było znie­chę­ce­nie i zdys­kre­dy­to­wa­nie wszyst­kich zwią­za­nych z kli­niką. Nie­któ­rzy pro­po­no­wali jej pod­pa­le­nie (ja do nich wów­czas nie na­le­ża­łem). Jed­nak po­tem po­ja­wił się Au­gu­stus Vo­or­hees, czło­wiek o wia­do­mej re­pu­ta­cji, któ­rego na­zwi­sko znaj­do­wało się na li­ście Po­szu­ki­wani: mor­dercy dzieci są wśród nas, pu­bli­ko­wa­nej w new­slet­te­rach biu­le­tynu Ar­mii Boga „Straż­nik”.
W tam­tym cza­sie, w paź­dzier­niku 1999 roku, Vo­or­hees był na tej li­ście nu­me­rem trzy. Do mo­mentu za­bój­stwa abor­tera Paula Eri­cha w Li­ving­ston w sta­nie Ken­tucky, któ­rego Shaun Har­ris do­ko­nał sześć ty­go­dni wcze­śniej, Vo­or­hees był nu­me­rem cztery.
Kiedy je­den mor­derca zo­staje usu­nięty z li­sty, po­zo­stali prze­su­wają się w górę.
Obec­nie znaj­duje się na niej dzie­więt­na­ście na­zwisk, wy­łącz­nie le­ka­rzy – męż­czyzn od­rzu­ca­ją­cych swoje po­wo­ła­nie: po pierw­sze nie szko­dzić.
W so­cja­li­stycz­nych, ate­istycz­nych me­diach agi­tuje się in­ten­syw­nie za ocen­zu­ro­wa­niem strony in­ter­ne­to­wej Ar­mii Boga. I za usu­nię­ciem z niej li­sty „po­szu­ki­wa­nych”. Ale wol­ność słowa to na­sze prawo wy­ni­ka­jące z pierw­szej po­prawki do kon­sty­tu­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych.
Po­dob­nie jak prawo oby­wa­teli ame­ry­kań­skich do no­sze­nia broni.
Ar­mia Boga wie­rzy, że każdy za­mor­do­wany abor­ter mor­derca ozna­cza ra­tu­nek dla ży­cia dzieci. Je­śli Vo­or­hees zo­stałby zdjęty, dzieci, które zgi­nę­łyby z jego ręki oraz z ręki in­nych na­śla­du­ją­cych go le­ka­rzy, mia­łyby szansę żyć.
Co­dzien­nie w sa­mej tylko kli­nice w Mu­ske­gee z uży­ciem na­rzę­dzi abor­cyj­nych za­bi­jało się od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu nie­mow­ląt (we­dług na­szych sza­cun­ków). Te prze­ra­ża­jące liczby można po­mno­żyć przez liczbę wszyst­kich abor­te­rów w ca­łych Sta­nach Zjed­no­czo­nych – by­wają dni, w któ­rych do­ko­nuje się se­tek mor­derstw!
To po­tworne, że choćby jedno dziecko może umrzeć w ten spo­sób i na­wet jedna taka śmierć po­winna in­spi­ro­wać chrze­ści­jan, by po­wsta­wali i pro­te­sto­wali.
W spo­so­bie, w jaki mój to­wa­rzysz wy­ma­wiał na­zwi­sko „Vo­or­hees”, zna­la­zły się całe to obrzy­dze­nie i gniew.
Tam­tego ranka nie wy­py­ty­wa­łem już do­kład­niej o czas przy­jazdu abor­tera Vo­or­he­esa. Nie oka­zy­wa­łem przy mym to­wa­rzy­szu żad­nego szcze­gól­nego za­in­te­re­so­wa­nia czy zmar­twie­nia. Nie na­leżę do lu­dzi, któ­rym mó­wie­nie przy­cho­dzi z ła­two­ścią, i moim in­stynk­tem jest chro­nić in­nych – taki mam zwy­czaj jako mąż i oj­ciec. Nie chcia­łem, by – gdy­bym zde­cy­do­wał się dzia­łać dzięki in­for­ma­cjom do­star­czo­nym przez Stoc­karda – ten nie­winny czło­wiek zo­stał aresz­to­wany jako wspól­nik ja­kich­kol­wiek mo­ich czy­nów. Przy­wódcy ostrze­gali nas, że nie po­winno się an­ga­żo­wać in­nych w na­sze dzia­ła­nia, bo mo­głoby to spro­wo­ko­wać po­li­cję do zbio­ro­wego oskar­że­nia, oczer­nie­nia i uka­ra­nia nie­win­nych, po­czy­na­jąc od na­szych ro­dzin oraz po­zo­sta­łych pro­te­stu­ją­cych. Za­miast tego pod­nio­słem więc trans­pa­rent, jakby to był po pro­stu ko­lejny zwy­czajny po­ra­nek w moim ży­ciu, choć w mo­jej gło­wie roz­legł się ogłu­sza­jący szum – z ra­do­ści nie po­tra­fi­łem lo­gicz­nie my­śleć.
Bóg prze­słał mi oso­bi­stą wia­do­mość, któ­rej nie mo­głem zi­gno­ro­wać ani błęd­nie zin­ter­pre­to­wać: Mor­derca nie jest chro­niony! Bę­dzie wy­sta­wiony na cel!

 
Ze wsty­dem przy­znaję, że nie mia­łem (jesz­cze) siły, by skon­fron­to­wać się z tym zwro­tem. Rano, kiedy opu­ści­łem po­ste­ru­nek pod kli­niką, by po­je­chać do pracy, uczu­cie ra­do­ści znik­nęło, by­łem wzbu­rzony i ner­wowy – pró­bo­wa­łem o tym nie my­śleć.
Przez kilka dni to czu­łem. Jak coś dry­fu­ją­cego w moim oku, nie do końca praw­dzi­wego, a jed­nak de­kon­cen­tru­ją­cego. Tak jak wtedy, kiedy ga­piąc się na coś, pró­bu­jesz nie wi­dzieć ma­leń­kiego pły­wa­ją­cego w oku pyłku, ale nie mo­żesz go nie za­uwa­żać.
To. Moż­li­wość, że Pan Bóg, który prze­ma­wiał do in­nych i po­ka­zy­wał spo­sób, w jaki Jego wola może zo­stać wy­peł­niona w świe­cie lu­dzi, być może w końcu prze­mó­wił do mnie – prze­ra­ża­jące, bo nie mo­głem po­dzie­lić się tym z ni­kim, na­wet z moją drogą żoną.
Jed­nak za­wsze, kiedy by­łem sam albo kiedy od­pły­wa­łem my­ślami od in­nych (na­wet od mo­ich młod­szych dzieci cią­gną­cych mnie za rę­kaw, trą­ca­ją­cych gło­wami, pro­szą­cych: „Ta­tu­uuś, pacz!” w ten swój spo­sób, który roz­dzie­rał mi serce), by­łem wciąż świa­domy tego. 
Ostat­nio przy­jeż­dża wcze­śniej. Przed po­li­cyjną ochroną.
Ile mi­nut? Może dzie­sięć, dwa­na­ście…
Ten czło­wiek jest mor­dercą i w do­datku tchó­rzem. Ukrywa się wśród ko­biet, nad któ­rymi się pa­stwi. I które oka­le­cza.
Vo­or­hees. Je­den z li­sty.
Czy Stoc­kard wy­po­wie­dział do mnie te słowa? Czy prze­ka­zał mi je bez­gło­śnie?
Za ośmio­kąt­nymi szkłami oku­la­rów bez opra­wek jego oczy lśniły od emo­cji. Nie mu­siał wcale mó­wić: „Mor­dercę trzeba po­wstrzy­mać! Je­den z nas musi go po­wstrzy­mać”.
W pracy, kiedy ukła­da­łem gonty na da­chu domu nad pa­ro­wem w re­zy­den­cjal­nej oko­licy Mu­ske­gee Falls (nowy dom ko­lo­nialny, tak wielki, że po­mie­ściłby dwa moje, bo sama działka miała po­nad hek­tar, sześć razy tyle co moja) i wbi­ja­łem gwoź­dzie, każde ude­rze­nie młotka było jak cios w serce: Dziecko za­bite młot­kiem, dziecko wy­sy­sane z ma­cicy matki, dziecko, któ­remu od­ma­wia się uro­dze­nia, dziecko, które umrze. Ciało ko­biety czy dziew­czynki zo­staje zbez­czesz­czone na­rzę­dziem abor­tera i jej du­sza jest zbez­czesz­czona. Te, które Pan chce uczy­nić mat­kami, czę­sto pod­da­wane są pra­niu mó­zgu, nie wie­dzą, na co się go­dzą.
Ko­bieta nie zna wła­snego umy­słu. Szcze­gól­nie ko­bieta, która za­cho­dzi w ciążę, wtedy bo­wiem jej stan psy­chiczny zo­staje za­bu­rzony przez tak zwane hor­mony.
Wszyst­kie ko­biety, które znam – moja matka, sio­stra i moja droga żona Edna Mae – przy­znają, że tak jest. I drę­czone pro­ble­mami ko­biety, które po­cie­sza­łem, bę­dąc cy­wil­nym du­chow­nym w na­szym Ko­ściele. Ko­bieta czę­sto mówi, że nie miała na my­śli tego, co po­wie­działa w zło­ści lub zde­ner­wo­wa­niu, że na­szło ją ja­kieś sza­leń­stwo. Że to „ten czas w mie­siącu”. Albo „ude­rze­nia go­rąca”. Kiedy sza­tan mówi przez ko­biece usta, te ro­bią się brzyd­kie i wy­krzy­wione. A w my­ślach ko­biety po­ja­wia się sza­tań­skie uczu­cie. Sła­bość ko­biety czy dziew­czyny pod­da­ją­cej się męż­czyź­nie to nie naj­gor­szy grzech, to grzech, który zo­staje wy­ba­czony, tak jak Je­zus wy­ba­czył Ma­rii Mag­da­le­nie. Ale to fakt: ko­bietę na­leży chro­nić przed naj­więk­szym błę­dem jej ży­cia.
Myśl, że na­sze wła­sne uko­chane dzieci mo­głyby zgi­nąć z ręki abor­tera, gdyby oko­licz­no­ści były inne. Bo prze­cież los jest ślepy, nie da się go kon­tro­lo­wać.
Dziecko to ty sam. A jed­nak oczy­wi­ście dziecko to nie ty sam, to nie­wia­doma.
Je­ste­śmy tu, na ziemi, by się na­wza­jem chro­nić i ko­chać, a naj­więk­szą od­po­wie­dzial­ność po­no­simy za naj­mniej­szych – dzieci i nie­mow­lęta.
Na da­chach do­mów ob­cych lu­dzi czę­sto na­cho­dziły mnie ta­kie my­śli. W moim za­wo­do­wym ży­ciu, roz­po­czę­tym, kiedy mia­łem czter­na­ście lat w San­du­sky, gdzie mój oj­ciec był sto­la­rzem i de­ka­rzem, to on pierw­szy za­brał mnie na bu­dowę. Oj­ciec nie­wiele mó­wił i rzadko mnie do­ty­kał (tak jak mo­ich braci czy sio­stry), chyba że wtedy, gdy mu­siał zła­pać mnie za rękę, bym bez­piecz­nie wszedł na ja­kiś dach – „Mam cię!”.
To było jak bło­go­sła­wień­stwo: tata mocno ła­piący za rękę.
Mar­twi mnie, że w obec­nych cza­sach mło­dzi chłopcy nie mogą pra­co­wać na da­chach i w sto­larce. Nie mogę za­bie­rać ze sobą Luke’a na bu­dowę i ocze­ki­wać, że Fi­scher Con­struc­tion go przyj­mie. Nie je­stem też pe­wien, czy Luke chce pra­co­wać tak jak ja. I czy bę­dzie miał tak sprawne ręce jak ja w jego wieku.
Je­śli we­sp­niesz się na dach ja­kie­go­kol­wiek bu­dynku, zo­sta­jesz wy­nie­siony po­nad swój stan na­tu­ralny. Są ta­kie my­śli, które przyjdą do cie­bie tylko na da­chu, bo przede wszyst­kim, kiedy się wy­pro­stu­jesz i unie­siesz wzrok, niebo otwo­rzy się nad tobą w spo­sób inny niż wtedy, kiedy je­steś na ziemi. Drzewa cię nie prze­ra­stają, nie­które są pod tobą albo na rów­nym z tobą po­zio­mie. Gdy mia­łem czter­na­ście lat, eks­cy­to­wało mnie ta­kie wspi­na­nie się na da­chy, cu­dow­nie było wziąć mło­tek i pra­co­wać ra­zem z oj­cem, wie­dzieć, że jest ze mnie „cho­ler­nie dumny”, jak ma­wiał (nie do mnie, do in­nych), i wi­dzieć za­zdrość w oczach męż­czyzn, że mój oj­ciec ma ta­kiego syna jak Lu­ther, tak do­brze pra­cu­ją­cego, ni­gdy nie­na­rze­ka­ją­cego czy znu­dzo­nego jak to czę­sto chłopcy. Nie by­łem przy­go­to­wany na mą­drość Pana (w tam­tym cza­sie w mo­jej du­szy była jesz­cze chro­po­wa­tość), jed­nak od po­czątku to „roz­stą­pie­nie się” nieba ro­biło na mnie duże wra­że­nie. Trudno wy­ja­śnić, co to było, po­czu­łem jed­nak nie­po­ko­jącą świa­do­mość, że ża­den mój czyn nie po­zo­sta­nie nie­zau­wa­żony i nie­osą­dzony.
To jest pierw­szy fakt – owo „otwar­cie się” nieba – a drugi to ten, że dach za­zwy­czaj ucieka ci spod stóp, a to coś zu­peł­nie in­nego od sta­nia na ziemi. Żad­nego da­chu nie bie­rze się za pew­nik, bo jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że bę­dzie miał spa­dek, więc nie­ustan­nie mu­sisz się mieć na bacz­no­ści. Gdy sto­isz mocno na ziemi, jest ina­czej. Na­wet pi­jak wie, że zie­mia jest równa. Na da­chu mu­sisz mieć ro­bo­cze buty z gu­mo­wymi po­de­szwami. Po­trze­bu­jesz czapki, by osło­nić oczy od słońca. Mu­sisz wło­żyć rę­ka­wice. W kosz­mar­nym śnie sto­isz na da­chu (bar­dzo stro­mym) nie­osło­nięty, bez ka­sku, rę­ka­wic i po­rząd­nych bu­tów, a kiedy szu­kasz dra­biny, wi­dzisz, że ktoś ją za­brał i nie masz jak zejść.
Pot ob­lewa cię ca­łego, kiedy wi­dzisz, że ktoś za­brał dra­binę.
Je­śli ze­sko­czysz z da­chu, mo­żesz po­ła­mać nogi. Mo­żesz zła­mać krę­go­słup, skrę­cić kark. Cho­dzisz po da­chu na mięk­kich ko­la­nach, przy­sia­dasz na pię­tach, szu­kasz dra­biny, któ­rej tam nie ma. Ale dziwne, że nie ma też ni­kogo in­nego. W praw­dzi­wym ży­ciu ni­gdy nie znaj­dziesz się sam na da­chu z młot­kiem w dłoni, nie znaj­duję cze­goś ta­kiego w swo­jej pa­mięci od czter­na­stego roku ży­cia, jed­nak we śnie ktoś za­brał dra­binę i wszy­scy so­bie po­szli, w tym bry­ga­dzi­sta, a niebo nad tobą jest otwarte.
Przez pierw­sze lata każ­dego ranka eks­cy­to­wało mnie, ja­kie nowe my­śli po­ja­wią się tego dnia! Bo za­wsze są nowe my­śli, jak wia­do­mo­ści z nieba.
Wtedy Pan czę­sto do mnie mó­wił. Je­zus mó­wił, by po­cie­szyć mnie w chwili tro­ski, ale rów­nież by ra­do­wać się ze mną w chwili szczę­ścia.
Po­nie­waż nie za­wsze wiesz, że je­steś szczę­śliwy, do­póki nie zo­sta­nie ci to po­wie­dziane. Że otrzy­ma­łeś bło­go­sła­wień­stwa – na przy­kład dzieci i ko­cha­jącą żonę, od­daną chrze­ści­jankę, oraz stałą pracę, na­wet w cza­sach „re­ce­sji” – o tym musi po­in­for­mo­wać cię ktoś, kto ma wie­dzę więk­szą od cie­bie.
Tyle że od czasu Da­phne te my­śli nie są nowe. Jak lep, do któ­rego mu­chy przy­cze­piają się i bzy­czą. Żadna mu­cha, która utknie na tym kle­ją­cym pa­pie­rze, nie uwolni się, a po­ja­wią się ko­lejne i ugrzę­zną, także bzy­cząc.
To są bzy­czące my­śli.
Tak działo się szcze­gól­nie w go­rą­cych mie­sią­cach. Smród papy mięk­ną­cej na słońcu przy­po­mina woń my­szy, my­siego tru­chła w piw­nicy. Z da­leka sły­sza­łem, jak inni roz­ma­wiają. I ha­łas młotka. Ale bzy­czące my­śli wciąż prze­szka­dzały.
Wbi­łem się pię­tami w po­chyłe de­ski, od­dech zgęst­niał z wy­siłku. Pot pły­nął po skro­niach. Smród mo­jego ciała wy­dzie­la­ją­cego pot jak łzy.
Jed­nak od­kąd Stoc­kard się do mnie ode­zwał i za­pa­no­wało mię­dzy nami nie­wy­po­wie­dziane po­ro­zu­mie­nie, na­stał nowy czas. Niebo miało per­łowy i ja­sny ko­lor. Nie było wi­dać słońca, ale po­wie­trze i tak lśniło. Ob­łoki przy­bie­rały za­ska­ku­jące kształty, ku­siły, by ga­pić się na nie dłu­gimi mi­nu­tami. Ku­siło też ob­ser­wo­wa­nie prze­pły­wa­ją­cych chmur. A te­raz lato mi­nęło, zro­bił się późny paź­dzier­nik i wy­da­wało się, że białe świa­tło od­bija się od papy.
Bo­skie świa­tło. Te­raz masz otwarte oczy.
Ude­rze­nia mo­jego młotka były silne, pre­cy­zyjne. Wbi­ja­łem trzy­ca­lowe gwoź­dzie w gonty, za­bez­pie­cza­łem je w zstę­pu­ją­cych rzę­dach. Z każ­dym ude­rze­niem po­ja­wiało się py­ta­nie – kto bę­dzie na­stępny? Kto na­stępny wy­stąpi? Kto ude­rzy na wroga? Moi to­wa­rzy­sze wy­stą­pili już z od­wagą na Flo­ry­dzie, w Ken­tucky, w Mi­chi­gan, w No­wym Jorku i w Ohio.
Obrona nie­na­ro­dzo­nego. Uza­sad­nione za­bój­stwo.
Utkwiło mi w świa­do­mo­ści, że je­den z to­wa­rzy­szy z Ar­mii Boga, Ja­mes Kopp (nie zna­łem go oso­bi­ście), za­mor­do­wał le­ka­rza abor­tera Bar­netta Sle­piana w Buf­falo nie­mal rok wcze­śniej – w Dzień We­te­rana (11 li­sto­pada) 1998 roku, i nie­dawno ska­zano go na do­ży­wo­cie bez moż­li­wo­ści wcze­śniej­szego zwol­nie­nia. Wielu z nas mo­dli się, by nie wpadł w roz­pacz. Kilka lat wcze­śniej mę­czen­nik Mi­chael Grif­fin wy­stą­pił, by za­mor­do­wać wie­lo­krot­nego abor­tera Da­vida Gunna w kli­nice dla ko­biet w Pen­sa­coli na Flo­ry­dzie, i wy­mie­nił jego ży­cie na swoje. Był jesz­cze Te­rence Mit­chell w Tra­verse City w Mi­chi­gan (za któ­rego mo­dli­li­śmy się w ze­szłym roku), uznany za win­nego mor­der­stwa i ska­zany na do­ży­wo­cie. W Li­ving­ston w Ken­tucky był Shaun Har­ris, który za­strze­lił abor­tera Paula Eri­cha i wciąż czeka na pro­ces…
A te­raz Pan zwró­cił swój wzrok na Lu­thera Dun­phy’ego i nie mo­głem się ukryć. Na da­chu domu wy­cho­dzą­cego na pa­rów, domu bo­ga­cza, pod okiem słońca tłu­ką­cego w moją głowę przez szma­cianą czapkę, pro­sto do mó­zgu. Jakby to był pro­blem z pod­ręcz­nika do geo­me­trii mo­jego syna Luke’a – ka­zano mi zro­zu­mieć, że po­ja­wiła się ko­lejna osoba, która musi dzia­łać, i tą osobą będę ja.
Po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja.
W moim ży­ciu były inne ostre zwroty. Zwroty, które zmie­niły bieg mo­jego ży­cia, choć zwy­kle zda­wa­łem so­bie z tego sprawę do­piero póź­niej. Jed­nak ni­gdy ża­den zwrot nie był tak ja­sny jak mi­sja wy­zna­czona mi przez Pana.
Przez resztę tam­tego dnia pra­co­wa­łem cię­żej niż kto­kol­wiek inny z na­szej ekipy. Cię­żej niż młodsi męż­czyźni, któ­rzy zbyt wiele czasu mar­no­wali na roz­mowy i żarty, prze­kli­na­nie, opo­wia­da­nie świń­skich dow­ci­pów. Jakby opo­wia­da­nie świń­skich dow­ci­pów nie za­tru­wało ust. A taki śmiech, zbyt gło­śny, jak sko­wyt hieny, mę­czy ludzką du­szę.
Ty, Lu­the­rze Dun­phy. Ty je­steś wy­bra­nym.
Ty masz za­bić abor­tera mor­dercę Vo­or­he­esa, by twoi bra­cia chrze­ści­ja­nie mo­gli się ra­do­wać.
Przy wbi­ja­niu gwoź­dzi po­ja­wia się nie­po­kój, ale to kon­tro­lo­wany nie­po­kój. Cie­sielka to dzia­ła­nie kon­tro­lo­wane, zmie­rza do celu. Je­den gwóźdź, po­tem ko­lejny. Se­kwen­cja gwoź­dzi przy bu­do­wie domu. Ile gwoź­dzi, ile ude­rzeń młotka! Pan spo­gląda w za­dzi­wie­niu na Lu­thera Dun­phy’ego, któ­remu bar­dzo jest rad.
„Lu­ther? Hej…”
Uno­szą się ku mnie głosy z dołu, które sły­sza­łem (oczy­wi­ście, że sły­sza­łem), ale z od­le­gło­ści, le­d­wie prze­bi­jają się przez ten waż­niej­szy głos szep­czący mi do ucha.
Wo­łał mnie bry­ga­dzi­sta, Ed Fi­scher. I ktoś jesz­cze – wo­łał po imie­niu. Ale z szoku, że Lu­ther Dun­phy zo­stał wy­brany przez Pana i że Lu­ther Dun­phy to ja, nie by­łem w sta­nie od­po­wie­dzieć, więc tylko ga­pi­łem się na nich otę­piały.

 
Oczy­wi­ście, że Lu­ther Dun­phy był do­sko­na­łym de­ka­rzem. I pod każ­dym wzglę­dem świet­nym pra­cow­ni­kiem. Od­po­wie­dzialny, mo­głeś na nim po­le­gać, ni­gdy się nie spie­szył, ni­gdy nie zro­bił nic byle jak albo nie­uważ­nie, ni­gdy nie pił w pracy, ni­gdy nie wda­wał się w kłót­nie, pra­co­wał dla nas od je­de­na­stu lat, a wolne – może z sześć ty­go­dni – wziął tylko wtedy, gdy le­czył się po wy­padku, w któ­rym o mało nie zgi­nął. Ale na­wet wów­czas wró­cił tak szybko, jak tylko mógł, i choć cza­sami na jego twa­rzy było wi­dać ból, ni­gdy nie na­rze­kał.
W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści lu­dzi, z któ­rymi pra­cu­jemy, Lu­ther rzadko tra­cił cier­pli­wość. Nie prze­kli­nał też i nie mó­wił spro­śno­ści, zu­peł­nie ina­czej niż ci wszy­scy, któ­rzy tylko kurwa to, kurwa tamto, kurwa mać, tylko tyle po­tra­fią po­wie­dzieć… Nie za­sko­czyło mnie, kiedy do­wie­dzia­łem się z wia­do­mo­ści, że za­nim się tu­taj prze­niósł, uczył się na pa­stora w ja­kiejś szkole bi­blij­nej w To­ledo.
Było oczy­wi­ste, że Lu­ther uważa na to, co mówi. Z pew­no­ścią nie ob­ga­dy­wał ni­kogo za ple­cami. I ni­gdy się nie zło­ścił – tak żeby było wi­dać.
Z po­wodu re­ce­sji nie bu­du­jemy już tak dużo jak kie­dyś. Nie­któ­rych lu­dzi mu­sia­łem zwol­nić, ale Lu­thera Dun­phy’ego chcia­łem za­trud­niać, kiedy tylko się dało. Miał do­świad­cze­nie i umie­jęt­no­ści, no i ro­dzinę, małe dzieci, więc oczy­wi­ście się mar­twił, kiedy mu mó­wi­łem, że jest mniej go­dzin pracy, wi­dzia­łem tro­skę na jego twa­rzy. Ale ni­gdy się nie zło­ścił.
Cza­sami Lu­ther „od­la­ty­wał” – pa­trzył na cie­bie, gdy do niego mó­wi­łeś, ale cię nie wi­dział, w jego spoj­rze­niu po­ja­wiał się taki pu­sty wy­raz jak u osoby, która śpi z otwar­tymi oczami…
Ten okropny wy­pa­dek, który prze­żył w ze­szłym roku na au­to­stra­dzie… Jedno z jego młod­szych dzieci zgi­nęło, Lu­ther pro­wa­dził. Nikt ni­gdy z nim o tym nie roz­ma­wiał, bo u dia­bła, nie wia­domo, co po­wie­dzieć…
Wie­dzie­li­śmy, że Lu­ther jest człon­kiem tego Ko­ścioła pro­te­stanc­kiego – na­zywa się Ko­ściół Je­zu­sowy Świę­tego Pawła. Wie­dzie­li­śmy, że bie­rze ak­tywny udział w pi­kie­tach pod przy­chod­nią dla ko­biet, które na­zy­wają czu­wa­niem. Ale ni­komu nie przy­szło o głowy, że to zaj­dzie tak da­leko – że to aku­rat Lu­ther Dun­phy z zimną krwią za­strzeli dwie osoby, na­wet je­śli to byli mor­dercy dzieci, Jezu, nikt by tego nie prze­wi­dział.

 
Wesprzyj nas