Nowa powieść wybitnego irlandzkiego pisarza Sebastiana Barry’ego! Laureat Costa Award za książkę „Dni bez końca” zabiera czytelników w podróż do XIX-wiecznego Tennessee, by opowiedzieć im niezwykłą historię o miłości i odkupieniu.


Winona Cole, osierocona córka Indian Lakota, dorasta w niekonwencjonalnym domu na farmie w zachodnim Tennessee. Wraz z rodzeństwem Bougereau, dwojgiem wyzwolonych niewolników, i przybranymi rodzicami, Johnem Cole’em i jego towarzyszem broni oraz życiowym partnerem Thomasem McNultym, mieszka i pracuje na farmie Lige’a Magana. Ta zupełnie niezwykła jak na XIX wiek rodzina próbuje trzymać na dystans brutalny świat zewnętrzny i trudne wspomnienia z przeszłości.

Ale Tennessee jest stanem wciąż rozdartym między gorzkim dziedzictwem wojny secesyjnej a niejasną przyszłością. Kiedy najpierw Winona, a potem Tennyson Bouguereau zostają brutalnie napadnięci przez nieznanych sprawców, pułkownik Purton powołuje milicję, by okiełznać buntowników i nocnych jeźdźców, którzy panoszą się na obrzeżach miasteczka Paris.

Uzbrojona w nóż, karabin Tennysona i odwagę swej słynnej matki-wojowniczki Winona postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wyruszyć na poszukiwanie sprawiedliwości. Po drodze odsłania mroczne sekrety ze swej przeszłości i odkrywa, kim sama tak naprawdę jest.

„Tysiąc księżyców” to znakomicie napisana, wspaniała powieść o miłości i odkupieniu.

Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
Przekład: Krzysztof Cieślik
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 4 września 2023
 
 


Rozdział III


To Jaś Joński pokaleczył mi twarz – tak mogła brzmieć moja opowieść. Czemu nie? Tyle że nie miałam jej w głowie. A tam powinny mieszkać opowieści – krystaliczne niczym wartki górski potok. Jaś Joński, mężczyzna, co go nawet nigdy nie pocałowałam. Było zbyt ciemno, żeby co zobaczyć. Wstrząsał mną wicher, od stóp do głów. Ktoś musiał wedrzeć się we mnie, bo tam na dole miałam same strzępy. Mogłam im powiedzieć, że to chyba on, ale wtedy ani chybi poszliby go zastrzelić. Nieważne – anioł czy Indianin – John Cole pojechałby do miasta, opanowany żądzą zemsty, a wtedy nic nie zdołałoby ocalić Jasia Jońskiego.
Nie chciałam, by John Cole zawisł. A i historia nie ułożyła mi się do końca w głowie.
W Ameryce starczyło, że byłeś biedny i wyglądałeś, jakbyś zrobił co złego, a już cię wieszali.
A może zamierzałam naprawić wszystko na własny rachunek? Pamiętam, że przeszło mi to przez myśl. Brawura płynąca z udręki. Myślałam, że jest pora na to, by ojciec i matka toczyli boje za ciebie, i jest pora, by toczyć je we własnym imieniu. Widocznie uznałam, że ta pora nadeszła.
Muszę powiedzieć, że czułam wielki wstyd. Czułam wstyd, że Rosalee musiała mnie obmyć. Otępiałam ze wstydu. Nie potrafiłam o tym mówić, nawet sama ze sobą. Dlatego pomyślałam, że załatwię tę sprawę na własną rękę. Pewnie świadczy to o pewnej odwadze. Takie myśli dobrze robią na chwilę, na jakiś czas. Ale jak wprowadzić je w życie?
*

Możliwe, że wszystko wydarzyło się w hrabstwie Henry w Tennessee w 1873 albo 1874 roku, ale nigdy nie byłam zbyt wierna datom. A jeśli w istocie tak się miały wypadki, nikt tego w owym czasie nie opisał. Istniały tylko nagie fakty i ciało, a do tego prawdziwe wydarzenia, co to nikt nie miał o nich pojęcia. Nagi fakt był taki, że Jaś Joński został zabity. Ginęli też inni, ale tam znano zabójców. Kto zabił jego? Przez pewien czas głowiło się nad tym całe miasteczko. Dłużej, niż można by sądzić. Może ciągle o tym w Paris gadają. Jeśli powiem, że oto przedstawiam prawdziwe zdarzenia, pamiętajcie, że opisuję je po długich latach. I że nie ma dziś nikogo, kto by potwierdził bądź podważył moją relację. Część sama jestem skłonna zakwestionować, powtarzam sobie: czy rzeczywiście mogło się tak wydarzyć i czy naprawdę to zrobiłam? Ale na ogół mamy tylko jedną ścieżkę przez grzęzawiska pamięci.
Poza prawnikiem Briscoe’em i może kilkorgiem innych osób według miastowych nie byłam istotą ludzką, lecz dzikuską. Bliższą wilczycy niźli kobiecie. Moją matkę zarżnęli, jak pastuch zarzyna wilczycę. To także fakt. Czyli mamy ich dwa. Byłam czymś podlejszym niż najpodlejsi z nich. Podlejszym niż kurwy z burdelu, a może dla nich byłam po prostu kurwą zawczasu. Czymś niższym od meszek, co latem krążyły wokół człowieka. Podlejszym niż zastałe gówno wyrzucane za domem.
Podlejszym tak dalece, że można było z nim zrobić, co się chce, posiniaczyć, pobić, zastrzelić, oskórować.
Nawet jeśli John Cole widział we mnie złoto tak złote, że – jak mówił – samo słońce było o mnie zazdrosne, nikt inny w szerokim świecie nie musiał sądzić podobnie.
*

Prawnik Briscoe był człowiekiem, co go Thomas McNulty zwał „oryginałem”. Gdy słyszę głos Thomasa w mojej głowie, słowo to brzmi raczej: originał. Lige Magan mówił, że drugiego takiego nie znajdziesz nigdzie indziej, jak Ameryka długa i szeroka. A przynajmniej nikt go nie znał.
– Oczywista nie poznał żem wszyskich w Ameryce – stwierdził Lige Magan.
W czasie, gdy u niego pracowałam, prawnik Briscoe – nigdy nie słyszałam, by mówiono o nim inaczej – miał z sześćdziesiąt lat. Jego głowę wciąż porastała gęstwa sztywnych włosów, więc przyklepywał je z pomocą olejku do włosów, co go trzymał w słoiczku. Sam olejek śmierdział zgniłą kapustą. Ale zachwycało mnie, jak czyste są ręce prawnika Briscoe’a. Rzecz jasna, on nie miał ziemi do obrobienia. Miał za to niewielkie przybory z pumeksem do zaokrąglania paznokci, a brud spod nich wybierał srebrnym szpicem.
Był za stary, żeby walczyć na wojnie, ale to chyba i dobrze, mawiał, bo podobnie jak wielu innych mieszkańców Tennessee dostawał zawrotów głowy na myśl, komu winien ślubować posłuszeństwo. Może wziął stronę życia.
Miał w domu gabinet, wyłożony lśniącym drewnem, przez co podłoga przypominała taflę wody, wprawiającą wszystko w ruch i drżenie. Ustawił mi stolik w rogu, żebym rachowała pod oknem, co to wychodziło na główną drogę. Chciał, żebym widziała, kto idzie, a kto wraca, czasem prosił, żebym zapisywała nazwiska, o ile je znałam. Każdego dnia przez drogę przewalało się dużo tych samych ludzi. Na przykład Felix Potter, furman, co miał wymalowane nazwisko na wozie. Jeśli pojawiała się nowa twarz, prosiłam prawnika Briscoe’a, by rzucił na tego kogoś okiem, a wtedy musiałam zrobić miejsce przy oknie jego wystającemu brzuszysku. Tym sposobem poznałam niemal wszystkich w Paris, co mieli jakie interesy przy drodze. Gdy więc zachodzili do prawnika Briscoe’a z jaką sprawą, zwykle miałam pewne pojęcie, kto zacz, a jeśli istniały już papiery na ich temat, wyciągałam je z szafki.
Dokumenty te czasem coś mówiły, a czasem były ciche niczym śnieg. Gdzieś tam wśród nich znajdował się spis wszystkich czarnych dusz kupionych i sprzedanych w hrabstwie Henry w Biurze Sprzedaży Murzynów, dzieło ojca prawnika Briscoe’a. Leżały tam księgi rachunkowe sklepu pana Hicksa, a także czterech pozostałych sklepików, siedemdziesiąt lat dostaw, całe lata rządowych kontraktów na zaopatrzenia dla Indian, co zniknęli, i pięćdziesiąt starych, zeschłych stron z rachunkami dla milicji, co pomogły wypędzić Czikasawów i Czirokezów z Tennessee.
Dokumenty dowodziły, że ucywilizowanie nas okazało się niemożliwe. Czytanie takich rzeczy doprowadzało mnie do płaczu. Nie było nic bardziej cywilizowanego od piersi mojej matki i mnie, wtulonej.
Ale liczby nie miały w sobie łez i potrzebne były do wszystkiego.
Bardzo mu zależało na tym, żebym bacznie obserwowała tę drogę. Chodziło o nic innego jak o przeżycie, bo w czasach po wojnie obcy w Tennessee nie byli towarem godnym zaufania. A prawnik Briscoe, jak na kogoś, kto żył na zachodzie stanu, miał po prawdzie bardzo wschodniotennessyjskie poglądy. Na wschodzie Tennessee wielu nie chciało odłączenia. Roiło się tam nie tylko od grupek żołnierzy, lecz także od tajemniczych, ciemnych mężczyzn, co może i kiedyś byli żołnierzami, ale źle na tym wyszli. O zmierzchu na drodze robił się strasznie duży ruch. I to mimo że nowy gubernator całym sercem opowiadał się za starymi rebeliantami i przywrócił im prawo głosu, podczas gdy poprzedni całym sercem popierał Unię i prawo głosu im zabrał – albo w właśnie z powodu tego tańca czasu.
Sam prawnik Briscoe siedział przy wielkim stole, co przyjechał na pierwszych wozach do Tennessee. Przed prawie stu laty, nim Tennesse stało się Tennessee. Pierwszym Briscoe’em w Paris był jego pradziadek. Prawnik Briscoe żywił wobec Tennessee silne uczucia. Lubił opowiadać o jego początkach i często posługiwał się starym tamtejszym zwrotem, „między górami a rzeką”. Tam bowiem, według prawnika Briscoe’a, położone było Tennessee, między Missisipi a Appalachami. „Między dwiema rzekami” – mówiło się na zachodnie Tennessee, ponieważ zaiste znajduje się ono między rzeką Tennessee a Missisipi.
Prawnik Briscoe nosił w sobie coś, co można by nazwać wielkimi sądami. Był entuzjastą „niepopularnych spraw” – jak to nazywał. Chyba musiałam się do nich zaliczać. Uważał, że dawny prezydent Andrew Jackson wyrządził ogromne szkody Czikasawom, gdy wypędził ich na Terytorium Indiańskie. W kwestii Ulyssesa S. Granta, obecnego prezydenta, głównie wzdychał. Może i był to dobry żołnierz, ale czy z dobrego żołnierza będzie dobry prezydent?
Prawnik Briscoe swego czasu poślubił kobietę z Bostonu i miał z nią siedmioro dzieci. Później żona zabrała je ze sobą z powrotem do miasta rodzinnego. Zastąpiła ją Lana Jane Sugrue, co to prowadziła mu dom, i jej dwaj bracia, Joe i Virg, co tamtego razu zawieźli mnie do Lige’a. Lana Jane pochodziła z Luizjany i używała takich słów jak couture czy koafiura. Była drobniutka, i w domu, i na dworze nosiła kapelusz, ponieważ prawie całkiem wyłysiała.
Siedziałam przy swoim stoliku i prowadziłam księgi. O szóstej przyjeżdżał po mnie John Cole, bo dom prawnika Briscoe’a leżał na południe od Paris i nie było co narażać się na miasteczkowe zniewagi. Po drodze John Cole pchany ciszą zaczynał opowiadać o Nowej Anglii, gdzie się urodził, i swych niezliczonych przygodach z Thomasem McNultym w szerokim świecie. Czasem dopisywał mu humor i żartobliwie relacjonował mi różne sprawy, ale zwykle wolał mówić rzeczy poważne.
– Najważniejsze na świecie jest – tłumaczył – że ten, co ci wyrządzi jaką krzywdę, najpewniej będzie musiał zdechnąć.
Pory roku pozowały w tle do jego słów. Zimą jeździł zapięty niemal po dwie czarne iskierki oczu, ja zresztą podobnie, ale jakimś sposobem zawsze umiał podtrzymać rozmowę, nawet w najbardziej mroźne dni.
W towarzystwie Thomasa McNulty’ego, co to z nim spędzał tyle czasu, ile tylko zdołał, niemal się nie odzywał.
Kiedy Thomas przebierał się za moją mamę, zawsze zostawał identyczny. Nie zmieniał głosu ani nic. Po powrocie z Kansas nie wkładał już tak często sukienek. Jeśli prawnika Briscoe’a miał za „originała”, to sam również nim był. Thomas McNulty zawsze powtarzał, że wziął się z niczego. Rozumiał ten zwrot dosłownie. Wszyscy jego bliscy zmarli daleko w Irlandii, zupełnie jak moi w Wyoming. Zabrał ich głód – tak samo jak wielu Indian. Thomas McNulty mawiał, że wziął się z niczego, lecz teraz żyje pośród królów i królowych. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że my też jesteśmy niczym.
Gdy mówił o Johnie Cole’u, zawsze wysuwał głowę do przodu, a szczęka chodziła mu w górę i w dół jak tłok w zapadce. John Cole zawsze mógł liczyć u niego na dobre słowo. Gdy Thomas McNulty o nim mówił, zaczynał się rumienić. To były zwykłe rzeczy, ale gdy je wypowiadał, policzki mu czerwieniały.
– Chyba trza nam o to zapytać Johna Cole’a – stwierdzał, jeśli w grę wchodziła kwestia sporna. Głowa leciała mu wtedy do przodu. Nie próbował być zabawny, ale mnie rozśmieszał. Jestem pewna, że widział, jak się śmieję, ale nigdy nie zwracał na to uwagi. W każdym razie nigdy nie pytał, co mnie tak bawi. A choćby to zrobił, nie umiałabym mu odpowiedzieć.
Z Thomasem McNultym mogłam swobodnie rozmawiać o wszystkim, przynajmniej do pewnego czasu.
*

Możliwe, że Rosalee Bouguereau też zrobiło się przykro, gdy suknia poszła w kąt, to ona bowiem z cienia kierowała całym przedsięwzięciem jak królowa i zadała sobie niemało trudu, by pociąć całe mnóstwo skrawków białego materiału, poskręcać je w różyczki i przyszyć pod dekoltem. Rosalee Bouguereau była do niedawna prawdziwą niewolnicą, jak wspomniałam, ale jeśli kiedykolwiek zajmowało to jej myśli, nie dała tego po sobie poznać, w przeciwieństwie do skłonności ku czemuś, co dałoby się chyba nazwać szczęściem.
Nie była jednak szczęśliwa tego dnia, gdy wróciłam do domu posiniaczona. Cała się trzęsła, gdy mnie obmywała. Zwłaszcza tam między nogami. Jako niewolnica na pewno miała szansę napatrzyć się na kobiece krzywdy.
Ale rzecz jasna w Tennessee Zachodnim nie lubiano czarnych ani przed wojną, ani po niej.
– Nie lubią, jak jaki czarny podnosi głowę – mawiał Lige Magan. – To kraj na skroś orzechem farbowany.
Lige podchodził do tego z beztroską typową dla żołnierza zwycięskiej armii, co to widział niebezpieczeństwa tego zwycięstwa.
– Tennessee Wschodnie – twierdził – to we wojnie był całkiem kraj Lincolna, walczyli w granacie Unii, zupełnie jako i my, ale to zachodnie Tennessee… pola bawełny i konfederackie kapoty.
Kręcił głową, wspominając tę część historii, jak coś – zresztą zgodnie z prawdą – kłopotliwego i pogmatwanego.
– Grant chyba nie taki zły – powiedział Thomas McNulty. – Nie kuma się ani trochę z farbowańcami.
Rosalee Bouguereau miała w nosie Ulyssesa S. Granta i to, jak się wszystko poukładało, i może słusznie. Chciała, żeby placki wychodziły jej jak trza i żebyśmy miło sobie spędzali zimowe wieczory, gdy pogoda zatrzymywała wszelkie marzenia pod dachem. Pewnikiem nie chciała obmywać mnie po tym, co mi się przytrafiło, postawiłabym na to spore pieniądze.
Jej brat Tennyson pracował dla Lige’a, a prócz tego próbował obrabiać swoje pole. Lige dał też Rosalee pensję za pracę w domu i tym sposobem Rosalee uznawała, że jest panią samej siebie. Niemalże.
Nie mogę powiedzieć po tych wszystkich latach, żeby była mile widziana w Paris, w każdym razie nie bardziej niż John Cole i ja, chodziła tam, ale ze wzrokiem wbitym w ziemię, jak myszka przemykała od tyłu do sklepu bławatnego. Powiedziałabym wręcz, że na wstążkach rozumiała się lepiej niż stara pani Cohenowa, żona właściciela.
Tamtego dnia oporządziła mnie iście matczyną ręką, a jej pomruki niosły ukojenie.
Jak na kobietę, co to nigdy nie wyszła za mąż, o pewnych szczegółach małżeństwa wiedziała więcej niźli Thomas McNulty. Ja nie miałam o tym wszystkim nijakiego pojęcia. Pewnie pastor białych ludzi mógłby przygotować dziewczynę do ślubu, wątpię jednak, czy udzielono by mi takich nauk, skoro nie pozwolili mi iść do szkoły, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Tak czy inaczej nie miało to najmniejszego znaczenia, bo Rosalee zakrzątnęła się koło tego. Objaśniła mi całą miłosną mechanikę, co gdzie wchodzi i jak to wszystko znieść, powiedziała też, co mężczyźni najpewniej lubią, a czego raczej nie. Mogę się założyć, że w tym miejscu kończyła się jej wiedza. Nie miała na czym się oprzeć, poza tym, że sama była kobietą i w młodości mieszkała, jak wspomniałam, w starych chatach dla niewolników, kawałek drogi na północny zachód od wielkiego pola Lige’a, gdzie popadały w ruinę pod naporem chwastów i pogody. Mieszkało w nich ze czterdziestu niewolników. Tam, w środku, mówiła, nie uchowałaby się żadna ludzka tajemnica.
Rosalee nalała ciepłej wody do małej emaliowanej miednicy i delikatnie obmyła mnie czystą szmatką. Och, na litość boską. Wiedziała dobrze, co się stało, ale żadna z nas nie miała na to słów, o ile sobie przypominam. Pozwoliła więc przemówić swojej łagodności; doprowadziła mnie do porządku, a potem wzięła w ramiona i kołysała, mówiąc, że taka ze mnie dobra dziewczyna i żebym się nie przejmowała. Ale przejmowałam się okropnie, rzecz jasna. Co oczywiście wiedziała. Oczy Rosalee miały dziwny, na poły żółty, na poły pomarańczowy kolor Księżyca Żniwiarzy, u nikogo nie widziałam podobnych. Była dobrą kobietą, co ją długo traktowano jakby była nikim. Lige miał wielką teorię, że jest królową. Lubił to powtarzać.
– Kto wie, może z niej jaka królowa – mawiał.
Do tamtej pory Jaś Joński zamierzał wyjść za szczęśliwą dziewuchę. Choć farma Lige’a, według niego samego, po wojnie nie była warta złamanego centa, zaspokajała nasze najpilniejsze potrzeby. A ja miałam dobrą pracę. Johnowi Cole’owi i Thomasowi McNulty’emu też wiodło się nieźle w tych czasach, co przyszły po tarapatach Thomasa w Fort Leavenworth, kiedy to jego dawny dowódca, major Neale, pospieszył mu na ratunek i ocalił go przed szubienicą.
Pamiętam dobrze, gdy Thomas McNulty wrócił do domu po długim czasie w więzieniu, i nie sądzę, by w całej historii świata jakie ciało wieńczyła szczęśliwsza twarz niźli jego w tamten dzień. Na własnych nogach przeszedł pięćset mil z Kansas.
Tymczasem myśmy czekali z Johnem Cole’em wpół drogi do miasteczka, bo wiedzieliśmy, że Thomas McNulty wypadnie prosto spomiędzy drzew, z dala od Paris, pojawi się jak najprawdziwszy jeleń na skraju lasu.
Nie wiem, czy widzieliście kiedy, jak jeden mężczyzna bierze drugiego w ramiona, ale jeśli nie, musicie mi wierzyć, że to wzruszający widok. Bo we własnych oczach mężczyźni winni być tacy zimni i odważni. To mogło nękać Jasia Jońskiego, ale nie tych dwóch. Uścisnęli się tam, w chaszczach; może Thomas McNulty nosił się gorzej niż leśne zielsko, a John Cole w obcych oczach wydawał się zapuszczony jak rów przy drodze, ale znałam ich historię ze szczegółami, więc domyślałam się, jak gwałtowna siła przepalała im piersi, płynąc z jednej do drugiej w tym gorączkowym uścisku.
Pewnie gdybym miała jakie względy dla Jasia Jońskiego, kochałby mnie w równym stopniu.
Ale później to Rosalee musiała mnie objąć.
Świat bywa całkiem smutny.

 
Wesprzyj nas