Klątwy, zaklęcia, tajemnicze gesty i znaki – dlaczego są tak ważne dla nas? Rytuały w niezmienionej postaci przetrwały przez stulecia, ale ich logika pozostaje tajemnicą – aż do teraz. Dowiedz się, czemu mają służyć.


Dimitris Xygalatas prowadzi nas po mrocznym królestwie ludzkich zachowań i ujawnia mechanizmy wspólne dla ludzi nawet z najodleglejszych zakątków świata.

Z książki „Rytuały. Pozornie bezsensowne czynności, które nadają życiu sens” dowiesz się:

• Czym walc wiedeński różni się od tańca godowego flamingów?
• Czy naprawdę starzejemy się dopiero podczas przyjęcia urodzinowego?
• Co łączy rytuały z zachowaniami obsesyjno-kompulsyjnymi?

Rytuały – najstarsze i zarazem najbardziej zagadkowe zachowania w dziejach ludzkiej kultury. W dodatku pełne paradoksów! Ludzie przywiązują do nich ogromną wagę, ale nie potrafią wyjaśnić, dlaczego są takie ważne.

Klątwy, zaklęcia, tajemnicze gesty i znaki – te pozornie bezsensowne zachowania przenikają historię właściwie każdej społeczności. Zanim ludzie zaczęli uprawiać ziemię, gromadzili się, by odprawiać skomplikowane ceremonie.

Rytuały w niezmienionej postaci przetrwały przez stulecia, ale ich logika pozostaje tajemnicą – aż do teraz. Dowiedz się, czemu mają służyć te wszystkie dziwactwa!

Dimitris Xygalatas
Rytuały. Pozornie bezsensowne czynności, które nadają życiu sens
Przekład: Nika Sztorc
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 12 lipca 2023
 
 


Roz­dział 1
Pa­ra­doks ry­tu­ałów

Do głów­nego portu na grec­kiej wy­sepce Ti­nos na Mo­rzu Egej­skim jak co dzień przy­bija prom z Pi­reusu. Sze­ściany bie­lo­nych do­mów sto­ją­cych wzdłuż brzegu mocno kon­tra­stują z wid­nie­ją­cym w od­dali łań­cu­chem brą­zo­wych wzgórz. Z dol­nego po­kładu wy­ta­cza się kilka cię­ża­ró­wek i sa­mo­cho­dów oso­bo­wych, przez po­most prze­pływa po­tok tu­ry­stów. Na brzegu ota­czają ich tak­sów­ka­rze i pra­cow­nicy agen­cji trzy­ma­jący w dło­niach ta­bliczki z na­zwami ho­teli. Inni za­chę­cają do sko­rzy­sta­nia z ofert wy­najmu po­koi last mi­nute. Przy­by­sze szybko roz­pra­szają się po pla­żach i mu­ze­ach. At­mos­fera staje się na­gle mniej wa­ka­cyjna.
Ci, któ­rzy po­zo­stali w por­cie, po­ru­szają się w in­nym tem­pie niż reszta. Więk­szość z nich jest ubrana na czarno, są po­ważni i sku­pieni na swoim celu. Gdy zgro­ma­dzili się już na na­brzeżu, po ko­lei pa­dają na ko­lana i na czwo­ra­kach ru­szają główną ulicą mia­sta. Nie­któ­rzy kładą się na brzu­chu i czoł­gają, po­ma­ga­jąc so­bie łok­ciami. Inni kładą się pro­sto­pa­dle do osi ulicy i wta­czają na górę, prze­krę­ca­jąc się i ob­ra­ca­jąc oraz od­py­cha­jąc łok­ciami od na­wierzchni – cały ten ob­raz przy­wo­dzi na myśl wspi­naczkę Sy­zyfa. Ja­kaś ko­bieta się osuwa, ale dwóch męż­czyzn cią­gnie ją da­lej za ręce. Są i tacy, któ­rzy prze­miesz­czają się na czwo­ra­kach z dziec­kiem sie­dzą­cym im na ple­cach.
Jest śro­dek lata. Pra­wie nie ma cie­nia, na bru­ko­waną ulicę z nieba leje się żar. Można od­nieść wra­że­nie, że to pole bi­twy: krwa­wiące ko­lana i łok­cie, ob­tar­cia na dło­niach i sto­pach, po­si­nia­czone ciała i twa­rze wy­krzy­wione w gry­ma­sie bólu. Nie­któ­rzy są bli­scy omdle­nia, przy­gnie­ceni wy­sił­kiem i upa­łem. Mimo to się nie pod­dają. Wy­pi­jają kilka ły­ków wody, od­zy­skują siły i kon­ty­nu­ują wę­drówkę.
Zmie­rzają tak do cer­kwi Zwia­sto­wa­nia w Ti­nos. To nie­sa­mo­wita świą­ty­nia sto­jąca na szczy­cie wzgó­rza, zbu­do­wana w ca­ło­ści z bia­łego mar­muru spro­wa­dza­nego z po­bli­skiej wy­spy De­los. Fa­sada, ozdo­biona dwoma por­ty­kami, zwień­czo­nymi se­rią łu­ków, ba­lu­stra­dami z rzeź­bio­nymi tral­kami i rzę­dem okien, z da­leka wy­gląda jak mi­sterna ko­ronka. Le­genda głosi, że w 1823 roku jedna z miej­sco­wych mni­szek zo­ba­czyła to miej­sce w pro­ro­czym śnie. Wkrótce po­tem od­na­le­ziono tu ikonę przed­sta­wia­jącą Ma­ryję z ar­cha­nio­łem Ga­brie­lem. Wy­sta­wiono ją w cer­kwi wznie­sio­nej w miej­scu cu­dow­nego zna­le­zi­ska, która szybko stała się ce­lem licz­nych piel­grzy­mek. Co roku do Ti­nos ścią­gają lu­dzie ze wszyst­kich za­kąt­ków świata, by zo­ba­czyć ikonę, któ­rej przy­pi­sują moc czy­nie­nia cu­dów.
Gdy piel­grzymi do­trą na szczyt wznie­sie­nia, mają jesz­cze do po­ko­na­nia dwa ciągi mar­mu­ro­wych scho­dów. Do­piero po tym będą mo­gli po­kło­nić się iko­nie. Scenę zwia­sto­wa­nia przed­sta­wiono z ogromną dba­ło­ścią o szcze­góły, ale trudno ją do­strzec – ikonę przy­sła­niają klej­noty ofia­ro­wane przez piel­grzy­mów, setki wo­tów przy­po­mi­na­ją­cych o cu­dach i zło­żo­nych obiet­ni­cach. Serce, noga, para oczu, ko­ły­ska, sta­tek.
Choć można się zdzi­wić na wi­dok piel­grzy­mów, któ­rzy umar­twiają się bez wy­raź­nej przy­czyny, ta­kie za­cho­wa­nia nie są rzad­ko­ścią na ca­łym świe­cie. Na Bli­skim Wscho­dzie szy­ici na­ci­nają swoje ciała w ak­cie ża­łoby po ima­mie Alim ibn Hu­saj­nie. Na Fi­li­pi­nach ka­to­licy dają so­bie prze­bić dło­nie i stopy dla upa­mięt­nie­nia męki Chry­stusa. Pod­czas Fe­sti­walu Dzie­wię­ciu Bo­gów-Ce­sa­rzy w Taj­lan­dii tao­iści od­dają cześć bó­stwom, upusz­cza­jąc so­bie krew i prze­kłu­wa­jąc po­liczki róż­nymi przed­mio­tami: no­żami, szpi­kul­cami, ro­gami zwie­rząt, pa­ra­so­lami. W Me­zo­ame­ryce Ma­jo­wie prak­ty­ko­wali ce­re­mo­nie upusz­cza­nia krwi, w cza­sie któ­rych męż­czyźni prze­kłu­wali so­bie ge­ni­ta­lia kol­cami płaszczki. Wresz­cie w ame­ry­kań­skich sta­nach obej­mu­ją­cych swoim te­ry­to­rium po­łu­dniową część Ap­pa­la­chów grupy zie­lo­no­świąt­kow­ców wy­ko­nują w zbo­rach eks­ta­tyczny ta­niec z ja­do­wi­tymi wę­żami. Trzy­mają je za ogon w taki spo­sób, że gad w każ­dej chwili może za­ata­ko­wać – co się zresztą fak­tycz­nie czę­sto zda­rza. Wśród tań­czą­cych z wę­żami do­szło do po­nad stu po­twier­dzo­nych śmier­tel­nych uką­szeń. Po­nie­waż te ce­re­mo­nie nie­rzadko utrzy­my­wane są w ta­jem­nicy, praw­do­po­dob­nie ofiar było w rze­czy­wi­sto­ści znacz­nie wię­cej. Ralph Hood, który ba­dał całe zja­wi­sko, mówi:
 
W każ­dym zbo­rze, w któ­rym prak­ty­ko­wany jest ten zwy­czaj, można zo­ba­czyć lu­dzi bez dłoni lub bez po­je­dyn­czych pal­ców. We wszyst­kich ro­dzi­nach osób wy­ko­nu­ją­cych ta­niec z wę­żami były ta­kie przy­padki[1].
 
W in­nych czę­ściach świata lu­dzie biorą udział w mniej bo­le­snych, ale wcale nie mniej wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałach. Ty­be­tań­scy mnisi spę­dzają dzie­siątki lat na prak­ty­kach me­dy­ta­cyj­nych: od­ci­nają się od świata, by pro­wa­dzić ży­cie wy­peł­nione kon­tem­pla­cją. Mu­zuł­ma­nie z ca­łego świata w cza­sie ra­ma­danu od świtu do zmierz­chu od­ma­wiają so­bie je­dze­nia i wody, in­dyj­skie ce­re­mo­nie za­ślu­bin po­tra­fią trwać cały ty­dzień. Przy­go­to­wa­nia do nich po­chła­niają dłu­gie mie­siące, koszt ca­łej uro­czy­sto­ści – na którą za­pra­sza się setki, na­wet ty­siące osób – jest dla prze­cięt­nej ro­dziny przy­tła­cza­jący. Zgod­nie z wy­li­cze­niami Pro­gres­sive Vil­lage En­ter­pri­ses and So­cial We­lfare In­sti­tute (in­dyj­skiej or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wej pra­cu­ją­cej na rzecz po­prawy losu miesz­kań­ców mniej­szych miej­sco­wo­ści) po­nad sześć­dzie­siąt pro­cent ro­dzin bie­rze w tym celu po­życzki, czę­sto za­trwa­ża­jąco wy­soko opro­cen­to­wane. Ci, któ­rzy nie mogą po­kryć tego znacz­nego wy­datku w inny spo­sób, nie­rzadko są zmu­szeni od­dać się w nie­wolę, by w ten spo­sób spła­cić za­cią­gnięty dług[2].
Na ra­zie wspo­mi­na­łem tylko o ce­re­mo­niach re­li­gij­nych. Swoje ry­tu­ały mają jed­nak prak­tycz­nie wszyst­kie in­sty­tu­cje spo­łeczne. Wy­star­czy po­my­śleć o tym, jak sę­dzia stuka młot­kiem albo jak nowy pre­zy­dent składa przy­sięgę. Mamy ry­tu­ały w woj­sku, w or­ga­nach wła­dzy i kor­po­ra­cjach, można je za­ob­ser­wo­wać w cza­sie ce­re­mo­nii ini­cja­cji i róż­nego ro­dzaju pa­rad, stają się też po­twier­dze­niem za­an­ga­żo­wa­nia w roz­ma­ite re­la­cje. Są tacy spor­towcy, któ­rzy na każde ważne za­wody wkła­dają tę samą parę szczę­śli­wych skar­pet, i są ha­zar­dzi­ści, któ­rzy gra­jąc o wy­so­kie stawki, ca­łują ko­ści albo ści­skają w dłoni ta­li­zman. Każdy i każda z nas prak­ty­kuje ry­tu­ały na co dzień: wzno­simy to­a­sty, przy­cho­dzimy na uro­czy­ste za­koń­cze­nie szkoły i przy­ję­cia uro­dzi­nowe. To pier­wotna po­trzeba, która – jak się prze­ko­namy – być może ode­grała klu­czową rolę w dzie­jach ludz­ko­ści.

• • •

Kilka lat temu by­łem w Da­nii na wy­mia­nie stu­denc­kiej. Wy­bra­łem się wtedy do Ny Carls­berg Glyp­to­tek, nie­sa­mo­wi­tego mu­zeum sztuki w Ko­pen­ha­dze. Pod­czas oglą­da­nia dzieł stwo­rzo­nych przez sta­ro­żytne kul­tury śród­ziem­no­mor­skie na­tkną­łem się na grupę stu­den­tów ar­che­olo­gii ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ota­czali wia­nusz­kiem swoją na­uczy­cielkę: wy­soką, rzutką ko­bietę w śred­nim wieku, która opo­wia­dała im o eks­po­na­tach. Wy­glą­dało na to, że stu­den­tom udzie­lił się jej en­tu­zjazm, bo w sku­pie­niu i z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem słu­chali wszyst­kiego, co mó­wiła. Po­sze­dłem za nimi, żeby za­ła­pać się na dar­mowe opro­wa­dza­nie.
Na­uczy­cielka po­słu­gi­wała się me­todą so­kra­tyczną: za­miast ro­bić słu­cha­czom wy­kład, za­da­wała im py­ta­nia, żeby spraw­dzić, co już wie­dzą, i po­móc im na tej pod­sta­wie dojść do no­wych wnio­sków. Wska­zy­wała im różne przed­mioty, opo­wia­dała, skąd po­cho­dzą i do czego słu­żyły, i w ten spo­sób do­szła do gli­nia­nego na­czy­nia ze sta­ro­żyt­nej Gre­cji.
– Co to jest? – spy­tała.
Stu­denci naj­wy­raź­niej nie mieli po­ję­cia. Przed­miot w kształ­cie wy­drą­żo­nego rogu nie mógł słu­żyć do pi­cia, bo był na to zbyt mały, poza tym na dole miał otwór. Nie dało się okre­ślić jego prze­zna­cze­nia, choć zo­stał bar­dzo mi­ster­nie wy­rzeź­biony i ktoś mu­siał wło­żyć ogrom wy­siłku w jego stwo­rze­nie. Na­uczy­cielka zwró­ciła się do jed­nej ze stu­den­tek:
– Jak my­ślisz, do czego to jest? – spy­tała.
– Nie wiem – od­po­wie­działa za­wsty­dzona dziew­czyna.
– Nie wiem – po­wtó­rzyła na­uczy­cielka. – A co mó­wimy, kiedy nie wiemy, do czego coś służy?
Stu­dentka się roz­pro­mie­niła:
– To przed­miot kultu! – wy­krzyk­nęła.
– Tak, to przed­miot kultu! – po­twier­dziła za­do­wo­lona na­uczy­cielka. – Praw­do­po­dob­nie był wy­ko­rzy­sty­wany pod­czas ja­kichś ce­re­mo­nii.
Ta od­po­wiedź bar­dzo do mnie tra­fiła, bo przy­po­mi­nała o jed­nej z naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cych cech na­tury ludz­kiej: wszyst­kie znane spo­łecz­no­ści bez wy­jątku – i te z prze­szło­ści, i te ży­jące dzi­siaj – kul­ty­wują liczne tra­dy­cje, wy­ma­ga­jące pre­cy­zyj­nego od­twa­rza­nia okre­ślo­nych, wy­re­ży­se­ro­wa­nych i sfor­ma­li­zo­wa­nych dzia­łań, to­wa­rzy­szą­cych prze­ło­mo­wym chwi­lom. Te dzia­ła­nia – na­zy­wane wła­śnie ry­tu­ałami – czę­sto nie mają szcze­gól­nego celu, a je­śli już, to ich cel nie jest w ża­den spo­sób z nimi zwią­zany. Wy­ko­na­nie tańca desz­czu nie sprawi, że niebo się otwo­rzy; na­kłu­cie la­leczki wudu nie zrobi ni­komu krzywdy na od­le­głość; po­sta­wie­nie ta­rota po­zwala z całą pew­no­ścią prze­wi­dzieć tylko to, że po se­an­sie port­fel sta­nie się lżej­szy. Za­pewne wła­śnie roz­dź­więk mię­dzy dzia­ła­niem a jego ce­lem pod­su­nął na­uczy­cielce wnio­sek, że mi­ster­nie zdo­biony przed­miot, któ­rego prze­zna­cze­nia nie udało się okre­ślić, praw­do­po­dob­nie słu­żył do ja­kie­goś ry­tu­ału.
Brak związku po­mię­dzy dzia­ła­niem a ce­lem nie prze­szko­dził temu, by roz­ma­ite ry­tu­ały mo­gły prze­trwać całe ty­siąc­le­cia. Tak na­prawdę na­wet w naj­bar­dziej zla­icy­zo­wa­nych spo­łecz­no­ściach – czy ich człon­ko­wie so­bie to uświa­da­miają, czy nie – ry­tu­ały wcale nie są dziś rzad­sze niż w od­le­głej prze­szło­ści. Od stu­ka­nia w drewno po wy­po­wia­da­nie mo­dlitw, od świę­to­wa­nia No­wego Roku po in­au­gu­ra­cje ka­den­cji pre­zy­denc­kich – każdy aspekt ży­cia ma przy­pi­sane so­bie ry­tu­ały. W kon­tek­ście i re­li­gij­nym, i świec­kim to jedne z naj­bar­dziej ty­po­wych dzia­łań, któ­rym lu­dzie na­dają sens i ogromną wagę.
Wła­śnie te ce­chy od­róż­niają ry­tuał od cze­goś mniej wy­jąt­ko­wego – od zwy­cza­jów. Choć w obu przy­pad­kach mamy do czy­nie­nia z usta­lo­nym wzor­cem za­cho­wa­nia, z okre­ślo­nym, po­wta­rzal­nym sche­ma­tem, zwy­czaj w bez­po­średni spo­sób kształ­tuje rze­czy­wi­stość, pod­czas gdy ry­tuał ma je­dy­nie sym­bo­liczne zna­cze­nie i czę­sto jest kul­ty­wo­wany wy­łącz­nie po to, by tra­dy­cji stało się za­dość. Gdy przy­zwy­cza­imy się do my­cia zę­bów przed snem, cel tej czyn­no­ści wiąże się z jej funk­cją: zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy jest ja­sny. Ma­cha­nie w po­wie­trzu przed­mio­tem sym­bo­li­zu­ją­cym szczo­teczkę do zę­bów nie po­może w utrzy­ma­niu hi­gieny jamy ust­nej. Czyn­ność po­wta­rzana co­dzien­nie sta­nie się zwy­cza­jem: bę­dziemy ją wy­ko­ny­wać re­gu­lar­nie i bez na­my­słu.
W przy­padku ry­tu­ałów zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy jest na­to­miast nie­ja­sny. Wy­ma­gają sku­pie­nia i uwagi, bo na­leży nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie wy­ko­nać za­pa­mię­taną se­kwen­cję dzia­łań o zna­cze­niu sym­bo­licz­nym. Na przy­kład pod­czas pra­wo­sław­nej ce­re­mo­nii za­ślu­bin drużba lub druhna do­ko­nują wy­miany ob­rą­czek i umiesz­czają je na palcu mał­żon­ków oraz trzy­krot­nie uno­szą nad ich gło­wami ko­rony ślubne. Ka­płan musi od­czy­tać trzy mo­dli­twy, a para trzy razy wy­pija łyk wina ze wspól­nego kie­li­cha i trzy­krot­nie okrąża oł­tarz. To tylko jedna część skom­pli­ko­wa­nego, wie­lo­go­dzin­nego ry­tu­ału, który musi zo­stać bar­dzo do­kład­nie od­two­rzony – w tym celu pro­wa­dzone są dro­bia­zgowe na­uki i próby dla na­rze­czo­nych. Tak się składa, że żadna z tych czyn­no­ści nie ma zna­cze­nia praw­nego: za­war­cie związku mał­żeń­skiego to zu­peł­nie inna pro­ce­dura, obej­mu­jąca zło­że­nie pod­pi­sów na ofi­cjal­nym do­ku­men­cie i przy­bi­cie na nim urzę­do­wej pie­częci. Jed­nak sym­bo­liczny wy­miar i te­atralny cha­rak­ter ce­re­mo­nii w cer­kwi spra­wiają, że wy­gląda ona tak nie­zwy­kle i za­pada w pa­mięć. Uczest­nicy od­no­szą wra­że­nie, że waż­ność za­war­tego związku mał­żeń­skiego po­twier­dza wła­śnie ta ce­re­mo­nia, nie zaś zło­że­nie pod­pi­sów na do­ku­men­cie.
Dzięki zwy­cza­jom ła­twiej or­ga­ni­zu­jemy swoją co­dzien­ność, bo wcho­dzą nam w krew, ry­tu­ały zaś na­dają sens na­szemu ży­ciu, po­nie­waż spra­wiają, że nie­które chwile na­bie­rają wy­jąt­ko­wego cha­rak­teru.
In­nymi słowy – za­cy­tuję tu słowa so­cjo­loga Geo­rge’a C. Ho­mansa – „ry­tu­ały nie mają prak­tycz­nego prze­ło­że­nia na świat ze­wnętrzny i to wła­śnie je­den z po­wo­dów, dla któ­rych na­zy­wamy je ry­tu­ałami”. W rze­czy­wi­sto­ści wy­znawcy wielu re­li­gii prak­ty­kują ry­tu­ały w kon­kret­nym celu i nie­rzadko uwa­żają je za czyn­no­ści ma­giczne. „Nie pró­buję jed­nak po­wie­dzieć, że ry­tu­ały nie peł­nią żad­nej funk­cji […] dzięki nim człon­ko­wie spo­łecz­no­ści czują się pew­niej; ry­tuał koi ich lęki, po­maga im zor­ga­ni­zo­wać wspólne ży­cie”[3].
An­tro­po­lo­dzy po­nad sto lat ana­li­zo­wali te funk­cje ry­tu­ałów, zbie­rali szcze­gó­łowe dane i po­czy­nili nie­zwy­kle cie­kawe ob­ser­wa­cje. Za­uwa­żyli, że ry­tu­ały mogą dać po­czu­cie speł­nie­nia i moc, a także uła­twić do­ko­na­nie zmiany w ży­ciu oso­bi­stym. Dzięki nim ła­twiej też współ­pra­co­wać z in­nymi i utrzy­mać po­rzą­dek w spo­łecz­no­ści. Ba­da­cze sfor­mu­ło­wali kilka no­wa­tor­skich teo­rii, ale na ogół nie mieli ani oka­zji, ani chęci, by je spraw­dzić. An­tro­po­lo­dzy kul­tu­rowi wy­cho­dzą z za­ło­że­nia, że świat ludz­kich re­la­cji jest skom­pli­ko­wany oraz cha­otyczny i nie wszyst­kie rze­czy istotne w ży­ciu da się ła­two zmie­rzyć. Pro­wa­dzą na ten te­mat ba­da­nia et­no­gra­ficzne, ob­ser­wują ry­tu­ały w ich na­tu­ral­nym kon­tek­ście i przede wszyst­kim sta­rają się zro­zu­mieć, co one zna­czą dla prak­ty­ku­ją­cych je osób.
Jed­no­cze­śnie psy­cho­lo­go­wie oraz inni na­ukowcy na­sta­wieni na ba­da­nia prak­tyczne przy­znają, że aby prze­pro­wa­dzić rze­telny po­miar, trzeba mieć kon­trolę nad ba­daną sy­tu­acją – co rzadko się udaje w na­tu­ral­nych wa­run­kach. Dla­tego zwy­kle pra­cują w la­bo­ra­to­riach i wy­bie­rają mały wy­ci­nek ludz­kich za­cho­wań, by się na nim sku­pić. Za­pra­szają ba­da­nych do la­bo­ra­to­rium, gdzie są oni od­izo­lo­wani od wszel­kich czyn­ni­ków ze­wnętrz­nych, mo­gą­cych za­kłó­cić ba­da­nie. W ta­kich wa­run­kach du­żej czę­ści zna­cze­nia przy­pi­sy­wa­nego ry­tu­ałom w kon­tek­ście, w któ­rym rze­czy­wi­ście są kul­ty­wo­wane, nie da się za­ob­ser­wo­wać.
Być może wła­śnie ze względu na trud­ność pro­wa­dze­nia ob­ser­wa­cji w la­bo­ra­to­riach ry­tu­ały ni­gdy nie cie­szyły się du­żym za­in­te­re­so­wa­niem psy­cho­lo­gów jako po­ten­cjalny te­mat ba­dań. Uwa­żano je albo za cał­kiem przy­ziemne dzia­ła­nia, jedną z wielu oso­bli­wo­ści, która prę­dzej czy póź­niej odej­dzie w za­po­mnie­nie, albo za zja­wi­sko efe­me­ryczne, któ­rego nie da się stu­dio­wać w spo­sób na­ukowy. W kon­se­kwen­cji do nie­dawna wie­dza o nich po­zo­sta­wała zni­koma i frag­men­ta­ryczna.
W ostat­nich la­tach za­częło się to zmie­niać. Wraz z roz­wo­jem nauk an­tro­po­lo­gicz­nych et­no­gra­fo­wie uświa­do­mili so­bie, że na­leży brać na po­waż­nie obie­gowe prze­ko­na­nia, ale rów­nież zro­zu­mieli, jak ważne jest em­pi­ryczne spraw­dza­nie ich słusz­no­ści. Psy­cho­lo­go­wie za­czy­nali poj­mo­wać, że w wa­run­kach la­bo­ra­to­ryj­nych nie da się za­ob­ser­wo­wać peł­nego ob­razu skom­pli­ko­wa­nej ludz­kiej psy­chiki, i za­częli się in­te­re­so­wać zja­wi­skami kul­tu­ro­wymi.
Wie­lo­krot­nie ba­da­cze zaj­mu­jący się na­ukami spo­łecz­nymi łą­czyli siły i uczyli się od sie­bie na­wza­jem. Dzięki roz­wo­jowi me­tod ba­daw­czych i no­wych tech­no­lo­gii mo­gli sta­wiać py­ta­nia, na które wcze­śniej nie uda­łoby się zna­leźć od­po­wie­dzi. Dzięki czuj­ni­kom umiesz­cza­nym na ciele można za­re­je­stro­wać to, jak re­aguje or­ga­nizm osoby bio­rą­cej udział w praw­dzi­wym ry­tu­ale. Roz­wój bio­che­mii i neu­ro­obra­zo­wa­nia po­zwo­lił zaj­rzeć do ludz­kiego mó­zgu i w la­bo­ra­to­rium, i poza nim. Dzięki po­stę­powi w na­ukach ko­gni­tyw­nych po­ja­wiły się nowe spo­soby spraw­dza­nia, co się dzieje w ludz­kim umy­śle. Sta­ty­stycy mogą zin­ter­pre­to­wać te wszyst­kie skom­pli­ko­wane wy­niki, ko­rzy­sta­jąc z no­wego opro­gra­mo­wa­nia i więk­szej do­stęp­nej mocy ob­li­cze­nio­wej. Ba­da­nia nad ry­tu­ałami roz­wi­jają się tak pręż­nie jak ni­gdy do­tąd. Na­resz­cie mo­żemy za­cząć roz­wią­zy­wać od­wieczną za­gadkę: czemu mają słu­żyć te wszyst­kie dzi­wac­twa?

• • •

Ry­tu­ały fa­scy­no­wały mnie od dziecka. Gdy w dzie­ciń­stwie miesz­ka­łem w Gre­cji, co mie­siąc jeź­dzi­łem z mamą au­to­bu­sem do cen­trum mia­sta. Ku­po­wała tam ak­ce­so­ria do szy­cia, opła­cała ra­chunki i za­ła­twiała prze­różne sprawy. Moją na­grodą za to, że jej to­wa­rzy­szy­łem, była wi­zyta w jed­nej z naj­więk­szych księ­garni w mie­ście. Tylko tam mo­głem ku­pić eg­zem­plarz „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Działo się to, za­nim in­ter­net stał się po­wszech­nie do­stępny. W Gre­cji nie ist­niała jesz­cze te­le­wi­zja ka­blowa. Błysz­czące stro­nice „Na­tio­nal Geo­gra­phic” były moim pierw­szym oknem na fa­scy­nu­jący świat an­tro­po­lo­gii. Za­bie­rały mnie w od­le­głe miej­sca i za­zna­ja­miały z eg­zo­tycz­nymi kul­tu­rami. Czy­ta­łem o ma­so­wych piel­grzym­kach w In­diach, zna­cho­rach z An­dów i ry­tu­ałach wudu na Ha­iti. Wpa­try­wa­łem się w zdję­cia ce­re­mo­nii go­do­wych w ple­mie­niu Wo­da­abe w Ni­grze, Ma­jów z Gwa­te­mali, prze­po­wia­da­ją­cych przy­szłość, i bo­le­snych ry­tów ini­cja­cji prak­ty­ko­wa­nych przez ple­miona ży­jące w Ama­zo­nii. Do­wie­dzia­łem się, że w cza­sie ry­tu­ału wej­ścia w do­ro­słość chłopcy z ple­mie­nia Ma­sa­jów w Ke­nii i Tan­za­nii mu­szą za­bić lwa. Ci, któ­rym się to uda, mogą ozdo­bić głowę lwią grzywą.
Po­nie­waż wszyst­kie te zwy­czaje kul­ty­wo­wano w od­le­głych za­kąt­kach świata, wy­da­wały mi się rów­nież od­da­lone w cza­sie: od­bie­ra­łem je jako re­likty daw­nej, peł­nej ro­man­ty­zmu epoki, które wkrótce za­nikną. Nie za­sta­na­wia­łem się za wiele nad tym, że ry­tu­ały ist­niały rów­nież w moim świe­cie. A prze­cież za­czy­na­li­śmy rok szkolny uro­czy­stym bło­go­sła­wień­stwem – jak we wszyst­kich grec­kich szko­łach. Co­dzien­nie cho­dzi­li­śmy na obo­wiąz­kową po­ranną mo­dli­twę i cza­sem do miej­sco­wej cer­kwi. Poza tym mie­li­śmy uro­czy­sto­ści wznie­sie­nia flagi, śpie­wa­li­śmy hymn na­ro­dowy i bra­li­śmy udział w szkol­nych mar­szach or­ga­ni­zo­wa­nych w każ­dej miej­sco­wo­ści z oka­zji świąt pań­stwo­wych. Te ry­tu­ały wy­da­wały mi się jed­nak inne. Może nie miały dla mnie wiel­kiego zna­cze­nia? Na­rzu­cali je nam na­uczy­ciele, uczest­ni­czy­łem w nich, bo mu­sia­łem, choć za­wsze sta­ra­łem się od tego wy­krę­cić pod ja­kimś pre­tek­stem. A może na­prawdę były inne? Przez to, że za­wsze wy­glą­dały tak samo i nie bu­dziły wiel­kich emo­cji, ni­jak się miały do wi­do­wi­sko­wych ce­re­mo­nii uwiecz­nio­nych w „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Nie­wy­klu­czone, że nie zwra­ca­łem na nie uwagi, po­nie­waż tak do­brze je zna­łem.
Jako na­sto­la­tek zo­ba­czy­łem w te­le­wi­zji pu­blicz­nej re­por­taż z piel­grzymki do Ti­nos. Męż­czyźni i ko­biety w róż­nym wieku z po­si­nia­czo­nymi ko­la­nami i krwa­wią­cymi rę­kami czoł­gali się na wzgó­rze, by zo­ba­czyć świętą ikonę. U celu wę­drówki wielu z nich wy­bu­chało pła­czem, na ich twa­rzach ma­lo­wała się bło­gość. Za­gad­nięci przez dzien­ni­ka­rzy, opo­wia­dali, jak ważna jest dla nich ta piel­grzymka. Nie­któ­rzy ca­łymi la­tami oszczę­dzali, żeby móc so­bie na nią po­zwo­lić. Py­tani o po­wód, mó­wili, że w ten spo­sób wy­peł­niają daną przy­sięgę. Cza­sem mieli do Ma­ryi kon­kretne prośby: o ciążę, o po­myślne zda­nie eg­za­mi­nów przez ich dziecko, o uzdro­wie­nie. In­nym nie to­wa­rzy­szyła żadna szcze­gólna in­ten­cja, od­by­cie piel­grzymki sta­no­wiło cel sam w so­bie.
Spy­ta­łem swo­jego dziadka, czy sły­szał o tym zwy­czaju. Był naj­bar­dziej re­li­gijną osobą, jaką zna­łem – jak to się mówi, praw­dzi­wym czło­wie­kiem Ko­ścioła – pra­wo­sła­wie nie miało dla niego ta­jem­nic. Oczy­wi­ście, że sły­szał. Po­tra­fił wska­zać kilka osób ze swo­jej miej­sco­wo­ści, które były na ta­kiej piel­grzymce, kilka z nich zna­łem oso­bi­ście. Gdy chwilę po­my­ślał, przy­po­mniał so­bie po­dobne tra­dy­cje z in­nych czę­ści Gre­cji: od wy­ma­ga­ją­cych piel­grzy­mek od­by­wa­nych na po­łu­dniu, na Kre­cie, do ce­re­mo­nii cho­dze­nia po ogniu w wio­skach na pół­nocy kraju. To nie była pieśń prze­szło­ści, to były nie eg­zo­tyczne oby­czaje prak­ty­ko­wane przez ja­kieś ple­mię z od­le­głej kra­iny, lecz tra­dy­cje obecne tu i te­raz, kul­ty­wo­wane przez człon­ków mo­jej kul­tury. Dla­czego? Dla­czego w epoce na­uki, tech­no­lo­gii i la­icy­za­cji na­dal ży­wych jest tyle prze­dziw­nych ry­tu­ałów? Co spra­wia, że lu­dzie na ca­łym świe­cie po­świę­cają tyle czasu – i nie tylko czasu – na ry­tu­ały, choć rów­nie do­brze mo­gliby za­miast tego za­ra­biać pie­nią­dze, ko­chać się, po­być z przy­ja­ciółmi, opie­ko­wać się ro­dziną czy po pro­stu ro­bić to, co daje im szczę­ście?
Kilka lat póź­niej mia­łem oka­zję zgłę­bić ten te­mat, gdy roz­po­czą­łem na Uni­wer­sy­te­cie Ary­sto­te­lesa stu­dia pod kie­run­kiem pro­fe­sora re­li­gio­znaw­stwa Pa­na­gio­tisa Pa­chisa. Wiele czy­ta­łem o hi­sto­rii i psy­cho­lo­gii ry­tu­ałów, cho­dzi­łem na wszyst­kie moż­liwe za­ję­cia zwią­zane z tą te­ma­tyką i czy­ta­łem, co tylko się da. Pew­nego dnia pro­fe­sor za­su­ge­ro­wał, że mógł­bym wy­je­chać do Da­nii, na Uni­wer­sy­tet w Aar­hus, gdzie wła­śnie utwo­rzono nowe stu­dia do­ty­czące ko­gni­tyw­nych ba­dań nad re­li­gią. Nie trzeba było mi tego dwa razy po­wta­rzać. Ku­pi­łem cie­pły płaszcz, spa­ko­wa­łem się i pierw­szego dnia no­wego ty­siąc­le­cia pierw­szy raz w ży­ciu wsze­dłem na po­kład sa­mo­lotu, by wy­brać się w pierw­szą za­gra­niczną po­dróż – był to naj­praw­dziw­szy ry­tuał przej­ścia.
W Aar­hus spo­tka­łem się z dia­me­tral­nie in­nym spoj­rze­niem na kul­turę: do zgłę­bia­nia te­ma­tów tra­dy­cyj­nie ko­ja­rzo­nych z na­ukami hu­ma­ni­stycz­nymi wy­ko­rzy­sty­wano me­tody i teo­rie wy­ro­słe z psy­cho­lo­gii i na­uki o ewo­lu­cji. To była mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Za­czy­ty­wa­łem się w naj­now­szych teo­riach z ta­kich dzie­dzin jak psy­cho­lo­gia ko­gni­tywna, an­tro­po­lo­gia ewo­lu­cyjna i neu­ro­bio­lo­gia. Uczy­łem się o roz­woju my­śle­nia sym­bo­licz­nego, o tym, jak w pa­mięci za­pi­sują się trudne do­świad­cze­nia, i o tym, jak prze­ży­cia re­li­gijne ak­ty­wują po­szcze­gólne ob­szary mó­zgu.
Wciąż jed­nak umy­kało mi coś nie­zwy­kle waż­nego. Je­śli chciał­bym zna­leźć od­po­wie­dzi na py­ta­nia, które so­bie za­da­wa­łem, nie zdo­łał­bym tego zro­bić, sie­dząc przy biurku, w bi­blio­tece lub la­bo­ra­to­rium. Mu­sia­łem ba­dać ry­tu­ały w śro­do­wi­sku, w któ­rym są prak­ty­ko­wane. To wy­ma­gało spo­ty­ka­nia się z ludźmi i to­wa­rzy­sze­nia im na co dzień. In­nymi słowy – mu­sia­łem zo­stać an­tro­po­lo­giem.
Po ukoń­cze­niu stu­diów ma­gi­ster­skich wy­je­cha­łem do Bel­fa­stu, by kon­ty­nu­ować na­ukę pod kie­run­kiem Ha­rveya Whi­te­ho­use’a, an­tro­po­loga z Qu­een’s Uni­ver­sity, spe­cja­li­zu­ją­cego się w ba­da­niu ry­tu­ałów. W ra­mach pro­jektu dok­tor­skiego po­sta­no­wi­łem przyj­rzeć się eks­tre­mal­nym ry­tu­ałom. Eks­tre­mal­nym nie w tym sen­sie, że prak­ty­ku­jące je osoby są nie­zwy­kłe albo dzi­waczne. Prze­ciw­nie: uczest­ni­czą w nich tłumy lu­dzi z naj­róż­niej­szych śro­do­wisk. Eks­tre­malne – tak jak sporty eks­tre­malne – bo wy­ma­ga­jące wy­jąt­kowo du­żego wy­siłku. Gdyby stwo­rzyć ka­ta­log ry­tu­ałów z ca­łego świata i zmie­rzyć zwią­zane z nimi stres, ból fi­zyczny i wy­dat­ko­wa­nie ener­gii, te eks­tre­malne sy­tu­owa­łyby się na końcu spek­trum.
Po obo­wiąz­ko­wym szko­le­niu wstęp­nym zgło­si­łem kon­cep­cję dok­to­ratu: za­mie­rza­łem ba­dać je­den z tych ry­tu­ałów, znany mi z opo­wie­ści dziadka: cho­dze­nie po ogniu. Roz­ma­ite spo­łecz­no­ści na ca­łym świe­cie prak­ty­kują ce­re­mo­nie, w cza­sie któ­rych lu­dzie spa­ce­rują boso po roz­ża­rzo­nych wę­glach. Żeby przyj­rzeć się kilku tym ce­re­mo­niom, pla­no­wa­łem prze­pro­wa­dzić ba­da­nia te­re­nowe w kilku wiej­skich spo­łecz­no­ściach w Gre­cji, Buł­ga­rii i Hisz­pa­nii. Wkrótce ko­lejny raz pa­ko­wa­łem się na po­dróż.
Przez pół­tora roku ro­bi­łem to, co ro­bią an­tro­po­lo­dzy: za­da­wa­łem py­ta­nia. Każ­dego dnia od­wie­dza­łem lu­dzi w ich do­mach, roz­ma­wia­łem z nimi i uczest­ni­czy­łem w nie­zli­czo­nych ce­re­mo­niach: od ty­po­wej nie­dziel­nej mszy po nie­sa­mo­wite ry­tu­ały cho­dze­nia po ogniu. Po­zna­łem nie­zwy­kłych lu­dzi, od­by­łem wiele fa­scy­nu­ją­cych roz­mów i usły­sza­łem po­ry­wa­jące opo­wie­ści. To, co uwa­ża­łem za klu­czowe, oka­zało się jed­nak rów­nież naj­trud­niej­sze. Było to zna­le­zie­nie od­po­wie­dzi na naj­prost­sze, ale i naj­waż­niej­sze py­ta­nie: dla­czego? Dla­czego lu­dzie biorą udział w tych wszyst­kich wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałach? Od­po­wiedź oka­zała się bar­dziej skom­pli­ko­wana, niż są­dzi­łem.

• • •

Ale­jan­dro po­cho­dził z hisz­pań­skiej wio­ski San Pe­dro Man­ri­que. Miał sie­dem­dzie­siąt trzy lata. Od­kąd stał się na­sto­lat­kiem, wraz z więk­szo­ścią ro­dziny brał udział w ry­tu­ale cho­dze­nia po ogniu. Póź­niej wiele razy ob­ser­wo­wa­łem tego ro­dzaju ry­tu­ały i prze­ko­na­łem się, że ża­den nie był aż tak dziki jak ten. W San Pe­dro roz­pala się po­nad dwie tony drewna dę­bo­wego, a ogień osiąga taką tem­pe­ra­turę, że mógłby sto­pić alu­mi­nium. Uczest­nicy cho­dzą po nim boso, nio­sąc na ple­cach drugą osobę. Wielu z nich nie­sie dzieci – ale nie Ale­jan­dro, który brał na plecy do­ro­słych, nie­rzadko wa­żą­cych wię­cej niż on sam.
Mój roz­mówca był sza­le­nie dumny z tego, że spa­ce­ruje po ogniu. Przez pięć­dzie­siąt trzy lata nie opu­ścił ani jed­nej ce­re­mo­nii. Gdy spy­ta­łem, czy kie­dyś za­mie­rza z tego zre­zy­gno­wać, za­sę­pił się. Po dłuż­szym na­my­śle od­po­wie­dział:
– Wiem, że na­dej­dzie dzień, gdy będę już zbyt stary. Ale wtedy nie pójdę na ce­re­mo­nię. Zo­stanę w domu. Gdy­bym miał tam stać i pa­trzeć, a nie móc sa­memu wziąć udziału, rzu­cił­bym się z dzwon­nicy, żeby od razu zgi­nąć.
Rok póź­niej ba­da­nia wy­ka­zały, że Ale­jan­dro ma po­czątki aryt­mii. Le­karz za­bro­nił mu udziału w ry­tu­ale. Orzekł, że to za dużo emo­cji i Ale­jan­dro nie po­wi­nien po­dej­mo­wać ta­kiego ry­zyka. Skoro sta­rzec nie mógł przejść po ogniu, za­mie­rzał zo­stać tej nocy w domu. Było to nie­zwy­kle bo­le­sne, ale on nie po­tra­fił się za­do­wo­lić rolą ob­ser­wa­tora.
Jego syn Ma­mel miał jed­nak inne plany.
Prze­ko­na­łem się o tym, bo za­pro­szono mnie na pro­ce­sję. Na po­czątku miej­scowi gro­ma­dzą się przed ra­tu­szem, chwy­tają za ręce i je­den za dru­gim ryt­micz­nym kro­kiem wcho­dzą na szczyt wzgó­rza, gdzie wznosi się re­cinto, bu­dowla przy­po­mi­na­jąca am­fi­te­atr pod go­łym nie­bem. W jej cen­trum znaj­duje się pła­ski te­ren – to tam roz­pala się stos. Sta­łem obok Ma­mela, trzy­ma­li­śmy się za ręce. Gdy zbli­ża­li­śmy się do domu jego ojca, wy­rwał mnie z łań­cu­cha lu­dzi. Zdzi­wi­łem się, że chce opu­ścić pro­ce­sję.
– Do­kąd idziemy? – spy­ta­łem.
– Zo­ba­czysz.
We­szli­śmy do domu Ale­jan­dra. Zna­leź­li­śmy go przy oknie. Pod­niósł wzrok, zdu­miony na­szym wi­do­kiem. Ma­mel sta­nął przed nim i za­ko­mu­ni­ko­wał:
– Tato, skoro nie mo­żesz sam przejść po ogniu, ja cię nad nim prze­niosę.
Sta­rzec nie ode­zwał się ani sło­wem. Wstał tylko i przy­tu­lił syna. Oczy miał pełne łez.
Kiedy tej nocy Ale­jan­dro wdra­pał się na plecy Ma­mela, tłum wi­wa­to­wał. Oj­ciec był dumny jak paw, kiedy syn mia­ro­wym kro­kiem niósł go przez pło­mie­nie. Ki­bi­co­wała im cała wio­ska, po ukoń­cze­niu spa­ceru człon­ko­wie ro­dziny rzu­cili się, by ich uści­skać. Ale dla Ale­jan­dra to nie był ko­niec. Mach­nął krótko ręką, wska­zu­jąc, by nikt się nie zbli­żał. Od­wró­cił się, by jesz­cze raz sta­wić czoła pło­mie­niom. Zgro­ma­dzeni wstrzy­mali od­dech. Do­brze wie­dzieli, co za­mie­rza. On po­stą­pił dwa kroki do przodu i za­czął tu­pać no­gami. Z jego twa­rzy znikł uśmiech, za­stą­piony przez gry­mas po­wagi. Ale­jan­dro wpa­try­wał się w ogień w ta­kim sku­pie­niu, jakby chciał siłą woli zmu­sić go do po­słu­szeń­stwa. Bez wa­ha­nia za­czął iść po roz­ża­rzo­nych ka­wał­kach drewna. Po kilku chwi­lach wy­nu­rzył się trium­fal­nie z dru­giej strony pa­le­ni­ska. Tłum wpadł w istny szał, po­zo­stali uczest­nicy po­dzi­wiali ten wy­czyn i skła­dali gra­tu­la­cje. Człon­ko­wie ro­dziny Ale­jan­dra za­cho­wali dy­stans. Na ich twa­rzach ma­lo­wały się jed­no­cze­śnie nie­za­do­wo­le­nie i duma.
Spy­ta­łem Ale­jan­dra, dla­czego sprze­ci­wił się za­le­ce­niom le­ka­rza. Od­po­wie­dział:
– Le­karz twier­dzi, że je­śli we­zmę udział w spa­ce­rze po ogniu, memu sercu grozi coś strasz­nego. Ale czy on ma po­ję­cie, co sta­nie się z moim ser­cem, je­żeli zre­zy­gnuję z udziału?
Rze­czy­wi­ście wy­glą­dało na to, że mało co ma dla Ale­jan­dra ta­kie zna­cze­nie jak ta ce­re­mo­nia. Wiele razy mi to po­wta­rzał: to jedna z naj­waż­niej­szych spraw w ca­łym jego ży­ciu. Gdy jed­nak za­py­ta­łem, dla­czego przy­pi­suje jej tak wiel­kie zna­cze­nie, wy­glą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego. Utkwił we mnie wzrok, a po dłu­gim mil­cze­niu po­wtó­rzył py­ta­nie. Wy­glą­dało na to, że bra­kuje mu słów.
– Dla­czego to ro­bimy?… Cóż, tak na­prawdę nie wiem. Cho­dzi chyba o to, że od dzie­ciń­stwa ob­ser­wo­wa­łem tę ce­re­mo­nię. Mój oj­ciec brał w niej udział, a wcze­śniej dzia­dek. Dla­tego od­kąd by­łem ma­łym chłop­cem, za­wsze chcia­łem przejść przez ten ogień.
Co ja­kiś czas an­tro­po­lo­dzy sły­szą wła­śnie ta­kie zda­nia. Spy­tani o to, dla­czego prak­ty­kują swoje ce­re­mo­nie, lu­dzie naj­czę­ściej wy­dają się zbici z tropu, długo szu­kają od­po­wied­nich słów i w końcu mó­wią coś w stylu: „Co to za py­ta­nie: dla­czego od­pra­wiamy nasz ry­tuał? Po pro­stu to ro­bimy i już. To na­sza tra­dy­cja. Na­sza toż­sa­mość. Wła­śnie to ro­bimy za­wsze”.
Oto cały pa­ra­doks ry­tu­ałów: lu­dzie za­kli­nają się, że są dla nich nie­sa­mo­wi­cie ważne, ale zwy­kle nie po­tra­fią wy­ja­śnić dla­czego. Wspo­mi­nają tylko, że to długa tra­dy­cja. Cho­ciaż ry­tu­ały wy­dają się bez­ce­lowe, są prze­ży­wane w taki spo­sób, jakby były na­prawdę istotne i święte. Po­dob­nie jed­nak jak w przy­padku in­nych sfer ludz­kiej dzia­łal­no­ści, które mają głę­bo­kie zna­cze­nie – mu­zyki, sztuki, sportu – to, co z po­zoru wy­daje się dzi­waczne albo bez­pro­duk­tywne, może mieć moc zmie­nia­nia rze­czy­wi­sto­ści.

• • •

Chcia­łem zro­zu­mieć ten pa­ra­doks i dla­tego wy­ru­szy­łem w dwu­dzie­sto­let­nią po­dróż, żeby ba­dać naj­bar­dziej eks­tre­malne ry­tu­ały na świe­cie, ale także wiele tych zwy­czaj­nych. Miesz­ka­łem z lo­kalną spo­łecz­no­ścią, by­łem świad­kiem nie­jed­nej ce­re­mo­nii i prze­pro­wa­dzi­łem liczne eks­pe­ry­menty w la­bo­ra­to­rium i w te­re­nie – wszystko po to, by zro­zu­mieć po­trzebę ry­tu­ałów, która w nas tkwi. Za­miast wy­ry­wać osoby prak­ty­ku­jące ry­tu­ały z ich na­tu­ral­nego śro­do­wi­ska i za­pra­szać je do la­bo­ra­to­rium, czę­sto wo­la­łem za­brać la­bo­ra­to­rium do tego śro­do­wi­ska. Spę­dzi­łem kilka lat, od­wie­dza­jąc wspól­noty lu­dzi na ca­łym świe­cie i zgłę­bia­jąc mnó­stwo oby­cza­jów. I tych co­dzien­nych – jak mo­dli­twa – i tych eks­tre­mal­nych – jak wspi­naczka po ostrzu mie­cza. Od wi­do­wi­sko­wych przed­się­wzięć w ro­dzaju ma­so­wych piel­grzy­mek po tajne ce­re­mo­nie czar­nej ma­gii. Dzięki czuj­ni­kom bio­me­trycz­nym i ba­da­niu po­ziomu hor­mo­nów mo­głem się prze­ko­nać, ja­kie są neu­ro­fi­zjo­lo­giczne skutki uczest­ni­cze­nia w roz­ma­itych ry­tu­ałach, ba­da­nia be­ha­wio­ralne po­zwo­liły mi zaś spraw­dzić, jak pro­cesy za­cho­dzące w or­ga­ni­zmie da­nej osoby wpły­wają na jej in­te­rak­cje z in­nymi. Te­sty psy­cho­me­tryczne i ba­da­nia an­kie­towe ujaw­niły, co może skła­niać do udziału w ry­tu­ałach, ba­da­nia uczest­ni­czące dały wgląd w to, jak lu­dzie prze­ży­wają tego ro­dzaju prak­tyki i w jaki spo­sób od­naj­dują w nich sens.
Wy­niki tych ob­ser­wa­cji oraz zbieżne z nimi od­kry­cia z róż­nych dzie­dzin na­uki ujaw­niają, że ry­tu­ały są głę­boko za­ko­rze­nione w hi­sto­rii na­szego ga­tunku. Tak na­prawdę są z nami od za­ra­nia dzie­jów – i nie bez przy­czyny. Choć nie wpły­wają bez­po­śred­nio na rze­czy­wi­stość ma­te­rialną, od­gry­wają ogromną rolę w kształ­to­wa­niu ży­cia spo­łecz­nego. Ta książka bę­dzie po­dróżą po od­kry­ciach na­uko­wych, po­zwa­la­ją­cych przyj­rzeć się temu, jak ry­tu­ały dzia­łają w ży­ciu jed­no­stek i ca­łych wspól­not oraz ja­kie istotne funk­cje peł­nią. To dzięki na­uce o ry­tu­ałach mo­żemy zro­zu­mieć je­den z pier­wot­nych ele­men­tów na­szej toż­sa­mo­ści i się nim za­chwy­cić. Tylko bo­wiem wtedy, kiedy po­go­dzimy się z tym, że po­trze­bu­jemy ry­tu­ałów jak po­wie­trza, bę­dziemy umieli wy­ko­rzy­sty­wać ich do­bro­czynny wpływ na na­sze ży­cie.

 
Wesprzyj nas