Historia, która pozwala oswoić nieuchronność bycia w drodze. Nowa książka autorki świetnie przyjętej powieści “Pod słońcem” Julia Fiedorczuk w charakterystycznym dla siebie stylu po raz kolejny zabiera nas w podróż do świata przyrody nierozerwalnie związanego z człowiekiem.


Gwiazdozbiór Oriona rozświetla zimowe niebo nad Puszczą Białowieską. W dzikim i oszałamiającym lesie Eliza staje twarzą w twarz ze swoimi demonami, dźwigając bagaż własnych oraz cudzych historii i strat.

Nie jest sama, w jej głowie wciąż dźwięczy głos Lou– przyjaciółki, niespełnionej miłości, siostrzanej duszy, która obdarowała ją zachwytem nad światem. Eliza jednak od dłuższego czasu nie ma z Lou żadnego kontaktu, dlatego postanawia podążyć jej tropem.

W Domu Oriona struktura konstelacji przenosi nas do kolejnych miejsc – Puszczy Białowieskiej, rozgorączkowanych Aten, lasu deszczowego w środkowym Meksyku. Podążamy za intrygującymi i tajemniczymi splotami losów ludzi, zwierząt, minerałów i gwiazd, pozostających w nieustającym ruchu.

Julia Fiedorczuk w charakterystycznym dla siebie stylu po raz kolejny zabiera nas w podróż do świata przyrody nierozerwalnie związanego z człowiekiem. Autorka, czerpiąc garściami z mitologii różnych kultur, buduje niekonwencjonalną, planetarną opowieść o rozedrganej współczesności.

Julia Fiedorczuk, (ur. 1975) − pisarka, poetka, tłumaczka, krytyczka literacka, laureatka Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej za tom Psalmy (2018), w tym samym roku nominowana do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius”. W 2016 dostała nominację do Nagrody Literackiej Nike za powieść Nieważkość. Za poetycki debiut Listopad nad Narwią (Legnica 2000) wyróżniono ją nagrodą Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Jej powieść Pod słońcem (2020) została nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Współtwórczyni Centrum Humanistyki Środowiskowej na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie wykłada literaturę amerykańską.

Julia Fiedorczuk
Dom Oriona
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 lipca 2023
 
 


1. BE­TEL­GEZA ● 1997 • 2021

„To wszystko już nie­ak­tu­alne”, po­wie­dzia­łam do Lou. Stała z za­dartą głową na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach w świe­żym śniegu, któ­rego nic jesz­cze nie zdą­żyło roz­jeź­dzić, na le­śnej dro­dze, gdzie wy­cho­dzi­ły­śmy nocą, żeby się bać. „Pa­trzysz na niebo z in­nych ko­smicz­nych epok”, wy­ja­śni­łam. Lou nie za­re­ago­wała, jak­bym mó­wiła coś zu­peł­nie dla niej oczy­wi­stego, mimo to cią­gnę­łam: „Świa­tło, które wi­dzisz, po­dró­żo­wało… przez wiele, wiele lat. Nie­które z tych gwiazd mogą już nie ist­nieć”. Nie pa­mię­ta­łam, z jaką pręd­ko­ścią po­dró­żuje świa­tło ani jak da­leko od Ziemi znaj­dują się po­szcze­gólne gwiazdy, ale bar­dzo mi za­le­żało, żeby zro­bić na niej wra­że­nie, dla­tego do­da­łam: „Moż­liwe, że nic z tego, co wi­dzimy na nie­bie, już nie ist­nieje”.
Lou za­mie­rzała po­dejść o krok na­przód, ale kiedy pod­nio­sła stopę, jej przy­duży but utknął w śniegu; ba­lan­so­wała na dru­giej no­dze, co­raz bar­dziej prze­chy­la­jąc się do przodu. Zła­pa­łam ją, żeby się nie prze­wró­ciła. Moż­liwe, że wtedy pierw­szy raz się ob­ję­ły­śmy. Albo pierw­szy raz za­uwa­ży­łam, że się obej­mu­jemy. Albo po­tem tak to za­pa­mię­ta­łam. Oparła się o mnie – była lżej­sza, niż się spo­dzie­wa­łam, jakby zro­biona z in­nego niż wszy­scy, de­li­kat­niej­szego ma­te­riału. Trwało to tylko chwilę, za­raz we­pchnęła stopę z po­wro­tem w uwię­zio­nego śnie­gowca i sta­nęła na wła­snych no­gach. Wo­koło pa­no­wała kom­pletna ci­sza, za­kłó­cana tylko przez nasz śmiech. „A je­śli ja­kaś gwiazda eks­plo­duje”, po­wie­działa na­gle Lou, „czy to też zo­ba­czymy do­piero po dzie­siąt­kach lat?” „Gwiazdy nie eks­plo­dują”, od­par­łam z prze­ko­na­niem, cho­ciaż nie mia­łam po­ję­cia, czy to prawda. Moja wie­dza astro­no­miczna spro­wa­dzała się do tego, co usły­sza­łam od ojca; on sam wie­dział tyle, ile wy­czy­tał w książ­kach po­pu­lar­no­nau­ko­wych i wy­pa­trzył na nie­bie, kiedy w wa­ka­cje lub fe­rie zi­mowe przy­jeż­dża­li­śmy tu do Pusz­czy. „Gdyby jed­nak eks­plo­do­wała”, upie­rała się Lou, „zo­ba­czy­li­by­śmy to do­piero dużo póź­niej?” „Tak”, od­par­łam nie­chęt­nie, „tak by wła­śnie było”. „A gdyby taki wy­buch za­gra­żał Ziemi i na­szemu ży­ciu?” „Nie za­graża, głup­ta­sie”. „Mó­wię tylko teo­re­tycz­nie”, cią­gnęła prze­kor­nie Lou. „Może ka­ta­klizm, który nas zmie­cie, już się wy­da­rzył? Może nas już nie ma, tylko jesz­cze o tym nie wiemy?”
Nie po­do­bał mi się taki ob­rót sprawy. Nie po­do­bało mi się to, co mó­wiła, jak i to, że nie wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć. Lu­bi­łam mieć prze­wagę, być tą mą­drzej­szą, bar­dziej oczy­taną, le­piej zo­rien­to­waną w świe­cie, zresztą na­prawdę są­dzi­łam, że je­stem od niej by­strzej­sza, że wiem wię­cej, a Lou prze­waż­nie pod­trzy­my­wała we mnie to prze­ko­na­nie. Tym ra­zem jed­nak upar­cie trzy­mała się swego: „Skoro nas nie ma, to i nie ma się czego bać”.
Wra­ca­ły­śmy po wła­snych śla­dach, śnieg błysz­czał w świe­tle księ­życa, mróz szczy­pał w po­liczki. Dom był bli­sko, nie od­cho­dzi­ły­śmy da­leko – jesz­cze nie wtedy; nie za­pusz­cza­ły­śmy się głę­boko w las, szły­śmy co naj­wy­żej pa­rę­set me­trów uży­waną przez le­śni­ków drogą. W tam­tym cza­sie bano się lasu, był ogromny i dziki, a do tego pe­łen nie tak znowu od­le­głych hi­sto­rii, o któ­rych rzadko się mó­wiło wła­śnie dla­tego, że były tak nie­od­le­głe. Za to w domu było cie­pło, do­ro­śli o to za­dbali. Było mleko z mio­dem.
Spa­ły­śmy ra­zem, opa­tu­lone cięż­kimi koł­drami. Kiedy zga­sło świa­tło, zro­biło się tak ciemno, że nie wi­dzia­łam wła­snej wy­cią­gnię­tej przed oczami dłoni. Lou za­snęła bły­ska­wicz­nie, za­wsze spała nie­ru­chomo i bar­dzo ci­cho. Le­ża­łam z sze­roko otwar­tymi oczami, wpa­tru­jąc się w mrok. Nie­mal fi­zycz­nie czu­łam upły­wa­nie czasu przy­bli­ża­jące nie tylko to, co na­zy­wamy przy­szło­ścią – tę sferę nie­okre­śloną i pełną otwar­tych moż­li­wo­ści – ale i to, co w nie­po­ję­tej ko­smicz­nej lo­gice już nie­uchron­nie za­szło i tylko mu­siało jesz­cze do nas do­trzeć, jak wtedy, gdy ka­mień rzu­cony do rzeki nie do­tknął jesz­cze po­wierzchni wody, ale za­raz do­tknie. Ko­mórki mo­jego ciała były młode, ale mu­siały się ze­sta­rzeć, rzu­cony ka­mień, wpa­da­jąc do wody, mu­siał wy­wo­łać fale; pierw­szy raz prze­ra­ziła mnie wtedy nie­uchron­ność ist­nie­nia w try­bie czasu.
Dużo póź­niej do­wie­dzia­łam się, że gwiazdy, ow­szem, wy­bu­chają, że gwał­towny pro­ces za­pa­da­nia się ją­dra ol­brzy­miej gwiazdy zwia­stują neu­trina, dziwni po­dróż­nicy o zdrob­nia­łej na­zwie, nie­po­strze­że­nie trans­por­tu­jący nie­mal całą ener­gię tego ko­smicz­nego ka­ta­kli­zmu, i że taką eks­plo­zję, czyli wy­buch su­per­no­wej, za­ob­ser­wo­wano na ziem­skim, ludz­kim nie­bie już za mo­jego ży­cia. Zda­rzyło się to do­kład­nie 23 lu­tego 1987 roku w Chile, pe­wien czło­wiek spa­ce­ru­jący nocą go­łym okiem za­uwa­żył roz­błysk na nie­bie, do­piero po­tem ba­da­cze skie­ro­wali tam – na Wielki Ob­łok Ma­gel­lana – swoje te­le­skopy. Wy­buch su­per­no­wej to śmierć gwiazdy, im­plo­zja prze­cho­dząca w eks­plo­zję, roz­sy­pu­jąca pier­wiastki po ogrom­nej, nie­wy­obra­żal­nej prze­strzeni, stąd my – dzieci gwiazd – mamy wapń w ko­ściach i że­lazo we krwi.
Wy­cią­gnę­łam rękę w ciemną, straszną noc, aby upew­nić się, że Lou jest przy mnie. Za­grze­bana pod za­spą koł­dry – była. Wy­czu­łam jej nie­ru­chomy kształt. Spała. Ostroż­nie, żeby jej nie obu­dzić, oto­czy­łam ten kształt ra­mie­niem. Po ja­kimś cza­sie po­czu­łam, że za­spa bar­dzo po­woli unosi się i opada. Trzy­ma­jąc się tego fa­lo­wa­nia – od­de­chu Lou – prze­trwa­łam ja­koś tam­ten mo­ment grozy.
Kiedy obu­dzi­łam się na­stęp­nego dnia, było już ja­sno, Lou sie­działa na łóżku i ga­piła się w okno – mróz wy­ma­lo­wał na szy­bach ogrody. Miała tro­chę nie­przy­tomny wy­raz twa­rzy, jakby na­dal śniła. Spek­ta­ku­larne lo­dowe wzory przy­po­mi­nały li­ście pa­proci albo ja­kichś ar­cha­icz­nych ro­ślin z kar­bonu, jakby na­tura wy­ra­żała w tej twór­czo­ści tę­sk­notę za wła­snymi daw­nymi for­mami. „Jak tam?”, spy­ta­łam. Lou nie za­re­ago­wała od razu i przez mo­ment nie mia­łam pew­no­ści, czy sły­szy mnie i wi­dzi, to się jej zda­rzało już wtedy; ni­gdy się nie do­wie­dzia­łam, do­kąd wę­dro­wała pod­czas tych mi­kro­sko­pij­nych fug. „Słońce”, od­po­wie­działa w końcu. Rze­czy­wi­ście, słońce prze­świe­tlało przez ma­lunki mrozu, wle­wało się do po­koju i szczel­nie go wy­peł­niało, nie zo­sta­wia­jąc na­wet odro­biny miej­sca na strach.
Był to już ostatni dzień na­szych fe­rii. Pług śnieżny oczy­ścił drogę przez wieś, trzeba było jed­nak od­śnie­żyć ka­wa­łek pro­wa­dzący do na­szego domu. Pra­co­wa­ły­śmy we cztery, ja, Lou, moja mama i bab­cia. Słońce od­bi­jało się od wszech­obec­nej bieli, las na ho­ry­zon­cie stał w ocze­ki­wa­niu, nie­ru­chomy i zwarty. Po po­łu­dniu go­to­wa­nie na piecu, dla nas tylko za­bawa, jak wszyst­kie czyn­no­ści w tym sta­rym domu, który już wtedy, w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, spra­wiał wra­że­nie prze­trans­por­to­wa­nego z prze­szło­ści, z po­je­dyn­czą chro­no­nautką – moją bab­cią – na po­kła­dzie. Przy­je­chał mój oj­ciec, a wtedy znowu praca: no­sze­nie i rą­ba­nie drewna, ukła­da­nie po­lan w pre­cy­zyjne stosy pod dasz­kiem. Po­do­bało nam się to, bo już na­stęp­nego dnia mia­ły­śmy wró­cić do mia­sta, do bloku, do cen­tral­nego ogrze­wa­nia i cie­płej wody w kra­nie. Wie­czo­rem po­szli­śmy w ciem­ność – ja, Lou i mój oj­ciec – po­pa­trzeć na niebo. Tata wy­mie­niał na­zwy naj­ja­śniej­szych gwiazd Oriona. Nieco po­nad jego łu­kiem wi­siał czer­wo­nawy Mars, wy­żej gwiaz­do­zbiór Woź­nicy. „Wy­gląda jak bar­dzo uprosz­czona mapa Pol­ski”, stwier­dziła Lou, kiedy póź­niej, już w nocy, oglą­da­ły­śmy ilu­stra­cje Atlasu gwiaź­dzi­stego nieba. Za­wsze miała przy so­bie no­tes, w któ­rym coś ry­so­wała; tam­tej nocy ko­pio­wała kon­ste­la­cje z Atlasu. Długo nad tym ślę­czała, wy­jąt­kowo za­snę­łam pierw­sza. Na­stęp­nego ranka no­tes le­żał na pod­ło­dze otwarty i zo­ba­czy­łam, że te jej ry­sunki wcale nie przy­po­mi­nają gwiaz­do­zbio­rów z książki. Wzru­szyła ra­mio­nami: „Ina­czej po­łą­czy­łam kropki”.
Przez więk­szość drogi po­wrot­nej Lou mil­czała, choć bar­dzo cze­ka­łam, żeby po­wie­działa, że jej się po­do­bało i su­per, że ją za­bra­łam – co­kol­wiek w tym ro­dzaju. Ta wy­prawa to był mój po­mysł, chcia­łam, żeby dała mi znać, że czuje się ob­da­ro­wana. Ale ni­czego ta­kiego nie usły­sza­łam, poza zwy­kłym „Dzię­kuję”, kiedy już do­tar­li­śmy na miej­sce. Po­że­gna­ły­śmy się szybko i po­szła do domu, do swo­jego ży­cia, o któ­rym wie­dzia­łam za­dzi­wia­jąco nie­wiele, choć to­czyło się tak bli­sko mo­jego. Wnie­śli­śmy rze­czy, po­tem za­mknę­łam się w swoim po­koju peł­nym ksią­żek i płyt. Czu­łam się tro­chę nie­swojo, jak­bym za­cho­ro­wała, za­ra­ziła się ja­kimś ro­dza­jem nie­uchwyt­nego nie­po­koju.
Po­ja­wiła się znowu po kilku dniach. Prze­czy­tała coś o Orio­nie w mi­tach grec­kich. „Jak na mój gust”, po­wie­działa, „nie jest to aż taki znowu wielki po­wód do dumy, że ktoś mógłby za­bić każde zwie­rzę na Ziemi”. „Ale w końcu to jego, Oriona, za­biło zwie­rzę, czyli skor­pion”, wtrą­ci­łam, „czy jed­nak nie?” „Ciężko po­wie­dzieć”, od­parła. „Moż­liwe, ktoś go ośle­pił. W tych hi­sto­riach za­wsze dzieje się ja­kaś ma­sa­kra”. „W ogóle wszę­dzie dzieje się dużo ma­sa­kry”, skwi­to­wa­łam fi­lo­zo­ficz­nie, co ją roz­ba­wiło. „Jest jesz­cze inna wer­sja”, po­wie­działa. „Bo­go­wie ka­zali fa­ce­towi za­ko­pać by­czy ty­łek w gro­bie żony”. „Wy­my­śli­łaś to”. „Nic po­dob­nego, to ci Grecy wy­my­ślili. Ka­zali mu w do­datku na­si­kać do tego grobu. I po dzie­wię­ciu mie­sią­cach wy­ko­pał dzie­ciaka, czyli swo­jego syna, Oriona”. „Ale hi­sto­ria”. „Dość po­je­chana. Dwa trupy i żywe dziecko, wy­ko­pane jak bulwa”. „Jak ziem­niak”. „Mi­tyczny ziem­niak”. „Mój ulu­biony”. „Ten oj­ciec był psz­cze­la­rzem”. „Kar­to­fel, syn psz­cze­la­rza”. „Uga­nia­jący się za Ple­ja­dami”.
Moja cho­roba ustą­piła, za­po­mnia­łam, że coś mi w ogóle do­le­gało. Było ja­sne, że mamy sie­bie przede wszyst­kim po to, żeby so­bie wszystko opo­wie­dzieć – cały świat. Hi­sto­rie praw­dziwe i zmy­ślone, a zwłasz­cza te, które bę­dąc zmy­śle­niem, po­zo­stają prawdą.

Eliza

Obóz dla uchodź­ców w Ma­kh­mu­rze, roz­pik­se­lo­wany. Do­strze­gam za­mkniętą sta­cję pa­liw, skład ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych oraz obiekt o na­zwie „Pi­sta­chio shop”. Do­mi­nu­jące barwy to pia­skowa żółć i sza­ro­ści. Za­ma­zany frag­ment, pod któ­rym skrywa się obóz, przy­po­mina ró­żowy gra­nit, ko­ja­rzy mi się z na­grob­kiem. No­tuję: „Pi­sta­chio shop” (może ty­tuł opo­wia­da­nia?).

Straż­nik

– Dzień do­bry, pro­szę otwo­rzyć ba­gaż­nik – mówi do mnie to­nem, który su­ge­ruje, że dal­szy roz­wój sy­tu­acji jest w mo­ich rę­kach. Nie da się wy­klu­czyć, że bę­dziemy dla sie­bie uprzejmi, jak dwoje oby­wa­teli po­rząd­nego kraju. Czy to po­rządny kraj? To za­leży ode mnie, choć to on ma broń.
– Oczy­wi­ście – od­po­wia­dam to­nem pry­mu­ski, któ­rego nie­na­wi­dzę. Ale nie chcę pro­ble­mów. Chcę, żeby wszystko było w po­rządku. Pró­buję się uśmiech­nąć. Po­nie­waż jed­nak nie­na­wi­dzę ko­biety, która po­dej­muje te próby, moja twarz okrop­nie się wy­krzy­wia. Ła­pię ten gry­mas ką­tem oka w lu­sterku wstecz­nym, je­stem so­bie obca.
Wy­sia­dam, otwie­ram ba­gaż­nik. Męż­czy­zna omiata świa­tłem la­tarki moje graty. Lu­zem wa­lają się stare miej­skie ka­lo­sze, za­pa­sowa kurtka i szmata, która daw­niej była ręcz­ni­kiem. Jest też torba z apa­ra­tem.
– Pani jest z ja­kichś me­diów? – pyta, wska­zu­jąc na torbę.
– Nie – od­po­wia­dam tro­chę za szybko. Nie jest tak do końca pewne, czy mó­wię prawdę, czy kła­mię.
– Ro­bię zdję­cia przy­rody – do­daję kon­cy­lia­cyj­nie.
– Przy­rody – po­wta­rza po mnie. Wy­czu­wam ulgę.
– A żu­bry już pani sfo­to­gra­fo­wała?
– Tak – od­po­wia­dam, rów­nie jak on za­do­wo­lona z ob­rotu sprawy. – Tym ra­zem chcia­ła­bym sfo­to­gra­fo­wać wilki – do­daję.
– Na wilki trzeba uwa­żać – po­ucza mnie. – Dużo ich i są śmiałe. Wczo­raj pod Je­lonką le­śnicy mu­sieli się od nich ki­jami opę­dzać. – Pró­buję to so­bie wy­obra­zić.
– Będę uwa­żała – obie­cuję, za­my­ka­jąc ba­gaż­nik.
– Można je­chać – mówi straż­nik, więc ru­szam.

Eliza

Ude­rze­nie jest po­tężne; czas, ten uła­mek se­kundy, w któ­rym do­cho­dzi do wy­padku, roz­ciąga się i roz­war­stwia, żeby po­mie­ścić w so­bie, a ra­czej w moim bied­nym, ocię­ża­łym umy­śle, plamę gę­stego mroku wy­la­tu­jącą jak ka­mień z procy z przy­droż­nych krza­ków, na­stę­pu­jący za­raz po­tem wstrząs, ha­mo­wa­nie i myśl, że po­win­nam do­dać gazu i od­je­chać – bo może jesz­cze zdo­łam uciec. Przed czym? Przed zda­rze­niem, które w mo­jej świa­do­mo­ści do­piero się kształ­tuje, dla­tego wy­daje się, że nie jest osta­teczne, że plama mroku, która jesz­cze przez parę mgnień po zde­rze­niu to­czy się z ogromną pręd­ko­ścią po szo­sie, aż wpad­nie do rowu, mo­głaby po­to­czyć się z po­wro­tem tam, skąd przy­szła, i wto­pić w nocne tło.
Nie­stety co się stało, to już się stało.
Za­trzy­muję się, ga­szę sil­nik. Kiedy wy­łą­czam świa­tła, robi się cał­kiem ciemno. Wo­kół ni­kogo, poza gwał­tow­nym bi­ciem mo­jego serca kom­pletna ci­sza. Nie wiem wła­ści­wie, gdzie do­kład­nie je­stem; na­pa­trzy­łam się na mapy Go­ogle’a i wy­da­wało mi się, że znam ten te­ren na pa­mięć, tym­cza­sem chyba się wła­śnie zgu­bi­łam. Po paru chwi­lach z nocy wy­ła­niają się czarne za­rysy drzew, bez­listne, prze­ra­ża­jące, jak szkie­lety ja­kichś spa­ra­li­żo­wa­nych stwo­rzeń. Czym­kol­wiek jest to, co po­trą­ci­łam, ra­czej nie miało szans. Kusi mnie, żeby od­je­chać, ni­czego nie wi­dzieć, nie wie­dzieć, nie brać od­po­wie­dzial­no­ści, nie do­kła­dać so­bie ko­lej­nego pro­blemu. Zbie­ram się jed­nak w so­bie i wy­sia­dam z sa­mo­chodu. Prze­cho­dzę na drugą stronę as­faltu. Aku­rat w tym mo­men­cie księ­życ wy­łazi zza chmury, ra­chi­tyczne świa­tło pada na pod­mar­z­niętą trawę. Jest wil­gotno i zimno. Zer­kam na te­le­fon, znów wy­lo­go­wał się z sieci.
Słabo wi­dzę po zmierz­chu, co­raz bar­dziej szwan­kuje mi zwłasz­cza lewe oko, dla­tego chwilę trwa, za­nim do­strzegę swoją ofiarę. Nie­duży, szczu­pły kot, czarny, z białą łatką na czole. Leży wy­cią­gnięty na boku, wy­gląda jak mo­kra ścierka. Żyje jesz­cze, wi­dzę, że z tru­dem od­dy­cha, z pyszczka ciek­nie mu strużka krwi.
Sia­dam przy nim. Z bli­ska wy­daje się obcy, jakby tra­fił do mo­jego świata z in­nego wy­miaru, jakby tu wpadł przez szcze­linę w ułamku se­kundy mo­jej nie­uwagi, jak­bym nie była spraw­czy­nią wy­padku, tylko ofiarą błędu, po­myłki, za­kłó­ce­nia. Tak, coś się za­cięło, dla­tego ży­cie nie działa. Nie działa już od pew­nego czasu. Jest ja­sne, że coś się po­prze­sta­wiało. Sie­dzę przez dłuż­szą chwilę nie­ru­chomo, słu­cha­jąc bi­cia wła­snego serca. Kiedy ło­mo­ta­nie uspo­kaja się, ogar­nia mnie zmę­cze­nie. Tak ogromne zmę­cze­nie, że nie mam in­nego wyj­ścia niż tylko po­ło­żyć się i za­mknąć oczy, mimo że mam pod sobą tylko zimną, mo­krą trawę. Leżę nie­ru­chomo przy po­gru­cho­ta­nym zwie­rzę­ciu, czuję ab­so­lutną pustkę w gło­wie, nie mam żad­nego po­my­słu, nie mam siły. Fan­ta­zjuję, że już tu zo­stanę – ktoś nas kie­dyś znaj­dzie, ktoś kie­dyś znaj­dzie ja­kieś roz­wią­za­nie, ktoś nas stąd za­bie­rze…
Ale bar­dzo szybko robi mi się zimno. Przy­cho­dzi mi do głowy wanna pełna cie­płej wody i po­tem już nie mogę po­zbyć się my­śli o niej. Wy­obra­żam so­bie, że kiedy wrócę do mo­jego war­szaw­skiego miesz­ka­nia, spę­dzę cały wie­czór w wan­nie, czy­ta­jąc coś dla re­laksu. To jest na­dal moż­liwe w moim po­tłu­czo­nym ciele, w moim po­tłu­czo­nym świe­cie. W tym celu jed­nak mu­szę wstać. Myśl o cie­płej wo­dzie pra­wie boli, cho­ciaż mar­znę do­piero od kwa­dransa. Za­czy­nam ża­ło­wać tej eska­pady, nie mogę so­bie przy­po­mnieć, o co mi wła­ści­wie cho­dziło. Cia­łem kota wstrząsa dreszcz. Śmierć ko­ja­rzy się z chło­dem, bo mar­twe ciało staje się sztywne, jakby skute lo­dem, ale czy umie­ra­ją­cym na­prawdę jest zimno? Mnie było zimno.
– Odejdź już – mó­wię szep­tem do zwie­rzę­cia – na cie­bie już czas.
Ża­łuję, że nie znam żad­nej mo­dli­twy, żad­nej pie­śni śmierci. Do­piero te­raz czuję coś w ro­dzaju smutku. Pa­ra­dok­sal­nie przy­nosi mi to ulgę, jak­bym wresz­cie przy­naj­mniej na mo­ment skle­iła się z rze­czy­wi­sto­ścią.

 
Wesprzyj nas