“Eszelon do Samarkandy” Guzel Jachiny to opowieść o człowieczeństwie w nieludzkich czasach, gdy panował głód, terror i walka o przeżycie za każdą cenę a najbardziej poszkodowanymi były dzieci, bezbronne i pozostawione same sobie. To dla nich bohaterowie książki podejmują wyzwanie niemożliwe do zrealizowania, licząc tylko na siebie i ludzi dobrej woli, którzy zachowali jeszcze resztki przyzwoitości w kraju terroru i bezwzględności.


Guzel Jachina w swojej trzeciej powieści ponownie przenosi czytelnika do początku lat dwudziestych XX wieku w porewolucyjnej Rosji. Jest rok 1923, po dramatycznych wydarzeniach rewolucji rosyjskiej i wojny domowej w rozległym regionie Powołża panuje głód, który pochłonie miliony istnień ludzkich. Im dalej od Moskwy – tym warunki życia zwykłych ludzi są gorsze. Na prowincji królują braki w zaopatrzeniu, niewydolna gospodarka, tyfus i cholera, korupcja i rządy terenowych oddziałów Czeka, tropiących kontrrewolucję i brutalnie rozprawiających się z niepokornymi.

To mroczne czasy, gdy ludzie umierają z głodu lub zimna, godząc się z myślą o śmierci, a ich dzieci nie do końca świadome co się dzieje, wciąż czekają, aż przebudzą się matki, które ciągle śpią. Wiele z nich będzie siedzieć przy ich zimnych ciałach, wiele wyruszy w poszukiwaniu życia, wiele z nich umrze po drodze w przydrożnym rowie.

W Kazaniu, stolicy Tatarstanu, w licznych domach dziecka i sierocińcach przebywało w owym czasie tysiące sierot wojennych, dzieci porzuconych przez rodziców i znalezionych w miejskich zaułkach na skraju śmierci głodowej. Diejew, młody żołnierz, weteran wojny domowej, świeżo mianowany naczelnikiem pociągu otrzymuje nietypowy rozkaz: zebrać w domach dziecka i w sierocińcach pięćset dzieci, dziewczynki i chłopców od lat dwóch do dwunastu, tych najsłabszych i najbardziej wyniszczonych i dostarczyć do Samarkandy, gdzie czekać na nich miały miejsca w domach dziecka i przede wszystkim jedzenie.

Diejew do pomocy otrzymuje komisarz Białą, kilka kobiet mających opiekować się dziećmi, felczera, młodego kucharza i dwuosobową załogę lokomotywy. I nieco zapasów wystarczających na kilka dni. A przed nimi sześć tygodni podróży i cztery tysiące kilometrów do pokonania a przed Diejewem zadanie prawie niewykonalne – zdobyć po drodze żywność, wodę, lekarstwa, ubrania dla dzieci, mleko dla niemowlęcia i paliwo do lokomotywy. Czeka ich także przejazd przez niespokojne rejony opanowane przez bandytów i niedobitków wojsk, pustynie i pustkowia, bez choćby małej stacji, gdzie można uzupełnić zapasy. W trakcie dramatycznej podróży na południe Diejew i załoga pociągu toczą heroiczną walkę o uratowanie pięciuset dzieci przed śmiercią głodową i chorobami.

Guzel Jachina ma odwagę poruszać tematy, które po stu latach od opisywanych wydarzeń wciąż budzą grozę, będąc wstydliwą i niechcianą kartą historii Związku Sowieckiego. Autorka próbuje wyrazić ból, wstyd i poczucie winy, gorycz wciąż tkwiące w zbiorowej pamięci rosyjskiego społeczeństwa. Pisze o rzeczach złych i podłych z taktem i powściągliwością, bez histerii i nawoływania do odwetu. Robią wrażenie opisy wymierających wsi, wychudzonych ludzi jedzących trawę i glinę, porzucanych dzieci, których nie ma czym nakarmić, podczas gdy w sąsiedztwie, na bocznicach kolejowych stoją pociągi wypełnione towarami z pomocy zagranicznej czy też skonfiskowanymi przez oddziały żywnościowe. Jachina przypomina też, że dzieci musiały zmierzyć się nie tylko z sieroctwem i głodem ale także z chorobami, wykorzystywaniem seksualnym, wczesnymi ciążami czy też z prawami ulicznych gangów i przestępczością.

Guzel Jachina ma odwagę poruszać tematy, które po stu latach od opisywanych wydarzeń wciąż budzą grozę

Jachina pisze obrazowo, to lektura, w której życie, śmierć, rozpacz, pożądanie i nadzieja pojawiają się w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Wciąga czytelnika i sprawia, że w miarę rozwoju historii przywiązuje odbiorcę do bohaterów, wciska go do wagonów, sadza pośród leżących w lazarecie chorych i umierających, wysyła z Diejewem na poszukiwanie worka jedzenia czy drewna do lokomotywy. Nie brak w powieści plastycznych opisów opuszczonych domów, osłabionych, apatycznych ludzi czekających jedynie na śmierć, niezasianych pól, stajni bez zwierząt, pustych szkół i kociołków z jedzeniem składającym się z gliny, kamieni i gnijącej trawy.

Ta powieść bliska jest stylistyce westernu, z zestawem cech charakterystycznych dla najlepszych książek tego gatunku: ekscytujące przygody, nieoczekiwane zwroty akcji, ciekawa tematyka prowokująca do dyskusji, wywołująca emocje i łzy wzruszenia, bohaterowie walczący wszelkimi środkami w słusznej sprawie i z własnymi traumami, będący momentami na skraju upadku, ale zdolnymi wstać i iść dalej. Nikodem Maraszkiewicz

Guzel Jachina, Eszelon do Samarkandy, Przekład: Henryk Chłystowski, Magdalena Hornung, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Premiera: 27 września 2023
 
 

Guzel Jachina
Eszelon do Samarkandy
Przekład: Henryk Chłystowski, Magdalena Hornung
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 27 września 2023
 
 

PIĘĆSET
Kazań

Cztery tysiące wiorst — tyle dokładnie miał do Turkiestanu pociąg sanitarny Kolei Kazańskiej. Pociągu jednak jeszcze nie było — rozkaz sformowania go podpisano wczoraj, dziewiątego października dwudziestego trzeciego roku. Pasażerów także nie było, należało zebrać ich w domach dziecka i w sierocińcach, dziewczynki i chłopców od lat dwóch do dwunastu, tych najsłabszych i najbardziej wyniszczonych. Jedynym, co pociąg miał, był naczelnik — Diejew, młody frontowiec wojny domowej. Świeżo mianowany.
— Dzieci — zamiast powitania powiedział do niego dowódca wydziału transportowego Czajanow. — Pięćset głów. Dostarczyć z Kazania do Samarkandy. Pełnomocnictwo i instrukcje dostaniesz od sekretarza.
Przez lata służby w transporcie Diejew woził wszystko, co mogło poruszać się po torach — od zarekwirowanego ziarna i bydła po tłuszcz wielorybi w cysternach, przysłany przez Norwegię dla głodującego Powołża. Nigdy jednak dzieci.
— Kiedy wyjazd?
— Choćby jutro. Zestawisz skład i leć, Diejew, leć jak ptak! Dzieci długiej podróży nie lubią, sam się wkrótce przekonasz.
Taka to i rozmowa — kilka minut, nie więcej. Nie wiadomo tylko, co znaczyło to dziwne „sam się przekonasz”. Nie było kiedy się zastanawiać. Zastanawiać się mogą starcy, ci mają dużo czasu.
W pierwszej kolejności udał się do dworcowego kierownictwa. Obiecali mu poskrobać po kątach i wyskrobali zaledwie jeden wagon, ale za to dawnej pierwszej klasy, niegdyś w szlachetnie niebieskim, a teraz bladoszarym kolorze, z gobelinowymi obiciami, tylko gdzieniegdzie podartymi, z niemal całymi lustrami i z obszernym holem, gdzie można było nawet tańczyć walca. Kiedyś mieściła się tam podróżna biblioteka i stał fortepian, a teraz królowała wyszczerbiona żeliwna wanna (pewnie przetaszczono ją z przedziału łaziebno-pralniczego, a potem o niej zapomniano). W otoczeniu pustych półek na książki i poczerniałych kinkietów wyglądała głupio. Diejew skrzywił się, ale wagon wziął. Obicia polecił zedrzeć w cholerę, a kinkiety usunąć. W przedziale zamiast eleganckich siatek bagażowych nadbudować dwu- i trzypiętrowe prycze. Wannę zostawić. Zażądał także piecyka, żeby można było grzać wodę do mycia dzieci, ale wyzwano go od burżujów, pomysł z gorącą wodą odłożył więc na później.
Na drugi wagon trzeba było czekać do następnego dnia. Przytoczono go z Czerwonej Górki, gdzie przez cztery lata stał na tyłach parowozowni. Diejew popatrzył na zdobycz i aż się wzdrygnął, bo nie był to zwykły wagon, tylko podróżna cerkiew. Pewnie dlatego tak długo pokrywał się kurzem na wrakowisku, że nie dawał się przysposobić do radzieckich potrzeb. Pozieleniały brąz z kopuły można było, dajmy na to, zdjąć, ołtarz rozebrać. Ale gdzie podziać zdobione łukowe okna? I kokoszniki pod dachem? Diejew przyjął i ten wagon. Jedyna pociecha, że pakowny. „Na ile pięter będziemy stawiać prycze?” — zapytał brygadzista artelu cieśli, przyglądając się z podziwem wysokiemu sufitowi.
„Niech będzie na trzy!” — machnął ręką Diejew. Pewnie zmieściłyby się całe cztery, ale dzieci mogłyby się bać wspinaczki na samą górę.
Wagon kuchenny przysłano kilka dni później spod Symbirska. Było to nieduże pudełko na kołach, zbite byle jak z heblowanych desek, a później łatane nieheblowanymi i dyktą; z okna w suficie sterczała rura piecyka. Mówiono, że na symbirskich ślepych torach od dziewiętnastego roku stoi jeszcze dużo takich rupieci i że coś z tego mogłoby się Diejewowi przydać, ale jechać tam i sprawdzać nie było kiedy.
Wreszcie rozformowano pasażerski, który przyjechał z Moskwy, i pięć wagonów dołączono do składu Diejewa, a kolejarze, z uwagi na pstrokatość, zdążyli nazwać go „girlandą”. Wszystkie te wagony były trzeciej klasy, przesiąknięte papierosowym dymem i zapaskudzone do ostateczności — nie cieśli potrzebowały, tylko gruntownego sprzątania. Diejew tak już jednak zadręczył dworcową zwierzchność żądaniami (wszystko „niezwłocznie!”, „w tej chwili!” i „koniecznie!”), że sprzątaczy mu odmówiono. Splunął, nabrał kilka wiader wody i sam wziął się do szorowania.
Tu pojawiła się ona. Diejew rozciągał się właśnie na mokrej podłodze, próbując szmatą wygarnąć spod ławki stos słonecznikowych łusek, gdy tuż przy jego twarzy stanęły dwa wojskowe kamasze. Podniósł wzrok wyżej — szczupłych łydek nie ozdabiały żołnierskie onuce, tylko delikatna wełna pończoch.
— Zabójca — zaczęła rozmowę. — Dlaczego się guzdracie?
Stropił się Diejew. Jeszcze wyżej podniósł wzrok — czarna spódnica, wąska, pod nią ostre kolana.
— Kiedy wy tutaj jeździcie kałdunem po podłodze, umierają dzieci.
Usiłując wydostać się spod ławki i usiąść, grzmotnął się głową o jej brzeg.
— Ktoś ty? — W obecności kobiet Diejew tracił pewność siebie, dlatego zawsze zwracał się do nich „ty” i zachowywał wyzywająco.
— Komisarz od dzieci. Pojadę z wami do Samarkandy, jeśli zechcecie wstać z kałuży i przystąpić do wykonywania rozkazu.
— Nazywasz się jakoś, komisarzu?
— Biała.
Diejew nie zrozumiał, czy to imię, czy nazwisko, ale nie zdecydował się dopytać.
Była od niego starsza, ale nie o tyle, żeby mogła być jego matką. Raczej starszą siostrą. Miała ładną, surową twarz, taką, że choćby od razu na plakat. Włosy jasne, krótko ostrzyżone, sterczące we wszystkie strony. Spojrzenie zaś władcze jak u wojskowego dowódcy. Pod takim spojrzeniem chciało się natychmiast zerwać i stanąć na baczność, ale Diejew się powstrzymał: bez pośpiechu niedbale przygładził włosy (przy okazji strącił z czoła kilka słonecznikowych łusek) i wrzucił szmatę do wiadra (woda bryznęła pani komisarz na buty), wciąż siedząc na podłodze.
— To chyba pomożesz w sprzątaniu, towarzyszko Biała? Czy też powieziemy dzieci w chlewie?
— Pomogę — odpowiedziała poważnie. — Ale w nocy, kiedy dzieci będą spały.
— Wychodzi na to, że ja i ty nie będziemy? — odezwał się prostacko Diejew. Wcale nie chciał być obcesowy, ale głupi język sam to chlapnął.
Zaraz zrobiło mu się wstyd niestosownego żartu. Wstał, strząsnął kurz z podwiniętych spodni i gołych kolan. Zorientował się, że patrzy na gościa do góry — komisarz Biała była wyższa od niego o całe pół głowy.
— Obawiam się, Diejew, że spać nam się nie uda — powiedziała, patrząc na niego uważnie, a on przyjrzał się wreszcie jej oczom, szarym i chłodnym. — Nie uda do samej Samarkandy.

Kilka chwil później szedł już obok Białej. Nie tyle szedł, ile drobił pośpiesznie po mokrych od mżącego deszczu torach, starając się nie potknąć i nie puścić biegiem.
Biała stąpała szeroko po podkładach, mimo że nogi miała po dziewczęcemu smukłe, a figurę szczupłą, z trudem rozpoznawalną pod obszerną kurtką ściśniętą w talii paskiem. Diejew obserwował szybkie ruchy jej kwadratowych kamaszy i myślał o tym, że na pewno kryją się w nich małe, wąskie stopy. Potknął się, zaklął i odegnał niestosowną myśl.
— Będą próbowali zwiększyć kwotę — nie zgadzajcie się! — Biała mówiła szybko, nie zadając sobie trudu odwrócenia głowy ku rozmówcy. Strzelała zdaniami przed siebie, musiał więc przyśpieszyć kroku, żeby usłyszeć wskazówki. — Będą próbowali wcisnąć chorych jako dochodzących do zdrowia — nie zgadzajcie się!
Diejew nijak nie mógł wyrozumieć, z kim nie powinien się zgadzać. Innymi słowy, do kogo tak bezlitośnie strzelała słowami komisarz?
— Zaczną brać na litość — zwalajcie wszystko na mnie. Tak właśnie mówcie: Ta Biała jest taka zasadnicza i nieczuła, że nie da się z nią dogadać, to nie człowiek, tylko kamień…
— Ale naczelnikiem eszelonu jestem ja — przypomniał na wszelki wypadek Diejew.
— Naczelnikiem jesteście wy — zgodziła się Biała — ale zwalajcie wszystko na mnie. A jeszcze lepiej milczcie, ja sama wszystko powiem.
Tyłami dworca wyszli do miasta i wkrótce znaleźli się w samym centrum, gdzie na głównym placu stał pałac z granitu i marmuru z potężnymi kolumnami i oknami znacznie wyższymi niż wzrost człowieka — niegdyś siedziba Zgromadzenia Ziemiańskiego, a obecnie kazański punkt rozdzielczy numer jeden. Tutaj z bliższych i dalszych zakątków Czerwonej Tatarii zwożono dzieci, których nie mogli albo nie chcieli wykarmić rodzice; stąd miała pochodzić lwia część pasażerów pociągu Diejewa.
Z bliska jednak punkt nie wyglądał na pałac, lecz na oblężoną twierdzę. Jego piwniczne okna zabite były na głucho deskami, w niektórych miejscach dwiema ich warstwami, a strzeliste okna parteru zasłonięte arkuszami blachy i dyktą. Kolumny z białego marmuru pokrywała siatka pęknięć. Ściany tak gęsto upstrzone były dziurami, że wydawało się, iż wzniesiono je z wyjątkowo kruchego i porowatego kamienia (Diejew od razu rozpoznał owe wyrwy: małe od kul, większe od pocisków). Gmach wyglądał surowo i nieprzystępnie, jakby wokół wciąż szalała wojna domowa. Przed kim bronili się ci wewnątrz? Czyżby przed oblegającymi placówkę dziećmi?
A dzieci zalegały wszędzie wokół — na granitowych schodach wejściowych i wzdłuż ścian na rozścielonych gazetach — tuzin albo półtora małych brudnych ciał okutanych w szmaty po same brwi i znieruchomiałych pod deszczem. Diejew nie raz widział podobny obrazek, ale nigdy nie zastanawiał się, dlaczego dzieci leżą na zewnątrz, a nie w środku.
Po pochyłym podjeździe dla pojazdów konnych Biała podeszła do głównego wejścia i zastukała. Brak odpowiedzi. Zastukała jeszcze raz, mocniej, szarpnęła szczelnie zamknięte drzwi — znowu bez rezultatu. Wspięła się na palce i kilka razy uderzyła dłonią w dyktę zasłaniającą otwór okienny — omal się przy tym nie zraniła w rękę o gwóźdź.
Twierdza milczała. Leżące u jej podnóża dzieci także.
Nikt nawet nie drgnął. Kilka par oczu z ospałym zaciekawieniem śledziło ruchy kobiety i tylko jeden chłopaczek — drobny, z opaloną na brąz twarzą przypominającą brudny ziemniak — usiadł wygodniej, żeby nie przegapić przedstawienia. Do niego właśnie zwróciła się Biała.
— Dlaczego nie otwierają? — zapytała przyjaźnie.
Diejew zdziwił się — ani władczego tonu, ani surowego spojrzenia. Jednak towarzyszka komisarz potrafi rozmawiać po ludzku!
Chłopczyna milczał przez chwilę, patrząc gdzieś w górę, skąd spadały drobne krople deszczu.
— Zjawiliście się trochę późno — wycedził niechętnie. — Przyjdźcie jutro, z rana są milsi.
— Potrzebujemy teraz — westchnęła Biała. — Może jest jakiś sposób… Pomóż.
Znowu nie odpowiedział od razu, jakby słowa docierały do niego z daleka.
— A co będę z tego miał?
— Powiem, jak dostać się do przytułku. Żeby nie napraszać się tutaj pod drzwiami, nie wycierać spodniami ganku. I żeby opiekunki same wzięły cię pod łokieć, wprowadziły do środka, umyły, nakarmiły i zaprowiantowały.
— Zalewasz — chłopak wyszczerzył się, pokazując czarne zęby.
— Dzisiaj o północy na Ujściu* będzie obława: Komisja do spraw Dzieci i milicja przeczeszą brzeg. Złapanych rozwiozą po przytułkach. Wszyscy, którzy chcą pod dach,owinni przed zachodem być na Ujściu. A kto nie chce, niech wynosi się w diabły i nie plącze pod nogami. Łapiesz? Przekaż swoim.

* Dalekie Ujście — historyczna dzielnica Kazania — przyp. tłum.

Ziemniaczana twarz skrzywiła się, poruszając niedowierzająco brwiami i pociągając nosem.
— Nóż mi w serce, gwoździe w oko! — Biała uderzyła się zaciśniętą dłonią w pierś, jakby wbijała sztylet między żebra, po czym jej twarz rozpromieniła się i pojawił się na niej porozumiewawczy uśmiech. — A teraz pomóż — poprosiła powtórnie.
Chłopak wstał powoli, ledwie unosząc kończyny, jakby nie poruszał się po lądzie, tylko po dnie rzeki, i podszedł do drzwi wejściowych. Odwrócił się do nich plecami i w jednej chwili utraciwszy całą leniwą płynność ruchów, zaciekle zabębnił piętami i pięściami — walił tak gwałtownie, że ciężkie, pokryte lakierem drewno zadrżało, a zawiasy zaskrzypiały.
— Trzeba było mocniej łomotać — wyjaśnił, nie przerywając, lekko zdyszany od swojej głośnej roboty. — Ich weźmiesz tylko przebojem!
— Powiedziano, że nie ma miejsc! — po minucie rozległo się skądciś z góry.
Chłopak jednak wciąż walił z równą siłą, wkrótce więc w drzwiach zazgrzytał klucz. Wtedy natychmiast odskoczył w bok, a miotła, która wypadła ze szpary, machnęła w powietrzu na próżno.
— Precz stąd, szelmy! — w drzwiach ukazała się imponująca kobieca postać, która machała miotłą niczym mieczem. — Precz, do wszystkich diabłów!
— A cóż to za cytadelę tutaj urządziliście? — Biała mówiła bardzo cicho i z taką groźbą, że Diejewa ścisnęło w brzuchu. — Wojna dawno się skończyła.
— Dla jednych się skończyła, a dla innych wciąż trwa — nie traciła rezonu klucznica. — Przecież rozniosą cały zakład! Nie ja jestem winna, że codziennie jest ich tutaj cała armia! I gdzie ich wszystkich?
Biała, nie mówiąc więcej ani słowa, postąpiła naprzód, a ogromna kobieta odsunęła się i opuściła miotłę. Diejew smyrgnął jej śladem w gęstą ciemność gmachu z na głucho zabitymi oknami.

— Towarzysze, wy do kogo? — klucznica wciąż jeszcze gmerała przy drzwiach — w ciemnościach nie mogła trafić kluczem w dziurkę ostatniego z kilku zamków. — Dokąd to, towarzysze? Hej!
Biała tymczasem już ruszyła szerokimi reprezentacyjnymi schodami do góry, tam gdzie z piętra sączyło się światło. Diejew pospieszył za nią, ale potknął się o coś miękkiego — prawie upadł. Znowu się potknął i znowu prawie upadł. Ciemność krzyknęła cieniutko, a potem zapiszczała prześmiewczo:
— Towarzysze!
W mroku nie sposób było czegokolwiek dojrzeć. Diejew zatrzymał się, macając przed sobą rękami — natrafił na kilka wygolonych główek.
— Towarzysze! — chichot z drugiej strony. — Dokąd to?
— Na kudykiną górę!* — odpowiedziano. — Z krzywym kosturem!
— Popatrzeć na chmurę!
— Albo wypić politurę!
— Albo wtrząchnąć konfiturę!

* Na kudykinu goru — frazeologizm od słowa kuda („dokąd”); odpowiedź na pytanie: „dokąd idziesz?” — przyp. tłum.

Półmrok wypełniły głosy, śmiech i westchnienia.
— Walnąć sutenera!
— I jeszcze — portiera!
— I jeszcze — frotera!
— Bez lipy, cholera!
— Cisza! — warknęła klucznica gdzieś u podnóża schodów.
Diejew wytężał wzrok i badając przestrzeń przed sobą, pośpieszył za Białą przez tłum dzieciaków, które rozsiadły się na stopniach. Jego dłonie ześlizgiwały się z ogolonych głów, a nogi natrafiały na czyjeś ramiona i plecy. Najbardziej obawiał się na kogoś nastąpić, ale dzieci były o wiele szybsze — odsuwały się na boki, otwierając przejście, jak ławica małych rybek, które rozpraszają się na widok drapieżnika.
Im wyżej Diejew wchodził, tym jaśniej robiło się wokół i tym większy był tłum dzieci. Na podeście schody rozgałęziały się, zakręcając ostro w lewo i w prawo na piętro. Tutaj można już było dostrzec oczy — brązowe, żółte, czarne, niebieskie, zielone — które łypały zewsząd z zaciekawieniem. Dzieciaki były drobne i jednakowo wystrzyżone. Jeden chłopak chyba nie miał ucha, ale może w półmroku tak się tylko wydawało.
Na piętrze w obydwie strony otwierał się szeroki korytarz. Duże drzwi — kiedyś białe ze złotymi monogramami, a teraz złuszczone do ciemnego drewna — prowadziły do wewnętrznych pomieszczeń. Z głębi korytarza śpieszyła do gości drobniutka dama w okularach, najwyraźniej pracownica przytułku. Biała nie zaczekała jednak na kobietę — lekceważąc jej pośpiech, otworzyła główne drzwi i zdecydowanym krokiem weszła do środka. Diejew, który czuł się niezręcznie, wszedł za nią. Miałby sam tłumaczyć się z bezceremonialnego najścia?
Wszedł i zdębiał — znalazł się w sali balowej. Przez ogromne okna — niemal wszystkie miały całe szyby, tylko niektóre zatkano szmatami — wlewało się dzienne światło. Sufit był niezwykle wysoki, trzeba było zadrzeć głowę, żeby zobaczyć wielopoziomowy żyrandol, gigantyczny niczym parowóz (wszystkie jego żarówki były potłuczone, ale reszta cała). Od żyrandola biegły falami po suficie gipsowe kwiaty i czarne pęknięcia. Tam też, wysoko, unosił się balkon dla orkiestry, z białą balustradą, podparty podniszczonymi, ale wciąż jeszcze pełnymi wdzięku kolumnami.
Cała ta ogromna przestrzeń tak była nabita dzieciarnią, że przypominała dworcową poczekalnię. Parapety zasłane były szmatami i zamienione w miejsca do spania, na każdym gnieździło się po trzech, czterech malców. Za leżanki służyły także skrzynki, walizki, wypełnione czymś worki i zestawione, obłożone sianem stosy książek, które ciągnęły się po parkiecie długaśnymi rzędami (książki były drogie, w skórzanych albo tekturowych zdobionych okładkach, najpewniej jakieś dzieła zebrane). Ci, dla których zabrakło miejsca do spania albo siedzenia, leżeli wprost na podłodze, pokrywając ją warstwą brudnych, bladych kończyn i wychudłych twarzy.
Na przybyłych nikt nie zwrócił uwagi: mieszkańcy przytułku gapili się przez okna, rżnęli w karty, gadali, drzemali, iskali wszy, popatrywali bezmyślnie w sufit. Diejew nigdy jeszcze nie widział tylu dzieci w jednym miejscu. Od tak wielu gołych pięt i ostrzyżonych na łyso głów zaczęło mienić mu się w oczach. W uszy wdarł się zgiełk głosów:
— Nam nie pierwszyzna psinę wtrajać! Obżarliśmy się jak bąki i nic, żyjemy…
— Moja matka stała wtenczas nad grobem, ziemia pokazała jej już swoje czarne pazurki…
— Co ty, chłopie, mi tu opowiadasz?! Jak mi się zachce, nie będę cię pytał. My kuci na cztery nogi, jak napleciemy — pchła się nie zorientuje.
— O Przenajświętsza Panienko, Matko Boża, Królowo Nieba i Ziemi! Wejrzyj na moje cierpienie…
— Tutaj też karmią parszywie: jesz — woda, pijesz — woda, srać nigdy ci się nie uda…
— Twój Mozżuchin przy moim Douglasie Fairbanksie to jak mysz przy słoniu!…
— Kiedy wezmą mnie siłą, wspomnę matkę miłą…
— Ech, siostrzyczko, mówię do niej, jecie z okropną powagą, po prostu jak Lenin…
— Towarzysze! Wy z Narkomprosu*?

* Narkompros — Narodnyj Komissariat Proswieszczenija, Ludowy Komisariat Oświaty — przyp. tłum.

Kobieta w okularach zadyszała się po krótkim biegu (Diejew z bliska zobaczył, że jej upięte w kok rzadkie włosy są całkowicie siwe, a szczupła postura nie jest oznaką młodości). Jednak Biała nie zamierzała się zatrzymać — kroczyła zdecydowanie między rozłożonymi na podłodze dziecięcymi ciałami, obracając głowę we wszystkie strony.
— Moje nazwisko Szapiro. — Kobieta wyprzedziła Diejewa, z trudem zrównała się z Białą i truchtała obok, starając się zajrzeć w twarz dziwnemu gościowi. — Kierowniczka Szapiro.
— Ogólna liczba dzieci w placówce? — Biała mówiła wyjątkowo surowym tonem, jakby z góry potępiała każdą odpowiedź.
— Czterysta pięćdziesiąt. — Kierowniczka zdjęła okulary i nie zatrzymując się, przetarła je brzegiem dzianego kaftanika, chyba w nadziei, że przez czyste szkła lepiej przyjrzy się przybyłej. — Po obiedzie będzie jednak więcej, czekamy na transport z Jełabugi.
— Ile z nich zdrowych?
— Zależy, kogo nazwiemy zdrowym. W lazarecie i na kwarantannie czterdzieścioro siedmioro dzieci… — twarz kierowniczki wyrażała coraz większy niepokój, a oddech stawał się krótszy. — A może wy z Narkomzdrawu*?

* Narkomzdraw — Narodnyj Komissariat Zdrawoochranienija, Ludowy Komisariat Zdrowia — przyp. tłum.

Zmuszanie starszego człowieka do takiego pośpiechu nie było właściwe. Czy Biała to rozumiała? Wydaje się, że nie, lub może przeciwnie — rozumiała doskonale.
— Ile dzieci z ogólnej liczby zdrowych ma więcej niż pięć lat?
— Około dwóch trzecich… Chciałabym jednak… dowiedzieć się… — Szapiro oddychała z coraz większym trudem. — Towarzyszko?…
Diejewowi zrobiło się wstyd.
— Biała — przedstawił towarzyszkę. — Komisarz Biała z Komisji do spraw Dzieci.
— Komisja! — Szapiro natychmiast się rozpromieniła, zapominając o zadyszce. — W końcu sobie o nas przypomnieliście. Bez was giniemy, giniemy… Dlaczego nie uprzedziliście? Przygotowałabym wszystkie dane i zestawiła listę problemów, żeby nie na chybcika…
— Nie śpieszcie się — Biała przyglądała się oknom i ścianie między nimi. Deszcz na zewnątrz padał mocniej i po odłażącym tynku spadały już na parkiet duże krople.
Nie przyglądała się zwyczajnie, lecz dawała do zrozumienia, że widzi i potępia. To jednak zdumiewająca maniera, żeby nie tylko słowa i gesty, ale nawet spojrzenia zamieniać w zarzuty! Nie kobieta, tylko żmija.
— Po pierwsze, oczywiście, pomieszczenia — zaczęła Szapiro. — Sami widzicie, jakie tu mamy warunki! Ci z Narkomprosu uważają, że dali nam pałac i po sprawie. Ale jak żyć w tym pałacu? Czy o tym pomyśleli? Jak się uczyć? A spać? A chorować? To nie są warunki dla dzieci.
— To prawda — przytaknął Diejew (bardzo chciał wesprzeć biedną kierowniczkę). — A gdzie łóżka?
— W Zgromadzeniu Ziemiańskim nie spano, towarzyszu. — Szapiro z wyższością potrząsnęła głową. — Tutaj tańczono na balach i ucztowano. Oto nasze najlepsze łóżko.
Klepnęła dłonią uliczną ławkę, którą przyniesiono z jakiegoś parku. Kłębiła się na niej grupa malców, przykryta jedwabnym, wyszmelcowanym do ostateczności obrusem z frędzlami, który już dawno utracił kolor.
— Nie ma dnia bez kolejnego transportu! Gdzie mam umieścić tych wszystkich ewakuowanych? — Szapiro dramatycznie rozłożyła chudziutkie starcze rączki, co upodobniło ją do wystraszonego pajączka. — W dodatku każdego dnia podrzutki. Wywiesiliśmy nawet informację na drzwiach: „Wielka prośba, żeby niemowlęta zanosić od razu do Domu Dziecka!”. Adres podaliśmy, ale matki są albo niepiśmienne, albo uparte — każdego ranka znajdujemy na schodach jedną, dwie kukułeczki, czasami trzy…
Diejew poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Odwrócił się — przez szyby drzwi balkonowych patrzyło na niego kilka gipsowych posągów; zapewne wyniesiono je na balkon jako rzeczy zbędne. Niektóre miały obtłuczone nosy. Po ich nieruchomych twarzach spływał deszcz.
— …a jeszcze codziennie niezorganizowani, po dziesięcioro, piętnaścioro. Idą i idą, wciąż idą. Idzie nie tylko Tataria, przychodzą też Czuwasze, Mordwini, Niemcy spod Saratowa, a na dniach przyszła Kałmucja. Podrostka, powiedzmy, nie wpuszczę. Ale trzylatka? Serce się kraje.
— Czy to z nadmiernej dobroci zabiliście okna blachą? — Po obejściu sali Biała zawróciła i energicznie ruszyła do wyjścia, zupełnie jakby to ona była tutaj gospodynią i oprowadzała gości.
Diejewowi zrobiło się nieprzyjemnie od ostrego tonu i szorstkiego zachowania towarzyszki — aż zazgrzytał zębami. Nie komisarz od dzieci, tylko feldfebel na placu!
— Dlaczego wy tak? — Szapiro ledwie nadążała za Białą. — Parter i piwnice do niczego się nie nadają, nie można tam trzymać nawet bydła. Zimą na ścianach szron gruby na palec, a wiosną i jesienią wody po kolana. Okna bez szyb od wojny. Kominki nie działają, kanalizacja zapchana. Gdyby Komisja pomogła…
Rozmowę przerwał dziwny, przeciągły dźwięk — dobiegał skądś z góry, spod sufitu. W pierwszej chwili Diejewowi wydawało się, że to syrena. Jednak nie, to wyło dziecko. Nie płakało, lecz właśnie wyło rozpaczliwie i długo, z rzadka tylko przerywając dla nabrania oddechu. Nawet Biała zatrzymała się i odwróciła na dźwięk. Kierowniczka tylko machnęła ręką z rezygnacją:
— Nie zwracajcie uwagi, to Czuwasz Sienia. Wkrótce się uspokoi.

 
Wesprzyj nas