Sylvain Tesson z typową dla siebie nonszalancją opowiada historię niezrozumianego geniusza, który w wieku szesnastu lat opuścił dom rodzinny i ruszył w drogę. Z przejmującą empatią powraca do zadziwiającej podróży utalentowanego chłopaka, który był poetą między szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia.


Czas pandemii. Autor wraz z przyjacielem wyrusza na cztery dni, by przejść trasę pieszej ucieczki Arthura Rimbauda z października 1870 roku. Wciąga czytelnika w tę wędrówkę, odtąd idziemy – a raczej galopujemy – z Rimbaudem, anarchistą, łobuzem, oszustem, punkiem, beatnikiem, dzikusem, awangardzistą, truwerem, kochankiem, synem marnotrawnym… A przede wszystkim z Rimbaudem – poetą.

Sylvain Tesson z prędkością błyskawicy przemierza rzeczywiste i wyimaginowane krajobrazy od Ardenów po afrykańską pustynię. Robi to ze swadą, ironią i humorem. Tesson, znany jako żądny przygód podróżnik, wchodzi w skórę genialnego jasnowidza, który zrewolucjonizował poezję. Tak jak on zna tylko jednego wroga: nudę. Droga jest iluminacją, słowa upajają. Styl Tessona jest wartki, pełen obrazów, wykrzykników, apostrof. Budzi szaloną chęć zanurzenia się w poetyckich wersach i… potrzebę wolności!

Sylvain Tesson z typową dla siebie nonszalancją opowiada historię niezrozumianego geniusza, który w wieku szesnastu lat opuścił dom rodzinny i ruszył w drogę. Z przejmującą empatią powraca do zadziwiającej podróży utalentowanego chłopaka, który był poetą między szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia, kiedy to stworzył “Sezon w piekle” i “Iluminacje”, po czym wyjechał nie oglądając się za siebie do Afryki, by zostać handlarzem bronią.

W swej opowieści Sylvain Tesson próbuje interpretować tajemnice tego krótkiego życia. Książka pozwala zatrzymać się nad niektórymi wierszami człowieka, z którego później inni uczynią archetyp poety przeklętego, a także zwraca czytelnikowi uwagę na żyły złota ukryte w twórczości nastolatka, który był w ciągłym ruchu.

Sylvain Tesson
Lato z Rimbaudem
Przekład: Agata Kozak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 2 sierpnia 2023
 
 


WPRO­WA­DZE­NIE
AZY­MUT I ME­AN­DER

Na po­czątku 2021 roku prze­miesz­cza­nie się po Eu­ro­pie z mniej­szą lub więk­szą swo­bodą było moż­liwe pod wa­run­kiem udo­wod­nie­nia wła­dzom, że jest się czło­wie­kiem zdro­wym na ciele. Ra­zem z moim przy­ja­cie­lem Oli­vie­rem Frébo­ur­giem po­sta­no­wi­li­śmy wy­ru­szyć na cztery dni, by po­wtó­rzyć pie­szo ucieczkę Ar­thura Rim­bauda z paź­dzier­nika 1870 roku. Plan był pro­sty. W po­nie­dzia­łek o 8.20 wsie­dli­śmy do po­ciągu kur­su­ją­cego z Pa­ryża do Char­le­ville-Mézi­ères. Po wy­ko­na­niu te­stu na ko­ro­na­wi­rusa w jed­nym z la­bo­ra­to­riów w cen­trum mia­sta, dys­po­nu­jąc ską­pymi da­nymi bio­gra­ficz­nymi, zde­cy­do­wa­li­śmy się do­trzeć do Bruk­seli przez Char­le­roi. Rim­baud udał się po­cią­giem do Fu­may, po­tem prze­je­chał przez Gi­vet, prze­kro­czył dys­kret­nie gra­nicę, za­trzy­mał się w Char­le­roi i ru­szył pie­chotą w kie­runku Bruk­seli. In­for­ma­cje mie­li­śmy nie­zbyt liczne, ale wy­star­cza­jące.

Ten, kto czyta Ar­thura Rim­bauda, jest ska­zany na to, by pew­nego dnia wy­brać się w drogę. U au­tora Ilu­mi­na­cji i Se­zonu w pie­kle za­sadą or­ga­ni­zu­jącą ży­cie jest ruch. Rim­baud daje dra­paka z Ar­de­nów, ucieka w pa­ry­ską noc, uga­nia się za mi­ło­ścią w Bel­gii, błąka się po Lon­dy­nie, a po­tem wy­ru­sza po śmierć na afry­kań­skie ścieżki.

Po­ezja jest ru­chem rze­czy. Rim­baud prze­miesz­cza się bez ustanku, zmie­nia punkty wi­dze­nia. Jego wier­sze są jak po­ci­ski. Mi­nęło sto pięć­dzie­siąt lat, a one wciąż w nas tra­fiają. Kiedy świat nie­ru­cho­mieje, na­stę­puje śmierć. Żadna po­ezja nie prze­trwa w for­ma­li­nie. Przy­kład: kwa­ran­tanny sa­ni­tarne.

Ra­zem z Frébo­ur­giem pod­ję­li­śmy wy­si­łek lo­gi­styczny, wrzu­ca­jąc do to­reb kilka przed­mio­tów, ta­kich jak cy­gara i dwa pa­ra­sole, każdy z nas wziął też książki, on Ver­la­ine’a, Pi­rotte’a i Cliffa, ja Rim­bauda i By­rona. Do tego sar­dynki w puszce i la­tarki czo­łowe – po­winno wy­star­czyć na sto trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów drogi.

Cóż to za ra­dość wy­brać się z to­wa­rzy­szem w po­dróż w sa­mym środku tech­no­kra­tyczno-sa­ni­tar­nego stanu za­mro­że­nia. Ru­sza­cie rano, ma­sze­ru­je­cie bez przy­stan­ków, przez cały dzień roz­ma­wia­cie, zja­da­cie obiad na ja­kimś pa­górku, ob­ser­wu­jąc ptaki bro­dzące, prze­cho­dzi­cie od pej­zażu do pej­zażu, jak­by­ście oglą­dali ob­razy w mu­zeum, a wie­czo­rem ma­cie o czter­dzie­ści ki­lo­me­trów mniej do po­ko­na­nia i po­czu­cie, że wresz­cie coś osią­gnę­li­ście. I to jest od­po­wiedni mo­ment na po­stój w jedno- lub dwu­gwiazd­ko­wym ho­telu na pla­cyku w ja­kiejś miej­sco­wo­ści. Pi­je­cie her­batę w po­koju (trzeba za­brać ko­cher), za­pi­su­jąc w no­te­sie wspo­mnie­nia z dnia, który mi­nął. Przy­jem­ność to mało spek­ta­ku­larna, lecz to­talna, za­wsze do­stępna, bo może do­ty­czyć każ­dej wy­prawy. Dziwne, że cała ludz­kość nie wy­lega, by cho­dzić po dro­gach!

Na po­czątku, aby do­trzeć do gra­nicy bel­gij­skiej w Gi­vet, po­dą­ża­li­śmy ścieżką ho­low­ni­czą. Za­uwa­ży­li­śmy kilka od­nie­sień do Ar­thura Rim­bauda. Na dworcu ta­bliczkę z beł­ko­tli­wym na­pi­sem: „Rim­baud Tech” In­ku­ba­tor Przed­się­bior­czo­ści, tro­chę da­lej por­tret po­ety na fa­sa­dzie Hôtel de Pa­ris, jesz­cze da­lej bi­stro z jego po­do­bi­zną. Mają prawo po­wo­ły­wać się na idola, żeby in­te­res się krę­cił.

Pierw­szego dnia ma­sze­ro­wa­li­śmy, ile nam sił star­czyło. Rim­baud pi­sał:
 
[…] spo­dzie­wa­łem się ką­pieli sło­necz­nych, nie­koń­czą­cych się spa­ce­rów, od­po­czynku, po­dróży, przy­gód, cy­gań­skiego ży­cia […][1].
 
Do­bry plan. Wła­śnie cze­muś ta­kiemu się od­da­wa­li­śmy.

Moza była w ko­lo­rze khaki, na zbo­czach wzgórz czer­niły się plamy − war­stwy łup­ków. Po­wta­rza­łem Frébo­ur­gowi: „Ar­deń­czyk nie głupi, za łu­pek cię nie złupi”, on zaś się śmiał, bo do­bry z niego kom­pan. Moza opły­wała stro­mi­zny, w które wcze­piły się na­gie jo­dły, więc mu­siała od­po­cząć po wy­siłku w sze­ro­kich, le­ni­wych za­ko­lach. „Mozy śpiąca poza”, po­wie­dział Péguy (na te­mat gór­nego biegu). „Moza nudy doza”, po­my­ślał Rim­baud.

Była zima. We­szli­śmy w kra­jo­braz głę­bo­kiego dzie­ciń­stwa. Miej­sce po­trafi ukształ­to­wać czło­wieka, to­też z ra­do­ścią chło­ną­łem tę zimną kra­inę. Wy­ja­śniała, kim był Rim­baud w cza­sach dzie­ciń­stwa. Na po­czątku lat sie­dem­dzie­sią­tych XIX wieku Ar­thur włó­czył się po tych ścież­kach i ukła­dał pierw­sze wier­sze, wier­sze wa­ga­ro­wi­cza: Moja bo­hema, Wra­że­nie. Świe­ciło słońce.

Zo­sta­wia­li­śmy za sobą zruj­no­wane fa­bryki i wio­ski, dla któ­rych wy­brzmiało re­qu­iem. Od czasu do czasu wła­dzę nad kra­jo­bra­zem przej­mo­wała ja­kaś ufor­ty­fi­ko­wana ferma po­cho­dząca z epoki, gdy żyć zna­czyło tyle, co bro­nić swo­jej po­zy­cji. Raz po raz z ziemi pod­ry­wał się smętny żu­raw, roz­po­ście­ra­jąc po­nad trzci­nami swój ka­bat. Ani ży­wego du­cha. W tych do­li­nach mi­nęło całe stu­le­cie. Prze­mysł padł, prze­nie­siony w kra­iny za­miesz­kane przez bar­dziej ro­botne na­rody – do Pol­ski, do Chin. Wi­rus już osta­tecz­nie za­mknął lu­dzi w do­mach. Speł­niło się ma­rze­nie glo­bal ne­twork – usa­dzić ludz­kość przed ekra­nem i dwa razy dzien­nie do­star­czać jej po­ży­wie­nie w miej­scu za­miesz­ka­nia (plus cafè latte w kub­kach). Ma­sowa ho­dowla ga­tunku za­częła przy­bie­rać re­alne kształty. Po­zo­sta­wało tylko ża­ło­wać cza­sów, gdy w go­spo­dzie przy go­ścińcu uczeń, który zwiał ze szkoły, mógł spo­ży­wać pie­ni­sty na­pój, uśmie­cha­jąc się do wa­loń­skich dziew­cząt (dwa wier­sze Rim­bauda o przy­jem­no­ściach od­po­czy­wa­nia przy pi­wie w go­spo­dzie: Za­lotna i Zie­lona go­spoda).

Po­cząt­kowo Ar­thur Rim­baud lu­bił włó­czyć się po wsiach. Po­tem uciekł. Moza była zbyt le­niwa, ży­cie w „tej dziu­rze” to­czyło się zbyt po­woli. Cu­downa ucieczka miała ni­gdy się nie skoń­czyć. Moza to wstęga cie­nia, on szu­kał słońca. Rzeka pły­nie w wą­wo­zie, on upaja się wi­zją afry­kań­skich ho­ry­zon­tów. Zimy spa­dają na Mozę jak woj­ska nie­przy­ja­ciela, on idzie sma­żyć się nad Mo­rzem Czer­wo­nym.

Moza się wlo­kła, a my wy­dłu­ża­li­śmy krok. Kiedy wy­ma­wia­li­śmy jej na­zwę, ak­cen­tu­jąc pierw­szą sy­labę, brzmiało to jak mu­cze­nie. Za­pa­dał wie­czór, roz­ło­ży­li­śmy na drew­nia­nej ławce mapę Kra­jo­wego In­sty­tutu Geo­gra­fii i Le­śnic­twa w skali 1 : 25 000 i uświa­do­mi­li­śmy so­bie, że w żad­nym ra­zie nie do­trzemy do Fu­may przed zmro­kiem. Moza pły­nie, two­rząc me­an­dry w kształ­cie nie­malże za­mknię­tych pę­tli. Prze­mie­rzała tę kra­inę, jesz­cze za­nim po­ja­wiły się Ar­deny w trze­cio­rzę­dzie. Kiedy ma­syw się wy­pię­trzył, ciek wodny prze­bił się przez niego, wy­my­wa­jąc ma­te­riał skalny i two­rząc nie­do­rzeczne ser­pen­tyny. Dla wę­drowca jest to znie­chę­ca­jące. Ten, kto po­dąża z bie­giem rzeki, robi dzie­sięć ki­lo­me­trów tylko po to, aby dojść nie­omal w to samo miej­sce!

– Je­żeli chcemy po­su­wać się na­przód – po­wie­dzia­łem Frébo­ur­gowi – trzeba iść na skróty przez stok. Po­ko­nu­jemy dwie­ście me­trów, wspi­na­jąc się na zbo­cze. Po dru­giej stro­nie scho­dzimy w dół, do rzeki. Ści­namy wzgó­rze i zy­sku­jemy dwa­na­ście ki­lo­me­trów. W ten oto spo­sób, tuż przed wio­ską Jo­igny, pu­ści­li­śmy się stro­mym zbo­czem przez las, jak to mó­wią w Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej: „na bru­talny azy­mut”. Brnę­li­śmy przez za­ro­śla, cze­pia­li­śmy się ga­łęzi, śli­zga­li­śmy się na śniegu. Obaj sa­pa­li­śmy jak miech ko­wal­ski. Ach! By­li­śmy da­leko od uro­ków Mo­jej bo­hemy, nie mie­li­śmy w so­bie nic z ro­man­tycz­nych włó­czę­gów schyłku XIX wieku. Ale mu­sie­li­śmy wy­grać ten wy­ścig z wy­gi­ba­sami her­cyń­skiej rzeki.

Ży­cie Rim­bauda przy­po­mina dia­lek­tykę me­an­dra i azy­mutu. Mógł obrać drogę ży­ciową li­te­rata, ra­cjo­nalną, su­mienną, sku­teczną, cał­ko­wi­cie na­sta­wioną na przej­ście do po­tom­no­ści. Ver­la­ine by go wspie­rał, on zaś po­znałby ko­le­gów po pió­rze, cy­ze­lo­wał swoje dzieła, za­znał sławy. Me­an­dru­jąc, spę­dzałby pra­co­wite noce i mo­zolne dni na rzeź­bie­niu swo­jego po­sągu. Miałby ży­cie po­dobne do Mozy: im­po­nu­jące, po­wolne, głę­bo­kie, no i uży­teczne.

Rim­baud zde­cy­do­wał się jed­nak iść pro­sto przed sie­bie, za­równo kiedy po­ko­ny­wał ki­lo­me­try, jak i w sfe­rze ję­zyka. Bruk­sela, Lon­dyn, Pa­ryż, Jawa, Afryka: ży­cie w pę­dzie, po­etycki rajd. Re­zul­tat: dwa zbiory jak eks­plo­zje i roz­dzie­ra­jąca ci­sza, ży­cie przy­po­mi­na­jące za­pa­lony lont i śmierć w wieku trzy­dzie­stu sied­miu lat, z am­pu­to­waną nogą i ści­śnię­tym gar­dłem.

Po­ezja Rim­bauda strzela ję­zy­kami ognia. Nie wy­cią­gniemy z niej nauk o ży­ciu, śmierci, mi­ło­ści czy sztuce. Rim­baud ma­luje ob­razy, ci­ska w nas wi­zjami stwo­rzo­nymi przez tego, który prze­szedł wta­jem­ni­cze­nie. Wszystko to jest gwał­towne, nowe, nie­do­ści­gnione. Słowo sta­nowi za­gadkę. Można je­dy­nie pró­bo­wać roz­szy­fro­wy­wać jego ta­jem­nice. Wier­sze prze­ga­niają mgły i od­sła­niają nowe wi­doki. Są wy­su­bli­mo­wane. Nie do­star­czają żad­nych wy­ja­śnień, żad­nych in­for­ma­cji.

Rim­baud ni­gdy nie osiąga celu, bo za­wsze go prze­kra­cza. Jego ży­cie nie przy­po­mina sta­rej rzeki, która wolno drąży skałę.

Rim­baud – bru­talny azy­mut na wiecz­ność.

 
Wesprzyj nas