“Kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat.” Bohaterami książki “Jezus umarł w Polsce” Mikołaja Grynberga są ludzie, którzy ratują ludzkie życie na polsko-białoruskiej granicy. Jaką cenę płacą za swoje człowieczeństwo?


Tu była cisza spokój, ptaszki śpiewały, aż któregoś dnia zamiast ptaszków usłyszeliśmy dźwięki helikopterów. Potem zaczęło się znajdować buty i ubrania. Potem ludzi.

Nikt z bohaterek i bohaterów tej książki nie wiedział, co ich czeka, kiedy pierwszy raz zdecydowali się pomóc uchodźcom. Nie wiedzieli, że będą musieli ukrywać się, nie tylko przed służbami państwa, ale również przed swoimi sąsiadami. Że pomaganie nada ich życiu największy sens, ale też odbierze spokój, życie rodzinne, czasami pracę, wypali w nich nieusuwalne emocjonalne piętno.

Tymczasem państwo polskie wciąż nie umie zapobiec kryzysowi humanitarnemu na granicy białoruskiej, bo wybiera rozwiązania siłowe zamiast sięgać po systemowe. Konsekwencją tego są dziesiątki ofiar, o których już dzisiaj wiemy i setki, o których dowiemy się w przyszłości.

Ludzie, których głosy wybrzmiewają w tej książce, wzięli odpowiedzialność za tę sferę, która została porzucona przez państwo. Dzisiaj są obiektami prześladowań, kiedyś będą kolejnym w historii Polski listkiem figowym.

Wyznawcy boga, honoru i ojczyzny ich właśnie będą niedługo nosić na sztandarach. By zapomnieć o hańbie polskich służb, im właśnie będą budować pomniki, ale znowu będzie za późno.

Mikołaj Grynberg
Jezus umarł w Polsce
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 lipca 2023
 
 

WSTĘP

W połowie grudnia 2021 roku dostałem wiadomość od nieznanej mi osoby.
„Mieszkam na Podlasiu. Przyjechałby Pan do nas?”.
Odpisałem, że chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej na temat celu tego spotkania.
„Dobrze byłoby, żeby ktoś nas posłuchał”.
Kryzys humanitarny na polsko-białoruskiej granicy trwał już od lata. Znałem kilka osób, które regularnie tam jeździły, by wraz z lokalnymi aktywistami pomagać uchodźcom.
Wsiadłem do samochodu i po trzech godzinach byłem na miejscu. Leśne drogi wciąż jeszcze pokrywał śnieg. Co chwila mijały mnie pędzące wojskowe ciężarówki. Żadna z nich nie miała tablic rejestracyjnych. Tego dnia wielokrotnie natykałem się na uzbrojone w długą broń patrole służb bez żadnych oznaczeń na mundurach. Nie wiedziałem, czy mam do czynienia z Wojskiem Polskim, czy z Wojskami Obrony Terytorialnej. Jedyne oznakowane samochody należały do policji i Straży Granicznej.
W drodze na miejsce zostałem zatrzymany trzy razy, przeszukano mój samochód „pod kątem przewożenia nielegalnych ludzi”.
Spotkałem się z osobą, która mnie zaprosiła, oraz z trojgiem jej znajomych. Oni mówili, ja słuchałem. O czwartej rano poszliśmy spać, by o poranku wrócić do przerwanej opowieści. Ich potrzeba opowiadania o tym doświadczeniu nie zmalała przez noc.
Po kilku godzinach znowu wsiadłem do samochodu, by wrócić do domu. Przez pierwsze dwadzieścia kilka kilometrów byłem kontrolowany cztery razy. Ostatni z policjantów zapytał mnie, puszczając oko, czy wiozę „ciapatych turystów”.
W połowie drogi powrotnej zadzwoniłem do redaktora Pawła Goźlińskiego i powiedziałem, że szukam wydawcy książki o osobach ratujących życie ludzkie na granicy polsko-białoruskiej. Po trzech minutach rozmowy miałem wydawcę.

Dla większości moich bohaterek i bohaterów ważnym momentem i punktem odniesienia są wydarzenia w Usnarzu Górnym. Polscy pogranicznicy na początku sierpnia 2021 roku przywieźli tam grupę około pięćdziesięciu uchodźców. Próbowali dokonać nielegalnego wypchnięcia tych ludzi na Białoruś. Próba się nie powiodła, bo po drugiej stronie granicy pojawili się białoruscy pogranicznicy. Z początkowej grupy zostały trzydzieści trzy osoby z Afganistanu, pozostałe – polskie służby przewiozły w inne miejsce. Przez pierwsze dni udawało się przekazywać im co jakiś czas jedzenie i wodę, jednak po 20 sierpnia mundurowi uniemożliwili dalszą aprowizację. 3 września została wprowadzona strefa – stan wyjątkowy na obszarze przygranicznym. Wśród wielu ograniczeń ogłoszono też zakaz wjazdu dziennikarzy i organizacji pozarządowych. 2 września o 23.30 ostatni aktywiści z fundacji Ocalenie opuścili Usnarz Górny. Polskie służby rozwinęły drut kolczasty, uniemożliwiając uchodźcom jakikolwiek ruch. Było coraz zimniej, nie było skąd brać drewna na ognisko, ich namioty i ubrania całkowicie przemokły. Osoby zamknięte w tej pułapce zaczęły opadać z sił. Jednak 20 października udało im się sforsować tymczasowe ogrodzenie zbudowane przez polskie służby. Mimo że wszyscy prosili o międzynarodową ochronę w Polsce, zostali podzieleni na mniejsze grupy i wypchnięci na Białoruś. Ich telefony zostały zniszczone przez mundurowych. Interimy (interim measures), czyli „tymczasowe środki” orzekane przez Europejski Trybunał Praw Człowieka (o których roli szczegółowo opowiada Marianna stronach 37-39), zignorowano. Polscy pogranicznicy, przy pełnej akceptacji swoich przełożonych, postawili się ponad prawem międzynarodowym.
W sierpniu 2021 roku powstała Grupa Granica, nieformalna koalicja osób i organizacji niosąca wsparcie i bezpłatną pomoc humanitarną osobom migrującym przez pogranicze polsko-białoruskie. W sieci można znaleźć jej telefon, jest dostępny przez całą dobę. Między innymi dzięki niemu osoby w drodze mogą prosić o pomoc i wysyłać „pinezki”, czyli koordynaty miejsca, w którym przebywają.
Na przełomie lata i jesieni 2021 roku wzdłuż granicy został rozciągnięty drut żyletkowy, concertina. 1 października 2022 roku oficjalnie ukończono budowę muru mającego zatrzymać napływ uchodźców. Tak jak wiele innych murów zbudowanych na świecie nie przyniósł oczekiwanego efektu. Szlak białoruski nie zniknął. Stał się trudniejszy, ale wciąż bezpieczniejszy niż bałkański czy śródziemnomorski.
Do momentu zamknięcia prac nad książką udokumentowano czterdzieści pięć śmierci i ponad trzysta zaginięć na polsko-białoruskiej granicy.
MIKOŁAJ GRYNBERG
 
 

EWA I ADAM

Spotykamy się w pobliżu ich gospodarstwa. Zapraszają mnie na łąkę, na której stoi pięknie nakryty stół. Jest miło i ładnie, a przy okazji z dala od osób, które kręcą się w pobliżu obejścia.

 
A.: Chcę, żebyś pamiętał, że my tu mieszkamy dlatego, że nie lubimy ludzi. To było idealne miejsce, by trzymać się od nich z daleka.

Tym bardziej dziękuję, że zgodziliście się ze mną spotkać.
A.: Mówię ci to dlatego, żebyś zrozumiał, czym to dla nas jest. Ale nie byliśmy w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. Nie mogliśmy nie jechać w nocy po ludzi, którzy siedzieli w lesie przy ujemnej temperaturze, wiedząc, że jak nie zdążymy przed Strażą Graniczną, to zapakują ich na ciężarówki, a potem wyrzucą za druty. Wiesz, Polska jest krajem człowieczeństwa ze sztandarów. Płody ratujemy, ale dwudziestosiedmioosobowej grupy z mnóstwem dzieci już nie. Strasznie trudne to jest.
Byłem wtedy w lesie pierwszy raz z Grupą Granica. Tamta grupa uchodźców już sześć czy siedem nocy spędziła w temperaturze, która nie przekraczała zera stopni. Dostałem pod opiekę trzyletnie dziecko z wysoką gorączką. Nawet nie wiem, jak ci to opowiedzieć, rozumiesz?
Nie potrzebuję do życia innych ludzi. Kiedyś pracowałem na Mazurach, ale tam było piekło, tłumy turystów. Więc uciekłem na Podlasie, bo tu ludzi mało. Sielanka po prostu.

Kiedy się skończyła?
A.: W lipcu 2021 zaczynają się w lesie pojawiać ludzie, ale o tym wiemy tylko z mediów.

Do was nie docierają?
E.: Na początku nie.
A.: Być może się tu gdzieś kręcą, ale wtedy jeszcze ich nie spotykamy. Albo nie zauważamy.

Kiedy to się zmieniło?
A.: W sierpniu, w trakcie akcji służb w Usnarzu. Przedtem miałem takie podejście, że idą, to idą. Jak się gdzieś tu koło nas pojawią, to zaprosimy do domu, damy herbatę, nakarmimy, będą się mogli wykąpać. Przyjmiemy ich, a potem zadzwonimy po Straż Graniczną.

Straż Graniczną?
A.: Dotychczas tak robiliśmy. Wszyscy byliśmy zadowoleni, że ktoś tu pilnuje. Jak coś się działo, to po nich dzwoniłem, taki miałem pierwszy obywatelski odruch. Teraz też myślałem: „Przyjadą, wezmą ich do ośrodków, przepytają, sprawdzą, kim są, ale zajmą się nimi jak ludźmi”.

Byliście w Usnarzu?
A.: Nie musieliśmy, widzieliśmy w mediach, to nam wystarczyło. Zresztą we wrześniu, w październiku, po Usnarzu, oni już byli wszędzie.

Oni, czyli uchodźcy?
A.: Nie, ludzie. Normalni ludzie, w każdej wiosce na Podlasiu. Jak ktoś mi powie, że ich nie widział, to mu nie uwierzę, bo byli wszędzie. Wszędzie! SG ich wyłapywała, na ciężarówki – i na Białoruś. Wtedy podjęliśmy decyzję, że więcej nie zadzwonimy po straż.

I czekaliście, aż przyjdą do was uchodźcy?
E.: Ludzie. Wtedy zaczęłam chodzić nocami z termowizją po lesie.

Kupiliście profesjonalny sprzęt?
A.: Mieliśmy go już wcześniej, używaliśmy do podglądania zwierząt.
E.: Wszyscy pytali, czy się nie boję. Nie bałam się. Znaczy, bałam, ale nie bardzo. Ustaliliśmy z Adamem hasło, że jak zadzwonię do niego i je wypowiem, to on bierze samochód i przyjeżdża.

Dlaczego potrzebne było hasło?
E.: Nie wiedzieliśmy, czy nie jesteśmy podsłuchiwani przez służby.

Co robiłaś, gdy spotykałaś ludzi?
E.: Zawsze miałam przy sobie wodę i batoniki, kupowaliśmy je z moją siostrą i rodzicami. Ciężko nam o tym rozmawiać. Opowiadamy i zaczynamy płakać. Ze złości, z bezradności.
A.: Nie myśl, że my jesteśmy jacyś wyjątkowi, po prostu byliśmy tutaj i wiedzieliśmy, co się w tym lesie działo. Dotychczas nie zajmowaliśmy się pomaganiem, ludzie nie za bardzo nas interesowali.

Pamiętacie pierwszych ludzi, których znaleźliście w lesie?
E.: Akurat byli u nas znajomi. Przyjechali, by chodzić z nami na patrole do lasu. W pewnym momencie podchodzi do nas Adam i mówi: „Nie wpadajcie w panikę, mamy ludzi w stodole”.
A.: Jedne drzwi naszej stodoły wychodzą na las, a drugie na podwórko. Były otwarte na przestrzał. Wchodzę, a tam stoi dwóch dwudziestoparoletnich mężczyzn i ładuje telefony z gniazdka. Mnie zatkało, oni się przestraszyli. „Żeby tylko nie spanikowali” – myślę. Muszę się zachowywać przyjaźnie. Więc uśmiech na twarz i mówię: „welcome”, a oni, przerażeni, tylko: „no police, no police, no border, please, please”, i składają ręce w błagalnym geście. Pytam, czy potrzebują water, food. Oni, że nie, że wodę mają stamtąd, i pokazują mi pastwisko, gdzie w starej wannie stoi woda dla zwierząt. Więc mówię im, żeby poczekali. Chcę iść po pitną, ale oni, że nie potrzebują. Wracam z wodą, nie uciekli, czyli zaufali mi. Stawiam kilka butelek na ziemi. Chociaż mówili, że nie potrzebują, pakują do plecaków. Zrozumiałem, że mówią „nie” być może z uprzejmości.
E.: Daliśmy im jedzenie i powerbanki na drogę, na miejscu gorącą zupę.
A.: Kiedy donosiłem rzeczy, to oni za każdym razem: „no police, please, no border”. Mówię, żeby się nie bali, że nikogo nie wezwiemy. Zostawiłem ich z tą zupą, żeby spokojnie zjedli. Gdy wróciłem, zupa była niedojedzona, a po nich ani śladu. Od pierwszego spotkania minęło piętnaście-dwadzieścia minut, pewnie uznali, że robi się niebezpiecznie, że tyle czasu wystarczy, by przyjechały służby.

Jak się wtedy czuliście?
A.: Rozumiałem, że mają prawo się mnie bać, nie wiedzieli, że ja ich nie wydam.

To „ja ich nie wydam” brzmi jak z innej epoki.
A.: Ale tu jest właśnie taka epoka. Podajesz komuś butelkę wody i się rozglądasz, czy nikt nie widzi.
E.: Mieliśmy znajomych, którzy pracują w służbach.

Już nie macie?
E.: Nie daliśmy rady tego słuchać.

Czego?
E.: Tego, co myślą o Usnarzu, o granicy białoruskiej.

A co myślą?
E.: Mówią, że do takich ludzi trzeba strzelać. Niby żartem, ale dodają, że to rozwiązałoby sprawę, że wreszcie byłby święty spokój. I tak powiedziała osoba, którą znaliśmy od wielu lat.
A.: Rozmawiałem z nią. Wiesz, ja dawno odszedłem od Kościoła, a ona ma na wierzchu wywalony krzyżyk na złotym łańcuszku i mówi o zabijaniu dla świętego spokoju.
Ja pochodzę z ziemi łomżyńskiej i jak ktoś mi mówi, że tego wszystkiego nie było, że działo się inaczej, niż opowiadają, to wiem, że nie mają racji.

Mówisz o Jedwabnem?
A.: O Jedwabnem i wielu innych okolicznych miejscowościach. Tam do dzisiaj nic się nie zmieniło. Wiem, jakie jest podejście do spraw żydowskich w mojej rodzinie. Mówię ci, że przez te wszystkie lata nic się nie zmieniło. Wystarczy jeden idiota, który podłoży podpałkę, a za nim ruszą następni i tamte historie się powtórzą.
Ich zdaniem młody facet nie ma prawa uciekać przed nieszczęściami, które dzieją się w jego kraju. Nie dają mu prawa do godnego życia. Dziecko, kobieta, ewentualnie starzec mogą uciekać, ale facet powinien siedzieć w Syrii i mają go tam Ruscy zatłuc.
E.: I dlatego, jeszcze zanim zaczęliśmy współpracować z Grupą Granica, działaliśmy z wolontariuszami, którzy do nas przyjeżdżali. Zrobiliśmy mapkę okolicy, podzieliliśmy na sektory i patrolowaliśmy je w dwu-, trzyosobowych grupkach. Sprawdzaliśmy, gdzie są pozostawione rzeczy, gdzie były tymczasowe obozowiska. Wieszaliśmy na drzewach pakiety z batonikami, wodą, konserwami, czasami ciepłymi skarpetami i czapkami. Były też pakiety higieniczne dla kobiet, ale i takie z podpałką – na tyle wysoko, żeby zwierzęta nie rozwlekły. Wiemy, że część zabierały służby, część kradli ludzie, ale część na pewno trafiła do potrzebujących. Szlak, którym wędrowali, wyznaczały opuszczone obozowiska, gdzie znajdowaliśmy resztki z naszych paczek.

Jak wyglądają opuszczone obozowiska?
E.: Pokażę ci, co tam znajdujemy, bo chodzimy je sprzątać. Zobacz: butelka ze smoczkiem, kredki do oczu, zabawkowy samochodzik, pomadka do ust, pampersy, ubranka dla dzieci.

Porzucili te wszystkie rzeczy?
E.: Myślę, że to były wywózki. Straż Graniczna ich pewnie w nocy znalazła i zwinęła, nie przejmując się tym, czy coś zostawią, czy nie.
A.: Potrafią wyskoczyć z bronią, krzyczą: „gleba, gleba!” i różne wulgaryzmy. Doświadczyłem tego. Mimo że jestem Polakiem, mówię po polsku, mnie też obrzucili wyzwiskami.
E.: Zbieramy rzeczy z takich opuszczonych obozowisk. Jeśli są ubrania, przeszukujemy kieszenie, bo tam mogą być dokumenty. Od jesieni 2021 roku zdajemy już sobie sprawę, że dzięki tym znaleziskom można czasami pomóc rodzinom namierzyć ostatnie miejsca pobytu ich bliskich.
W lipcu 2022 roku było już sto czterdzieści zaginionych osób.

Co robicie z tymi rzeczami?
A.: Wysyłamy o nich wiadomości na strony, które zajmują się osobami zaginionymi.

Macie kontakt z ludźmi, którym pomogliście?
A.: Nie wymieniamy się kontaktami. Od początku wychodziliśmy z założenia, że jesteśmy od pomocy. Nie chcemy wiedzieć, jaki jest powód migracji i ile razy byli pushbackowani.

Dlaczego?
A.: Tu nic nie jest czarno-białe. Ci ludzie mogą mówić różne rzeczy, a ja nie chcę ich oceniać. Gdybym był Syryjczykiem czy Jemeńczykiem, gdybym szedł do bezpieczniejszego życia, gdybym szedł ratować swoją rodzinę, opowiadałbym ci każdą historię, która by mi pomogła w tej misji. Dla mnie to są ludzie w potrzebie, i tyle. Chodzi o to, żeby mieli co jeść i pić i żeby nie umarli w moim lesie. Cała reszta jest w ich rękach. Oni podjęli te decyzje i są za nie odpowiedzialni.

Wasze codzienne życie jest teraz związane z tym, co się dzieje w lesie?
E.: Jestem na stałe przyklejona do telefonu. Adamowi zdarza się go czasami gdzieś odłożyć, mnie nie, noszę go ze sobą wszędzie.

Co się dzieje, gdy przychodzi sygnał, że ktoś potrzebuje pomocy?
E.: Sprawdzamy, gdzie, ile osób, jakie rozmiary butów i ubrań. Pakujemy i jedziemy. Na początku sami organizowaliśmy zbiórki odzieży, ale tak się nie da na dłuższą metę. Liczba osób potrzebujących przerasta możliwości kręgu przyjaciół i znajomych. Teraz korzystamy z zasobów Grupy Granica, która organizuje niezbędne rzeczy.

Więc przychodzi informacja i…?
E.: Przychodzi informacja, że wiadomo, gdzie są i ile osób. Czego im potrzeba. Potem albo ktoś po nas przyjeżdża, albo spotykamy się w lesie. Nikt nie podjeżdża samochodem tak blisko, jak się da, bo wiadomo, jaki będzie finał.

Jaki?
A.: Jeśli służby zobaczą nasz zaparkowany samochód, będą czekać przy nim, aż im wpadniemy prosto w łapy. Nie zdarzyło się, by złapali nas razem z uchodźcami, ale wiem, że dochodzi do takich sytuacji.

I co się wtedy dzieje?
E.: To zależy od humoru strażników. Może się nic nie wydarzyć. Mogą dać mandat. Ale mogą też skierować sprawę do sądu i oskarżyć o handel ludźmi. A to już jest poważna sprawa.

Co robią z uchodźcami?
A.: Wywożą za „żyletki”.
Samochody zostawiamy czasami nawet kilka kilometrów od miejsca, do którego idziemy. Niekiedy u zaprzyjaźnionych gospodarzy, bo wiemy, że nie doniosą służbom. Zresztą zostawienie samochodu w lesie to też ryzyko. Zdarza się, że wracamy i opony są przebite nożem. Służby znają nasze samochody i widocznie, jak nie mogą nic innego zrobić, to ze złości tną opony.
Tak czy inaczej zostawiamy samochody, bierzemy dwudziesto-, trzydziestokilogramowe plecaki i dalej na piechotę.

Znajdujecie ludzi, którzy na was czekają, i…?
A.: Dzisiaj już jesteśmy nieźle zorganizowani. Docieramy do grupy i działamy – każdy ma swoje zadanie. Ty załatwiasz kwestie medyczne, ty – ciepłe posiłki i herbatę, ty – dokumenty gwarantujące tym ludziom ochronę przez Europejski Trybunał Praw Człowieka.

Pomagacie im wypełniać dokumenty, by mogli zyskać ochronę prawną?
A.: My akurat nigdy tego nie robiliśmy, ale są osoby, które dobrze się na tym znają. Wypełniają wszystkie potrzebne papiery.

Dajecie im wszystko, czego potrzebują?
A.: Dajemy im namiastkę tego, czego potrzebują.

W końcu przychodzi moment, że odchodzicie i zostawiacie ich w lesie?
E.: Na mojej pierwszej leśnej akcji znaleźliśmy dwóch chłopaków, braci, młodszy miał szesnaście lat. Zrobiliśmy, co się dało, spakowaliśmy plecaki i zaczęliśmy odchodzić, a ja cały czas myślałam: „Zostawiasz w lesie dziecko”. To jest masakra. Cały czas ich pamiętam, te ich czerwone twarze, bo oświetlone naszymi czołówkami, które świecą na czerwono, żeby było trudniej nas zobaczyć z oddali. Zostawialiśmy zdezorientowane dzieci w lesie. Wiesz, jakie to straszne uczucie?
A.: To jak z tym trzyletnim dzieckiem, o którym ci opowiadałem. Dziewczynka z wysoką gorączką. Pytamy rodziców, czy wezwać karetkę, a oni: „no, no pushback, please, no pushback”, i składają ręce jak do modlitwy. Ten błagalny gest zobaczymy potem wiele razy. „No police, no border, please, please”. Temperatura powietrza to zero stopni i wiesz, że nie możesz zadecydować za tych rodziców. To ich dziecko, ich życie. Nie chcą wrócić na Białoruś, klamka zapadła. Nie chcą znowu trafić tam, gdzie są kradzieże, bicie i gwałty. Nie chcą trafić do Bruzg czy innego obozu, który stworzyli Białorusini. Zostawiamy ich i mamy nadzieję, że tej albo następnej nocy przyjedzie po nich „taksówka”. Starasz się sobie wytłumaczyć, że lepsza jedna czy dwie noce w śpiworze, który im przywiozłeś, a potem wolność. I odchodzisz, ale nie możesz przestać myśleć, że zostawiasz ich w lesie. Wiesz, że jeśli nikt po nich nie przyjedzie, to mogą tam zamarznąć.

„Taksówka”, o której mówisz, to przewoźnik?
A.: Tak, opłaceni przez ich rodziny przewoźnicy. Pewnie związani z przestępczymi organizacjami, robią to prawdopodobnie za grube pieniądze.

Przewoźnicy, czyli przemytnicy?
A.: Pewnie jedno i drugie.

Spotykacie ich w lesie?
A.: Unikamy ich, nie chcemy mieć z nimi do czynienia. To są mafijne struktury.
Tu na granicy nie ma prawa. Służby działają poza prawem, co już wielokrotnie potwierdziły wyroki sądów. A gdy bezprawie jest państwowe, robi się coraz bardziej szaro i mroczno. „Taksówkarzom” udaje się wywozić tych ludzi z Podlasia i z Polski, co wiemy chociażby ze statystyk o migrantach publikowanych w Niemczech czy Belgii.

Ciekawe, jak im się to udaje. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, jestem zatrzymywany kilka razy dziennie przez policję albo SG.
A.: Myślę, że jest wiele scenariuszy.
E.: Na początku podobno działała tu nawet organizacja założona z kiboli skłóconych ze sobą klubów piłkarskich: Ruchu Chorzów, Piasta Gliwice i Górnika Zabrze. Wywozili ludzi z lasu. Założyli taką właśnie firmę „taksówkową”.

Pomagali?
E.: W żadnym przypadku nie określiłabym tego słowem „pomagali”. Oni zarabiali olbrzymie pieniądze. Myśleli, że nauczyli się robić biznes. Podobno wszystkich złapano i posadzono.

A wy czego się nauczyliście przez ostatnie miesiące?
A.: Partyzantki.
E.: Jak unikać służb. Potrafimy się poruszać po ciemku w lesie, i to bez używania latarek.

A jak sobie dajecie radę ze służbami?
E.: Wiesz, co zauważyliśmy? Że im bardziej się na nich rzucamy, im na mniej im pozwalamy, tym szybciej odpuszczają. Ale nękają nas. Bez przerwy zatrzymują. Wyjeżdżamy z domu – kontrola, powrót do domu – kontrola, po drodze – kontrola. Kilka razy dziennie, to jest uciążliwe i denerwujące. Zatrzymują samochód, podchodzą z dwóch stron, mają długą broń, i ciągle te same pytania: „Skąd jedziecie? Dokąd jedziecie?”.
A.: Gdyby ludność Podlasia od początku zadbała o swoje prawa, żylibyśmy tu w zupełnie innym świecie. Ludzie pozwolili, żeby nam te służby wlazły na głowę, żeby robili z nami, co chcą. Przeszukanie? Oczywiście, panie władzo. Tu nie można jechać! Tak jest, panie władzo.

Kiedy to się skończy?
E.: Nigdy.
A.: Też tak myślę.

To znaczy, że wasze życie będzie już zawsze tak wyglądało?
A.: Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądało nasze życie, ale powiem ci szczerze, że psychicznie jestem już bardzo zmęczony. Jak przychodzi „pinezka” i widzę, że nie zebrała się wystarczająca liczba ludzi, to jadę, ale mam coraz większy problem z chodzeniem do lasu. Nie daję już rady. Od kiedy zaczęła się wojna w Ukrainie, zniknęło stąd dużo osób, które dotychczas były bardzo aktywne.
E.: Pojechały pomagać Ukraińcom. Tam potrzeba wielu ludzi, a do tego tamta pomoc nie jest karana. Jak widzę w telewizji strażnika, który pomaga Ukraińcom na granicy – i walizkę poniesie, i dziecko weźmie na ręce – to mnie taki wkurw strzela, że nie wiem, co mam ze sobą zrobić. A u nas taki strażnik to bierze kobietę z dzieckiem i wyrzuca za „żyletki”. Czym się różnią tamte dzieci od tych z naszej granicy?

Czym?
E.: Mają zły kolor skóry, tym się różnią!
A.: Czasem myślę, że robimy błąd, nie utrzymując kontaktów z tymi osobami, którym pomogliśmy. Podobno niektórzy to robią i to być może jest bardzo zdrowe podejście. Zapewne w najbliższym czasie zmiany klimatyczne, wojna, prześladowania albo jakieś inne czynniki zmuszą nas do tego, by spieprzać z tego kraju. A wtedy oni by nam pomogli przejść przez mur albo przemknąć przez las. Bo może tam też, tak jak nasze służby, ich służby będą nas witać z bronią i drutami i będą nas czekać pushbacki.
E.: Większość mieszkańców tu, na granicy, jest wdzięczna SG i wojsku, że się nimi opiekują.

Tak już będzie zawsze?
A.: Nie zdziwiłbym się, gdyby za pięćdziesiąt-siedemdziesiąt lat jakiś katolicki narodowiec chciał stawiać pomniki Polakom, którzy tak jak podczas Holokaustu ratowali tu ludzi. Wiem, że tego nie można porównywać, ale chodzi mi o to, że narracja się zmieni i rozkwitną opowieści o tym, jak ludność Podlasia masowo ukrywała ludzi i pomagała im bezpiecznie przedostać się do swoich rodzin na Zachodzie. Zobaczysz, będą chcieli w Michałowie stawiać pomnik Polki ratującej leśne dzieci.
E.: Tych żydowskich analogii jest więcej. Nic na to nie poradzę, ale kiedy przychodzimy do ludzi w lesie i słyszę, jak kobiety uciszają dzieci, to myślę o Żydówkach, które ukrywały się ze swoimi dziećmi. „Cicho, cicho…” – to jest straszne.
A.: A wystarczy wyjechać do Białegostoku i już nikt nic nie rozumie. A Warszawa, Łódź czy gdzieś dalej? Tam nikt nie wierzy, że u nas takie rzeczy się dzieją. Oni nie rozumieją, o czym my tu rozmawiamy. Czasami słuchają w radiu albo telewizji, że zatrzymano ileś tam osób w trakcie przekraczania granicy. Co za bzdura! Ich nie zatrzymano w trakcie przekraczania granicy, ich zatrzymano na terenie Rzeczypospolitej. Granica to nie jest pas kilkunastu kilometrów, granica to jest kreska na piachu. Ci ludzie są w naszym kraju i mamy w związku z tym obowiązek zachowywać się w stosunku do nich zgodnie z prawem, nie zapominając o ich godności.
E.: Służby robią tak, jak im każą albo pozwalają przełożeni. Z godnością to nie ma wiele wspólnego. Kiedyś zostałam zatrzymana z koleżanką w lesie. Nie szłyśmy do żadnego zgłoszenia, ale trafiłyśmy na opuszczone obozowisko. Miałyśmy pełne kieszenie proteinowych batoników, bo teraz już ciągle je przy sobie noszę. To był patrol mieszany, SG i wojsko. „Panie nie mają prawa tu być, jesteście zatrzymane, ani kroku dalej, pójdziecie siedzieć”.

I co się wtedy robi? Zostałyście tam?
E.: Nie posłuchałyśmy się ich i przeszłyśmy na drogę, a oni dzwonili do swoich szefów i straszyli, że zakują nas w kajdanki i że pójdziemy siedzieć. Na szczęście tuż przed zatrzymaniem zadzwoniłam do Adama i powiedziałam, gdzie jesteśmy. Oni walczyli ze swoim superdrogim sprzętem łącznościowym, który tracił zasięg, a w końcu się rozładował. Byłyśmy już całkiem nieźle przestraszone. Doprowadzili nas do takiego stanu, że zaczęłyśmy myśleć, że może rzeczywiście prawo się zmieniło, a my nic o tym nie wiemy. Przyjechał Adam i zaczęła się awantura.
A.: Stoimy na normalnej publicznej drodze między dwiema wioskami. Podchodzi do mnie jeden z tych facetów i mówi, że wie, po co ja tu przyjechałem, i że zaraz pójdę siedzieć. Pytam, kim jest, i on się przedstawia, że jest z posterunku w Michałowie. Patrzę na niego i wiem, że raczej nie. Pewnie przyjechał z Białegostoku, jakiś narwaniec zza biurka. Próbujemy rozmawiać, ale on ciągle straszy, aż nagle pyta, czy mam pozwolenie na przewóz osób, bo przecież przyjechałem zabrać te kobiety. Mówię: „Weź pan zadzwoń do straży w Michałowie, masz pan moje imię i nazwisko, masz pan numer samochodu, powiedz pan, żeś mnie pan zatrzymał. Oni panu powiedzą, kto ja jestem, tylko pan od razu powiedz, żeby się ode mnie odwalili raz na zawsze. Przez poprzednie lata współpracowałem, bo jestem państwowcem, bo jestem obywatelem. Jak się coś działo, przyjeżdżaliście do mnie, była kawa, herbata, rozmawialiśmy, i powiedz pan tym w Michałowie, że niech zapomną, koniec, skończyły się kontakty, nie mamy żadnych relacji”. Skontaktował się z nimi, wrócił do mnie, oddał dowód osobisty i grzecznie powiedział do widzenia.
E.: Na koniec nie powiedział „przepraszam”, ale użył takiego stwierdzenia, że faktycznie przesadził, za dużo sobie pozwolił, że za batoniki w kieszeni nie idzie się do więzienia.
A.: Gdyby trafili na kogoś, kto nie zna swoich praw, to nie wiadomo, ile by to trwało i co ta osoba by z nimi przeszła. Nie ma co, finał może być tylko jeden. Dziękuję, do widzenia, poszli won!
E.: Tu wszystko stanęło na głowie. Ostatnio zadzwoniła do mnie koleżanka ze szkoły. Dawno nie miałyśmy kontaktu, więc się ucieszyłam. Spotkałyśmy się na kawę i gadamy, co u której słychać. Mówię, że bardzo się zaangażowałam w pomoc na białoruskiej granicy, a ona, że to super, bo jej mąż też tam pracuje, w służbach granicznych. I dawaj, bierze telefon i do niego dzwoni, zaprasza, żeby do nas dołączył. I rzeczywiście po chwili przychodzi, pamiętałam go z dawnych czasów, kiedy miał długie włosy. Ogolony, koszulka z wielkim napisem „Polska”. Strasznie się pożarliśmy, myślałam, że nas z tej restauracji wyrzucą. Jego narracja to: źli, mordercy, terroryści, wysadzą nas wszystkich w powietrze. Jego żona bez chwili zawahania podziela jego stanowisko. Rozchodzimy się, podejmuję decyzję, że urywam z nią kontakt. Po tygodniu do mnie dzwoni, zapłakana, i opowiada, że jej ciocia jest zakonnicą i pracuje na Białorusi. Pyta, czy możemy pomóc, i cały czas płacze. Nie mogę ogarnąć, co ona do mnie mówi, w końcu powoli zaczyna do mnie docierać. Ta zakonnica ma znajomych, którzy uciekli z Kuby i przez Białoruś będą się dostawać do Polski, i czy im pomożemy. Żeby zrozumieć sytuację, pytam, gdzie oni teraz są. Odpowiada, że od kilku dni siedzą w tym pasie śmierci między Polską a Białorusią. Nie mają ani jedzenia, ani picia. Ustaliliśmy, że jak tylko przejdą, to im pomożemy, dostarczając jedzenie i ciepłe ubrania, ogarniemy interimy, czyli dokumenty chroniące przed wywózką, i całą resztę. Adam, jak tylko usłyszał tę historię, to wymyślił, żeby moja koleżanka zadzwoniła do wszystkich lokalnych księży, żeby przechowali tę grupę przez trzy dni, bo tyle trwa wyrobienie interimu. Z takimi referencjami przecież żaden ksiądz nie odmówi, myślimy sobie. Koleżanka zadowolona i już się bierze do dzwonienia. Po półgodzinie znów telefon od niej. Zapłakana mówi, że nie może, że mąż jej powiedział, że to jest nielegalne. W tle słyszę, jak ją wyzywa.
A.: Koniec tematu.

Wiecie, co się stało z tą grupą?
A.: Wiemy, że przeszli, zostali zaaprowizowani i poszli dalej.
E.: A ta moja koleżanka i jej mąż to bardzo religijni ludzie, jeżdżą na pielgrzymki do Częstochowy. Odruch miała dobry, ale jednak postanowiła nie pomóc.

Ciekawe, co się dzieje w domach strażników granicznych.
E.: Nie umiem sobie tego wyobrazić. W pracy wyrzucają za druty dzieci albo kobiety, o których wiedzą, że za chwilę na Białorusi zostaną zgwałcone. I co? Wracają do domu, biorą swoje dziecko na kolana i przytulają żonę?! Tak jakby nic się nie stało? Na pewno wiadomo, że tam, gdzie jest zakwaterowane wojsko, sprzedaż alkoholu baaardzo wzrosła.
A.: To nieprawda, że wyciągnęliśmy wnioski, że nigdy więcej wojny, prześladowań, pogromów. Guzik prawda, wszystko jest możliwe, wszystko może wrócić, możemy znowu robić to samo. A może nawet będziemy jeszcze gorsi.
 
 

MARIANNA

Rozmawiamy w sypialni Marianny, bo w kuchni i pozostałych pomieszczeniach toczy się intensywne życie. Dzieci, wolontariusze, działający magazyn rzeczy dla uchodźców – wszystko na niedużej przestrzeni.
 
 
Kiedy to wszystko się zaczęło, dzieci były jeszcze na wakacjach u mojej mamy. Poprosiłam, by jeszcze kilka dni u niej zostały.

Obstawiałaś, że to będzie trwało kilka dni?
Chyba aż tak optymistycznie nie myślałam, ale uważałam, że dopóki nie pojawią się ludzie z organizacji, które z definicji zajmują się uchodźcami, możemy się tym zajmować my. Wyobrażałam sobie, że będziemy wspierać profesjonalistów. Jeździliśmy do Usnarza, by na miejscu pytać fundację Ocalenie, jak możemy jej pomóc. Nawiązaliśmy kontakt z Konsorcjum, którego część później przekształciła się w Grupę Granica. Nie mieliśmy pomysłu, by coś robić dla uchodźców, na tym się przecież nie znaliśmy.

A dzieci cały czas u babci?
Tak, a my już po kilku dniach zajmowaliśmy się pisaniem instrukcji dla wolontariuszy. Co robić, jak spotkasz uchodźców. Wiedziałam, że dzieci w końcu wrócą i wtedy skończy się nasza działalność, bo nie da się jej pogodzić z pracą zawodową i życiem rodzinnym.

Dzieci wróciły i zostawiłaś uchodźców profesjonalistom?
Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że przez następne miesiące, a kto wie, czy nie lata, będę biegać z plecakiem po lesie, nie uwierzyłabym w ten absurdalny pomysł.

Pogodziłaś pomaganie uchodźcom z pracą zawodową?
Nie, już nie pracuję tam gdzie wcześniej.

A z życiem rodzinnym?
Pamiętam, jak na samym początku przyjechała do nas Ania Alboth. Siedzieliśmy przy stole w kuchni i rozmawialiśmy o tym, że pewnie niedługo zaczniemy znajdować ciała w lesie. I ona zrobiła takie duże oczy, że mówimy o tym przy naszym starszym synu. Zaczęłam się wtedy zastanawiać, czy nie powinniśmy bardziej dbać o to, co on słyszy. Ale z drugiej strony te wydarzenia stały się integralną częścią naszego życia i nie wyobrażałam sobie, że mielibyśmy go wypraszać za każdym razem, gdy o tym rozmawiamy. To byłoby zbyt trudne. Nie rozmawiamy o tym przy młodszej córce. Ona jest wspaniałą, beztroską osobą, która się w to nie zagłębia. Chociaż może to pozór. Syn uczestniczył w niektórych naszych działaniach. Pomagał przygotowywać pierwsze pakiety dla uchodźców, chodził z nami do lasu sprzątać opuszczone obozowiska. Widziałam, że sprawia mu to satysfakcję, że czuje się potrzebny. Poza tym część ubrań, z których nasze dzieci wyrosły, lądowała w magazynie, by potem znaleźć nowych właścicieli wśród uchodźczych dzieci. To też był dla moich dzieci bardzo silny łącznik z tym, czym my się zajmujemy.

Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie w grudniu 2021, w czasie pierwszej zimy kryzysu?
Byłeś i chwilę porozmawialiśmy.

Przyjechałem rano, ale ty już byłaś na akcji. Do 10 wieczorem zobaczyłem cię dwa razy, gdy wpadałaś po rzeczy dla kolejnych grup w lesie. Trochę czasu spędziłem z twoją córką. Opowiadała mi, że jej konik nazywa się Nadzieja i wozi do lasu śpiwory.
O rany, nie pamiętam tego, ale to możliwe. Wszyscy żyjemy w cieniu tego wszystkiego.

Gdy wreszcie wróciliście z lasu na dobre, to usiedliście wszyscy do stołu i zaczęliście opowiadać, co się wydarzyło. A twój syn słuchał i gotował dla wszystkich kolację. Był bardzo przejęty i bardzo się starał o was zadbać.
On bardzo lubi to robić. Myślisz, że to pachnie parentyfikacją?

Nie znam się na tym.
Chcesz jeszcze rozmawiać o rodzinie? I tak najlepsze historie o mojej rodzinie zobaczyłeś sobie sam.

A masz kontakt z osobami, którym pomogłaś w lesie?
Z częścią mam.

Jaka była ich reakcja na otwarcie polskiej granicy dla Ukraińców?
Jedni pisali, że to wspaniale, że Ukraińcy nie muszą przechodzić przez to, przez co oni przechodzili. Nasi przyjaciele z lasu – już bezpieczni, choć przeżyli piekło – którzy niemal codziennie piszą do nas: „I love you my family”, dopytują, co się dzieje w Ukrainie. Okropnie się martwią i tak bardzo im żal Ukraińców.
Odpisujemy im, że polski rząd chce ich przyjmować, że zapewnia im miejsca, opiekę, wjazd do Polski bez dokumentów. I że to szczyt niesprawiedliwości i rasizmu, który choć nas ogromnie cieszy, to jednocześnie oburza.
A oni odpisują, że to nie jest ważne. Że najważniejsze, żeby tych ludzi ratować. Że modlą się za nich.
Inni nie mogli zrozumieć, na czym polega różnica między ludźmi uciekającymi przed różnymi wojnami. Ja rozumiem, to jest polski rasizm. Największym sukcesem aparatu państwowego jest to, że ludzie donoszą. Gdyby się zachowywali tak, jak deklarowali, sytuacja nie byłaby tak dramatyczna.

 
Wesprzyj nas