Marcin Kącki, jeden z najlepszych i najbardziej doświadczonych polskich reporterów wraca z nowym reportażem o ludziach, którzy walczą o przejęcie władzy w Polsce.


Marcin Kącki, jeden z najlepszych i najbardziej doświadczonych polskich reporterów, nagradzany autor takich książek jak „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” czy „Oświęcim. Czarna zima”, wraca z nowym reportażem o ludziach, którzy walczą o przejęcie władzy w Polsce.

Poznajmy tych, którzy chcą nami rządzić.

***

Poszedłem do korwinistów i konfederatów.
Na początek? Dużo cukru.
A potem rozgrywki polityczne, intrygi, kochanki, noce na barze, nazistowskie piosenki.
Wbiłem się w szeregi chłopców, którzy maszerują równo, zauroczeni wizją wolności totalnej.
A jeśli na końcu tego marszu czeka nas Polska totalna, w której wolność będzie tylko dla wybranych?
Marcin Kącki

Marcin Kącki
Chłopcy. Idą po Polskę
Wydawnictwo Znak
Premiera: 12 lipca 2023
 
 

ZAMIAST WSTĘPU, CZYLI „PRAWIE MARTWA DZIAŁACZKA”

To było jakoś wiosną 2021 roku – Janusz Korwin-Mikke przyszedł prosto z Sejmu, z komisji etyki, na której dostał naganę, a może dopiero na nią szedł, nie zrozumiałem, bo mówił szybciej niż zwykle – karambole anegdot zbitych na blachę w zdania.
Siedzimy w biurze partii, niedaleko Sejmu. Korwin ­ kładzie nogi na stoliku, kładę i ja. Gdyby spojrzeć z góry, od drzwi, wyglądamy jak pięć po siódmej, przy czym ta krótsza wskazówka to moje.
Im częściej odbiera telefony, tym głębiej zapada w fotel, no to i ja, żeby też nie wyglądać zbyt poważnie, i prawie leżymy, gdy wchodzi młody działacz z herbatą. Jest tak swobodnie z prezesem Korwinem, że mam ochotę położyć swoje nogi na jego, ale powstrzymuje mnie ostatni wpis o „homosiach”.
Patrzy na szklankę i cukierniczkę, podnosi się, no to i ja. Chwyta za łyżeczkę i ładuje. Jedna, druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma, ósma z wahaniem, a jednak, i szybkie kółeczka. Podnosi, łyk, odstawia. Znów gotowy się rozłożyć, ale nie, poprawia żwawo marynarkę.
– I co to będzie? – pyta.
– Nie wiem jeszcze.
– O mnie?
– No wiadomo.
Wchodzi sekretarka, przypomina o spotkaniu. Skądś ją znam. Tak, na pewno widziałem jej zdjęcie. Zaraz, to nie sekretarka, tylko wysoko postawiona działaczka partyjna. Pewien działacz Korwina po pijaku zwierzał się innemu, że trzeba ją wykończyć, a najlepiej doprowadzić do samobójstwa.
– Pan ma dużo czasu? – Korwin dosypuje dziewiątą i dziesiątą łyżeczkę.
– Będę chyba potrzebował więcej. – Nie spuszczam wzroku z działaczki, która wychodzi tak dyskretnie, jakbyśmy spali.

CO SIĘ STAŁO Z MOIM BRATEM

Cała Twoja troska to niedopuszczenie, by w jego umyśle zalągł się cień podejrzenia, że zaczyna się rozstrzygająca faza gry. W rozdziale następnym poznasz techniki mylenia przeciwnika i wprowadzania go w błąd. Tu rozważamy sprawę prostszą: co zrobić, by do przeciwnika nie dotarła kluczowa informacja.
Z książki brydżowej Bez impasu Janusza Korwina-Mikkego i Andrzeja Macieszczaka

ŻYDÓWKA

– A poznał pan moją siostrę? Chociaż nie wiem, co o mnie nawygaduje… – Korwin podnosi telefon. – Cześć, Kajtek, co porabiasz? Mam tu dziennikarza, chce z tobą porozmawiać… To oddzwoń.
Krystyna, zwana przez Korwina Kajtkiem, oddzwania do niego po moim wyjściu.
– Po co go do mnie wysyłasz? Przecież nic dobrego o tobie nie powiem.
– Nie przesadzaj.
– A co mam mu powiedzieć?
– Co chcesz, a pyta o wszystko.
– To powiem, że wstyd mi za ciebie, i powiem ci to teraz, bo dawno nie rozmawialiśmy. Wstyd mi.
– Za co?
– Za to, co robisz, co mówisz, za to, że przynosisz wstyd naszemu nazwisku. Jesteś szkodnikiem, robisz Polsce na świecie fatalny wizerunek. Czy ty w ogóle wiesz o tym, czy nie?
– Daj spokój, nie znasz się. Wyjaśnię ci, jak się spotkamy.
– Co mi chcesz wyjaśniać, do cholery? Nic mi nie będziesz wyjaśniał!
– Kajtek, opowiem ci anegdotę…
– Nie chcę już żadnych twoich anegdot! Wiesz, co możesz zrobić? Wycofaj się z polityki.
– I co będę robić?
– Uprawiaj ogródek, bo nie masz o polityce zielonego pojęcia.
– Ty nic nie rozumiesz – odpowiada siostrze Korwin i wybucha śmiechem, a ona rzuca słuchawką.
 

Siedzę z Krystyną w kawiarni w centrum Warszawy i siorbię czekoladę. Siedemdziesięciotrzylatka, dałbym jej może sześćdziesiątkę, nie ma co, korwinistyczne geny: wysoka, szczupła, energetyczna, cięty język, badające spojrzenie, ale poza tym jakby urodzili się z bratem na różnych biegunach.
– Kajtek… Zawsze tak do mnie mówił, zawsze, bo ja to ta mała, młodsza. A wtedy, jak do niego oddzwoniłam, to mu nawrzucałam, bo mi się ulało.
Tak, jestem z innego świata, choć dzieciństwo spędziliśmy w jednym pokoju. Czytam „Wyborczą”, oglądam TVN24, a w zasadzie już nie mogę, bo jak włączę rano i patrzę, co się dzieje z tym krajem, to mam od razu ochotę wyłączyć, a on się do tego dokłada.
Ale co pan chce wiedzieć? O domu mam mówić?
Moja mama była jego macochą, ale rodzice wspólnie nas wychowywali. Mieszkaliśmy z obcymi rodzinami w kwaterunku, mieliśmy nianię, moją ukochaną, i to ona nas w zasadzie wychowała, i walczyła, biedna, z tymi współlokatorami.
Nasz ojciec przed wojną miał firmę i samolot, handlował chemikaliami, latał w jednym aeroklubie ze Żwirką. Po wojnie wysłali go do kamieniołomów, bo był prywaciarzem i pomógł swojej siostrze uciec na Zachód, tak sądzę, bo nikt o tym w domu nie rozmawiał.
Miałam dwanaście lat, gdy się dowiedziałam, że mamy z Januszem różne matki. Nie wiem, dlaczego tak późno mi to powiedziano. Janusz był dobrym bratem, bronił mnie przed ojcem, jak coś przeskrobałam, a nie zawsze byłam grzeczna. Janusz brał kary na siebie i dostawał więcej klapsów. Mama nigdy nas nie karała.
Kiedyś zgubiliśmy się w górach, we dwójkę, miałam z pięć lat, a on może jedenaście. I pamiętam, że był bardzo dzielny, gdy mnie prowadził, i tak go zapamiętałam, a że starszy, to byłam w niego wpatrzona. Gadułą wtedy nie był, ale przemądrzały zawsze i przeciwko wszystkim, nigdy w głównym nurcie, i zdolny, czytał, jak miał cztery lata, babcia uważała go za geniusza. Gdy patrzę dzisiaj, to widzę w nim jakiś narcyzm.
No dobra, co pan jeszcze chce wiedzieć?
Tak mówię o tym wychowaniu, bo może w tym leży wina, sama nie wiem, i zastanawiam się, jak to możliwe, że ma takie poglądy, bo jesteśmy z jednego domu.
No więc geniusz, piękny, blond loczki, dołki w policzkach. Żył w przekonaniu, że jest jedyny w swoim rodzaju, może mu tak zostało. Nawet moja mama, jego macocha, bardzo się nim opiekowała, a on był dla niej trudny, ojciec go bez przerwy strofował, godzinami z nim dyskutował, żeby go jakoś ukształtować, ale gdzie tam… Najmądrzejszy był! No miał wiedzę, cały czas coś czytał, wielkie cegły w jeden dzień, miał szaloną pamięć, do dzisiaj ma. I zawsze z głową w chmurach. Wrócił kiedyś do domu z guzem na czole i mama pyta, co się stało, a on, że nic, ale wiem, że wtedy szedł ulicą z książką i walnął głową w latarnię.
Kiedy stał się mizoginem? To była gra, do pewnego momentu, przekora, a później to się stało jego credo. Teraz nie może się wycofać i cały czas gada o kobietach, że niższa inteligencja, że tylko do kuchni i ten jego ulubiony dowcip towarzyski, nie zna pan? „Kobieta powinna być w kuchni, ale jeśli jej tam nie ma, to znaczy, że łańcuch jest za długi”, a potem jakby w te żarty uwierzył… Drugi taki dzisiaj w Polsce to chyba ten Czarnek i jego „cnoty niewieście”, ale w obecnych czasach takie rzeczy mówić? Czy był z silną kobietą? Nigdy, bo nie mógłby takiej imponować i być podziwiany. Bardzo wcześnie zaczął się interesować dziewczynami. Wracałam ze szkoły, w pokoju kolejna, a że pokój wspólny, to mówił: „E, Kajtek, idź na spacer albo z psem”. Te dziewczyny łapały się na te dołeczki, bo przystojny był, wysoki, no do podobania, a jeszcze pewny siebie, oczytany, zawsze ładnie ubrany, sam się tak elegancko ubierał.
Jaki był nasz pokój? Książki. Wszędzie. Miałam zwykłe łóżko, a on składane, w regale, i za ten regał wrzucał kanapki, które robiła matka, leżały tam z całego tygodnia, bo nie miał czasu jeść. Zawsze chudy od tego niejedzenia, a teraz niezły baraban mu się zrobił. Mieliśmy jeszcze duże biurko, ja z jednej strony, on z drugiej, ale zajmował całe, bo grał na nim w cymbergaja i strzelał bramki, pstrykając grzebieniem. Nie lubił przegrywać. Jak graliśmy w karty, to po przegranej płakał. Żadnych pretensji, po prostu płakał. Ale przecież politycznie przegrywa bez przerwy, dziwne… Choć widziałam nieraz, po różnych wyborach, że był na granicy łez, że znowu 2 procent, ha, ha, ha. Ta buta z jednej strony i te łzy z drugiej, dziwne.
Co pan chce jeszcze wiedzieć?
Byliśmy katolicką rodziną, choć rodzice nie byli zbyt religijni, chodzili do kościoła, jak musieli. Najbardziej ta moja kochana niania, stara panna, cztery klasy skończyła, niska, krępa, zawsze w fartuchu, spódnicy, włosy upięte. Jak ­miała na imię? Zaraz… Jezu, nie pamiętam, jak miała na imię, bo była zawsze „niania”. Ojciec i mama też mówili: „Niech niania zrobi to, niech niania pójdzie tam”. A niania: „Pan przyjdzie o której? Na którą dla państwa obiad?”. Do mnie – panienko, do Janusza – paniczu. On w pokoju czytał książki, ja latałam po podwórku, grałam z chłopakami nożem w pikuty i zawsze jakiegoś nalałam. Rodzice tych chłopaków przychodzili do nas na skargę, w drzwiach zderzali się z nianią, a ona: „Wynocha mi, bo kijem popędzę!”. Janusz niani za bardzo nie poważał, rósł w przekonaniu o swojej wyjątkowości. Teraz widzę, że byłam w jego cieniu. Jak ojciec kazał, żebym posprzątała po obiedzie, to mówiłam, że Janusz nic nie robi, na co ojciec, że mężczyźni mają inne zadania. Te cnoty niewieście uprawiałam. Jeszcze musiałam czesać psa, bo to pudel był, a jak Janusz wychodził z nim na spacer, to wracał bez niego. Mama pytała: „Gdzie masz psa?”. Raz zostawił uwiązanego pod sklepem, bo zapomniał.
Miał też w ramach „męskich obowiązków” wynosić śmieci. Był już na studiach, gdy wziął kubeł, wyszedł, wrócił po kilku godzinach. Okazało się, że z tymi śmieciami pojechał tramwajem na uniwersytet. Zorientował się, że je trzyma, gdy ludzie się od niego odsuwali, a potem wrócił z tym kubłem piechotą, bo się wstydził jechać, dobre, nie?
Tak że nie wiem, co dzisiaj o nim myśleć, bo to taki facet z głową w chmurach, ale jak patrzę, jak tę Polskę ­niszczy, to tak mi wstyd…
Co pan jeszcze chce wiedzieć?
Jego przyjaciele? A często się nad tym głowiłam. No więc sądzę, że on nie ma przyjaciół. Ta jego wysoka samoocena, działanie w pojedynkę, to wieczne otaczanie się kobietami, dziwnymi ludźmi, bo jest bardzo ufny, naiwny wręcz, dlatego mam z nim problem, bo chciałabym powiedzieć, że robi złe rzeczy, bo jest zły, ale jest tyle skrajności, że sama nie wiem. Wczoraj oglądałam Fakty, byli politycy, poważni ludzie, poszli swoją drogą, i tak pomyślałam sobie, że gdyby mój brat potrafił się skupić na czymś i otaczał ludźmi poważnymi, wartościowymi… A u niego te wszystkie Żółtki, Brauny, ci inni, no skąd on ich bierze? Kiedyś mnie prosił, żebym zajęła się jego sztabem wyborczym. „Z kim mam pracować? – spytałam. – Z ludźmi moralnie wątpliwymi? Z tobą, który te bzdury wygadujesz?”. A on: „To bardzo porządni ­ludzie!”. No, porządni… Co on chce? Zabłysnąć na tym tle?
No więc tak się ciągle zastanawiam, skąd on te poglądy wziął, i nie wiem, bo ojciec taki nie był. A mówił panu, jak się z ojcem pokłócił? Nie wiem o co, ale ojciec ciągle go strofował, i jak się raz pokłócili, to Janusz poszedł mieszkać na waleta do akademika. Nie mówił? Waletował, bo nie mógł mieć przydziału, bo był z Warszawy, i grał tam w brydża, zarabiał na tym brydżu, tak że kasa była, panienki były. Sądzę, że wyniósł się tam, żeby w spokoju te panienki rwać, bo ojciec źle patrzył, że ciągle nowe w pokoju. Ale niech pan go spyta, tylko pan już pewnie zauważył, że z nim nie da się normalnie rozmawiać, bo ucieka od tematu albo się z prawdą mija, nie potrafi się skupić na jednej rzeczy, rozprasza się łatwo, no przecież studiował kilka kierunków, rzucał się na jedno, nie kończył, następne. A jak go internowali, to szmuglowałam mu grypsy, i też strajkowałam, ale nie przez niego, tak sama z siebie, bo nigdy mnie w nic nie wciągał, przecież byłam młodsza, kobieta, głupia, więc nie warto się mną zajmować… No może gdybym była bratem… A jak go pierwszy raz aresztowali, to siedzimy z mamą, martwimy się, a on wraca po kilku miesiącach wyluzowany. A potem, jak mu w 1982 roku grypsy nosiłam, to pytałam, czego mu trzeba, a on: „Fajnie jest, karmią nas świetnie, niczego nie trzeba”. Bo nigdy, ale to nigdy nie widziałam, by się czegoś bał. Choroba, śmierć, nieszczęście, tragedia dzieci? Nigdy. Sam miał różne choroby, ale nigdy nie narzekał. „Jak się czujesz?” – pytam. „A świetnie”, choć wiem, że ze szpitala wyszedł. Złamana noga? „Świetnie”. A wie pan, że był czas, gdy z mamą byłyśmy z niego dumne? Jak się dostał pierwszy raz do Sejmu. Trzymałyśmy kciuki, zbierałyśmy pieniądze na jego kampanię, wpłaciłyśmy dużą sumę. Był wtedy bardzo popularny, świeży, nowy, inteligentny. Koniec nudy. I gdyby wykorzystał szansę, to może byłby i premierem. Ciągle żarł się ze stryjem Jerzym Mikkem o ten rząd Olszewskiego, bo stryj Olszewskiego cenił i znał, a Janusz wyskoczył z tą lustracją i było po rządzie Olszewskiego. I stryj też ubolewał, że Janusz będzie nikim, a mógłby być kimś.
A teraz…
No to, co teraz wyprawia, to już przestało być zabawne, bo przecież on niszczy ten kraj! Te gadki o kobietach, o Żydach, ci ludzie wokół niego, jakieś faszystowskie zapędy, ten antysemityzm. Skąd to się wzięło? Przecież ojciec wychowywał nas na wrażliwych, tolerancyjnych ludzi. A czy Janusz mówił panu, że ojciec podczas wojny ratował Żydów? Nie ­mówił… No właśnie… To niech pan go spyta. Nie, nie kłócimy się, bo ze sobą nie rozmawiamy. Zawsze spędzaliśmy razem święta, ale ostatnio staram się wyjeżdżać, by uniknąć spotkań, i choć to moja jedyna rodzina, to jej nie mam. Nie mogę pogodzić się z tym, jak zostawił ostatnią żonę, a ta nasza kłótnia… No ulało mi się, gdy pana do mnie wysłał… A poza tym… O czym z nim dyskutować, skoro wszystko wyśmiewa, obraca w żart. „Kajtek, nie znasz się”. A też nie rozmawiamy, bo nigdy nie dzwoni, chyba że czegoś chce. Jak ostatnio, że potrzebuje adwokata w Anglii, bo uwierzył w jakiś spam, w którym chcieli pieniądze od niego wyłudzić. No dobra, jak w szpitalu leżałam, to przyszedł, ale żeby zadzwonić, zapytać, to nie. Choć zapewne gdybym miała prośbę, toby pomógł, ale nie chcę z nim rozmawiać. Ale nie… Raz poprosiłam. Jak były wybory i Trzaskowski walczył z Dudą, to poprosiłam, żeby do mnie przyszedł, i nawet godzinę mi poświęcił, grzecznie wysłuchał, a namawiałam, by poparł Trzaskowskiego. No to słucha, słucha i mówi: „Tak się nie da, bo są kalkulacje, mamy trzy ugrupowania w Konfederacji i wszystkie nienawidzą PO, tak że się nie da”. No i Konfederacja poparła Dudę.
Boże, co on robi z tym krajem…
Chociaż cokolwiek mówić, to jedne z najbardziej rozpoznawalnych twarzy i nazwisk w Polsce. Wczoraj widziałam debatę o covidzie w telewizji i powiem panu, że choć wygadywał bzdury, że słuchać się nie da, to na tle tych wszystkich polityków ten mój brat ma jakąś klasę, przykuwa uwagę, przystojny, dobrze mówi, uśmiecha się, a ci wszyscy to o kant dupy potłuc, jakieś buce oderwane od pługa… Gdyby tylko jeszcze mądrze mówił…
No i co mam panu jeszcze powiedzieć? O sobie? A po co? A ja tam nieważna… No bo kim ja jestem… No studiowałam lingwistykę stosowaną, afrykanistykę, znam kilka języków, w tym suahili, ale miałam problemy na studiach, bo jak Janusza relegowali, to nie dali mi przez to indeksu, a potem nie pozwolili robić doktoratu. Miałam plany, by studiować za granicą, ale nie dali mi paszportu, bo Janusza zamknęli. A gdyby mi wtedy dali, to… chybabym nie wróciła. Po stanie wojennym rozwiodłam się, odeszłam z małym synem pod pachą, szukałam pracy, pieniędzy, wróciłam do matki. Gdy zaczynał się walić PRL, przyjeżdżali zagraniczni dziennikarze, zaczęłam tłumaczyć, pracować dla zagranicznej telewizji. Raz czy dwa, na początku lat 90., przyprowadziłam ich do Janusza, gdy jeszcze byłam z niego dumna, bo chcieli robić z nim wywiad, a teraz zagranica się nim nie interesuje. Ale chyba już bym nikogo do niego nie zaprowadziła… Żeby słuchali tych bzdur? Na pewno by chciał, oczywiście, bo jego ego jest nienasycone, pewnie cierpi, że go nie podsłuchiwali tym Pegasusem, pewnie pomyślał: cholera, już się nie liczę…
Nazwisko? Mam po ojcu i po mężu. Używam w zależności od tego, co mi potrzebne, ha, ha, ha. W warsztacie samochodowym przedstawiam się Mikke, no i co się wtedy dzieje! Wielbią go w takich miejscach, „zawsze głosowałem na pani brata”, zniżkę dają. Nawet Wałęsa, jak jeździłam na wywiady, mówił: „No co ten pani brat wyprawia, ale niech go pani pozdrowi…”. Ale cieszę się, że mam to drugie nazwisko, bo ostatnio robiłam reportaż o sytuacji osób LGBT, no to poszłam pod drugim nazwiskiem, by mi wstyd nie było. Ale teraz potrzebuję znaleźć w IPN materiały do reportażu i nie wiem jeszcze, co wpisać w formularz… Które nazwisko będzie lepsze?
 

Najbardziej Janusz Korwin-Mikke lubi opowiadać o przodku Ferdynandzie von Mückem, który podczas I wojny światowej walczył na oceanach pod banderą austro-węgierską, a po zatonięciu statku przepłynął wpław ocean, przeczołgał się przez wszystkie pustynie i dotarł do Niemiec, by zostać pacyfistą i krytykować Hitlera. Piszę o tym swobodnie, bo mam wrażenie, że także Korwin, gdy mi o swoich przodkach opowiada, to z fabułą żegluje niczym wspaniały Ferdynand, w zależności od amunicji, której potrzebuje w dyskusji. Zatem niewykluczone, że Ferdynand szedł też z Napoleonem i osiadł w Wielkopolsce, bo się zakochał w jakiejś Polce, ale także na potrzeby kłótni Korwina z feministkami mógł jakiś „prapra” sprzeciwiać się paleniu czarownic już w średniowieczu. Jeszcze inni „prapra” mogli przybyć do Polski z Sasami, osiedlić się w Hesji, co Korwin podkreśla, gdy chce powiedzieć, że jest najbardziej antyniemieckim politykiem pochodze­nia niemieckiego (czasami mówi też, że szwedzkiego). Na pewno nazwisko rodowe pisało się z niemieckie­go Mücke lub ze szwedzkiego Miike, ród był wyznania ewangelicko-augsburskiego, ale jakiś pradziadek spolszczył je na Mikke i dodał Korwin, a część rodziny przeszła na katolicyzm. Inny dziadek walczył w ułanach podczas I wojny, a podczas II wojny poległ, nim się rozkręciła. Był jeszcze dziadek Ludwik, który zbankrutował na mydle i miał syna Ryszarda, czyli ojca Janusza i Krystyny.
Przed wojną Ryszard kochał się w szlachciance Annie Zlasnowskiej, ale ta go nie chciała, no to wziął za żonę Marię z Rosochackich, też szlachciankę, i to jest mama Korwina, która zginęła podczas powstania warszawskiego, gdy Janusz siedział z ojcem w piwnicy, a ona wyszła na chwilę, prosto pod bombę. Ryszard ponowił wtedy zaloty do Zlasnowskiej, skutecznie, i to jest mama Krystyny.
Niewiele wiadomo o przodkach Janusza, bo specjalnie się nie przechwala rodziną, nawet zdjęć matki i ojca ma mało. No więc matka, która zginęła w trakcie wojny, była szatynką, z falami włosów, chyba wesoła, bo uśmiecha się do mnie na zdjęciu, gdy trzyma rocznego Janusza, który wygląda szokująco miluśnie bez muchy, brody, łysiny i szyderstwa. Tata, też już mocno łysiejący, pod krawatem, patrzy na małego Janusza, który trzyma ojca za palec. To zdjęcie Korwin dostał od siostry, gdy poszedł mieszkać na swoje, w latach 60., po kłótniach z ojcem. Janusz niewiele wie o samej matce, bo ojciec z nim nie rozmawiał, a z wojny pamięta urywki: marsz z ojcem do obozu w Pruszkowie po upadku powstania i niemieckiego żołnierza, który daje mu pomidora, ­albo spacer z matką, gdy ona wzdryga się, słysząc niemiecki, i to wzdryganie na niemiecki mogło przejść na Korwina. Po wojnie kilkuletni Janusz mieszkał z babcią Marią u znajomej ziemianki w Milanówku, bo ojciec nie chciał go zrazić macochą. Babcia była ciepła, tęga, jej oczu i twarzy Korwin nie pamięta, ale też nie za bardzo pamięta, jakie oczy mają jego dzieci. Babcia, reakcjonistka, straszyła małego Janusza socjalizmem i robotnikami, których dokwaterowano na piętrze. Nie wolno było Januszowi z nimi rozmawiać, ale podsłuchał, że klną na komunizm, i tak odkrył, że robotnicy wcale ustroju nie kochają. Była jeszcze druga babcia, matka macochy, ale się nie lubiły, opowiadały o sobie z niesmakiem i udawały, że się nie widzą.
Po powrocie od babci mieszkał mały Janusz z ojcem i macochą, na Wilczej, w Warszawie, gdzie urodziła się Krystyna.
Tam na ścianie w swoim pokoju mały Korwin wiesza sobie portret Stalina. Do szkoły chodzi na Nowogrodzką i ciągle gubi worki z kapciami. Czyta, bo sport go nie interesuje, ma tylko sukcesy w chodzie dzięki tym chudym nogom, ale to nuda, szermierka – nuda, pływanie – nuda.
Najwięcej kolorytu w rodzinie miała, i o niej Korwin chętnie mówi, ciotka Waca, czyli siostra ojca, która uciekła na Zachód. Za mąż wychodziła ze trzy razy, w różnych kościołach, mężów zmieniała z szerokością geograficzną i klimatem. Wyjechała do Niemiec, potem do Londynu, później Argentyna, Brazylia. Po 1956 roku Waca przyjechała do Polski i przywiozła walizkę, z której wyjęła kolekcję muszek, być może na handel. Nauczyła Korwina je zakładać, a w jednej, srebrzystej w czerwone prążki i małe kropki, poszedł do szkoły, a potem w życie. Gdy pytam, dlaczego akurat mucha, w odpowiedzi pada:
 

ANEGDOTA*: Skoro lewicowa opozycja, czyli hipisi, nosiła zardzewiałe zegarki, establishment krawaty, no to ja, konserwatywny antykomunista, postanowiłem, że będę chodził w muszce.
 

W podstawówce podobały mu się tarcze, mundurki i nauczycielka francuskiego, rewolucjonistka, która nauczyła ich Marsylianki w oryginale, tak że do dzisiaj zna słowa i śpiewa przede mną, dyrygując sobie ręką. Świetny był z matmy i historii, dobry z polskiego, z biologii szło słabo, bo nauczycielka, jest pewny, złośliwie go tępiła. Maturę zdał, gdy miał 16 lat, w liceum Reytana, dla chłopców, w którym nauczyciel po wejściu do klasy mówił uczniom „panowie”.
Poszedł na studia, na pytanie, co studiował, odpowiada, że prawie wszystko, na pewno matematykę i równolegle filozofię, ale na czwartym roku matematyki nie chce się uczyć fizyki teoretycznej, bo podejście fizyków do równań matematycznych jest dla niego nie do przyjęcia, a gdy bezpieka nęka go za pierwsze działania opozycyjne, to studiuje jeszcze prawo, psychologię i socjologię. Na studiach chodzi na zebrania Związku Młodzieży Socjalistycznej, żeby rozwalić związek od środka, a potem zapisuje się do Związku Młodzieży Polskiej. Ojca szanuje, choć uważa, że ojciec nie ma poglądów i bardziej boi się komunistów niż Niemców. Przyznaje, że często się z nim kłócił, dlatego chętnie zamieszkał w akademiku, ale raczej dla brydża i studenckich znajomości niż dla kobiet, co prostuje z opowieści siostry. Przy temacie ojca w ogóle smutnieje, a pytany o szczegóły, milczy. Ojciec, złamany zdrowotnie odsiadką, umiera wcześnie, w wieku 55 lat, przez powikłania po operacji wyrostka. Krystyna ma wtedy rok do matury, a Janusz ósmy rok ślizga się po studiach i ma już pierwszą żonę, którą – jak mi mówi – poznaje w tramwaju, a która rodzi mu dwóch synów.
Wtedy też ważni stają się stryjowie. Tadeusz Mikke jest księgowym i faszystą, któremu imponuje Mussolini, a Korwinowi imponuje, że stryj mówi o tym otwarcie tak krótko po wojnie. Ważniejszy wydaje się jednak stryj Jerzy Mikke, który redaguje „Przegląd Katolicki” i wciąga tam Korwina. I tu trzeba wyjaśnić, że Janusz nazywa się wtedy Mikke, po ojcu, ale dorzuca sobie Korwin, gdy zaczyna pisać, bo wierszówki omyłkowo wysyłane są do portfela stryja, który ma wtedy lepszą markę, jest krytykiem, dramaturgiem, z ciągotami opozycyjnymi.
Być może także dzięki temu stryjowi Korwin weźmie się ostro do przedłużenia swojej linii rodowej, gdy dowie się, że jest ostatnim męskim potomkiem, a większość rodziny leży na Powązkach, na cmentarzu ewangelickim, na który Korwin chodzi raczej samotnie, i nawet opisuje mi drogę: przez cmentarz luterański, alejką na północ i te najstar­sze groby z napisami po niemiecku – ogromna liczba umlautów – zaniedbane, to jego przodkowie.
– Ale dlaczego zaniedbane? – pytam.
– No właśnie… Przymierzam się od lat, by je odnowić, bo na dzieci tu nie liczę.
 

– I co panu brat powiedział? – pyta mnie Krystyna.
– Że ciotka Waca dała mu pierwszą muchę.
– Pytał pan o ocalonych Żydów? Na pewno o tym wie.
– Nie, bo obawiam się, że źle zareaguje, a chciałem mu jeszcze złożyć kilka wizyt.
Krystyna pamięta to tak:
Po wojnie do domu, w którym mieszka z rodzicami i bratem, zaczyna przychodzić Halina. Krystyna jest za mała, by wiedzieć, o czym toczą się rozmowy. Ciocia Halina wyjeżdża do Kanady, a za nią w 1968 roku córka Liliana. Krystyna dostaje od nich listy, czasami sukienkę, zdjęcia. Jedno zo­stało: „Kochanej Krystynie, by o mnie nie zapomniała, ciocia Halinka, Toronto”. Widzę na nim szatynkę, około pięćdziesięciu lat, w sukience, szpilkach, z kapeluszem w dłoniach i koralami na szyi, a przytula ją mąż, niejaki pan Waga. Przed wojną Halina miała innego męża, pana Lamperta, a podczas wojny trafiła z nim i córką Lilianą do warszawskiego getta. W ucieczce stamtąd pomógł im, jak mówi mi Krystyna, jej i Janusza ojciec, czego jest pewna, bo ojciec to przypominał, gdy ją strofował za pewne zdarzenie na podwórku.
– Mogłam mieć pięć, sześć lat, gdy dzieciaki kazały mi krzyknąć za pewnym Bogusiem: „Żydzi do Izraela!”. Rodzice Bogusia to byli znajomi ojca, no i wziął mnie ojciec na bok i powiedział: „Żydzi to nasi przyjaciele, cierpieli, pomagałem im podczas wojny, dlatego pójdziesz teraz do nich i ich przeprosisz”.
Małą Lilianą, jak twierdzi Krystyna, po pomocy ojca w ucieczce z getta zajmowała się babcia Zlasnowska. Przefarbowała małej rude włosy na blond, ścięła warkocze, zawiązała kokardki i nauczyła paciorka, dzięki temu dziewczynka wraz z matką, która ukrywała się gdzie indziej, ocalały. Krystyna pamięta jeszcze, że Liliana po wojnie posługiwała się nazwiskiem Baczewska. I tyle. Krystyna ciśnie, bym pogadał o tym z Korwinem, bo brat jest starszy, ale wolę jeszcze nie pytać, jak już wspomniałem, czy wie, że jego ojciec narażał życie swoje i rodziny, ratując Żydów. Powody wydają się oczywiste, jeśli ktoś czytał choćby jego książkę Nie tylko o Żydach.
Najpierw szukam więc informacji w Żydowskim Instytucie Historycznym, ale nic o Halinie i Lilianie nie mają. Halina z pewnością już nie żyje, dlatego szukam śladów Lilia­ny lub jej potomków. Znajduję coś w książce Churches and the Holocaust. Unholy Teaching, Good Samaritans and Reconciliation [Kościoły i Holokaust. Bezbożna nauka, dobrzy samarytanie i pojednanie] Mordecaia Paldiela, opowieściach ocalonych z Holokaustu Żydów. Autor pisze o jakiejś Ludwice Baczewskiej, że podczas Holokaustu przyjaciele przekazali jej matce fałszywe dokumenty i umieścili małą w przyklasztornej szkole w Warszawie. Siedziała tam pod zmienionym nazwiskiem, właśnie jako Baczewska, no i to jest jakiś trop, ale więcej informacji o Baczewskiej ani o mającym ją ratować Ryszardzie Mikkem nie ma.
Kolejny trop: Liliana Baczewska to uznana po wojnie, nagradzana polska plakacistka, która pracowała dla teatru i filmu. Wyjechała w 1968 roku do Kanady, a zmarła w 2021 roku, gdy miała 91 lat, kilka miesięcy przed tym, nim zająłem się tym tematem. Uczyła w Kanadzie w Sheridan College. „Rysowała i malowała do ostatnich tygodni swojego życia, a zostanie zapamiętana – jak piszą jej bliscy we wspomnieniu pośmiertnym w sieci – jako pełna wdzięku gospodyni, zdolna ogrodniczka, niesamowita kucharka, zapalona czytelniczka i ujmująca gawędziarka”. Czyżby to była ocalona przez Ryszarda Mikkego dziewczynka? Patrzę na fotografię w sieci, gdy mieszkała w Kanadzie – ma rude włosy, jak we wspomnieniach Krystyny, ale to za słabe dowody, że ocalił ją ojciec Korwina. I dlaczego, jeśli uratował, to nie mogę nic znaleźć? Ryszard Mikke nie był osobą anonimową, przed wojną działał w biznesie, znał warszawską śmietankę towarzyską. Na stronach Yad Vashem, które ma najbogatszy zbiór informacji o pomocy Żydom na całym świecie, także nie znajduję żadnych informacji o Baczewskiej.
Kusi mnie, by zadzwonić do Korwina, ale mam obawy, czy szczerze o tym porozmawia, bo jego wypowiedzi o zabarwieniu antysemickim trudno zliczyć: „Żydokomuna mnie nienawidzi”, „żydowscy socjaliści, nasz najgroźniejszy wróg”, „darzą mnie szczerą nienawiścią, zresztą z wzajemnością”. Jego „Najwyższy Czas!” dawał na okładkę Tuska w jarmułce, a o Radosławie Sikorskim pisał: „Ten od żony Żydówki”. Dla Korwina, jak mi kiedyś powie, Żydzi dzielą się na ortodoksów, którzy „zarabiają uczciwie i nikomu nie przeszkadzają”, na „wymordowanych”, na „tych z Izraela” i na „intelektualistów, handlarzy, naukowców, którzy też wymordowani albo w USA”, no i „żydokomuna, to ci w Polsce”. W jednym z wywiadów, pytany o Jedwabne, mówi, że skandalem było przepraszać, bo nie ma odpowiedzialności zbiorowej, a on nie czuje się winny. A dlaczego Żydzi nie lubią Polaków, spytał sam siebie i sam sobie odpowiedział – bo ludzie tłamszeni wypominają krzywdy, a zamordowani nie mówią, dlatego więcej jest skrzywdzonych przez Polaków niż przez Niemców. I poleca na przyszłość myśl Machiavellego – jeśli chcesz kogoś skrzywdzić, to lepiej go zabij. Lubi też Korwin używać pojęcia „przedsiębiorstwo holokaust”, czyli wedle jego definicji to „paruset osobników na ogół wyznania handlowego, którzy założyli se taką firmę, która wyciąga odszkodowania pod pretekstem Żydów zamordowanych, tylko Niemcy przestali płacić, więc trzeba było znaleźć nowych frajerów i padło na Polskę. I to jest banda oszustów zwyczajnie”. A i w otoczeniu Korwina lepiej nie jest, bo choćby jego współpracownik Stanisław Michalkiewicz po prostu wydał książkę pod tytułem Judaszyzm.
Wolę zatem sam poszukać – wertuję książki, kwerenduję dostępne zbiory, pytam historyków – nic. Piszę do krewnych Liliany, których znajduję w sieci, szykuję list do Yad Vashem, aż wreszcie w ręce wpada mi książka Jana Żaryna i Tomasza Sudoła, Polacy ratujący Żydów, którzy cytują list Liliany Lampert właśnie do Yad Vashem. Pisze ona tak: „Na szczęście paru bliskich i wiernych przyjaciół moich rodziców przyszło nam na pomoc. To byli Ryszard Mikre, jego siostra Waca Hoszowska-Mikre i ich matka Maria Mikre. Pomogli oni w dostarczeniu matce mojej fałszywych dokumentów i znaleźli miejsce zamieszkania pod tym fikcyjnym nazwiskiem [Baczewska], a także dzięki ich kontaktom z zakonnicami Zgromadzenia Niepokalanego Poczęcia zapewnili przyjęcie mnie do internatu klasztornego”.
 

– Ależ to mój ojciec, jego siostra Waca i ich matka! – krzyczy do słuchawki Krystyna, gdy czytam jej ten fragment, a ja po kilku tygodniach poszukiwań zdaję sobie sprawę, że ojciec Janusza Korwina-Mikkego nie zapisał się w historii jako bohater ratujący Żydów, bo przepisując być może odręczny list Liliany, który wysłała do Yad Vashem, ktoś musiał zrobić błąd i przepisał „Mikre” zamiast „Mikke”. Literówkę powtarzano dalej, także w książce Żaryna i Sudoła. A zatem pewne – ojciec Korwina uratował Żydów, w tym małą Lilianę.
Liliana Baczewska pozostała przy nazwisku konspiracyjnym, studiowała na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, urodziła syna, zdobywała nagrody za plakaty filmowe, ilustracje książek i płyt. W 1968 roku, gdy zaczęła się nagonka antysemicka, zabrała syna i wyjechała do Kanady, została tam wykładowczynią rysunku. Zapytałem przez pośredników jej syna, Paula Lamperta, emerytowanego wykładowcę wydziału teatru na Uniwersytecie York w Toronto, czy Lilia­na wspominała getto i Ryszarda Mikkego. Przekazał, że mama nie chciała rozmawiać o wojnie i bardzo dbała o prywatność. Okres okupacji był dla niej trudny, jak przyznał syn w innych wspomnieniach, a niektóre jej prace są mroczne, odzwierciedlają dzieciństwo przed wojną i lata wojenne: „Jako samotna matka w komunistycznej Polsce nie tylko musiała pogodzić wychowywanie dziecka z karierą freelancera jako grafik, ale musiała zmierzyć się z systemowym seksizmem, a także z antysemityzmem w swojej oj­czyźnie”. W 1968 roku zamknęły się przed nią wszystkie drzwi, nie miała pracy, środków na utrzymanie, dlatego wyjechała do Kanady: „Dostaliśmy możliwość opuszczenia kraju, pod warunkiem że zrzekniemy się obywatelstwa (i całego naszego mienia) i nigdy nie wrócimy do kraju”, pisał syn.
W 1968 roku, gdy Liliana wyjeżdża, Korwin ma 26 lat i nosi naramiennik z gwiazdą Dawida, by się antysemityzmowi w PRL przeciwstawić. No to teraz mogę go o to wszystko zapytać. Zastrzegam jednak, by nie spinał się za bardzo.
– Liliana Baczewska? A, była taka, jakaś znajoma mojego ojca albo babci, taka ruda. Ojciec mnie czasami do nich zabierał, bo ona była z matką… Ale dlaczego mam się tym denerwować?
– To Żydówki, pana ojciec uratował Lilianę i jej matkę z getta.
Chwilę milczy.
– Nie interesuję się, kto jest Żydem, a kto nie. Skoro uratował… no bardzo ładnie… No i co?
– Zna pan tę historię?
– Nie, od pana pierwsze słyszę.
– Ojciec panu nie opowiadał?
– Nie.
– Ostrzegał pana młodszą siostrę, gdy miała kilka lat, by nie weszła na drogę antysemityzmu, a starszemu synowi ani słowa?
– Pewnie jej mówił, bo kobiety się interesują historiami rodzinnymi, a ja mam to w nosie.
– Panie Januszu, ma pan ojca bohatera, ale rozumiem, że antysemitom może się to nie podobać.
– No tak, antysemitom się nie spodoba.
– Dlatego pan o tej historii nigdy nie wspominał?
– Ale mówię panu, że ojciec mi się tym nie chwalił!
– A pan nie pytał, choć siostra wiedziała, że ojciec ryzykował życie?
– Widocznie nie pytałem. Raz ojciec mówił, że Żyda uratował, że Żyd pokazał mu diamenty, a potem nie podziękował.
– To znaczy?
– To znaczy, że ojciec żałował, że Żyd mu nie dał nawet jednego diamentu.
– Sugeruje pan, że ojciec, który ryzykował życie dla tych dwóch kobiet, był łasy na diamenty? Po co pan ojca dezawu­uje? Nie cieszy pana, że był bohaterem?
– Ale mówię panu, że nie znam tej historii!
 

– I co panu brat powiedział o Żydach? – pyta mnie Krystyna, a ja streszczam. – Nie wiem, po prostu nie mam pojęcia, co się stało z moim bratem.

PASOŻYTY

Korwin mówi dużo, ale niewiele o sobie, o rodzicach zaledwie strzępy, a o siostrze Krystynie prawie nikt z jego otoczenia nie słyszał. Jedna jego biografia, Prezes, pozostaje niezbyt znana, z okładką brzydką jak ulotki wtykane za wycieraczki. Autorem jest niejaki Cezary Zawalski. Źle się to czyta, bo autor postawił sobie za ambitny cel, jak sądzę, by ukazać Korwina jako męża stanu, poważnego inteligenta, oczytanego wielbiciela sporów akademickich, który podąża za luminarzami myśli filozoficznej, matematycznej i ekonomicznej. Powstała w 2003 roku, gdy Korwin stawał się memem i miał za sobą występy wiecowe w czapce błazna, więc mogło Korwina to błaznowanie zmęczyć, może stąd ta biografia z przypisami, jak z naukowej dysertacji. Ale zaraz na początku lektury, przy zdaniu: „Ojciec Janusza wyróżniał się wysoką inteligencją, dużymi zdolnościami organizacyjnymi oraz ogładą humanistyczną”, zaczynam się zastanawiać, kto to napisał, bo nazwisko autora niespecjalnie lata na rynku literackim, a nawet wcale nie lata i wygląda mi to na korwinistyczny ghostwriting. Przy fragmencie, że matka Korwina była „pełna rozmachu, uroku osobistego i energii życiowej”, zaczynam nabierać maniakalnych wręcz podejrzeń.
Ale poczytajmy.
Jest tam o brydżu, w którego Korwin grał chyba wcześniej, niż zaczął czytać, potem o liceum Reytana, studiach matematycznych, filozoficznych i profesorze Klemensie Szaniawskim, który Korwinowi mentorował, dalej o stryju Jerzym, który ciągał go na spotkania salonowe, a potem Korwin sam już wchodzi w opozycję. Kolportuje List 34, słynny dwuzdaniowy protest przeciwko cenzurze.
 

Do Prezesa Rady Ministrów Józefa Cyrankiewicza

Ograniczenia przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej. Niżej podpisani, ­uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji za konieczny element postępu, powodowani troską obywatelską, domagają się zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez konstytucję państwa polskiego i zgodnych z dobrem narodu.
 

Po zatrzymaniach przez SB, w połowie lat 60., a potem w 1968, także za bronienie Żydów, Korwin zamienia się w wiecznego studenta, żyje z brydża, zostaje mistrzem kraju, zaczyna pisać. Jego pierwszym artykułem, w miesięczniku „Brydż” z 1969 roku, jest opis rozgrywki, podczas której jego partnerką była kobieta, i już w tym jego debiucie publicystycznym możemy przeczytać, że natura kobiety jest skomplikowana.
Z żoną, dwoma synami, z biedą w oczach Korwin przestaje angażować się politycznie, idzie na etat do państwowego instytutu, gdzie uczy się pogardy dla gospodarki socjalistycznej, bo każą mu przez dwa lata robić to, co mógłby zrobić w dwa miesiące. W strajkach 1970 roku nie bierze udziału, bo uznaje je za prowokację SB. I to chyba początek Korwina, jakiego znamy, który piórem rysuje nieostre krawędzie pomiędzy krytyką rzeczywistości a bezkompromisowym szaleństwem. W artykule Biurokraci nauki nazywa naukowców hochsztaplerami, choć to czasy, gdy uczelnie są przystankami dla opozycji, by przeczekać, żyć jakoś, urządzić się w tej dupie, jak pisał Stefan Kisielewski, za chwilę jego mentor. Gardzi też Komitetem Obrony Robotników, bo robotnicy to socjaliści, i by dać im odpór, zakłada w swoim mieszkaniu ruch Prawica-Liberalizm-Konserwatyzm. W apogeum komunizmu edukuje, jak stworzyć wolny rynek, a w końcu powołuje do życia wydawnictwo Officyna Liberałów. Pierwsze publikacje mają sygnaturę: „I Ty zostań spekulantem – kup – przeczytaj – odsprzedaj z zyskiem”, wychodzi tam ponad 20 książek o ekonomii liberalnej, w tym Aleksandra Trzaski-Chrząszczewskiego Przypływy i odpływy demokracji. Zrobię tu mały przystanek, bo ta postać wydaje się dla Korwina równie ważna jak profesor Szaniawski, babcia Maria i ciocia Waca.
Aleksander Chrząszczewski herbu Trzaska (spekuluje się, że to pseudonim) nie był znany za życia ani po śmierci. Ten międzywojenny prawnik i urzędnik miał ambicje filozofa politycznego. Gdyby nie Korwin i jego wydawnictwo, o Chrząszczewskim prawdopodobnie nie słyszeliby nawet współcześni historycy idei, bo to jedyne wydanie jego książki po wojnie, a tezy Chrząszczewskiego można streścić tak: demokracja zakłada, że ludzie są dobrzy, a nawet potrafią z tej dobroci należycie korzystać, co jest kompletną głupotą, dlatego demokracja jest zła, robotników i mieszczaństwo trzeba trzymać za mordę, bo zrobią demokrację socjalną, a stąd blisko do dyktatury biurokracji, którą muszą utrzymywać klasa średnia i przedsiębiorcy. Lepsza jest dyktatura jednostki, rozumiana jako instytucja wodza zbiorowego o pełnym autorytecie, tylko nie wiem, czy u Chrząszczewskiego auto­rytet ten należałby się z urodzenia, nadania, głosowania i czy sam autorytet uznawałby siebie za autorytet. I byłby to – jeśli dobrze rozumiem – rząd elit w duchu liberalizmu. Ubolewał też Chrząszczewski, że zniszczono religię, monarchię królewską z opcją dziedziczenia tronu i arystokrację, a posiłkował się innymi krytykami demokracji, których Korwin również ceni, jak Alexis de Tocqueville, który pisał w O demokracji w Ameryce, że „[demokracja] Nie łamie woli, lecz ją osłabia, nagina i opanowuje. Rzadko zmusza do działania, lecz zawsze staje na przeszkodzie wszelkiemu działaniu. Nie niszczy, lecz dba, by nic się nie rodziło. Nie tyranizuje – krępuje, ogranicza, osłabia, gasi, ogłupia i zamienia w końcu każdego człowieka i każdy naród w stado onieśmielonych zwierząt, których pasterzem jest rząd”.
Można zatem powiedzieć, że zanim nastała w Polsce demokracja, Korwin wiedział już, że to zło. Zresztą w swojej oficynie wydawał też, w drugim obiegu, publikacje piętnujące totalitaryzmy, choćby Stanisława Swianiewicza W cieniu Katynia, o mordzie dokonanym przez NKWD, gdy w szkołach ciągle uczono, że to zbrodnia hitlerowców, albo zakazanego Aleksandra Sołżenicyna. Najwięcej jednak wyszło tam książek samego Korwina, choć wydawał też w zaprzyjaźnionych wydawnictwach, jak książkę Niebezpieczne ubezpieczenia, krytykę ubezpieczeń, których był i jest przeciwnikiem, uznając, że zmuszanie do nich ludzi to zniewolenie, oczywiście socjalistyczne, które osłabia rodzinę, bo jakakolwiek renta to powód, by dzieci nie zajmowały się rodzicami – stąd właśnie domy starców, czyli model szwedzki, a Korwin Szwecji po prostu nienawidzi. Emerytury, jak wtedy przekonywał, to także zło, bo gdy młodzi na nią odkładają, to nie mają na założenie rodziny, a to prowadzi do starzenia się społeczeństwa, czyli jeszcze bardziej Szwecja. Antydemokratyczne i superliberalne tezy Korwin i korwiniści rozwijali też wtedy w piśmie „Stańczyk”, w którym drukowano wszystko, czego nie chciała drukować cenzura, ale i wszystko, o czym nie mówiło się w roztropnym towarzystwie nawet po pijanemu, jak pochwały prawicowych dyktatorów, co z wolna przesuwało Korwina w kierunku politycznego marginesu.
 

Stanisław Michalkiewicz, współpracownik Korwina, choć już dawno na emeryturze, całymi dniami pisze o żydowskich agentach, nagrywa filmiki do sieci, w weekendy ma spotkania, zdaje się więc, że ma więcej obowiązków politycznych niż premier, ale udaje mi się namówić go na spotkanie. Mam fart, że widzę go żywego, bo ten zatwardziały antyszczepionkowiec i zwolennik spisku rynku farmacji wyszedł właśnie ze szpitala, gdzie leczył covid. Było mu w szpitalu wesoło, śpiewał kolędy z muzykiem, z którym leżał w jednym pokoju, i szpital musiał na Michalkiewicza podziałać trzeźwiąco, bo po wyjściu zamknął się w domu w jednym pokoju, a rodzinę ulokował w drugim i do toalety wychodził, gdy korytarz był pusty.
Widzimy się zatem w warszawskim barze, piątego dnia wojny w Ukrainie, o której Michalkiewicz zdążył już tyle napisać, że nie może się uwolnić od podejrzeń o bycie ruskim agentem, ale nie będę go o to maglował, przychodzę z wątpliwościami Krystyny na temat przyjaciół Korwina.
Spytałem jeszcze Przemysława Wiplera, niegdyś przybocznego Korwina, czy takowych widział.
– Też się zastanawiałem, czy przy takim egoizmie można mieć przyjaciół, i powiem panu, że moim zdaniem nie. A Michalkiewicz, jego stary druh, pewnie z przyzwoitości powie, że Korwin to jego przyjaciel.
– Korwin to mój przyjaciel – mówi mi Michalkiewicz bez wahania.
Gdy się poznali, Korwin był wysoki, chudy, pod muszką, z kozią bródką, a Michalkiewicz niewysoki, krępy, z okrągłą twarzą, więc będą nazywani Don Kichot i Sancho Pansa. Poznali się w czasie internowania, w 1982 roku, w areszcie na Białołęce. Michalkiewicz zobaczył grupę facetów na spacerniaku, którzy grali w siatkówkę, a wśród nich Korwina, w kalesonach. Pamiętał, że opowiadał Korwin o wolności od podatków, gdy inni o wolności od komunizmu, dlatego Michalkiewicz nie był pewien, czy Korwin jest odważny, czy to raczej wariat. Chodzili po celach i rozmawiali z ludźmi z KOR-u, lewicy, prawicy, z niepodległościowcami, solidarnościowcami i liberałami. Na śniadania jedli chleb z marga­ryną, na obiad kapustę i boczek z kartoflami, wodę grzali żyletką podpiętą drutem do żarówki, i to tam Korwin został Michalkiewicza mentorem, bo powiedział mu, że najważniejsza nie jest niepodległość, ale wolność. Michalkiewicz wspomina to z prawie mokrymi od wzruszenia oczami.
– Pan go ceni – mówię.
– Cenię.
– Za co?
– Bo dotrzymuje słowa.
Michalkiewicz po wyjściu z internowania zostaje wyrzucony z pracy, a ma żonę i dziecko na utrzymaniu. Zrywa jabłka, pracuje w odlewni, w której po wypadku traci na jakiś czas wzrok. Potem zakłada gazetę opozycyjną „Kurs”.
– Korwin kupił sporą część nakładu naszego pisma, byśmy mieli na kolejny numer, a obiecał mi to jeszcze podczas internowania. Więc dotrzymywał słowa. Tam, na Białołęce, w tamtych warunkach poznawało się, kto pozuje, kto kanalia, a komu można zaufać. Uznałem, że Korwin to człowiek o wielu zaletach, autentyczny i że podobnie jak on chcę żyć zgodnie z poglądami, w które wierzę.
Korwin należy w PRL do Stronnictwa Demokratycznego, które jest listkiem figowym systemu, ale gdy podpisuje się ono po stanie wojennym pod ustawą o przymusie pracy, to w proteście Korwin opuszcza jego szeregi. Jeszcze w 1984 roku zakłada Partię Liberałów, ale projekt umiera, bo społeczeństwo jest zbyt wymęczone stanem wojennym, by zawracać sobie głowę facetem w muszce, który pisze o potrzebie niskich podatków, kiedy to podatków w zasadzie nie ma, bo nie ma ich komu płacić, więc Korwin jeszcze bardziej skupia się na pisaniu. I gdy we wspomnianej biografii Cezarego Zawalskiego czytam, że felietony Korwina „odznaczały się werwą polemiczną, błyskotliwością i inklinacjami do demaskatorstwa”, no to już muszę go zapytać, skąd wytrzasnął tak wścibskiego autora.
– Ależ on istnieje! – oburza się Korwin.
Mówię, że gdy go znajdzie, to zapiszę się do jego partii. Zaczyna wydzwaniać, o pomoc prosi nawet Michalkiewicza, ale jemu nazwisko Zawalski też nic nie mówi, w końcu Korwin znajduje namiar na Zawalskiego, ale ja pierwszy, i bardzo dobrze, bo byłbym dzisiaj członkiem partii KORWiN, jeśli miałbym pozostać człowiekiem honoru. Zawalski zatem istnieje, to nauczyciel historii w liceum w Kępnie, a książka o Korwinie, jak mi mówi, była jego pracą doktorską i wynikała z fascynacji Stefanem Kisielewskim. I tylko nie rozumie, dlaczego podczas obrony doktoratu zarzucono mu, że zbyt przychylnie przedstawił w nim Korwina.

WYKUWANIE

Stefan Kisielewski, krytyk, kompozytor, felietonista, ma w PRL równie radykalne poglądy rynkowe jak Korwin. Popularny Kisiel w „Tygodniku Powszechnym”, paryskiej „Kulturze” czy w korwinistycznym „Stańczyku” chwali liberalizm, gani komunę, a tym, co połączyło go z Korwinem, jest krytyka „Solidarności” na gruncie roszczeń socjalnych.
W 1987 roku powstaje Ruch Polityki Realnej, założony przez Korwina i Kisielewskiego oraz adwokata Roberta Smoktunowicza, Stanisława Michalkiewicza i Ryszarda Czarneckiego – tego samego, który obskoczy jeszcze ZChN, AWS, Samoobronę i PiS.
W deklaracji Ruchu znalazło się wszystko, co jest wtedy zakazane lub z innego świata: prywatna własność, decentralizacja, ale i chrześcijaństwo, dlatego też idą do kościoła ze sztandarem RPR, na którym mają krzyż świętego Jerzego. To pomysł Korwina – po prostu podoba mu się metafora walki świętego Jerzego ze smokiem. Na sztandarze jest błękit, czyli wierność, choć nie wiadomo, o jaki jej rodzaj chodzi, bo Korwin ma już pięcioro dzieci z dwóch małżeństw, jedno pozamałżeńskie, i nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jest także biel, czyli czystość, i czerń, która się zgadza, bo to wolność.
Dwa lata później RPR zmienia się w słynną Unię Polityki Realnej, a pierwszym prezesem zostaje Korwin. Program UPR to powtórka z RPR. Ponieważ to schyłek PRL, Korwin jest przekonany, że ludzie rzucą się na jego ultraliberalizm jak na pomarańcze. Po władzę do pierwszych wyborów idzie ostro, z maksymą: „Polityka to sztuka unikania kompromisu”. Okrągły Stół nazywa więc „ustawką Kiszczaka”, rząd Mazowieckiego socjalistycznym, i ten swój margines wykuwa zajadle, jak katakumbę. Nie uważa się jednak wcale za niepoważnego – jak mówi mi jego siostra, nie lubi nawet, gdy traktuje się go w ten sposób, choć na wybory prezydenckie wkłada czapkę błazna z dzwonkami. Korwin lubi cytować wypowiedzi ludzi ogólnie szanowanych, a szczególnie Miltona Friedmana, ekonomicznego noblisty. Unia Polityki Realnej zaprosiła go w latach 90. na kongres liberałów do Warszawy i Friedman w swoich memuarach zanotował: „Kiedy byliśmy w Warszawie partia [UPR] mieściła się w mieszkaniu, labiryncie malutkich biur, z młodymi ludźmi, którzy aktywnie szerzyli libertariańską ewangelię. Toczyliśmy z nimi wiele dobrych i żywych dyskusji”. Niespecjalnie chętnie Korwin powtarza za to wspomnienie Kisielew­skiego, który w swoim słynnym Abecadle napisał coś w stylu diagnozy lekarskiej: „[Korwin] Mój przyjaciel. Prezydent liberałów w Warszawie. Troszeczkę fantasta, robi wrażenie pomylonego, ale swoje osiąga i realizuje. Drukuje, wydaje, jakieś robi historyjki. Szalenie pracowity. Poza tym imponuje mi, bo on tę kostkę węgierską w minutę załatwia, nie patrząc, a mnie się to jeszcze do dzisiaj nie udało. A więc geniusz, nie?”.
Spytałem o ten geniusz Aleksandra Halla, który poznał Korwina jeszcze w latach 80., gdy chcieli połączyć swoje liberalno-konserwatywne światy.
– Nie traktowaliśmy go poważnie, bo trudno było się z nim na coś umówić. Gdy już w latach 90. zgłosiliśmy Adama Strzembosza jako kandydata na prezydenta, to Korwin najpierw go poparł, a potem wysunął samego siebie. I nadal za wszelką cenę skupia uwagę na sobie, także w tej swojej najnowszej partii. Jak ona się nazywa? KORWiN? Po prostu KORWiN? Naprawdę? No właśnie… Wie pan, zastanawiam się, czy on kiedykolwiek poważnie myślał o władzy… Zdziwię się, jeśli przetrwają w tej partii do wyborów w 2023 roku.
Ludwik Dorn spotyka po raz pierwszy Korwina na początku lat 80., podczas karnawału „Solidarności”.
– Już wtedy odpychało mnie jego doktrynerstwo, a jeżeli mija 40 lat i rzeczywistość się zmienia, a poglądy już nie, to znaczy, że rzeczywistość jest dla niego nieważna. Dlaczego ma ciągle te 2–3 procent? W klasie mojej córki wszyscy zagłosowali na przewodniczącego, głupka i chuligana. Pytam: „Dlaczego?”. A córka: „Bo się umówiliśmy, że będzie śmiesznie”. No i w Polsce część społeczeństwa też się umówiła, że chce śmiesznie. Z Korwina się wyrasta jak ze słuchania heavy metalu, ale tak jak kolejne pokolenia w młodości słuchają metalu, tak Korwin ma ciągły dopływ wyznawców.
Dla Aleksandra Kwaśniewskiego Korwin z lat 80. to człowiek, którego w pewien sposób podziwia, ale Korwin z lat 90. to odpychający ekscentryzm, obsesje, egotyzm i odrzucanie rzeczywistości.

* Tam, gdzie używam słowa „ANEGDOTA”, należy założyć, że Janusz Korwin-Mikke może w tym miejscu mówić prawdę, ale i może to być kompletny nonsens, który nie ma pokrycia w faktach lub dowodach naukowych. A że lubi stosować anegdoty do ubarwienia wywodu lub podkreślenia jego wagi, to wstawiam je dla zobrazowania mechanizmu.

 
Wesprzyj nas