Jedna decyzja, podjęta w złym miejscu i niewłaściwym czasie, może zrujnować całe życie. Nowy thriller Krzysztofa Domaradzkiego, który wciąga nas w kolejne kręgi kibolskiego piekła.


Niczym się nie różnił od rówieśników. Nieźle się uczył, imprezował, podrywał dziewczyny. Miał marzenia – chciał zostać prawnikiem. Miał hobby – kochał sport. Miał słabość – lubił się bić. Miał także pecha…

Nastolatek z Łodzi, który nieopatrznie zbliżył się do środowiska kiboli, trafił w ręce policji. Zdradził funkcjonariuszom zbyt dużo, a ci wykorzystali to przeciwko niemu. Zrobili z niego swojego współpracownika. Informatora. Konfidenta.

I postawili przed nim arcyniebezpieczne zadanie – aby uniknąć więzienia, musi zinfiltrować środowisko chuliganów i doprowadzić do skazania Demona, tajemniczego i przerażającego szefa nabojki. Rozpoczyna się podwójna gra, w której najgorsze może nadejść z najmniej spodziewanej strony.

***

Znam świat futbolu i wiem, że czasem jeden mały błąd może wiele kosztować. Powieść Domaradzkiego opowiada o chłopaku, który taki błąd popełnił. Przez kilkaset stron będziecie mu kibicować, aby zwyciężył. Mocna rzecz. Thriller, który można porównać tylko do meczu o wszystko.
Sebastian Mila, były reprezentant Polski w piłce nożnej

Ryzykowne wybory, niesłabnące napięcie i ciągłe zwroty akcji. Polecam!
Robert Małecki, pisarz

Krzysztof Domaradzki – autor kryminałów Detoks, Trans i Reset oraz thrillera Sprzedawca. Uzależniony od sportu i opowiadania dobrych historii. Te prawdziwe publikuje na biznesowych łamach „Forbesa”, zmyślone przelewa do książek. Urodził się i wychował w Łodzi, mieszka w Warszawie. Obiecuje, że kiedyś zaszyje się w górach. Raczej prędzej niż później.

Krzysztof Domaradzki
Konfident
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 

PRO­LOG

– Mia­łem kie­dyś psa. – Męż­czy­zna, który to po­wie­dział, prze­szedł obok mnie i ostroż­nie wy­jął z torby nie­wiel­kiego bo­om­boksa. – Mal­tań­czyka. Oj­ciec cier­piał na nie­do­bór kre­atyw­no­ści, więc na­zwał go Malta. Po pro­stu Malta. Było to białe, ku­dłate i wiecz­nie uśmiech­nięte psiątko, które wpa­dało w de­pre­sję, gdy mu­siało zo­stać samo w domu. Sta­rzy wy­kom­bi­no­wali, że przed wyj­ściem do ro­boty będą pod­rzu­cać Maltę są­siadce, która ustrze­liła ja­kie­goś dzia­nego ga­cha, dzięki czemu ca­łymi dniami mo­gła się opa­lać na bal­ko­nie, po­pi­jać winko i glę­dzić z in­nymi la­fi­ryn­dami.
Pa­trzy­łem na jego po­wolne ru­chy. Na każdy krótki, jakby nie­pewny krok. Każdy śla­ma­zarny gest. Każde le­dwo za­uwa­żalne drgnie­nie mię­śni na ży­la­stej twa­rzy. Chło­ną­łem jego obec­ność. A jed­no­cze­śnie ma­rzy­łem o tym, żeby go nie było. Żeby nie ist­niał.
– Są­sie­dzi mieli syna. Jurka. Ju­reczka. Młod­szy ode mnie o rok, do­syć wy­soki, gruby. No­sił piksy i białe adi­dasy. Wi­dy­wa­łem go na po­dwórku, ale ja­koś się nie za­kum­plo­wa­li­śmy. Może dla­tego, że wy­da­wał mi się tro­chę prze­mą­drzały, a może obaj czu­li­śmy, że coś nam w so­bie nie gra. Ju­re­czek zwy­kle koń­czył lek­cje przede mną, a wtedy jego matka ka­zała mu wy­pro­wa­dzać na­szego psa. My­ślała, że to lubi. Ale to nie była prawda. Któ­re­goś dnia zo­ba­czy­łem, jak gru­bas tro­chę się na Mal­cie wy­żywa. Ale nic z tym nie zro­bi­łem. Nie po­tra­fi­łem. Przy­naj­mniej nie od razu.
Męż­czy­zna po­ło­żył bo­om­boksa na stole. Ro­zej­rzał się. Prze­biegł wzro­kiem po tan­det­nych ta­pe­tach, prze­szklo­nym re­gale za­bru­dzo­nym tłu­stymi pa­lu­chami, fi­ran­kach po­żół­kłych od pa­pie­ro­sów oraz no­wo­cze­snym te­le­wi­zo­rze, który do ni­czego tam nie pa­so­wał. Za­trzy­mał spoj­rze­nie na mnie. Za­stygł. Do­piero wtedy po­ją­łem, że je­stem je­dy­nym od­biorcą jego słów.
– Ja­kiś czas póź­niej Malta zmar­kot­niał. Za­cho­wy­wał się tak, jakby stra­cił całą ener­gię i chęć do ży­cia. Mało jadł, ca­łymi dniami spał. Mu­sie­li­śmy go zmu­szać do spa­ce­rów, bo na­wet wy­srać mu się nie chciało. Sta­rzy ła­zili z nim po we­te­ry­na­rzach, ale z ko­lej­nych wi­zyt nic nie wy­ni­kało. W końcu uznali, że pies się mę­czy. Po­sta­no­wili go uśpić. – Męż­czy­zna za­milkł, a cię­żar jego mil­cze­nia spa­ra­li­żo­wał po­miesz­cze­nie. – Kilka ty­go­dni póź­niej przy­po­mnia­łem so­bie, że wi­dzia­łem, jak dzie­ciak są­sia­dów cią­gnie Maltę po ulicy. Jakby chciał bie­da­kowi urwać łeb. Nie da­wało mi to spo­koju.
Wy­jął z kie­szeni rę­ka­wiczki. Ty­powo żoł­nier­skie: skó­rzane, grube, wzmac­niane ke­vla­rem albo ja­kimś me­ta­lo­wym cho­ler­stwem. Wło­żył je, a na­stęp­nie się upew­nił, czy może w nich swo­bod­nie po­ru­szać pal­cami.
– Po­tem sprawy po­to­czyły się szybko – kon­ty­nu­ował. – Pew­nego dnia urwa­łem się z lek­cji i za­cza­iłem pod na­szym blo­kiem. Kiedy po­ja­wił się Ju­re­czek, po­wie­dzia­łem, że mam nową grę na pe­ga­susa. Po­ma­cha­łem mu przed no­sem żół­tym kar­tri­dżem, na który na­kle­iłem ja­kieś gów­niane logo. Spy­ta­łem, czy nie chce po­grać. Gru­bas strasz­nie się pod­ja­rał. Pew­nie dla­tego nie za­py­tał, dla­czego trzy­mam pe­ga­susa w piw­nicy.
Męż­czy­zna roz­pro­sto­wał sta­ran­nie zło­żony ka­bel, pod­łą­czył bo­om­boksa do prądu i po­now­nie zaj­rzał do torby. Wy­jął nie­opi­sane pu­dełko na płytę. Prze­je­chał pal­cem po jego za­ku­rzo­nej po­wierzchni.
– Za­wsze za­da­wa­łem się ze star­szymi od sie­bie. Czę­sto z chło­pa­kami, któ­rzy ki­blo­wali. Je­den z nich kie­dyś mi opo­wie­dział, jak trzeba bić fra­je­rów, żeby nie zo­sta­wić śla­dów. Do­brze to za­pa­mię­ta­łem. Dla­tego gdy Ju­re­czek zszedł ze mną do piw­nicy, za­mkną­łem za nami drzwi, się­gną­łem po przy­go­to­waną wcze­śniej nogę od stołu i za­czą­łem go lać: po brzu­chu, po udach, po pię­tach, na­wet po po­ty­licy. Wszę­dzie z wy­jąt­kiem jego tłu­stej mordy. I ro­bi­łem to tak długo, aż opa­dłem z sił.
Otwo­rzył pu­dełko, wy­do­był ze środka płytę i wło­żył ją do od­twa­rza­cza.
– Ode­bra­łem wtedy kilka cen­nych lek­cji. Po pierw­sze, prze­ko­na­łem się, że nie mogę mieć żad­nych zwie­rząt. Fa­tal­nie za­re­ago­wa­łem na śmierć Malty i nie chcia­łem tego prze­ra­biać po­now­nie. Po dru­gie, zro­zu­mia­łem, że nie­na­wi­dzę do­no­si­ciel­stwa. Mógł­bym na­ka­blo­wać sta­rym, co ten przy­głup zro­bił na­szemu psu, ale wo­la­łem sa­mo­dziel­nie się z nim roz­pra­wić. Wy­da­wało mi się to bar­dziej ho­no­rowe. A po trze­cie, od­kry­łem, że je­śli chcesz spu­ścić ko­muś wpier­dol, mu­sisz to zro­bić tak, aby twój agre­sywny oj­ciec się o tym nie do­wie­dział. Wie­dzia­łem, że Ju­re­czek ni­komu nic nie po­wie, bo bę­dzie się mnie bał. Ale błęd­nie za­ło­ży­łem, że je­śli do­jadę go w piw­nicy, to nikt nie usły­szy, jak spa­ślak drze mordę.
Fa­cet w końcu wci­snął „play”. Na­stęp­nie od­wró­cił się do jed­nego z dwóch męż­czyzn przy­wią­za­nych do krze­seł. Ude­rzył go w twarz. Po­tem po­now­nie. I jesz­cze raz. Po chwili tłukł go bez opa­mię­ta­nia. Z co­raz więk­szą mocą, z co­raz więk­szą gwał­tow­no­ścią, ni to tań­cząc, ni to trzę­sąc się do ry­czą­cego z gło­śnika Tańca z sza­blami Arama Cha­cza­tu­riana.
Tym ra­zem nie za­le­żało mu na tym, aby nikt się nie do­wie­dział. Tym ra­zem miało być gło­śno.
Prze­rwał do­piero z koń­cem utworu. Pod­szedł do bo­om­boksa i prze­wi­nął ka­wa­łek do po­czątku. Za­trzy­mał od­twa­rza­nie, za­nim na nowo roz­pę­tała się wojna, za­nim zgraja or­miań­skich dzi­ku­sów po­now­nie sko­czyła so­bie do gar­deł, i od­wró­cił się w moją stronę.
– Te­raz twoja ko­lej – wy­sa­pał, wska­zu­jąc brodą ko­lesi na krze­słach. – Masz wy­brać jed­nego z nich i za­tłuc go na śmierć. Je­śli tego nie zro­bisz, umrą obaj. A ty ra­zem z nimi. – Spoj­rzał mi głę­boko w oczy, po czym po­now­nie włą­czył Cha­cza­tu­riana. – Wy­bierz mą­drze.
Za­nim wam opo­wiem, ja­kiego do­ko­na­łem wy­boru, za­trzy­majmy się na chwilę…
Fa­cet, który ka­zał mi za­bić czło­wieka, na­zywa się De­mon. Jest sze­fem na­bojki Wi­dzewa Łódź. To nie­for­malny władca kry­mi­nal­nej strony mia­sta i je­den z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych lu­dzi w tej czę­ści Pol­ski. Kom­pletny świr. Wcie­le­nie zła i suma wszel­kich po­twor­no­ści. I moja ci­cha ob­se­sja. Przez długi czas cho­ro­bli­wie sta­ra­łem mu się przy­po­do­bać, jed­no­cze­śnie za wszelką cenę pró­bu­jąc wsa­dzić go do wię­zie­nia. Ot, taki pa­ra­doks.
Był z nami jesz­cze Rocco – prawa ręka De­mona – który w swo­jej pra­wej dłoni ści­skał pi­sto­let. Po­zba­wiony ha­mul­ców psy­cho­pata, nar­cyz i sek­so­ho­lik. A przy oka­zji fa­cet, który z ja­kie­goś po­wodu od po­czątku za mną nie prze­pa­dał. Z pew­no­ścią nie za­wa­hałby się użyć klamki, gdy­bym ośmie­lił się sprze­ci­wić De­mo­nowi.
Tych dwóch ko­lesi na krze­słach rów­nież zna­łem. Choć nie tak do­brze, jak mi się zda­wało.
To wła­śnie wtedy, w tym peł­nym sprzecz­no­ści po­koju, na kilka se­kund przed ka­ta­strofą, uświa­do­mi­łem so­bie, że ży­łem w kłam­stwie. Ale nie w tym, które wy­kre­owa­łem. W tym, w które da­łem się wma­ni­pu­lo­wać. W któ­rym by­łem ste­ro­wany, ob­ra­cany i no­to­rycz­nie zdra­dzany. Także przez lu­dzi, któ­rych ni­gdy bym o to nie po­dej­rze­wał.
To wła­śnie wtedy, w tym peł­nym sprzecz­no­ści po­koju, na kilka se­kund przed ka­ta­strofą, do­ko­na­łem spo­łecz­nej apo­sta­zji, po­zby­wa­jąc się resz­tek wiary w czło­wie­czeń­stwo.
W jaki spo­sób wplą­ta­łem się w ta­kie gówno? Ja­kim cu­dem chło­pak z tak zwa­nego do­brego domu zna­lazł się w sy­tu­acji bez wyj­ścia? Dla­czego mu­sia­łem prze­są­dzić o czy­imś ist­nie­niu? I naj­waż­niej­sze: jak mo­głem wszystko tak spier­do­lić?
Chciał­bym po­wie­dzieć, że to przy­pa­dek. Chi­chot losu. Wy­jąt­kowy nie­fart. Ale to nie­prawda. To nie przy­pa­dek de­cy­duje o na­szym ży­ciu, tylko wy­bory, ja­kich do­ko­nu­jemy. Pro­blem w tym, że nie umiemy prze­wi­dy­wać ich kon­se­kwen­cji. Na­wet je­śli z per­spek­tywy czasu te wy­bory wy­dają się oczy­wi­ste, ba­nalne, nie­moż­liwe do spie­prze­nia. Na­wet je­śli skutki ko­lej­nych złych de­cy­zji tak cho­ler­nie bolą. Na­wet je­śli je­ste­śmy go­towi zro­bić wszystko, aby je od­wró­cić, włącz­nie z po­świę­ce­niem czy­je­goś ży­cia.
Ale po­zwól­cie, że naj­pierw opo­wiem wam o swoim.

Część I
IDIOTA

1.

Do­sko­nale pa­mię­tam dzień, w któ­rym po raz pierw­szy do­sta­łem w mordę.
Mia­łem wtedy je­de­na­ście lat, prysz­czate czoło i nie­wy­pa­rzoną gębę, przy po­mocy któ­rej ob­ra­ża­łem matki swo­ich ko­le­gów. Nie dla­tego, że ich nie lu­bi­łem – więk­szo­ści na­wet nie zna­łem. Ro­bi­łem to, po­nie­waż od­zywka „twoja stara” wy­da­wała mi się uni­wer­salną ri­po­stą na każdą za­czepkę. Lekką, cza­sem za­bawną, a przede wszyst­kim nie­groźną. I za taką ucho­dziła nie­mal w każ­dym za­kątku mo­jej pod­sta­wówki na Ma­ry­si­nie, jed­nej z wielu nie­zbyt eli­tar­nych ba­łuc­kich szkół na jed­nym z wielu nie­zbyt eli­tar­nych ba­łuc­kich osie­dli.
Ale w kręgu Jarka Świ­der­skiego, krótko ostrzy­żo­nego chło­paka z rów­no­le­głej klasy, było ina­czej. W jego kręgu „twoja stara” było naj­cięż­szą obe­lgą. Z ga­tunku tych, któ­rych nie da się zi­gno­ro­wać. Dla­tego gdy nie­chcący zde­rzy­łem się z nim na ko­ry­ta­rzu, a on na­zwał mnie cwe­lem – wtedy nie wie­dzia­łem na­wet, co to zna­czy – bez chwili wa­ha­nia ob­ra­zi­łem jego matkę. A kiedy za­go­to­wał się ze zło­ści i wy­zwał mnie na solo po szkole, bez chwili wa­ha­nia od­po­wie­dzia­łem: „Czemu nie?”.
Wiele lat póź­niej na­tkną­łem się na Jarka Świ­der­skiego w in­ter­ne­to­wej ba­zie osób po­szu­ki­wa­nych przez po­li­cję, do któ­rej tra­fił za di­lerkę i po­bi­cie z uży­ciem nie­bez­piecz­nego przed­miotu. Nie by­łem tym ani tro­chę za­sko­czony. Ale jako je­de­na­sto­la­tek nie mia­łem po­ję­cia, że Świ­der­ski zro­bił dla mnie wy­ją­tek, zo­sta­jąc tego dnia do końca lek­cji. Oczy­wi­ście nie mu­siał cze­kać na mnie w szkole. Po­trze­bo­wał jed­nak tro­chę czasu, aby roz­gło­sić zna­jom­kom, że za­mie­rza ska­pi­szo­no­wać ryj ja­kie­muś fra­je­rowi. I że by­łoby mu miło, gdyby wpa­dli to obej­rzeć.
Pa­mięć lubi znie­kształ­cać wspo­mnie­nia, szcze­gól­nie te trau­ma­tyczne, ale wy­daje mi się, że na be­to­no­wym placu, na któ­rym rzu­ca­li­śmy pa­lan­tówką, ze­brało się z pięć­dzie­się­ciu naj­więk­szych za­ka­pio­rów w bu­dzie. Przy­szli do­pin­go­wać swo­jego ziomka. Ja na­to­miast mo­głem li­czyć na men­talne wspar­cie dwóch ko­le­gów z klasy. Je­den po la­tach zo­stał hi­pi­sem, drugi otarł się o Oks­ford.
Świ­der­ski jak za­po­wie­dział, tak zro­bił – ska­pi­szo­no­wał mi mordę. Na­wet nie wy­pro­wa­dzi­łem ciosu. Ani jed­nego. Nie mia­łem jaj, aby przy tych wszyst­kich cha­mach, któ­rzy oto­czyli nas jak w Pod­ziem­nym kręgu, choćby spró­bo­wać wy­rzą­dzić Świ­der­skiemu krzywdę.
W tam­tym se­me­strze Ja­rek po­dob­nie po­trak­to­wał jesz­cze co naj­mniej dwie osoby. W końcu dy­rek­torka za­rzą­dziła gło­so­wa­nie w spra­wie usu­nię­cia go ze szkoły. Na­uczy­ciele uznali, że warto dać Świ­der­skiemu jesz­cze jedną szansę. Bo chło­pak po­cho­dzi z trud­nej ro­dziny, bo sa­motna matka, bo brat w po­praw­czaku. Bo może z cza­sem od­naj­dzie wła­ściwą drogę. Gdy już pod­jęli de­cy­zję, we­zwali Jarka do po­koju na­uczy­ciel­skiego, aby po­dzie­lić się z nim do­brą no­winą. A on ich za­sko­czył.
– Dzię­kuję tym, któ­rzy gło­so­wali za tym, że­bym zo­stał – po­wie­dział. – Po­zo­sta­łym chuj w dupę i krzy­żyk na drogę.
Ja­kie to uczu­cie do­stać w mordę? W za­sa­dzie ni­ja­kie. Tro­chę dziwne, tro­chę nie­przy­jemne, tro­chę… ja­kieś. Nie to­wa­rzy­szy mu ból. Ra­czej wstyd. Wście­kłość. A także chwi­lowa, ale cho­ler­nie silna, nie­na­wiść.
Do­sko­nale pa­mię­tam też dzień, w któ­rym po raz pierw­szy to ja da­łem ko­muś w mordę.
Stało się to trzy ty­go­dnie po zaj­ściu ze Świ­der­skim. Wy­go­iłem za­dra­pa­nia, lima pod oczami zbla­kły. Za­czą­łem żyć. I bar­dzo, ale to bar­dzo chcia­łem się od­kuć po tym, co mnie spo­tkało. Po­trze­bo­wa­łem tego, aby się prze­ko­nać, kim tak na­prawdę je­stem – szkol­nym po­py­cha­dłem czy ma­te­ria­łem na ko­zaka. Mu­sia­łem strze­lić ko­muś w mordę, aby się jed­no­znacz­nie okre­ślić.
I dla­tego gdy je­den go­stek z klasy – fajt­ła­po­waty drą­gal o fa­tal­nym zgry­zie – pod­czas szkol­nego wyj­ścia do kina ka­zał mi spier­da­lać, nie ob­ra­zi­łem jego matki, tylko wy­pro­wa­dzi­łem cios. Nie­udolny i słaby, wła­ści­wie le­dwo się­gną­łem jego gęby. Ale sama próba była dla chło­paka tak za­ska­ku­jąca, że nie od­wa­żył się na nią od­po­wie­dzieć.
Ja­kie to uczu­cie? Zna­jome. Nie to­wa­rzy­szy mu ból. Ra­czej wstyd, wście­kłość, a także chwi­lowa, ale cho­ler­nie silna, nie­na­wiść.

* * *

Za­częło się od sportu. Już w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych ja­ra­łem się piłką nożną, te­ni­sem, ko­lar­stwem, a na­wet sno­oke­rem i łyż­wiar­stwem fi­gu­ro­wym – wszyst­kim, co dało się obej­rzeć w Eu­ro­spor­cie. Go­dzi­nami sie­dzia­łem przed te­le­wi­zo­rem, mi­mo­wol­nie ucząc się an­giel­skiego i po­zna­jąc pod­stawy naj­róż­niej­szych dys­cy­plin. Dzięki pod­glą­da­niu w ak­cji An­dre Agas­siego, Lance’a Arm­stronga czy Remy’ego Bon­ja­sky’ego i ogól­nemu dry­gowi do fi­koł­ków by­łem jed­nym z naj­lep­szych spor­tow­ców w szkole. Choć nie naj­lep­szym.
Piłka nożna? Od­kąd pa­mię­tam, wy­stę­po­wa­łem w pierw­szej dru­ży­nie, w pod­sta­wówce i gim­na­zjum nie opu­ści­łem żad­nego mię­dzysz­kol­nego tur­nieju. Bieg na ki­lo­metr? Drugi wy­nik w szkole. Setka? Po­dob­nie. Rzut pa­lan­tówką? W pierw­szej piątce. Siat­kówka? Ko­szy­kówka? Ping-pong? Dla­czego nie. Z każdą dys­cy­pliną da­wa­łem so­bie radę na tyle do­brze, że wu­efi­ści z au­to­matu wy­bie­rali mnie do wszyst­kich szkol­nych re­pre­zen­ta­cji. Za­wody spor­towe stały się moją me­todą na uni­ka­nie lek­cji, znacz­nie spryt­niej­szą niż wa­gary.
Choć nie mia­łem nic wspól­nego ze skej­tami, wcią­gną­łem się na­wet w jazdę na de­sce. Do­sko­nale pa­mię­tam dzień, w któ­rym po set­kach nie­uda­nych prób i dzie­siąt­kach upad­ków wresz­cie udało mi się skleić pierw­szego kick­flipa. A także ten, w któ­rym po raz pierw­szy unio­słem de­skę nad głowę, stra­sząc są­siada na­rze­ka­ją­cego na ha­łasy, że przy­pier­dolę mu w łeb, je­śli tylko spró­buje się do mnie zbli­żyć.
Ta spor­towa za­jawka – a w szcze­gól­no­ści trans­mi­sje z gal K-1 w Eu­ro­spor­cie – za­pro­wa­dziła mnie i mo­ich kum­pli do osie­dlo­wej si­łowni i na pierw­szy tre­ning sztuk walki. W salce, która na­prze­mien­nie cuch­nęła kwa­śnym mę­skim po­tem i prze­sło­dzo­nymi per­fu­mami ma­mu­siek usku­tecz­nia­ją­cych fit­ness, ja­kiś fa­cet utwo­rzył sek­cję kick-bo­xingu. Po kilku tre­nin­gach wy­szło na jaw, że to na­cią­gacz. Po­zwo­lił nam cho­dzić na za­ję­cia, tylko je­śli ku­pimy u niego sprzęt: spodenki, ko­szulki, rę­ka­wice, ochra­nia­cze na pisz­czele, tar­cze. Ola­li­śmy go. Ko­le­dzy zra­zili się na tyle, że już ni­gdy nie wró­cili do tre­nin­gów. Ale ja zdą­ży­łem zła­pać bak­cyla.
Kiedy by­łem w li­ceum, za­pi­sa­łem się do jed­nego z cen­trów sztuk walki w Śród­mie­ściu. Wy­bra­łem muay thai, które ze względu na moż­li­wość za­da­wa­nia w nim cio­sów łok­ciami i za­ko­do­wane w jego for­mule dą­że­nie do no­kautu ucho­dzi za jedną z naj­bru­tal­niej­szych dys­cy­plin. Omal nie do­sta­łem ataku pa­niki, gdy pod ko­niec pierw­szego tre­ningu, do­słow­nie sła­nia­jąc się na no­gach, mia­łem sto­czyć spa­ring z ko­le­siem dwa razy więk­szym ode mnie. Na szczę­ście ry­wal oka­zał się jesz­cze bar­dziej sty­rany niż ja. Po dwu­mi­nu­to­wej drep­ta­ni­nie, w któ­rej trak­cie ża­den z nas na­wet nie wy­pro­wa­dził cel­nego ciosu, tre­ner prze­rwał ten że­nu­jący spek­takl.
Po­cząt­kowo cho­dzi­łem na za­ję­cia raz w ty­go­dniu, ale szybko zwięk­szy­łem ich czę­sto­tli­wość. Po mie­siącu mia­łem już trzy tre­ningi ty­go­dniowo. Po dwóch za­czą­łem uczest­ni­czyć w punk­to­wa­nych spa­rin­gach, przez co re­gu­lar­nie wra­ca­łem do domu z pod­bi­tym okiem albo krwa­wią­cym no­sem. Po pół roku wy­stą­pi­łem w de­biu­tanc­kim tur­nieju. A po dzie­wię­ciu mie­sią­cach wy­gra­łem pierw­sze za­wody. By­łem nie­zły. Choć znów – nie naj­lep­szy. Kilka razy bo­le­śnie się o tym prze­ko­na­łem.
Bójki we­szły mi w na­wyk. Czę­sto sam je pro­wo­ko­wa­łem. Zda­rzało się, że kiedy szli­śmy na mia­sto, moim prio­ry­te­tem nie było wy­ry­wa­nie la­sek, co zresztą ni­gdy nie przy­cho­dziło mi ła­two, tylko spro­ku­ro­wa­nie bar­da­chy. Za­miast się ma­cać na par­kie­cie, szu­ka­łem wy­że­lo­wa­nych go­gu­siów, na któ­rych mógł­bym prze­te­sto­wać sztuczki z tre­nin­gów. Nie wszyst­kie się uda­wały, ale na ogół wy­cho­dzi­łem z po­ty­czek zwy­cię­sko, na­wet gdy wal­czy­łem z ko­le­siami wyż­szymi o głowę albo gdy prze­ciw­nicy mieli prze­wagę li­czebną. I tak ty­dzień w ty­dzień, im­preza po im­pre­zie, gong po gongu. Kilku sil­no­rę­kich wręcz przy­wy­kło do wy­pie­prza­nia mnie z klu­bów. Przy­no­sili mi kurtkę z szatni, że­bym nie marzł w ocze­ki­wa­niu na swo­ich ziom­ków.
Jak to w ży­ciu bywa, zda­rzyło mi się prze­giąć pałę. Któ­re­goś razu sko­pa­łem mordę ja­kie­muś la­mu­sowi w parku Śle­dzia. Sie­dział na ławce z książką, wsu­wał ka­napkę, nie spo­dzie­wał się ataku – no bo skąd? By­łem świę­cie prze­ko­nany, że to gość z li­ceum, z któ­rym moja szkoła ma kosę. Ale na­za­jutrz od­kry­łem, że cho­dzi do są­sied­niej klasy… Na szczę­ście chło­pak był zbyt za­wsty­dzony sy­tu­acją, aby ko­mu­kol­wiek o niej po­wie­dzieć. A ja by­łem zbyt za­wsty­dzony swoim za­cho­wa­niem, żeby za nie prze­pro­sić.
Z cza­sem sport zszedł na dal­szy plan. Pa­ra­dok­sal­nie stało się to, gdy za­czą­łem jeź­dzić na me­cze Wi­dzewa. Pierw­szy raz wy­bra­łem się na sta­dion, by się prze­ko­nać, na ja­kim po­zio­mie grają pro­fe­sjo­na­li­ści. Chcia­łem spraw­dzić, czy mia­łem szansę zo­stać jed­nym z nich, gdy­bym kilka lat wcze­śniej po­sta­wił wszystko na jedną kartę i zde­cy­do­wał się na re­gu­larne tre­ningi. Kum­pel za­brał mnie pod Ze­gar, czyli na try­bunę za­re­zer­wo­waną dla naj­bar­dziej fa­na­tycz­nych ki­bi­ców. Tam gdzie za nie­wy­star­cza­jące za­an­ga­żo­wa­nie w do­ping można do­stać z li­ścia.
Po­cząt­kowo by­łem za­że­no­wany tym, co uj­rza­łem: na­prute gru­basy w po­pla­mio­nych blu­zach, na­fu­rane karki i osie­dlowe szczury za­mu­lone od jo­in­tów, agre­sywne blon­dyny, które chyba nie bar­dzo wie­działy, co tam ro­bią. Krótko mó­wiąc: brud, smród i pa­to­lo­gia. Ale po­tem za­czął się mecz. Ryk ty­sięcy gar­deł po­niósł się po sta­dio­nie. Gniaz­dowy, sto­jący na pod­wyż­sze­niu, ja­kimś cu­dem ko­or­dy­no­wał cały ten mo­tłoch, zmu­sza­jąc lu­dzi do syn­chro­nicz­nego dar­cia japy. Za­pa­liły się race, a sek­to­rówka, śmier­dząca farbą i wil­go­cią płachta na pół try­buny, po­wę­dro­wała nad na­szymi gło­wami, na kilka mi­nut prze­sła­nia­jąc bo­isko. Na­stą­pił ko­lek­tywny wy­rzut ener­gii. Nie­praw­do­po­dobny skok eks­cy­ta­cji. Tro­glo­dyczny or­gazm.
Ki­bi­co­wa­nie jest jak wojna, tyle że pro­wa­dzona na niby. Lu­dzie do sie­bie nie strze­lają (prze­waż­nie), nie dźgają się ba­gne­tami (na ogół) i nie giną (naj­czę­ściej). Ale jed­no­cze­śnie wska­kują na eks­tre­mal­nie wy­so­kie fale ad­re­na­liny. Ta­kich od­czuć nie da ci naj­bar­dziej za­je­bi­sty se­ans ki­nowy, kon­cert roc­kowy ani uliczna ma­ni­fe­sta­cja. Ta­kie emo­cje może ci dać tylko sta­dion.
Wsią­kłem w to ba­gno bez reszty. Za­ko­cha­łem się. Uza­leż­ni­łem po pierw­szej działce.
Był wrze­sień 2008 roku.
Już nie chcia­łem być pił­ka­rzem ani wo­jow­ni­kiem muay thai. Chcia­łem być ki­bo­lem.

 
Wesprzyj nas