Powieść łącząca emocje Gladiatora Ridleya Scotta z autentyzmem Plutonu Olivera Stone’a. Gdy musisz stawić czoło wrogowi, masz tylko dwie możliwości: przyjąć jego warunki albo narzucić mu własne.


Plemiona panońskie uległy Rzymowi. Walczą już tylko Dalmaci pod wodzą Batona. W ręku groźnego przywódcy spoczywa też życie Corvusa. Zostaje on oszczędzony pod jednym warunkiem: przyłączy się do rebeliantów. Na jego głowę czyhają nie tylko Rzymianie, ale też dawny sojusznik, podstępny Ziwa.

Po kapitulacji Panonii cała potęga Rzymu zwraca się przeciwko armii Batona. Legiony zalewają krainę. Płoną kolejne oblegane miasta. Giną tysiące ludzi. Wreszcie w ostatnim bastionie rebelii Corvus staje twarzą w twarz z największym zdrajcą i wrogiem. Czy odnajdzie w Marcusie dawnego brata?

Epickie zakończenie cyklu przygód legionisty Corvusa przypadnie do gustu fanom Bena Kane’a i Simona Scarrowa.

***

Brutalna, zuchwała opowieść, której akcja toczy się w zawrotnym tempie.
Anthony Riches, autor cyklu „Cesarstwo”

Krew i bebechy, ale także wnikliwe spojrzenie na wieloznaczność wojny i wierność sztandarowi.
„Mail on Sunday”

Powieść napisana przez prawdziwego weterana wojennego, który poznał smak krwi w bitwie i wartość żołnierskich więzi. Soczysta i mocna.
„Weekend Sport”

Każda strona jest przesycona żołnierskim potem.
Giles Kristian

Geraint Jones odbył trzy tury służby wojskowej w Iraku i Afganistanie. Za akcje w Afganistanie otrzymał odznaczenie Naczelnego Dowódcy za Wybitną Odwagę. Po służbie w Afganistanie został wybrany do elitarnego plutonu zwiadu. Po odejściu z wojska ochraniał statki handlowe przed piratami operującymi z Somalii i Nigerii.

Geraint Jones
Buntownik
Przekład: Mirosław P. Jabłoński
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 27 czerwca 2023
 
 


CZĘŚĆ PIERWSZA

1

W ostat­nich sekun­dach życia czu­łem smak krwi i chłód stali.
Krew nie była moja. Nale­żała do mojego przy­ja­ciela, króla Pin­nesa, przy­wódcy panoń­skich rebe­lian­tów, który pod­dał swo­ich wojow­ni­ków Rzy­mowi. Z tego powodu zgi­nął, ale nie z rąk Rzy­mian – to jego dawni sojusz­nicy, Dal­maci, pozba­wili świat jed­nego z naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych synów, a teraz mój kark spo­czy­wał na tym samym pniu, na któ­rym ode­brano życie kró­lowi. Na moją głowę cze­kał pal, a nie­cier­pliwy tłum chciał, żeby ją na nim zoba­czyć.
Wśród zgro­ma­dzo­nych był Ziwa. Gad. Wąż. Znany z okru­cień­stwa młody męż­czy­zna słu­żył Pin­ne­sowi jako zaufany dowódca, ale zwró­cił się prze­ciwko swo­jemu panu, żeby zdo­być wła­dzę dla sie­bie. Wsą­czył słowa zdrady do ucha Batona, dal­mac­kiego watażki, i roz­po­wszech­niał pogło­ski, że Pin­nes przy­stał na walkę dla Rzymu i zgo­dził się zwró­cić prze­ciwko tym, któ­rzy stali u jego boku w trak­cie tej bru­tal­nej rebe­lii.
To były kłam­stwa. Wszystko kłam­stwa. Król Pin­nes pra­gnął jedy­nie pokoju. Poje­chał ze swoim wier­nym straż­ni­kiem do Batona nie po to, żeby prze­lać krew, ale by temu zapo­biec, a Ziwa i jego ludzie zaata­ko­wali ich w zasadzce. Wuk, jeden z nie­wielu moich przy­ja­ciół, został zabity wraz z kró­lem, któ­rego przy­siągł bro­nić. W celu pod­sy­ce­nia wro­go­ści mię­dzy ple­mio­nami Ziwa pozo­sta­wił wojow­ni­ków, żeby zabili dal­mac­kich zakład­ni­ków prze­trzy­my­wa­nych w panoń­skiej armii. Te kobiety i dzieci nale­żały do rodzin dal­mac­kich nobi­lów i zostały zabite, żeby wście­kłość Batona na ludzi Pin­nesa osią­gnęła apo­geum.
Prze­żyło tylko dwoje. Silna kobieta i jej syn. Miran i Borna, a ja kocha­łem ich oboje.
Ich wol­ność została oku­piona życiem mojego przy­ja­ciela Kułaka. To on przy­pro­wa­dził mnie do armii rebe­lian­tów, gdzie odda­łem się w służbę kró­lowi Pin­ne­sowi. Kie­dyś byłem boha­te­rem Rzymu, czło­wie­kiem, który oca­lił legio­no­wego orła, ale wszystko to się zmie­niło, kiedy zde­zer­te­ro­wa­łem. Stało się więc tak, że wal­czy­łem prze­ciwko cesar­stwu i zyska­łem gorącą wiarę w sprawę rebe­lii: wyzwo­le­nie od Rzymu.
Wraz z Miran i Borną sta­ra­łem się dotrzeć do gór­skiego obozu Batona, zanim stra­cono króla, ale się spóź­ni­łem. Jad zdrady Ziwy zatruł już umysł przy­wódcy Dal­ma­tów i Pin­ne­sowi ścięto głowę.
A teraz mia­łem do niego dołą­czyć. Nie liczyło się to, że ura­to­wa­łem z rzezi dwoje dal­mac­kich zakład­ni­ków. Nie miało zna­cze­nia, że spraw­dzi­łem się w walce prze­ciwko Rzy­mowi. Ważne było jedy­nie to, że Bato wie­rzył Ziwie.
– Jest szpie­giem Rzymu, który zwró­cił prze­ciwko tobie Pin­nesa – syk­nął Ziwa do Batona. – Musi umrzeć, panie.
I umrę. Na moim karku spo­czy­wał już miecz. Czu­łem na krę­go­słu­pie jego głód. Kat stał obok mnie i nie­ba­wem weź­mie zamach, ja umrę, a Ziwa wygra. Rzym wygra.
Chcia­łem splu­nąć, ale nie mia­łem czym. Moje życie było co naj­mniej bru­talne. Zabi­łem wię­cej ludzi, niż chcia­łem pamię­tać, i stra­ci­łem wielu takich, któ­rych nie śmia­łem zapo­mnieć. Zoba­czę ich po śmierci i spo­tkam się z nimi z dumą. Na koniec życia zro­bi­łem coś dobrego. Szla­chet­nego. Ist­nie­nia Miran i Borny były warte dużo wię­cej od mojego i uśmiech­ną­łem się na tę myśl.
Ziwie się to nie spodo­bało. Chciał, żebym zmie­rzał ku śmierci prze­ra­żony, więc ukląkł obok mnie i wyszep­tał nazwi­ska czte­rech legio­no­stów, któ­rzy zamor­do­wali mojego ojca. Nazwi­ska, które wydo­był tor­tu­rami z rzym­skich jeń­ców. Dla mnie liczyło się tylko jedno z nich.
Mar­cus.
Mój naj­daw­niej­szy przy­ja­ciel. Naj­bar­dziej dokucz­liwy zdrajca. Teraz nie było schro­nie­nia przed prawdą. Tylko ucieczka w śmierć.
– Zrób to! – usi­ło­wa­łem wrza­snąć do kata, ale język mia­łem tak suchy, że przy­kleił mi się do pod­nie­bie­nia. – Zrób to!
Tłum łak­nął krwi. Cze­kał na stal.
– Zabij go!
– Zabij Rzy­mia­nina!
– Zabij zdrajcę!
Agre­sja brzmiała w ich gło­sach i agre­sja była w ich sze­re­gach. Widzia­łem jedy­nie jej falę, wzrok mia­łem roz­ma­zany przez krew i pot, ale czu­łem ją. Wrze­nie kon­fron­ta­cji. Pod­nie­sione głosy. Gwał­towne głosy.
– Skoń­czyć z tym! – Wie­dzia­łem, czyj to głos. Batona, wojow­nika, wodza Dal­ma­tów. Był górą ciała i mię­śni, w tej chwili go nie widzia­łem, ale nie miało to zna­cze­nia. Liczyło się jedy­nie, czy usły­szał go kat, i poczu­łem, że stal odsuwa się od mojego karku, kiedy oprawca wzniósł miecz, aby wziąć zamach i ciąć.
Byłem gotów umrzeć.
Byłem gotowy na śmierć.
Ale ona nie była gotowa na mnie.
Doszło do sza­mo­ta­niny. Padły prze­kleń­stwa. Ludzie klęli, chrzą­kali i splu­wali. Sły­sza­łem odgłos wycią­ga­nych mie­czy. Wykrzy­ki­wano roz­kazy.
Pode­rwano mnie na nogi.
Sta­łem w środku grupy męż­czyzn zwró­co­nych twa­rzami na zewnątrz. Trzy­mano mnie za ramię i patrzy­łem w twarz ich przy­wódcy. W jego gęstej bro­dzie wid­niały siwe pasma, obli­cze miał rów­nie pomarsz­czone i pobruż­dżone jak kra­ina, w któ­rej sro­żyła się rebe­lia. Byłem wyż­szy od więk­szo­ści, ale on prze­wyż­szał mnie wzro­stem, cho­ciaż nie miał potęż­nych jak głazy mię­śni Batona. Oce­niał mnie jak gospo­darz nowo naro­dzone jagnię.
– Po pro­stu mnie zabij – zwró­ci­łem się do niego. Nie byłem w nastroju do zaba­wia­nia dal­mac­kich wojow­ni­ków, a po jego lśnią­cej zbroi i wspa­nia­łym heł­mie pozna­łem nie­omyl­nie, że jest jed­nym z nich.
– Nie umrzesz tak łatwo.
Wtedy poją­łem, co ma nastą­pić. Wie­dzia­łem, jaki będzie mój koniec. Nie szybka śmierć od mie­cza. To był los kró­lów, nie zdraj­ców.
Będę tor­tu­ro­wany.
Jak to zro­bią? Kie­dyś Ziwa chciał mnie ukrzy­żo­wać – spełni się jego życze­nie? Może zostanę ugo­to­wany żyw­cem albo roze­rwany końmi. Nie ma gra­nic ludz­kiej pomy­sło­wo­ści – przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o zada­wa­nie cier­pie­nia innym – i tylko to, że pogo­dzi­łem się już ze śmier­cią, spra­wiło, że powstrzy­ma­łem żołą­dek od podej­ścia do gar­dła, a ręce od drże­nia.
Ale oczy nie kła­mią. Szla­chet­nie uro­dzony dostrzegł w nich moje myśli i się roze­śmiał.
Drań. Nie okażę przed nim sła­bo­ści.
– Jak to się odbę­dzie? – zapy­ta­łem wyzy­wa­ją­cym tonem, a przy­naj­mniej taką mia­łem nadzieję. Jeśli Miran się przy­glą­dała, to chcia­łem, żeby widziała, iż umie­ram god­nie.
Filu­terny uśmiech wypełzł na twarz męż­czy­zny. Cie­szył się tym. Każdą chwilą.
– Naj­bo­le­śniej­sza tor­tura ze wszyst­kich, chłop­cze – szep­nął mi do ucha. – Mał­żeń­stwo.

2

Nie mia­łem czasu pomy­śleć o tym, co powie­dział.
W gło­wie mi zawi­ro­wało, gdy zosta­łem ode­pchnięty od pieńka. Cze­repy Wuka i króla Pin­nesa były maka­brycz­nymi tro­fe­ami zatknię­tymi na włócz­niach, a mnie ogar­nął gniew na widok much roją­cych się w ich mar­twych oczach.
– Zdej­mij­cie je! – pole­ci­łem. – Zdej­mij­cie!
Nikt mnie nie słu­chał. W oto­cze­niu grupy uzbro­jo­nych groź­nych męż­czyzn byłem na wpół wle­czony przez wojow­nika o siwie­ją­cej bro­dzie. Nie ponie­wie­rał mną, ale nie musiał, byłem słaby z wyczer­pa­nia. Żeby dopro­wa­dzić Miran i Bornę do tego obozu, musia­łem prze­kro­czyć gra­nice wła­snej wytrzy­ma­ło­ści. To cud, że na­dal sta­łem na nogach, jed­nak bli­skość śmierci potrafi przy­kuć uwagę czło­wieka.
Sły­sza­łem czyjś krzyk. Bato. Jego słowa były jak ude­rze­nia gro­mów.
– Stój! Agro­nie! Stój!
– Idź dalej – powie­dział męż­czy­zna u mojego boku.
Sze­dłem.
Kwa­tera Batona znaj­do­wała się za naszymi ple­cami. Był to naj­oka­zal­szy budy­nek w obo­zie, ale nie jedyny. Zabu­do­wa­nia z kamieni i drewna nosiły ślady przy­naj­mniej jed­nej zimy i teraz zosta­łem wpro­wa­dzony do jed­nego z domów.
– Zacze­kaj­cie na zewnątrz – pole­cił nobil swoim ludziom. Puścił moje ramię. Spoj­rzał na mnie. – Nie mamy dużo czasu.
Mil­cza­łem.
– Nazy­wam się Agron. – Nie wycią­gnął do mnie ręki. – Miran mówi, że zawdzię­cza ci życie.
Zacho­wa­łem mil­cze­nie. Widział pyta­nie w mojej twa­rzy.
– Kiedy Bato kazał cię zabić, ruszyła mię­dzy ludzi, szu­ka­jąc kogoś, kto by ci pomógł – wyja­śniał Agron.
Ziwa opóź­nił egze­ku­cję, pró­bu­jąc mnie prze­ko­nać, bym „wyznał” Bato­nowi swoje zbrod­nie i potwier­dził jego kłam­stwa, ale naj­wy­raź­niej ta zwłoka dała Miran szansę zna­le­zie­nia tego, czego szu­kała.
– Kim dla niej jesteś? – zapy­ta­łem.
– Pocho­dzimy z jed­nego ple­mie­nia. Jej ojciec był dro­gim mi kuzy­nem, a mąż śmia­łym wojow­ni­kiem. Jeśli Miran mówi prawdę, to mie­li­śmy zabić nie­wła­ści­wego czło­wieka. Jest tak?
Ski­ną­łem głową.
– Ludzie Ziwy wcią­gnęli króla Pin­nesa w zasadzkę, a sam Ziwa kazał zabić zakład­ni­ków w panoń­skim obo­zie.
Męż­czy­zna spoj­rzał ponuro.
– Tak powie­działa Miran.
Nie ode­zwa­łem się.
– Powie­działa także, że oca­li­łeś ją i chłopca.
Nie zaprze­czy­łem.
– Zasłu­gi­wali na oca­le­nie.
– I wygląda na to, że król Pin­nes nie zasłu­żył na śmierć. – Patrzył z bólem.
– Ani jego ludzie. – Wuk był moim lojal­nym przy­ja­cie­lem. Jed­nym z nie­licz­nych, jacy mi zostali.
Agron spoj­rzał mi w oczy, a potem ski­nął głową.
– Masz rację – stwier­dził. – Nie­któ­rzy z nas sprze­ci­wiali się egze­ku­cji, przy­naj­mniej prze­pro­wa­dzo­nej tak pośpiesz­nie, ale nas prze­gło­so­wano. Oświad­cze­nie Ziwy, że zakład­nicy zostali zma­sa­kro­wani, wystar­czyło przy­wód­com ple­mien­nym. Ci ludzie byli nam bli­scy, a my chcie­li­śmy odpła­cić krwią za krew. – Wes­tchnął. – Zwie­dziono nas, żeby­śmy zgła­dzili dobrego czło­wieka…?
– Pin­nes pra­gnął zakoń­cze­nia tej wojny dla wszyst­kich stron. Nie spi­sko­wał prze­ciwko wam. Chciał tylko, żeby Bato zawarł z Rzy­mia­nami takie samo poro­zu­mie­nie jak on. – Ta ugoda obej­mo­wała zakoń­cze­nie wojny, zapła­ce­nie try­butu i dostar­cze­nie wojow­ni­ków na potrzeby ni­gdy nie­ga­sną­cej żądzy cesar­stwa pod­bi­cia nowych tere­nów.
Męż­czy­zna otwo­rzył usta, żeby o coś zapy­tać, ale wtedy na dwo­rze roz­legł się ryk:
– Agro­nie!
Na ustach wezwa­nego poja­wiło się coś w rodzaju uśmie­chu. Był oschły i pozba­wiony weso­ło­ści.
– Wygląda na to, że wódz Bato chciałby przy­łą­czyć się do naszej roz­mowy.
Kiedy wyszli­śmy na zewnątrz, zoba­czy­łem, że ja i tuzin ludzi Agrona jeste­śmy oto­czeni przez potrójny pier­ścień ponad stu wojow­ni­ków. To byli przy­boczni straż­nicy Batona, sami zahar­to­wani męż­czyźni, a każdy z nich miał oczy zabójcy.
Bato stał samot­nie mię­dzy naszymi gru­pami. Nie obna­żył mie­cza, tak zresztą jak i jego ludzie, ale ich spoj­rze­nia były na tyle wymowne, żebym wie­dział, że tylko jedno słowo dzieli nas od roz­lewu krwi.
– Agro­nie… – Bato pró­bo­wał mówić spo­koj­nie. – Oddaj Rzy­mia­nina.
Zje­ży­łem się. Może byłem do cna wyczer­pany, ale mia­łem swoją dumę i nie byłem skur­wy­syń­skim Rzy­mia­ni­nem. Batona i Ziwę od dawna bawiło doku­cza­nie mi z powodu służby dla cesar­stwa, z któ­rej zde­zer­te­ro­wa­łem, a teraz widzia­łem, że ten pod­lec stoi z wojow­ni­kami Batona na skraju tłumu. Jego oczy wpi­jały się z nie­na­wi­ścią w moje.
– Zabij go, Bato­nie – Ziwa popro­sił przy­wódcę rebe­lii. – To zdrajca.
– To roz­mowa mię­dzy Dal­ma­tami. – Agron uci­szył Panoń­czyka. – Sądzę, Bato­nie, że zechcesz usły­szeć, co Corvus ma do powie­dze­nia – mówił uprzej­mie, ale bez uni­żo­nej ule­gło­ści. – To cie­kawa histo­ria.
– Słu­cha­łem już tej świni – prych­nął Bato, nie cał­kiem mija­jąc się z prawdą.
Pró­bo­wa­łem wyłusz­czyć swoją sprawę, kiedy wraz z dwoj­giem zakład­ni­ków zna­la­złem się w obo­zie, ale moje słowa tra­fiły w próż­nię. Tak jak i słowa Miran.
Odwró­ci­łem wzrok od nie­na­wist­nego Ziwy i popa­trzy­łem w oczy przy­wódcy rebe­lii. Teraz wszyst­kim, co stało na dro­dze Rzymu, był Bato i mniej niż sto tysięcy Dal­ma­tów.
– Zosta­łeś oszu­kany, panie.
Bato splu­nął.
– Tak, przez cie­bie, Rzy­mia­ni­nie. Ty i Pin­nes spi­sko­wa­li­ście prze­ciwko mnie. Im szyb­ciej twój łeb znaj­dzie się obok jego, tym lepiej. Agro­nie, skończ z tymi bzdu­rami.
– Oba­wiam się, że nie mogę tego zro­bić.
Bli­zna na gło­wie Batona pul­so­wała jak jaskra­wo­czer­wona gli­sta.
– Jak to nie możesz? Możesz i tak zro­bisz! Ja dowo­dzę tą armią i jeśli mówię, że Rzy­mia­nin umrze, to tak będzie!
Warto było zoba­czyć gotu­ją­cego się z wście­kło­ści Batona, ale jeśli zanie­po­ko­iło to Agrona, to nie poka­zał tego po sobie.
– Rze­czy­wi­ście jesteś dowódcą tej armii, Bato­nie – odparł spo­koj­nie – a moi ludzie są w niej ochot­ni­kami. – Pozwo­lił, aby impli­ka­cja tego faktu zawi­sła w powie­trzu. Kiedy Bato nie odpo­wie­dział, Agron ujaw­nił swoje inten­cje. – Corvus znaj­duje się pod ochroną mojego ple­mie­nia – poin­for­mo­wał – i wszelka uczy­niona mu krzywda zosta­nie uznana za koniec naszego soju­szu.
Przez sekundę nic się nie działo. Zda­wało się, że sama góra wstrzy­mała oddech… a potem wybu­chła.
Bato wrzesz­czał i się sro­żył, ślina pry­skała mu z ust, a na szyi nabrzmiały żyły.
Ale Agron ani drgnął. Nie ugiął się.
– Rozu­miem, że przyj­mu­jesz to, co mówię, panie? – zapy­tał, wyko­rzy­stu­jąc jedną z nie­licz­nych przerw w wią­zance prze­kleństw Batona.
– Przyj­muję? Przyj­muję? Pod­wa­żasz nasze przy­mie­rze, naszą sprawę dla Rzy­mia­nina?
Agron spo­koj­nie pokrę­cił głową.
– Dla Dal­maty, panie.
Bato prych­nął.
– Taki z niego Dal­mata jak z Juliu­sza Cezara!
– Uro­dził się i wycho­wał w Zada­rze.
– To Rzy­mia­nin.
– Dal­mata – spro­sto­wał łagod­nie Agron, a potem rzu­cił tward­szym tonem: – I poślubi Dal­matkę.
Oczy Batona wpi­jały się w moją twarz, ale ja nie patrzy­łem na niego. Obser­wo­wa­łem sze­regi jego ludzi. Ujrza­łem Miran prze­py­cha­jącą się przez krąg zabój­ców, jakby byli tylko nadą­sa­nymi dziećmi.
Na ten widok pod­sko­czyło mi serce. Jej szczu­pła syl­wetka. Kru­czo­czarne włosy. Ide­al­nie zakrzy­wiony nos z garb­kiem. Zła­mała go, ryzy­ku­jąc życie, żeby rato­wać syna, i teraz wyka­zy­wała taką samą odwagę, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy ludźmi Batona.
Twarz miała ścią­gniętą gnie­wem. Tak samo wyglą­dała, kiedy się pozna­li­śmy. Wtedy jej oczy też tak pło­nęły, układ szczęki był dumny jak zawsze. Obrzu­ciła mnie prze­lot­nym spoj­rze­niem, które mówiło wszystko: „nie pogar­szaj sprawy”.
Więc trzy­ma­łem gębę na kłódkę.
– Poślu­bię Corvusa – oświad­czyła Bato­nowi.
Wyba­łu­szył oczy. Język go zawiódł. Agron się ode­zwał, zanim Bato zdo­łał wyar­ty­ku­ło­wać swój gniew.
– Corvus wżeni się w moje ple­mię, wodzu. Będzie nale­żał do niego i – tu powiódł spoj­rze­niem po zgru­po­wa­niu Batona – jaka­kol­wiek napaść na niego zosta­nie uznana za atak na nas wszyst­kich.
– Sza­leń­stwo – wymam­ro­tał Bato – sza­leń­stwo…
Ocze­ki­wa­łem, że zaraz wyda roz­kaz pochwy­ce­nia mnie, ludzie wycią­gną mie­cze i będą wal­czyli, a my z pew­no­ścią zgi­niemy. Nie chcia­łem tego losu dla Miran i otwo­rzy­łem usta, żeby coś powie­dzieć.
Zamknęła mi je spoj­rze­niem, a potem wszystko się zmie­niło.
Bato zaniósł się śmie­chem.
– Ha! – zagrzmiał raz, drugi i nie­ba­wem śmiał się nie­po­wstrzy­ma­nie, jego potężną syl­wetką wstrzą­sała kon­wul­syjna weso­łość. Tylko on wie­dział, co jest w tym zabaw­nego, reszta zgro­ma­dzo­nych przy­glą­dała się w mil­cze­niu, aż wodzowi prze­szło, po czym potarł twarz masywną dło­nią. – Bogo­wie, co, Agro­nie? Jakże uwiel­biają swoje dra­maty! Jakże uwiel­biają swoje kome­die!
Chwilę wcze­śniej ręce wszyst­kich były gotowe się­gnąć po broń, a teraz wojow­nicy wymie­niali oszo­ło­mione spoj­rze­nia. Byłem rów­nie skon­fun­do­wany jak inni i sta­ra­łem się odgad­nąć, co naprawdę kryło się za tą weso­ło­ścią. Czy Bato zamie­rzał przy­stać na ten pomysł, bo wie­dział, że w prze­ciw­nym wypadku ryzy­kuje utratę czę­ści sojusz­ni­ków? W innych oko­licz­no­ściach odrzu­cił­bym tę myśl, ale przed nie­wielu dniami Rzy­mowi pod­dało się sto tysięcy panoń­skich rebe­lian­tów. Bez wąt­pie­nia w obo­zie Batona znajdą się przy­wódcy roz­wa­ża­jący obra­nie tej samej ścieżki. Przy­pusz­czal­nie w okre­sie ple­mien­nych tarć ścię­cie mi głowy nie było warte dla Batona poten­cjal­nych kosz­tów.
– Jeste­ście zarę­czeni? – zapy­tał Miran.
– Tak – odparła wyzy­wa­jąco.
To była dla mnie nowość.
– Od kiedy? – dopy­ty­wał się watażka.
– Od teraz – odpo­wie­dział za nią Agron, a z jego tonu wyni­kało jasno, że za tą decy­zją stało ich ple­mię, pod bro­nią i w goto­wo­ści.
Bato ski­nął głową Agro­nowi, a potem uśmiech­nął się do mnie. To był prze­ra­ża­jący widok. Ni­gdy w życiu nie widzia­łem lwa, ale sły­sza­łem opo­wie­ści o tych dra­pież­ni­kach o głod­nych śle­piach i dłu­gich kłach. Czu­łem, jak pożera mnie wzro­kiem.
– Jesteś już komuś poślu­biony, Rzy­mia­ni­nie?
To drań.
– Nie jestem Rzy­mia­ni­nem – odpar­łem sta­now­czo.
– Odpo­wiedz na pyta­nie – wark­nął.
Czu­łem spoj­rze­nie Miran. Nie­wy­po­wie­dziane słowa – „nie pogar­szaj sytu­acji”.
Prze­łkną­łem dumę. A przy­naj­mniej jej część.
– Nie, panie – zwró­ci­łem się do niego, nasą­cza­jąc tytuł pogardą. Poczu­łem, że spoj­rze­nie Miran stało się bar­dziej palące. Pogar­sza­łem sprawę. – Nie. Nie jestem żonaty, panie.
Bato prych­nął ponow­nie.
– Zatem to będzie dla cie­bie nowe doświad­cze­nie. – Odwró­cił się do swo­ich ludzi. – Nie­wąt­pli­wie zanim rok się skoń­czy, będzie bła­gał, abym go zabił, co?
Wojow­nicy się roze­śmiali. Tym razem to Miran się spięła i trzeba było ją uspo­koić.
– Nie zaczy­naj… – usły­sza­łem cichy głos Agrona.
Na długą prze­ra­ża­jącą chwilę Bato ponow­nie zwró­cił spoj­rze­nie na mnie. Pozna­łem w życiu strach i pozna­łem zabój­ców – Bato wywo­ły­wał ten pierw­szy i był mistrzem wśród tych dru­gich.
Nie chcia­łem mieć go za wroga.
Odwró­cił się do Agrona.
– Zga­dzam się, przy­ja­cielu, ale pod jed­nym warun­kiem.
Spo­dzie­wa­li­śmy się tego.
– Corvus będzie wal­czył z Rzy­mia­nami.
– Przy­się­gam – potwier­dzi­łem szybko, ale Bato spoj­rzał na mnie z pogardą.
– Już poka­za­łeś, że twoje słowo nic nie zna­czy, dezer­te­rze.
Ogar­nął mnie żar wście­kło­ści, ale zmil­cza­łem ze względu na Miran.
– Pani – Bato uśmiech­nął się do niej – jeśli poślu­bisz Corvusa, a on zdra­dzi nas na rzecz Rzy­mian, to prze­pad­nie­cie ty i twój syn. Tylko pod takimi warun­kami przy­stanę na to mał­żeń­stwo. Zga­dzasz się?
Byłem zszo­ko­wany, ale Miran się nie zawa­hała.
– Zga­dzam się, panie.
Nie wie­dzia­łem, co powie­dzieć. Co robić.
Agron ode­zwał się, zanim zdo­ła­łem zaprze­pa­ścić wszyst­kie ich wysiłki nie­ostroż­nym sło­wem bądź pyszał­ko­wa­tym szy­der­stwem.
– Skoro to posta­no­wione, przy­ja­cielu – zwró­cił się do Batona – sądzę, że mamy do pomó­wie­nia z Ziwą.
Spoj­rze­nia wszyst­kich skie­ro­wały się tam, gdzie wcze­śniej stał ten wąż.
Pierw­szym, który zaklął i splu­nął, był Bato.
Ziwa znik­nął.

 
Wesprzyj nas