Chloe, psychoterapeutka, odkrywa tajemnice zaginięć z przeszłości. “Błyski w mroku” to debiut Stacy Willingham, który zachwycił czytelników i krytyków, a jego ekranizację z udziałem Emmy Stone już wkrótce będzie można oglądać na HBO Max.


Potwory nie czają się w mroku. Prawdziwe potwory żyją wśród nas.

Gdy Chloe Davis miała dwanaście lat, w jej rodzinnym miasteczku na amerykańskim Głębokim Południu zaczęły znikać nastoletnie dziewczęta. Nim parne luizjańskie lato dobiegło końca, ojciec Chloe został zatrzymany w związku z zaginięciami, a cała ich dotąd szczęśliwa rodzina dosłownie rozpadła się na drobne kawałki.

Teraz, 20 lat później, Chloe pracuje jako psychoterapeutka i jest już prawie gotowa uznać, że jej życie wróciło na właściwe tory. Ale wystarczy jeden telefon od dziennikarza, który zadaje niewygodne pytania o przeszłość, aby koszmar ożył na nowo. Zbliża się 20 rocznica zaginięć, a Chloe będzie musiała zweryfikować, co wówczas było prawdą, a co jedynie wytworem dziecięcej wyobraźni. I jakie kształty tak naprawdę kryły się w mroku otaczającym jej rodzinny dom…

„Błyski w mroku” to nastrojowy psychologiczny thriller, pełen kłamstw i rodzinnych sekretów. Prawa do jego ekranizacji jeszcze przed premierą kupiła nagrodzona Oscarem aktorka Emma Stone, a prace nad serialem rozpoczęła platforma HBO Max.

***

Willingham umiejętnie przeplata pierwszoosobową narrację tu i teraz z retrospekcjami Chloe z jej dzieciństwa. Nastrojowa proza, pełna fałszywych tropów, które potęgują napięcie opowieści. Warto śledzić tę pisarkę.
„Weekly”

Działająca na wyobraźnię, ekscytująca lektura.
A. J. Finn, autor „Kobiety w oknie”

Książka, której nie będziesz chciała/chciał odłożyć.
Red Carpet Crash

Wyjątkowo inteligentna i rozrywkowa.
„The Washington Post”

Stacy Willingham zanim zadebiutowała jako pisarka, pracowała jako copywriterka i tworzyła strategie dla agencji marketingowych. Ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Georgii i magisterskie studia z literatury na College of Art and Design w Savannah. Mieszka w Charleston w Karolinie Południowej z mężem Brittem i psem Mako. „Błyski w mroku” to jej debiutancka powieść, która zachwyciła czytelników i krytyków.

Stacy Willingham
Błyski w mroku
Przekład: Martyna Trykozko
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 lipca 2023
 
 

PROLOG

Myślałam, że wiem, czym są potwory.
W dzieciństwie jawiły mi się jako tajemnicze cienie czające się w szafie za ubraniami, pod łóżkiem, w lesie. Czułam ich obecność fizycznie, za plecami. Zbliżały się, kiedy wracałam ze szkoły w oślepiającym świetle zachodzącego słońca. Nie wiedziałam, jak to uczucie opisać, ale z jakiegoś powodu byłam pewna, że tam są. Moje ciało było wyczulone na ich obecność, na niebezpieczeństwo. W ten sam sposób wydaje się, że ciarki przechodzą po skórze sekundę przed tym, jak na ramieniu spocznie niespodziewanie czyjaś ręka. Albo kiedy to dziwne uczucie, którego nie możesz się pozbyć, okazuje się parą oczu wwiercających się w tył twojej głowy zza rozrośniętego krzaka.
Ale kiedy się odwracasz, oczu już tam nie ma.
Pamiętam nierówne podłoże, na którym wykręcałam sobie chude kostki, gdy szłam coraz szybciej żwirowym podjazdem prowadzącym do domu, a za mną kłębiły się spaliny odjeżdżającego autobusu szkolnego. W lesie tańczyły cienie rzucane przez gałęzie, a moja własna, wyolbrzymiona sylwetka wyglądała jak zwierzę przygotowane do ataku.
Brałam głębokie oddechy i liczyłam do dziesięciu. Zamykałam oczy, dociskałam mocno powieki.
A potem zaczynałam biec.
Każdego dnia pokonywałam ten kawałek bocznej drogi biegiem i miałam wrażenie, że mój dom coraz bardziej się ode mnie oddala, zamiast być coraz bliżej. Sportowymi butami rozkopywałam trawę, kamyki i piach, ścigając się z… czymś. Tym, co było tam i mnie obserwowało. Czekało właśnie na mnie. Potykałam się o sznurówki, wchodziłam prawie na czworakach po schodach prowadzących do drzwi i wpadałam z impetem w ciepło otwartych ramion mojego ojca. Czułam jego gorący oddech, kiedy szeptał mi do ucha: „Mam cię, mam cię”. Łapał w garści moje włosy, a w płucach szczypało mnie zaczerpnięte nagle powietrze. Serce waliło mi w piersi, a w głowie formowało się tylko jedno słowo: „bezpiecznie”.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Uczenie się strachu powinno być powolnym, stopniowym procesem – od brzydkiego świętego mikołaja w lokalnym centrum handlowym do potwora pod łóżkiem. Od filmu nie dla dzieci, który pozwoliła ci obejrzeć opiekunka, kiedy rodziców nie było w domu, do mężczyzny, który siedział w samochodzie z przyciemnianymi szybami i zapalonym silnikiem i przyglądał ci się o sekundę zbyt długo, gdy szłaś chodnikiem po zmroku. Widziałaś kątem oka, że jest coraz bliżej, i czułaś bicie swojego serca najpierw w klatce piersiowej, a potem coraz wyżej, w szyi, za oczami. To coś, czego powoli się uczymy: ciągłe przechodzenie z jednego potencjalnego zagrożenia do kolejnego, przy czym każda następna rzecz jest realnie bardziej niebezpieczna niż poprzednia.
Ale u mnie było inaczej. Koncepcja strachu zwaliła się na mnie z siłą, której moje dorastające ciało nigdy wcześniej nie doświadczyło. Ta siła była na tyle przytłaczająca, że oddychanie sprawiało ból. W momencie tego zderzenia uświadomiłam sobie, że potwory nie czają się w lesie. Nie stoją w ciemności pomiędzy drzewami ani nie są czymś niewidzialnym, co czyha w mrocznych kątach.
Prawdziwe potwory przed nikim się nie ukrywają.
Miałam dwanaście lat, kiedy cienie zaczęły się układać w kształt, w twarz. Zaczęły zmieniać się ze zjawy w coś bardziej namacalnego i prawdziwego. Wtedy zaczęłam zdawać sobie sprawę, że potwory żyją być może wśród nas.
Jednego z tych potworów nauczyłam się bać bardziej niż jakiegokolwiek innego.

MAJ 2019

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Łaskocze mnie w gardle.
Najpierw delikatnie. Jakby ktoś przesuwał po moim przełyku koniuszkiem pióra, od góry do dołu. Próbuję się podrapać, dociskając tył języka do gardła.
Nic to nie daje.
Mam nadzieję, że nie bierze mnie jakaś choroba. Czy widziałam się ostatnio z kimś, kto jest chory? Przeziębiony? W zasadzie nie mogę być pewna. Cały dzień spędzam wśród ludzi. Nikt nie wyglądał na chorego, ale przeziębienie może być zaraźliwe, zanim pojawią się jakiekolwiek objawy.
Znowu próbuję się podrapać.
A może to alergia? Stężenie pyłków ambrozji jest powyżej normy. Nawet bardzo wysokie. Osiem na dziesięć na skali w prognozie dla alergików. Ikona wiatraczka w aplikacji pogodowej była czerwona.
Sięgam po szklankę i piję łyk wody. Przed połknięciem mieszam ją chwilę językiem.
To też nie pomaga. Odchrząkuję.
– Tak?
Podnoszę wzrok na pacjentkę, która siedzi naprzeciwko mnie, sztywna jak deska przypięta do mojego dużego, skórzanego fotela. Trzyma na kolanach zaciśnięte palce, a idealną skórę jej dłoni zakłócają tylko cienkie, błyszczące nacięcia. Zauważam, że na nadgarstku ma bransoletkę, pod którą próbuje ukryć największą bliznę – poszarpaną, ciemnofioletową linię. Drewniane koraliki ze srebrnym wisiorkiem w kształcie krzyża przypominają różaniec.
Patrzę na nią jeszcze raz, zwracając uwagę na wyraz twarzy i oczy. Nie widzę łez, ale jeszcze jest wcześnie.
– Przepraszam – mówię i spoglądam na notatki. – Lacey. Po prostu łaskocze mnie w gardle. Mów dalej.
– Aha. Okej. No to, tak jak mówiłam… Wie pani, po prostu czasami tak strasznie się wściekam. Nie wiem czemu. Ta złość tak się we mnie zbiera i zbiera, aż w pewnym momencie muszę…
Spogląda na swoje ręce i rozpościera dłonie. Wszędzie są małe nacięcia, jak igiełki z rozbitego szkła, schowane na skórze między jej palcami.
– Rozładowuję tak napięcie – mówi. – To mi się pomaga uspokoić.
Kiwam głową, jednocześnie próbując nie zwracać uwagi na swędzące gardło. Jest coraz gorzej. Mówię sobie, że może to kurz – pełno go tutaj. Spoglądam na parapet, regał z książkami, oprawione dyplomy na ścianie. Wszystko jest pokryte cienką warstwą szarości, która lekko błyszczy w słońcu.
Chloe, skup się.
Odwracam się z powrotem do dziewczyny.
– Jak ci się wydaje, Lacey, dlaczego tak jest?
– Już pani powiedziałam. Nie wiem.
– Może masz jakieś domysły.
Wzdycha, odwraca wzrok i patrzy intensywnie na nic konkretnego. Łzy pojawią się już niedługo.
– No, pewnie to ma jakiś związek z moim ojcem – mówi. Jej dolna warga nieco drży. Dziewczyna odgarnia blond włosy z czoła. – Z tym, że odszedł, i w ogóle.
– Kiedy twój ojciec odszedł?
– Dwa lata temu – odpowiada. Jak na zawołanie z kącika jej oka wyłania się pojedyncza łza, która spływa po piegowatym policzku. Wyciera ją ze złością. – Nawet się, kurwa, nie pożegnał. Nie podał żadnego powodu. Po prostu odszedł.
Kiwam głową i robię kolejne notatki.
– Czy można powiedzieć, że wciąż jesteś zła na ojca za to, że zostawił cię w taki sposób?
Jej warga znowu drży.
– A skoro się nie pożegnał, to nie miałaś okazji mu powiedzieć, jak jego postępowanie na ciebie wpłynęło?
Kiwa głową do regału w kącie pokoju, wciąż na mnie nie patrząc.
– No, tak – mówi. – Można tak powiedzieć.
– Jesteś zła na kogoś jeszcze?
– Chyba na moją mamę. Ale nie wiem dlaczego. Zawsze jakoś zakładałam, że to przez nią odszedł.
– Okej. Na kogoś jeszcze?
Przez chwilę nic nie odpowiada, tylko rozdrapuje paznokciem kawałeczek zadrapanej skóry.
– Na siebie – mówi szeptem. Nie wyciera już łez zbierających się obficie w kącikach jej oczu. – Za to, że nie byłam wystarczająco dobra, żeby chciał zostać.
– Nie ma nic złego w złości. Wszyscy bywamy źli. Ale teraz, dzięki temu, że pozwoliłaś sobie wyrazić powód swojej złości, możemy wspólnie popracować nad tym, żeby pomóc ci lepiej sobie z nią radzić. Znaleźć sposób, który nie będzie dla ciebie szkodliwy. Podoba ci się taki plan?
– To idiotyczne – mówi pod nosem.
– Co jest idiotyczne?
– Wszystko. On, to. To, że tu jestem.
– Co jest idiotycznego w tym, że tu jesteś, Lacey?
– Nie powinnam musieć tu być!
Teraz już krzyczy. Opieram się spokojnie na krześle i splatam dłonie. Pozwalam jej się wykrzyczeć.
– Tak, jestem wściekła – mówi. – I co z tego? Ojciec mnie, kurwa, zostawił. Wie pani, jakie to uczucie? Wie pani, jak to jest być dzieciakiem bez ojca? W szkole wszyscy się na mnie gapią, obgadują mnie za plecami.
– Tak się składa, że wiem – odpowiadam. – Wiem, jak to jest. To nic fajnego.
Nic już nie mówi. Trzyma trzęsące się ręce na kolanach, a opuszkami kciuka i palca wskazującego pociera krzyżyk przy bransoletce. W górę i w dół, w górę i w dół.
– Panią też zostawił ojciec?
– W pewnym sensie.
– Ile miała pani lat?
– Dwanaście – odpowiadam.
Kiwa głową.
– Ja mam piętnaście.
– Mój brat miał piętnaście lat.
– Czyli pani rozumie?
Tym razem ja kiwam głową i się uśmiecham. Zbudowanie zaufania – to najtrudniejsza część.
– Rozumiem – mówię, pochylając się znów do przodu, żeby zmniejszyć dystans pomiędzy nami. Odwraca się do mnie i załzawionymi oczami wpatruje się intensywnie w moje. – Totalnie to rozumiem.
 
 
ROZDZIAŁ DRUGI

Moja branża żywi się banałami – mam tego świadomość. Ale banały powstają nie bez powodu.
Jest w nich prawda.
To, że piętnastolatka przykłada do skóry żyletkę, prawdopodobnie wiąże się z poczuciem niedopasowania, potrzebą poczucia fizycznego bólu, żeby zagłuszyć ten emocjonalny, który pali ją od środka. Osiemnastolatek nieradzący sobie ze złością na pewno ma jakiś nierozwiązany problem z rodzicami, czuje się porzucony i ma coś do udowodnienia. Czuje, że musi sprawiać wrażenie silnego, mimo że w środku rozpada się na kawałki. Dwudziestojednoletnia studentka upija się i idzie do łóżka z każdym chłopakiem, który kupi jej wódkę z tonikiem za dwa dolary, a następnego ranka z tego powodu płacze – to aż cuchnie niskim poczuciem własnej wartości i pragnieniem zwrócenia na siebie uwagi, bo w domu musiała o nią walczyć. To wewnętrzny konflikt pomiędzy tym, kim jest, a osobą, którą według niej wszyscy wokół chcieliby, żeby była.
Syndrom Piotrusia Pana. Syndrom jedynaka. Dziecko z rozbitej rodziny.
To banały, ale prawdziwe. A ja mogę tak mówić, bo sama też jestem banałem.
Zerkam na mój smartwatch, na ekranie wyświetla się nagranie dzisiejszej sesji: 1:01:52. Wybieram opcję wysłania na iPhone’a i patrzę, jak mała szara ikonka stopniowo robi się zielona – plik przeskakuje do mojego telefonu, który jednocześnie synchronizuje się z laptopem. Technologia. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, każdy lekarz brał moją kartotekę i przeglądał strona po stronie, podczas gdy ja siedziałam w prawie identycznych starych fotelach i patrzyłam na całe szafki wypełnione problemami innych ludzi. Wypełnione ludźmi takimi jak ja. To w jakiś sposób sprawiało, że czułam się mniej samotna, bardziej normalna. Metalowe szafki z czterema szufladami zamykanymi na klucz były symbolem tego, że być może kiedyś będę w stanie wyrazić swój ból – nazwać go, wykrzyczeć, wypłakać – a kiedy zegarek odliczyłby sześćdziesiąt minut, moglibyśmy po prostu zamknąć teczkę i włożyć ją z powrotem do szuflady, przekręcić klucz i zapomnieć o jej zawartości do kolejnego razu.
Piąta po południu, koniec pracy.
Patrzę na ekran komputera, na las ikonek, do których zredukowani są moi pacjenci. Teraz nie ma końca pracy. Zawsze są w stanie jakoś do mnie dotrzeć – przez e-mail, media społecznościowe – a przynajmniej mogli, dopóki się nie poddałam i nie skasowałam swoich profili, zmęczona przesiewaniem wiadomości od spanikowanych pacjentów przeżywających swoje najgorsze chwile. Zawsze jestem w pracy, zawsze gotowa, jak całodobowy sklep z neonem „Otwarte” błyskającym w mroku i z całych sił starającym się nie zgasnąć.
Powiadomienie z nagraniem wyskakuje na ekranie. Klikam na nie i oznaczam plik – Lacey Deckler, sesja 1 – po czym podnoszę wzrok znad komputera i mrużę oczy, patrząc na zakurzony parapet. W silnym świetle zachodzącego słońca jeszcze lepiej widać, jak tu brudno. Znowu chrząkam, kilka razy kaszlę. Pochylam się na bok i chwytając drewnianą gałkę, otwieram dolną szufladę biurka, po czym grzebię w swojej osobistej biurowej aptece. Wśród buteleczek leków spory wybór – od najzwyklejszego ibuprofenu po trudniejsze do wymówienia specyfiki: alprazolam, chlordiazepoksyd, diazepam. Odsuwam je na bok i biorę pudełko z suplementem na przeziębienie. Wsypuję proszek z saszetki do szklanki z wodą i mieszam w niej palcem.
Biorę kilka łyków i zaczynam pisać maila.
 
Hej, Shannon,
miłego piątku! Właśnie miałam świetną pierwszą sesję z Lacey Deckler – dziękuję, że ją do mnie skierowałaś. Chciałabym skonsultować kwestię leków. Widzę, że nic jej nie przepisałaś. Po dzisiejszej sesji wydaje mi się, że korzystne byłoby wprowadzenie u niej niskiej dawki prozacu – co sądzisz? Jeśli masz jakieś obawy, to daj znać.
Chloe
 
Klikam „Wyślij” i opieram się na krześle, dopijając resztę mandarynkowej wody. Nierozpuszczone drobinki proszku z witaminą C spływają po boku szklanki jak klej, powoli i ciężko, a potem pokrywają moje zęby i język pomarańczowym piaskiem. Po kilku minutach dostaję odpowiedź.
 
Chloe,
jak zwykle nie ma za co! Dla mnie OK. Jeśli chcesz, to możesz zamówić receptę.
PS Może jakieś drinki w najbliższym czasie? Musisz mi wszystko opowiedzieć przed TYM DNIEM!
lek. med. Shannon Tack
 
Biorę służbowy telefon i dzwonię do apteki Lacey, tej samej sieciówkowej CVS, do której też chodzę – to bardzo wygodne – i od razu zostaję przekierowana na pocztę głosową. Zostawiam wiadomość.
– Dzień dobry, z tej strony doktor Chloe Davis – C–h–l–o–e D–a–v–i–s – chciałabym zgłosić receptę dla Lacey Deckler – L-a-c-e-y D-e-c-k-l-e-r – data urodzenia szesnasty stycznia dwa tysiące czwartego. Zaleciłam pacjentce prozac w dawce dziesięć miligramów dziennie, zapas na osiem tygodni. Bez automatycznego odnawiania recepty.
Milknę na chwilę i stukam palcami po biurku.
– Chciałabym też odnowić receptę dla innego pacjenta, Daniela Briggsa – D-a-n-i-e-l B-r-i-g-g-s – data urodzenia drugi maja osiemdziesiątego drugiego. Xanax, cztery miligramy dziennie. Doktor Chloe Davis. Mój numer telefonu to 555 212 4524. Dziękuję bardzo.
Rozłączam się i patrzę na cichą teraz słuchawkę. Wzrokiem wracam do okna. Zachodzące słońce nadaje mahoniowemu gabinetowi pomarańczowy odcień, który bardzo przypomina kleisty osad na dnie mojej szklanki. Zerkam na zegarek – siódma trzydzieści – i zaczynam zamykać laptopa, ale ostry dźwięk ożywionego znów telefonu sprawia, że podskakuję na krześle. Gabinet jest już zamknięty, do tego jest piątek. Ignoruję dzwonek i wracam do pakowania rzeczy, ale po chwili orientuję się, że może dzwonić ktoś z apteki w sprawie recept, które właśnie zamówiłam. Pozwalam na jeszcze jeden dzwonek i odbieram.
– Doktor Davis – mówię.
– Chloe Davis?
– Doktor Chloe Davis – poprawiam rozmówcę. – Przy telefonie. W czym mogę pomóc?
– Kurczę, strasznie trudno się do pani dodzwonić.
– Przepraszam, jest pan moim pacjentem?
– Nie – odpowiada głos – ale cały dzień dzwoniłem. Cały dzień. Pani recepcjonistka nie chciała mnie przełączyć, więc pomyślałem, że spróbuję po godzinach, może udałoby mi się nagrać wiadomość bezpośrednio na pani poczcie głosowej. Nie spodziewałem się, że pani odbierze.
Marszczę brwi.
– To mój gabinet. Nie prowadzę tu rozmów prywatnych. Melissa przekierowuje do mnie tylko pacjentów… – Przerywam, bo nie mam pojęcia, dlaczego tłumaczę się obcej osobie ze swoich poczynań i tego, jak działa moja firma. Przyjmuję ostrzejszy ton głosu. – W jakiej sprawie pan dzwoni? I kim pan jest?
– Nazywam się Aaron Jansen. Jestem dziennikarzem „New York Timesa”.
Powietrze grzęźnie mi w gardle. Próbuję odkaszlnąć, ale brzmi to bardziej, jakbym się krztusiła.
– Czy wszystko w porządku? – pyta.
– Tak, okej – mówię. – Mam coś z gardłem. Przepraszam. „New York Times”?
Od razu ogarnia mnie złość na samą siebie za to pytanie. Wiem, dlaczego ten mężczyzna do mnie dzwoni. Szczerze mówiąc, spodziewałam się tego. Spodziewałam się czegoś. Może nie „Timesa”, ale czegoś.
– No, wie pani – odpowiada z wahaniem. – Gazeta.
– Tak, wiem, kim pan jest.
– Piszę artykuł o pani ojcu i bardzo chętnie bym porozmawiał. Czy mógłbym panią zaprosić na kawę?
– Przepraszam – mówię znowu, wtrącając się. Cholera jasna. Dlaczego ciągle przepraszam? Biorę głęboki oddech i próbuję jeszcze raz. – Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.
– Chloe – mówi.
– Doktor Davis.
– Doktor Davis – powtarza i wzdycha. – Zbliża się rocznica. Mija dwadzieścia lat. Na pewno pani o tym wie.
– Oczywiście, że wiem – odpowiadam zdenerwowana. – Minęło dwadzieścia lat i nic się nie zmieniło. Te dziewczyny wciąż nie żyją, a mój ojciec wciąż jest w więzieniu. Dlaczego to pana nadal interesuje?
Po drugiej stronie telefonu Aaron milknie. Wiem, że już dałam mu za dużo materiału. Już nakarmiłam chory dziennikarski popęd do rozdzierania ran innych ludzi, kiedy te prawie się zagoiły. Nakarmiłam go akurat na tyle, żeby poczuł metaliczny smak i chciał więcej, jak rekin płynący do krwi w wodzie.
– Ale pani się zmieniła – mówi. – Pani i pani brat. Ludzie chcieliby wiedzieć, jak się pani ma, jak sobie radzi.
Przewracam oczami.
– No i pani ojciec – kontynuuje. – Może on się zmienił. Rozmawiała pani z nim?
– Nie mam nic do powiedzenia mojemu ojcu – mówię. – I nie mam nic do powiedzenia panu. Proszę tu więcej nie dzwonić.
Rozłączam się, uderzając słuchawką w aparat trochę mocniej, niż zamierzałam. Opuszczam wzrok i widzę, że trzęsą mi się ręce. Zakładam włosy za ucho, żeby czymś zająć palce, i patrzę w okno. Niebo nabrało koloru ciemnoniebieskiego atramentu, a słońce leży na horyzoncie jak bańka, która lada moment pęknie.
Potem odwracam się z powrotem do biurka, biorę torebkę i wstaję, odpychając krzesło. Zerkam na lampkę na blacie. Powoli wydycham powietrze i ją gaszę, a potem niepewnie wkraczam w mrok.
 
ROZDZIAŁ TRZECI

My, kobiety, podświadomie robimy w ciągu dnia mnóstwo ledwo zauważalnych rzeczy, żeby czuć się bezpieczniej. Żeby chronić się przed cieniami, niewidocznymi drapieżcami. Przed opowieściami ku przestrodze i miejskimi legendami. Tych rzeczy czasem same prawie nie dostrzegamy.
Wychodzimy z pracy, zanim zrobi się ciemno. Jedną ręką przyciskamy torebkę do piersi, a w drugiej trzymamy klucze między palcami jak broń. Idziemy do samochodu, który zaparkowałyśmy strategicznie pod latarnią, w razie gdyby jednak nie udało się wyjść z pracy przed zmrokiem. Podchodzimy do auta i zerkamy, czy nikt nie czai się na tylnym siedzeniu, dopiero potem otwieramy przednie drzwi. Trzymamy mocno telefon, z palcem gotowym wybrać numer alarmowy. Wsiadamy. Zamykamy z powrotem drzwi. Nie zwlekamy. Odjeżdżamy jak najszybciej.
Wyjeżdżam z parkingu pod budynkiem, w którym mam gabinet, i oddalam się od miasta. Zatrzymuję się na czerwonym świetle, zerkam we wsteczne lusterko – chyba z przyzwyczajenia – i krzywię się na swoje odbicie. Wyglądam kiepsko. Na zewnątrz jest tak parno, że moja skóra pokryła się świecącą warstwą tłuszczu. Moje brązowe, zwykle oklapnięte włosy zaczęły się podwijać na końcówkach – taki efekt może z nich wyciągnąć tylko lato w Luizjanie.
Lato w Luizjanie.
To słowa z dużym ładunkiem emocjonalnym. Wychowałam się tutaj. No, niedokładnie tutaj. Nie w Baton Rouge. Ale w Luizjanie. W małym miasteczku Breaux Bridge – Światowej Stolicy Raków. Z jakiegoś powodu jesteśmy bardzo dumni z tego tytułu. Tak samo jak Cawker City w stanie Kansas z pewnością jest dumne z ich ważącego ponad dwie tony kłębka sznurka. Takie rzeczy nadają powierzchownej wartości miejscom, które poza tym nie mają znaczenia.
Breaux Bridge ma mniej niż tysiąc mieszkańców, co znaczy, że każdy każdego zna. A dokładniej: każdy zna mnie.
Kiedy byłam mała, liczyło się dla mnie tylko lato. Mam mnóstwo wspomnień związanych z bagnami: wypatrywanie aligatorów w Lake Martin, krzyk, jaki z siebie wydawałam, kiedy zauważyłam błysk ich okrągłych oczu zerkających spod dywanu alg. Mój brat śmiał się, kiedy rzucaliśmy się biegiem w przeciwnym kierunku, i krzyczał: „Do widzenia, ślepa Gienia!”. Robienie skrzydeł z oplątwy zwisającej z gałęzi w naszym ogromnym ogrodzie, a potem wyjmowanie swędzików z włosów przez kilka kolejnych dni i nakładanie bezbarwnego lakieru do paznokci na świerzbiące czerwone ślady po ugryzieniach. Odrywanie ogona świeżo ugotowanego raka i wysysanie głowy do sucha.
Ale wspomnienia o lecie przywołują też wspomnienia o strachu.
Miałam dwanaście lat, kiedy zaczęły się zaginięcia dziewcząt. Niewiele starszych ode mnie. Był lipiec 1999 roku i wyglądało na to, że szykuje się po prostu kolejne gorące, wilgotne lato w Luizjanie.
Ale któregoś dnia wszystko się nagle zmieniło.
Pamiętam, że pewnego ranka, bardzo wcześnie, szłam do kuchni, pocierając zaspane oczy i ciągnąc po podłodze z linoleum kocyk w kolorze miętowej zieleni. Spałam z tym kocykiem, od kiedy byłam malutka, i z miłości całkowicie przetarłam jego brzegi. Pamiętam, że nerwowo zaplotłam materiał między palcami, gdy zobaczyłam, że moi rodzice siedzą skuleni przed telewizorem i rozmawiają szeptem.
– Co się stało?
Odwrócili się i na mój widok otworzyli szeroko oczy. Wyłączyli telewizor, zanim zdążyłam zobaczyć, co jest na ekranie.
A przynajmniej tak im się wydawało.
– Kochanie – powiedział ojciec, idąc w moją stronę, i przytulił mnie mocniej niż zwykle. – To nic takiego, słoneczko.
Ale to nie było nic takiego. Nawet wtedy to rozumiałam. Sposób, w jaki mój ojciec mnie przytulił, to, jak mojej matce trzęsła się warga, kiedy odwracała się do okna – tak samo, jak trzęsła się Lacey tego popołudnia, kiedy zmuszała się do przetrawienia wniosku, który znała od samego początku. Który starała się odrzucić, udawać, że nie jest prawdą. Złapałam przez moment wzrokiem jasnoczerwony nagłówek na dole ekranu. Ten zestaw słów już na zawsze zapisał się w mojej psychice, a potem na zawsze zmienił moje życie.
 
POSZUKIWANIA ZAGINIONEJ DZIEWCZYNKI Z BREAUX BRIDGE
 
Kiedy ma się dwanaście lat, wyrażenie ZAGINIONA DZIEWCZYNKA nie ma jeszcze tak złowrogiego brzmienia jak w dorosłym wieku. Umysł nie biegnie od razu do tych wszystkich przerażających miejsc: porwanie, gwałt, morderstwo. Pamiętam, że pomyślałam: „Ale gdzie zaginęła?”. Uznałam, że pewnie się zgubiła. Mój rodzinny dom stał na ponadczterohektarowej działce. Wiele razy się tam gubiłam, łapiąc ropuchy w bagnie albo urządzając wyprawy do nieznanych mi kawałków lasu, ryjąc swoje imię w korze nieoznaczonego drzewa czy budując forty z patyków przesiąkniętych mchem. Kiedyś nawet utknęłam w jamie, w której mieszkało jakieś zwierzę – jej pomarszczone wejście było w równym stopniu niepokojące, co kuszące. Pamiętam, że brat zawiązał mi wokół kostki kawałek starej liny, a ja położyłam się na brzuchu i wsunęłam w głąb zimnej, ciemnej pustki, mocno trzymając w ustach brelok z latarką. Czołgałam się coraz głębiej i pozwoliłam ciemności całkowicie mnie pochłonąć, aż w końcu ogarnęła mnie panika, bo zdałam sobie sprawę, że nie dam rady się wycofać. Więc kiedy zobaczyłam ujęcia ekip poszukiwawczych przedzierających się przez zarośla i brodzących przez bagna, zastanawiałam się, co by się stało, gdybym to ja kiedyś „zaginęła”, i czy ludzie szukaliby mnie tak samo, jak szukali jej.
„W końcu się znajdzie”, pomyślałam. „I założę się, że będzie jej głupio, że zrobiła takie zamieszanie”.
Ale dziewczynka się nie znalazła. A trzy tygodnie później zaginęła kolejna.
Po kolejnych czterech tygodniach następna.
Do końca tamtego lata zaginęło sześć dziewczyn. Jednego dnia były, następnego już nie. Zniknęły bez śladu.
Sześć zaginionych dziewczyn to zawsze o sześć za dużo, ale w miasteczku takim jak Breaux Bridge, tak małym, że w klasie powstaje zauważalna pustka, jeśli jedno dziecko rzuci szkołę, a w okolicy robi się znacznie ciszej, kiedy wyprowadzi się jedna rodzina, sześć dziewczyn stanowiło prawie niemożliwy do udźwignięcia ciężar. Ich braku nie dało się zignorować – był złem wiszącym na niebie podobnie jak chmury zbliżającej się burzy, przez które zaczyna cię mrowić w kościach. Można go było dotknąć, poczuć jego smak, dostrzec go w oczach każdej spotykanej osoby. Po miasteczku, kiedyś tak ufnym, rozlała się podszywająca wszystko nieufność. Podejrzliwość, której nie dało się pozbyć. W głowach wszystkich mieszkańców wisiało niewypowiedziane pytanie.
„Kto będzie następny?”.
Wprowadzono godzinę policyjną. Sklepy i restauracje zamykały się o zmroku. Tak jak każda inna dziewczynka w miasteczku miałam zakaz przebywania na zewnątrz, kiedy było ciemno. Ale nawet w ciągu dnia czułam, że zło czai się za każdym rogiem. Podejrzenie, że to ja będę następna, nigdy mnie nie opuszczało – ciągle obecne, ciągle zabierało powietrze.
– Nic ci się nie stanie, Chloe. Nie masz się czym martwić.
Pamiętam, jak któregoś ranka mój brat zakładał plecak przed wyjazdem na obóz. Ja znowu płakałam, bo bałam się wyjść z domu.
– Właśnie że ma się czym martwić, Cooper. To poważna sprawa.
– Ale ona jest za młoda – powiedział. – Ma tylko dwanaście lat. On lubi starsze nastolatki, pamiętasz?
– Cooper, proszę cię.
Mama przykucnęła, żeby być na wysokości mojego wzroku, i założyła kosmyk moich włosów za ucho.
– Kochanie, to poważna sprawa, ale wystarczy, że będziesz uważać. Bądź czujna.
Cooper westchnął.
– Nie wsiadaj do samochodu z nikim obcym. Nie chodź sama ciemnymi uliczkami. Chlo, to wszystko jest oczywiste. Po prostu nie bądź głupia.
– Te dziewczyny nie były głupie – odparła szybko mama, cichym, ale stanowczym głosem. – Miały pecha. Były w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie.
Skręcam na parking pod apteką CVS i podjeżdżam do okienka drive through. Mężczyzna za przesuwaną szybką jest zajęty wkładaniem różnych buteleczek do papierowych torebek i zamykaniem ich zszywaczem. Otwiera okienko, ale nie raczy podnieść wzroku.
– Imię i nazwisko?
– Daniel Briggs.
Zerka na mnie – nie wyglądam na Daniela. Wpisuje coś na klawiaturze komputera i znowu się odzywa.
– Data urodzenia?
– Drugi maja osiemdziesiątego drugiego.
Odwraca się i przeszukuje koszyk z literką B. Patrzę, jak bierze z niego papierową torebkę i idzie z powrotem w moją stronę. Zaciskam ręce na kierownicy, żeby nie bawić się nimi nerwowo. Mężczyzna celuje skanerem w kod kreskowy, słychać piknięcie.
– Ma pani jakieś pytania dotyczące recepty?
– Nie, wszystko wiem – mówię z uśmiechem.
Podaje pakunek ze swojego okienka do okna mojego samochodu. Chwytam go, wpycham głęboko do swojej torebki, zamykam okno i odjeżdżam bez słowa pożegnania.
Jadę jeszcze kilka minut, a torebka na siedzeniu pasażera aż promienieje od samego faktu, że w środku są tabletki. Kiedyś dziwiłam się, jak łatwo jest odbierać za kogoś recepty – wystarczy znać datę urodzenia, która zgadza się z nazwiskiem, większość farmaceutów nie prosi o dokument tożsamości. A jeśli proszą, to zwykle wystarczy prosta wymówka.
O kurczę, zostawiłam w innej torebce.
Jestem jego narzeczoną – w razie czego mogę podać jeszcze adres zamieszkania.
Skręcam w moje osiedle w dzielnicy Garden District i rozpoczynam podróż półtorakilometrową uliczką, która zawsze wywołuje we mnie dezorientację. Wyobrażam sobie, że tak się czują nurkowie, kiedy otacza ich całkowita ciemność – tak głęboka, że nawet dłoń przysunięta na kilka centymetrów do twarzy może się zgubić.
Znika jakiekolwiek poczucie kierunku. Znika poczucie kontroli.
Przez to, że ulicy nie oświetlają żadne domy ani reflektory, które mogłyby uwidocznić powykręcane gałęzie drzew rosnących wzdłuż drogi, po zachodzie słońca ma się wrażenie, że wjeżdża się w atrament i znika w przepastnej nicości, spada w nieskończoność do dziury bez dna.
Wstrzymuję oddech i dociskam nieco bardziej pedał gazu.
W końcu czuję, że zbliża się mój zakręt. Włączam kierunkowskaz, mimo że nikogo za mną nie ma, jest tam tylko ciemność, i wjeżdżam w naszą ślepą uliczkę. Wypuszczam powietrze, kiedy mijam pierwszą latarnię, która odsłania przede mną drogę do domu.
Dom.
Kolejne słowo naładowane emocjami. Dom to nie tylko budynek, kolekcja cegieł i desek połączonych cementem i gwoździami. To coś więcej. Dom oznacza bezpieczeństwo. To miejsce, do którego wracasz, kiedy wybija dziewiąta – godzina policyjna.
Ale co, jeśli twój dom nie jest bezpieczny?
Jeśli wyciągnięte w twoją stronę ramiona, w które wpadasz na schodach na ganku, to te same ramiona, od których powinnaś uciekać? Te same ręce, które chwytały te dziewczyny, ściskały ich szyje i zakopywały ciała, a potem myły się do czysta?
Jeśli twój dom to miejsce, w którym to wszystko się zaczęło: epicentrum trzęsienia ziemi, które przeszło przez miasteczko? Oko cyklonu, który rozszarpał na kawałki rodziny, życia, ciebie? Wszystko, co do tej pory znałaś?
Co wtedy?

 
Wesprzyj nas