Jedyna oficjalna biografia jednego z najznakomitszych współczesnych brytyjskich autorów. Głęboko poruszająca i zarazem bardzo osobista. Pełna zabawnych anegdot. Rob Wilkins, wykorzystując wspomnienia własne, rodziny, przyjaciół i kolegów pisarza, kreśli pełną panoramę życia Terry’ego Pratchetta’ego – od dzieciństwa po oszałamiającą pisarską karierę.


Sir Terry Pratchett, nagradzany bestsellerowy autor, twórca fenomenalnie popularnego cyklu Świat Dysku. Sławny i podziwiany na całym świecie za swoje znakomite książki, inteligentny ironiczny humor, za działalność humanitarną. Ale to tylko część obrazu.

W chwili śmierci w 2015 roku pracował nad swoją najciekawszą historią – własną. Nad opowieścią o chłopcu, któremu w wieku sześciu lat dyrektor szkoły powiedział, że niczego nie osiągnie, i który przez całe swoje późniejsze życie udowadniał, że tamten nie miał racji. Terry miał bowiem pełno zadziwiających osiągnięć:
• przerwał naukę, by zostać dziennikarzem, co nie zmienia faktu, że otrzymał niezliczoną liczbę doktoratów honorowych,
• nim skończył 20 lat miał pomysł na swoją debiutancką powieść, która ukazała się w 1971 roku pod tytułem „Dywan”,
• został jednym z najlepiej sprzedających się i lubianych pisarzy w Wielkiej Brytanii,
• zdobył prestiżowy Medal Carnegie i otrzymał tytuł szlachecki.

Niestety Terry’emu zabrakło czasu, by ukończyć wspomnienia, które tak bardzo chciał napisać. Teraz przerwane wątki podjął Rob Wilkins, dawny asystent, przyjaciel, a dziś opiekun literackiego dziedzictwa Pratchetta.

Wykorzystując wspomnienia własne, ale też rodziny, przyjaciół i kolegów pisarza, Wilkins kreśli pełną panoramę życia Terry’ego – od dzieciństwa po jego oszałamiającą karierę pisarską, w tym to, jak przyjął i jak sobie radził z „przeszkadzajstwem” choroby Alzheimera.

***

• Niekiedy zabawna, czasem boleśnie intymna. Wspaniale jest uzyskać takie zbliżenie życia zawodowego pisarza.
Frank Cottrell-Boyce, „Observer”

• Ta biografia tka magię z powszedniości w taki właśnie sposób, w jaki robił to sam Pratchett.
„The Telegraph”

• Tak bezpośrednia, zabawna i niesentymentalna, jak wszystko, co jej bohater sam mógłby stworzyć.
„Mail on Sunday”

Rob Wilkins
Terry Pratchett: Życie z przypisami
Oficjalna biografia
Przekład: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo Insignis
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 


WSTĘP


Pięć miesięcy przed śmiercią Terry Pratchett napisał pięć listów, zapieczętował je w kopertach i zamknął w sejfie w swojej pracowni, by zostały otwarte, kiedy już go nie będzie. To ten, który zaadresował do mnie.

Wiltshire
4 października 2014 roku

Drogi Robie,
no więc odszedłem. Bywały takie dni, kiedy czułem się, jakby już mnie nie było, więc teraz marzę tylko o chłodnym, cichym pomieszczeniu i spokoju, by uporządkować swoje przyćmione myśli. Myślę, że byłem dobry, choć mógłbym być lepszy, ale Terry Pratchett jest martwy i więcej słów nie będzie.
Proszę, opiekuj się Lyn. Zleć wykonanie tej pięknej biżuterii, którą zaprojektowałem, i wręcz ją z wyrazami mojej miłości. Wybierz prezent na każde Święta i urodziny. Posyłaj kwiaty. Urządzaj duże przyjęcie co roku, albo częściej, jeśli to konieczne lub jeśli wymagają tego okoliczności, i wypijcie brandy za pamięć o mnie i o szczęśliwych dniach.
Zadbaj o firmę, to ona też o ciebie zadba. Za wszystko, co robiłeś, za wszystkie drobiazgi i rzeczy o wiele większe, i za zakopywanie ciał… dziękuję ci.
Naucz się latać. Załatw to teraz.
I uważaj na siebie.
Walcz!

Terry

Żeby to było jasne od początku: przez lata mojej pracy z Terrym Pratchettem nie mieliśmy żadnych rzeczywistych ciał do zakopywania. Zdarzało się, że ludzie naprawdę go drażnili i faktycznie (jak rozmaite osoby często o nim mawiały) głupców nie znosił cierpliwie. Nigdy jednak nie bywał aż tak rozdrażniony. Zatem – dla fanów ekshumacji i niewyjaśnionych historii kryminalnych – to nie jest taka książka.
Jednakże, i co do tego nie ma wątpliwości, w życiu Terry’ego wiele działo się spraw, co do których znajdowałem się w wyjątkowym położeniu, by być ich świadkiem i się w nie angażować. We „wszystkie drobiazgi i rzeczy o wiele większe”, żeby zacytować Jego list. I chciałbym, by to była właśnie taka książka.
I żeby wyjaśnić również inną kwestię: na kolejnych stronicach postaram się opisać całą historię życia Terry’ego, nie tylko tę jej część, kiedy byłem przy nim. Z pewnością nie będzie to próba opowiedzenia historii mojego życia. Na samym początku muszę chyba jednak poświęcić nieco miejsca, by wyjaśnić, kim jestem, jak w ogóle znalazłem się obok Terry’ego, i jak doszło do tego, że piszę jego biografię.
Zatem, by nakreślić tło: nazywam się Rob Wilkins i początkowo miałem być taką „gosposią ze wsi”. Przynajmniej w takim sensie, że Terry poszukiwał osoby specyficznego typu, takie miał założenia, o kimś takim myślał, kiedy doszedł do wniosku, że potrzebuje osobistego asystenta czy też sekretarza.
Ta „gosposia” miała być kimś, kto zjawi się w odpowiedzi na ogłoszenie przyklejone na szybie wiejskiego sklepiku: ktoś, zapewne emerytka, kto przyjdzie na kilka dni w tygodniu pomóc w administracji, wypełni to i owo, może zajmie się formularzami vatowskimi. Może też, przy odrobinie szczęścia, dopilnuje, by w lodówce w pracowni był zapas mleka do herbaty, tak żeby Terry – który często zapominał o drobiazgach – nie musiał wstawać od biurka i schodzić po nie do domowej kuchni.
Miała to być osoba, która (to bardzo ważne) nie jest namiętnym czytelnikiem książek Terry’ego Pratchetta, gdyż mogłaby wtedy mieć pytania – albo co gorsza sugestie. Albo, co jeszcze gorsze, opinie. Ponieważ – i nie powinno to zabrzmieć niewdzięcznie – zapewne byłoby to rozpraszające, co z kolei przekreślałoby sens całego przedsięwzięcia.
To, że Terry w ogóle pomyślał o asystencie… no cóż, możemy chyba przyjąć, że w znacznej mierze było to winą Jilly Cooper. Tych dwoje znakomitych brytyjskich autorów zderzyło się ze sobą przy kanapkach na jakimś bankiecie wydawniczym w Londynie, jak czasem się zdarza znakomitym autorom. I podczas rozmowy Terry zastrzygł uszami, gdy Jilly mimochodem wspominała o „mojej asystentce” – kobiecie imieniem, jak się zdaje, Amanda, którą Jilly opisywała jako „niebiańską”, „cudownie łagodną” i którą bez wahania uznawała za „najlepszą w tym fachu”.
Otóż Terry, na ogół całkiem obojętny na pułapki tego świata, miał w sobie – jak większość pisarzy – cienką, ale stalową żyłkę współzawodnictwa, która biegła przez jego umysł niczym struna fortepianu i niekiedy dało się ją lekko szarpnąć. Jak się zdaje, była to jedna z takich sytuacji. Jeśli autorka takich bestsellerów jak Jeźdźcy (Riders), Rivals (Rywale) czy Score! (Traf!) była oficjalnie autorką potrzebującą osobistej asysty, to czyż nie wynika z tego, że Terry – który w owym czasie sprzedał około 50 milionów książek w dwudziestu dziewięciu językach – takiej asysty potrzebował?[1]
Było to w roku 2000. Terry miał pięćdziesiąt dwa lata. Mieszkał pod Salisbury w posiadłości, którą nazywał „Domesday Manorette”. Przez ostatnią dekadę był najlepiej sprzedającym się brytyjskim autorem, który to tytuł dopiero niedawno, z pewnymi oporami, odstąpił innej pisarce, niejakiej J.K. Rowling. Cykl o Świecie Dysku liczył wtedy dwadzieścia pięć tomów, na drodze do ostatecznych czterdziestu jeden, a Terry napisał też szereg tytułów poza nim, w tym serię niezwykle popularnych książek dla młodszych czytelników. Płodny twórca, który najwyraźniej nigdy nie doświadczył nawet dwóch minut braku inwencji (i w rezultacie dość lekceważąco traktował samo to pojęcie oraz tych, którzy się na nie skarżyli), wydawał średnio dwie książki rocznie i niekiedy miał jeszcze czas, by wcisnąć trzecią. Jego książki były fenomenalnie popularne i wręcz legendarnie wszechobecne: mówiło się często, że żaden pociąg w Wielkiej Brytanii nie ma prawa wyruszyć w drogę, dopóki nie potwierdzi się, że przynajmniej jeden z jego pasażerów czyta Terry’ego Pratchetta[2].
Sukces na tak oszałamiającym poziomie pociągał za sobą obowiązki, większe nawet niż nacisk na pisanie kolejnych powieści. Przede wszystkim chodziło tu o kwestie związane z – jak dość ironicznie określał to Terry – „byciem znautorem” (znanym autorem). Bycie znautorem, jak tłumaczył, to sprawa w wielu istotnych kwestiach odmienna od bycia pisarzem. Rzeczywiście, owo znautorstwo zasadniczo łączyło się z obowiązkami uniemożliwiającymi pisarzowi pisanie: w przypadku Terry’ego były to coroczne długie i mające fenomenalną frekwencję trasy promocyjne, kiedy podpisywał książki – dwie w Wielkiej Brytanii i dodatkowe w innych krajach. Zakładał wtedy swoją czarną fedorę, czarną skórzaną kurtkę Levi’s i czarne dżinsy Hugo Boss („ruszał z albumem w trasę”, jak to nazywał). Nie można też zapominać o równie popularnych wystąpieniach, w takim samym stroju, na spotkaniach, konwentach i festiwalach. Na to wszystko musiał poświęcać coraz więcej czasu i energii.
Brzemię bycia znautorem prześladowało Terry’ego także w domu, przy biurku. Miało formę listów – dostawał ich całe worki. Czytelnicy książek Terry’ego byli wyjątkowi nie tylko ze względu na ich liczbę, ale też siłę i głębię przywiązania do jego książek; wielu z nich czuło potrzebę, by do niego napisać. Do tego zdarzały się często bardziej oficjalne prośby, często o radę albo pieniądze, czy też, w przypadku bardziej zuchwałych korespondentów, o radę i pieniądze naraz. W pewnym momencie samo czytanie i odpowiadanie na te listy w sposób, w jaki Terry czuł się moralnie zobowiązany odpowiadać, wypełniłoby cały dzień pracy, nie pozostawiając już ani chwili na coś, co być może chciałby robić poza tym, na przykład na pisanie książki. Czy też, w przypadku Terry’ego, na pisanie kilku książek równocześnie. Lubił mieć na warsztacie dwie, niekiedy nawet trzy, z nabierającymi kształtu gdzieś w cieniu zarysami czwartej.
Do tego dochodził nieustannie dzwoniący telefon – ludzie dzwonili w sprawach tych książek, tych festiwali, prosząc o wywiad albo komentarz, czy też o kilka słów do czegoś, co nazywał „Ulubioną łyżeczką” w dodatkach do gazet. A Terry, który zaczynał karierę jako dziennikarz – najpierw w gazetach, potem po drugiej stronie barykady, jako rzecznik prasowy – był fizycznie niezdolny do braku reakcji na dzwoniący telefon. Przegapisz telefon, przegapisz temat. (Jak się jeszcze przekonamy, gazetowa edukacja Terry’ego w dużej mierze uformowała jego podejście do pracy).
I w końcu dochodziły jeszcze najrozmaitsze gadżety. W tym czasie była to już istotna działalność, jednak Terry upierał się, że sam musi udzielić zgody na każdy licencjonowany produkt ze Świata Dysku. Od figurek po świece, od ściereczek po tabliczki na drzwi, od pocztówek po wisiorki. W jego opinii wszystko to było rozszerzeniem świata, jaki stworzył w książkach, i nie chciał, by ktokolwiek coś niewłaściwie rozumiał czy pozwolił sobie na niedozwoloną swobodę, co prowadziłoby do zafałszowania obrazu tego świata, a zatem rozczarowania czy – co gorsza – oszukiwania i wręcz okradania czytelników. Była to postawa szlachetna, zwłaszcza jeśli wiedziało się, jakie kwoty – „sumy tak wielkie, że aż oczy łzawią”, jak to określał – rozmaite firmy podsuwały mu pod nos, by wyrwać mu z rąk dyskową franczyzę. Jednak te honorowe zasady wymagały ciężkiej pracy administracyjnej. Jak powiedział w 1996 roku w wywiadzie dla Science Fiction Book Club: „Jeśli z czapki Myszki Miki odpadną ci uszy, ten miły pan Disney nie przejmie się tym specjalnie. Jeśli ktoś kupi koszulkę ze Świata Dysku i kolory się spiorą, to ja jestem tym człowiekiem, do którego trafi e-mail ze skargą”[3].
I tak, dodając jedno do drugiego, Terry znalazł się w niebezpiecznym punkcie, kiedy to biznes bycia Terrym Pratchettem groził, że uniemożliwi mu to, co go Terrym Pratchettem uczyniło. Równocześnie to, co zaczęło się dosłownie jako chałupnictwo – gdy Terry w zamienionym na pracownię pokoiku w małym domu jego i Lyn w Somerset co wieczór po pracy pilnie wklepywał czterysta słów na amstradzie CPC 464 – rozrosło się w coś, o czym twórca nie śmiał nawet marzyć, to znaczy w wielomilionowe międzynarodowe przedsięwzięcie. Jednakże było to wielomilionowe międzynarodowe przedsięwzięcie, w którym nadal dominował nieco chaotyczny duch chałupnictwa.
Na przykład w tamtym okresie Terry zapisywał swoje teksty na dyskietkach, a po dniu pracy, zanim przeszedł z pracowni do domu na kolację, wyjmował te dyskietki z komputera i dla bezpieczeństwa wsuwał do kieszeni koszuli. Ale, jak często z takimi rzeczami bywa, ta koszula mogła potem trafić do kosza z praniem. Po czym z tego kosza całkiem logicznie przedostawała się do pralki. A w rezultacie nie jest to przypadek całkiem nieznany, że warta milion funtów powstająca powieść przechodziła przez ryzykowne pranie w sześćdziesięciu stopniach z pełnym cyklem wirowania.
Zdarzyło się też, że czek na honorarium w kwocie nieco poniżej ćwierć miliona funtów przyszedł pocztą, został gdzieś odłożony i w niewyjaśniony sposób zniknął, zanim trafił do banku. Jednak tę historię w całości poznamy trochę później.
Na razie powiedzmy tyle, że dla Terry’ego stało się oczywiste, czego potrzebuje. Potrzebował gosposi ze wsi.
Zamiast niej dostał mnie. Nie byłem ze wsi (mieszkałem wtedy w Cheltenham, jakieś siedemdziesiąt mil od Salisbury) i nie identyfikowałem się jako kobieta. Nigdy też nie wypełniałem formularza vatowskiego – taka konieczność nie pojawiła się w żadnej z moich dotychczasowych ról życiowych. Nie byłem emerytem – miałem dwadzieścia dziewięć lat. Co więcej, wśród innych istotnie dyskwalifikujących cech należy wymienić tę – potencjalnie najważniejszą ze wszystkich – że zdecydowanie byłem czytelnikiem Terry’ego Pratchetta. I to bardzo zapalonym – takim, którego obecność w kolejkach na wszystkich autografowych sesjach książek Pratchetta od roku 1993 (w księgarni WH Smith w Oxfordzie, Johnny i zmarli) była tak ostentacyjnie konsekwentna, że mam na półce egzemplarz powieści Bogowie, honor, Ankh-Morpork (Jingo) z 1997 roku podpisaną: „jednemu z gangu smutasów”.
Całkiem przypadkiem pracowałem również w czymś, co można określić jako „wewnętrzne obrzeża Pratchettowskich operacji”. Spotkałem Colina Smythe’a, który był agentem Terry’ego i człowiekiem, któremu w 1968 roku Terry jako pierwszemu wręczył swój maszynopis, prosząc o opinię. (Opinia Colina brzmiała, by tekst wydać, której to decyzji nigdy nie miał powodu żałować). Ponieważ miałem wykształcenie techniczne, w 1998 roku Colin zaproponował mi stanowisko dyrektora technicznego w Colin Smythe Publishing; moim podstawowym zadaniem była digitalizacja jak dotąd konsekwentnie analogowej działalności wydawnictwa, którym Colin kierował ze swojego domu w Gerrards Cross.
W tej roli zdarzało mi się niekiedy odbierać telefony od najbardziej znanego klienta Colina. A kiedy Terry kupił swoją pierwszą nagrywarkę CD i usiłował skłonić ją do działania, główny szef operacji – a naprawdę jedyny pracownik techniczny – został wysłany do Salisbury jako wsparcie.
Zaparkowałem, zszedłem po zboczu do domu i znalazłem przypiętą do drzwi kuchennych kartkę: „Rob: w Kaplicy”[4]. Podążyłem zgodnie ze wskazówkami pomocnej, ręcznie wyrysowanej mapki i po raz pierwszy zostałem dopuszczony do wewnętrznego sanctum, do epicentrum Świata Dysku w świecie Kuli: specjalnie zaadaptowanej pracowni z dużym podzielonym kamiennymi szprosami oknem, ogromnym opalanym drewnem kominkiem, długą ścianą z rzędami półek pełnych książek, z unoszącym się wszędzie zapachem wosku. Tam, przy wielkim obitym skórą biurku, ledwie widoczny zza gór książek, magazynów, kartek papieru i ogólnie no… rzeczy, siedział autor.
Byłem o dwadzieścia lat młodszy od Terry’ego i z powodu uwielbienia dla powieści ze Świata Dysku żywiłem dla niego podziw graniczący z zachwytem, co – jak sobie uświadomiłem – całkiem mu odpowiadało. Okazało się również, że mieliśmy ze sobą trochę wspólnego. Obaj w latach młodzieńczych poznaliśmy radość jazdy skuterem. Obaj mieliśmy szczęście posiadać ojców, którzy chętnie poświęcali wieczory i weekendy, by uczyć nas, jak te skutery naprawiać. Obaj amatorsko interesowaliśmy się elektroniką – czytaliśmy te same magazyny, kupowaliśmy te same części w tych samych firmach wysyłkowych, rozpoczynaliśmy w domu podobne projekty.
„Och”, powiedział Terry. „A zatem nie jest ci obcy ten wyjątkowy ból, kiedy kropla gorącego lutu spada na nylonową skarpetkę?”.
Nie był mi obcy.
Co więcej, obaj byliśmy ludźmi, którym po odebraniu przesyłki z nowym elektronicznym sprzętem instynkt nakazywał odłożyć nieotwartą instrukcję, zdjąć boczny panel, zajrzeć do wnętrza i sprawdzić, jakie można wprowadzić modyfikacje, których producent zapewne wolałby nie wprowadzać. W pewnym okresie w latach osiemdziesiątych obaj nauczyliśmy mówić nasze wczesne komputery Sinclair ZX81 – aczkolwiek Terry nauczył swój mówić mu „dzień dobry” i informować o najwyższej i najniższej nocnej temperaturze w jego szklarni, podczas gdy ja swój wypowiadać brzydkie słowa dla rozbawienia kolegów. Na Terrym z pewnością zrobiło wrażenie to, że wiedziałem, czym jest układ scalony General Instrument SPO256[5]. Zaimponowałem mu także tym, że łatwo i szybko rozwiązałem problemy z nagrywarką CD. Cieszyłem się wtedy przydomkiem, który dla mnie wymyślił – Kapitan Kondensator – pierwszym z wielu, jakimi mnie określał.
Potem jeszcze wiele razy wyruszałem do Wiltshire z podobnymi misjami technicznego wsparcia. W grudniu 2000 roku, kiedy Terry dowiedział się, że kończę pracę w Colin Smythe Publishing, zadzwonił do mnie i zapytał, czy miałbym ochotę popracować jako jego osobisty asystent.
Uznałem, że przez jakiś czas może być zabawnie, także z powodu uczuć, jakie żywiłem dla jego książek. Trzeba przy tym dodać, że nie tak sobie wyobrażałem długoterminowe zatrudnienie. Pomyślałem, że popracuję u niego przez rok, a potem będę o tym opowiadał wnukom. „Znacie Terry’ego Pratchetta? No więc kiedyś…”
Półtorej dekady później, w 2015 roku, kiedy zmarł, nadal dla niego pracowałem. I wciąż to robię.
Praca okazała się bardziej wciągająca, niż sobie wyobrażałem. Nie oczekiwałem na przykład, że w jakikolwiek sposób stanę się świadkiem procesu twórczego Terry’ego, nawet jako jego asystent. Sądziłem, że to realne pisanie książek odbywa się w ciszy i samotności, za zamkniętymi drzwiami, podczas gdy ja siedzę sobie gdzie indziej i pracuję nad innymi rzeczami: pocztą, VAT-em, mlekiem itd. Rzeczywiście, tym też się zajmowałem. Ale Terry widział moją rolę szerzej – fakt, który stał się oczywisty pewnego dnia, kiedy pod koniec porannego pisania wstał sprzed ekranu i włożył kurtkę. „Muszę się przejść”, oświadczył. „Uporządkuj to dla mnie, dobrze?”
Pierwszy szkic Terry’ego Pratchetta – co odkryłem, kiedy zdenerwowany usiadłem na jego miejscu – okazał się dokumentem wysoce ekscentrycznym, prezentującym przypadkowe zmiany rozmiaru czcionki, a nawet przypadkowe zmiany koloru tejże. Wyobraźcie sobie jednak dreszcz emocji u kogoś, kto do tej pory między datami kolejnych wydań tylko bębnił palcami w stół, czekając na nowe słowa Terry’ego Pratchetta. Pochłaniałem jego teksty, a teraz mogłem być w tym samym pokoju, wręcz przy tej samej klawiaturze, gdzie słowa nabierały kształtu… I miałem nie tylko porządkować użyte w nich czcionki, ale z czasem czytać te słowa autorowi, by mógł je ponownie ocenić, rozmawiać z nim o nich, w końcu zapisywać je, kiedy dyktował, a one płynęły strumieniem z jego umysłu (technika, którą Terry zaczął stosować, zanim jeszcze w ostatnich latach stracił zdolność używania klawiatury)… To naprawdę był wyjątkowy przywilej.
Co do Terry’ego, mam wrażenie, że szybko się przyzwyczaił do myśli o sobie jako kimś, kto ma „pracownika”, choć pewnie nigdy by się do tego nie przyznał. Któregoś dnia rozmawiał przez telefon z jakąś gazetą – tym razem nie chodziło o rubrykę „Ulubionej łyżeczki”, ale o coś zbliżonego: o wywiad. W pewnej chwili opuścił słuchawkę do piersi i zawołał: „Rob, czym sobie sprawiłem największą przyjemność?”.
Miałem mniej więcej sekundę do namysłu, nim Terry rzucił: „Mniejsza z tym. To ty”.
W pierwszych, niepewnych tygodniach mojej pracy Jilly Cooper i jej asystentka, „najlepsza w tym fachu”, często wisiały mi nad głową. Kilka razy padła groźba (retoryczna z pewnością – chociaż czy na pewno?) wysłania mnie do Gloucestershire na tydzień szkolenia u Jilly i Amandy. Byłem także wielokrotnie zwalniany, choć szybko zrozumiałem, że Terry jako pisarz interesuje się eksperymentalnym wypowiadaniem kwestii, by sprawdzić, jak brzmią, a jeśli człowiek również przyjmie takie eksperymentalne podejście i zwyczajnie zjawi się następnego dnia, okaże się, że jednak wcale nie został zwolniony.
W swojej przedmowie do Kiksów klawiatury (A Slip of the Keyboard)[6] Neil Gaiman na zawsze zmienił wizję studiów nad Pratchettem, podejmując dyskusję z publicznym wizerunkiem Terry’ego jako „przemiłego żartownisia” – nieporozumienie wynikające zapewne z jego dobrodusznego wyglądu (w dobre dni miał pięć stóp i osiem cali – sto siedemdziesiąt trzy centymetry – wzrostu). Ta powtarzana bez złej woli sentymentalizacja Terry’ego, jak podkreślił Neil, pomijała między innymi trawiący go gniew. „Ten gniew jest zawsze obecny”, pisał, „jest napędzającą go energią”.
Cóż, poznałem ten gniew we wszystkich jego pięćdziesięciu siedmiu odmianach, jak to zobaczymy. Ale przekonałem się również (podobnie jak Neil), jak wielkodusznym, jak spektakularnie dowcipnym, jak wspaniałym był towarzyszem. Podczas przeciętnego roboczego tygodnia w Kaplicy powstawała masa tekstu, a jednak w jakiś sposób, kiedy pomysły wręcz buzowały Terry’emu w głowie, zawsze znalazło się dość czasu na działania, które można jedynie zarejestrować pod literą M, jak „marnowanie czasu”. Zdarzały się na przykład dnie poświęcane na projektowanie wciąż bardziej skomplikowanych i zbędnych sposobów automatyzacji prac biurowych. Albo godziny mijające przy karmieniu żółwi czy spędzane w miejscowym centrum ogrodniczym. Niekiedy zabieraliśmy lunch nad rzekę, do pasterskiej chaty, którą Terry wyremontował, i tam pracowaliśmy przez resztę popołudnia[7]. Zdarzały się wieczory, kiedy siadywaliśmy pod miedzianym dachem obserwatorium, które Terry zbudował niedaleko domu, i popijając piwo, patrzyliśmy w gwiazdy, po czym bardzo często wracaliśmy przez trawnik do Kaplicy, by tam zapisać ostatnie wieczorne słowa.
Pierwsze tygodnie mieliśmy za sobą i groźby wysłania mnie na szkolenie do Jilly Cooper zdarzały się coraz rzadziej. Pamiętam nawet, kiedy ten temat pojawił się po raz ostatni. Po którymś z moich grzechów zaniechania, którego szczegółów już nie pamiętam, znowu nastąpiła rozmowa o okresie uwięzienia na czas wedle uznania Jilly. Po kilku dniach, kiedy pracowałem ciężko, by odkupić swoje winy, szukając zapewnienia, że wszystko już między nami w porządku, zacząłem się głośno zastanawiać, czy powinienem się pakować na wyjazd do Gloucestershire.
Terry nie odrywał wzroku od ekranu. „Teraz już nie musisz tam jechać”, rzucił od niechcenia. „Jej asystentka jest druga najlepsza w tym fachu”.
Kiedy już zyskałem zaufanie Terry’ego, zdawało się, że praca dla niego zajmuje coraz więcej czasu. Telefon mógł się odezwać wieczorem albo w weekend: „Miałbyś może ochotę przyjść? Miałbym dla ciebie drobną robótkę…”. Towarzyszyłem mu w drodze i w efekcie byłem przy nim wszędzie, dokąd zaprowadziły go obowiązki. Nasza relacja pogłębiała się i rozszerzała, aż w końcu wyraźnie nie była już tylko pracą, ale też przyjaźnią.
Kiedy w roku 2007 u Terry’ego zdiagnozowano PCA (posterior cortical atrophy, zanik korowy tylny) w okrutnie wczesnym wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat, zadania asystenta z konieczności znów się rozszerzyły. Gdy choroba dzień po dniu bezlitośnie odbierała mu możliwości, zaczął wymagać pomocy w sprawach, jakich żaden z nas nie potrafiłby przewidzieć. Zacząłem mu towarzyszyć podczas publicznych występów, czytałem mu, kiedy sam już nie potrafił, pomagałem podczas rozmów na scenie jako „stróż anegdot”. Z konieczności staliśmy się scenicznym duetem. Starsky i Hutch? Laurel i Hardy? Sami osądźcie. Ale jeśli kluczowe w mojej roli zawsze było oczyszczenie przestrzeni wokół Terry’ego, by mógł bez przeszkód robić to, co czyniło go Terrym Pratchettem, teraz, kiedy zegar odmierzał już czas, stało się to jeszcze ważniejsze.
W tych latach zdarzały się – co nieuniknione – chwile trudne i ponure i czasem ciężko było do nich wracać, by napisać tę książkę. Dużą część tego okresu, jak teraz sobie uświadamiam, przeżyłem, negując powagę tego, co się działo, gdyż uważałem to za najłatwiejszą (i najbardziej angielską) metodę radzenia sobie z sytuacją. Terry jednakże postępował przeciwnie: na wieści o swoim zbliżającym się końcu reagował odważnie, nie szukając fałszywego pocieszenia. Z determinacją opowiadał publicznie o swojej chorobie i wypełniał trudną misję wprowadzenia do debaty publicznej tematu wspomaganego samobójstwa. A przede wszystkim (będąc Terrym) bezustannie pracował – realizując trzy telewizyjne dokumenty i pisząc siedem bestsellerów.
Naturalnie, przyjmował wszystko z humorem – z humorem w nieodmiennie Pratchettowym stylu. Kiedyś później powiedział do mnie: „Wydaje się, że mamy teraz wspólny mózg”. Bardzo mi to pochlebiło.
Ale, oczywiście, u Terry’ego zwykle pojawiał się też ładunek głębinowy z opóźnionym zapłonem. „A jeśli połączyć nas obu w jedno”, dokończył, „można otrzymać jedną mniej więcej porządną istotę ludzką”.

* * * * *

Terry często mówił o „zrobieniu” swojej autobiografii. W latach przed chorobą mówił o niej niemal wyłącznie po to, by odrzucić ten pomysł. Co może być interesującego dla czytelnika, tłumaczył, w opowieści o gościu, który wstał rano, zjadł śniadanie, napisał kilka słów, zjadł obiad, napisał jeszcze kilka słów, zjadł kolację, obejrzał z żoną jakiś film czy program w telewizji i poszedł spać (możliwe, że posiedział trochę dłużej, żeby jeszcze napisać kilka słów)?
Jakoś go nie przekonywało, że jest coś ciekawego w opowieści o drodze dzieciaka z kwaterunkowego mieszkania w Beaconsfield do szlachectwa i rezydencji pod Salisbury, o drodze pokonanej wyłącznie dzięki sile jego wyobraźni; albo opowieści o tym, jak chłopiec z, jak to Terry określał, „pełną gębą wad wymowy” staje się jednym z najpopularniejszych mówców swojego pokolenia; albo jak ktoś, kto opuścił szkołę z zaledwie pięcioma egzaminami na poziomie podstawowym, może zostać honorowym profesorem Kolegium Trójcy Świętej w Dublinie, z tyloma doktoratami honoris causa, że zaczyna już tracić rachubę.
Jednak na napisanie zawsze czekało coś innego – wielkie historie, w których swobodnie mogły się zdarzać rzeczy bardziej niezwykłe i porywające.
Wcześniej, w 2007 roku, Jacqueline Wilson, autorka, którą Terry wysoko cenił, opublikowała wspomnienia – Jacky Daydream (Marzenia Jacky), będące opowieścią o jej dzieciństwie. Ta decyzja intrygowała Terry’ego. Jacqueline miała wtedy sześćdziesiąt dwa lata – o kilka więcej niż Terry. Dlaczego teraz, zapytał ją kiedyś, i dlaczego akurat ten okres życia? Jacqueline odpowiedziała dość żartobliwie: „Bo wszyscy, którzy mogliby sprawdzić fakty, już nie żyją”.
Potem Terry również doszedł do wniosku, że dopiero wówczas będzie mógł swobodnie spisywać swoje wspomnienia, kiedy wszyscy w nich występujący nie będą już dostatecznie żywi, by protestować. Co oczywiście było kolejnym sposobem odsuwania projektu tak daleko, by nie kłuł więcej w oczy.
Teraz jednak, wobec bezpośredniego zagrożenia dla pamięci Terry’ego, perspektywa wspomnień była całkiem inna. Już w samochodzie, gdy wracaliśmy razem ze Addenbrooke Hospital w Cambridge tamtego okropnego grudniowego popołudnia, kiedy Terry poznał druzgocącą diagnozę, zaczął mówić o swojej autobiografii – o tym, że musi się w końcu do niej zabrać, i o tym, że zegar już tyka.
Nie wiedzieliśmy jednak nawet w przybliżeniu, ile zostało nam czasu. Rok? Dwa? Jak ten czas podzielić? Na czym powinien się przede wszystkim skoncentrować?
Okazało się, że naprawdę mieliśmy tego czasu więcej, niż sądziliśmy: minie siedem lat, zanim nadejdzie ostatni dzień pracy Terry’ego w Kaplicy. Jednak, kiedy już przyszło wybierać, priorytetem zawsze były powieści: najpierw Nacja (Nation), czyli książka, nad którą Terry pracował w chwili diagnozy, potem Niewidoczni Akademicy (Unseen Academicals), W północ się odzieję (I Shall Wear Midnight), Niuch (Snuff), Spryciarz z Londynu (Dodger), Para w ruch (Raising Steam), Pasterska korona (The Shepherd Crown)… Ścigał się z czasem, by spisać te historie.
Jednakże trafiały się dni, kiedy nastrój był odpowiedni i Terry kazał mi zamknąć plik z powieścią, nad którą akurat pracowaliśmy, i otworzyć plik pamiętnika. Spędzaliśmy popołudnie nad autobiografią: on dyktował, a ja pisałem. Zaczął konwencjonalnie, od wspomnień z dzieciństwa i posuwał się dalej, i czasami przychodziło mu to całkiem łatwo, a czasami nie. W chwili, kiedy skończył nam się czas, dotarliśmy do roku 1979, gdy Terry włożył garnitur (rzadkie wydarzenie w jego życiu), by pojechać do Bristolu na rozmowę o pracy w Generalnej Dyrekcji Energetyki, oddział południowo-wschodni. Plik rozrósł się do nieco powyżej 24 tysięcy słów, dość topornych i chaotycznych, czekających na redakcję i zasadniczy szlif, którego Terry nigdy już im nie zapewni. Zamierzał zatytułować tę książkę Życie z przypisami[8].
To oczywiste, że słowa te były bezcennym źródłem dla kolejnych rozdziałów tej książki i przekonacie się, że szczodrze z nich cytuję. Oczywiście, nasuwa się pytanie, czy Terry z roku 2014 jest całkowicie wiarygodny jako autor opowieści o swoim życiu. Może i nie. Ale czy byłby nim Terry w dowolnym wieku? Choć był człowiekiem nieodmiennie uczciwym i otwartym w życiu codziennym, wyznawał też zasadę, by nie pozwalać prawdzie stawać na drodze dobrej opowieści, a zwłaszcza dobrej zabawnej opowieści. W tym instynkcie możemy odnaleźć wpływ matki, która, jak powtarzał: „miała skłonność do polerowania faktów, by bardziej błyszczały”. Terry sugerował też takie wygładzanie opowieści u swojego dziadka ze strony ojca. A jeden z jego wujów podobno stworzył całą historię niesłabnącej brawury w czasie drugiej wojny światowej, którą w rzeczywistości przeżył, pakując owoce w Kent. Terry podziwiał go za to ogromnie.
Ale kiedy się zastanowić, to takie wygładzanie opowieści, genetyczne czy nie, było całą działalnością Terry’ego. Jego trzy wybrane profesje – najpierw dziennikarstwo, potem public relations, i wreszcie pisarstwo – były to zajęcia, w których prawda… ujmijmy to w taki sposób… podlega negocjacjom. Co najmniej. Z całą pewnością dla Terry’ego istniały opowieści należące do kategorii „zbyt dobra, by sprawdzać”. I oczywiście zawsze było możliwe, że opowieść „zbyt dobra, by sprawdzać” może w szerszym porządku rzeczy dotrzeć do głębszych prawd o życiu niż ta nie tak dobra, a sprawdzona.
Mimo to takie podejście do anegdot stanowi swego rodzaju wyzwanie dla biografa, który ma pewien formalny obowiązek, by wspierać swoje twierdzenia, że rzeczy się wydarzyły, dowodami, że tak było w istocie. Ponadto, by sprawę skomplikować jeszcze bardziej, niekiedy sam fakt, czy coś rzeczywiście się wydarzyło, moim zdaniem był o wiele mniej interesujący od faktu, że Terry twierdził, że się wydarzyło. Powiedzmy więc tyle, że na kolejnych stronach tej książki starałem się trzymać ustalonej prawdy, równocześnie podejmując wysiłek, by nie psuć czytelnikom radości czy też – co najważniejsze – próbując nie odbierać bezdyskusyjnej wartości humorystycznej dopracowanej historii[9].
Najprostszą – i najsmutniejszą – prawdą jest to, że autobiografia musiała zająć miejsce na długiej liście książek Terry’ego Pratchetta, których lektury pozbawiło nas bezlitosne degeneracyjne schorzenie mózgu. Ta strata pogrążyła tych z nas, którzy kochali Terry’ego, w jeszcze głębszej żałobie przeżywanej po stracie Terry’ego, i żadnej z tych wyrw najzwyczajniej nie da się wypełnić. Ale tu prezentuję z całą pokorą jego portret namalowany przeze mnie na podstawie moich własnych wspomnień, wspomnień Lyn i Rhianny, wspomnień Dave’a Busby’ego i Colina Smythe’a, i jeszcze wielu osób, które znały go dobrze, a także wspomnień samego Terry’ego w zakresie, w jakim je spisał czy też dał nam je poznać.
Będę się starał wyobrazić sobie, że Terry, który zagląda mi przez ramię, kiedy spisuję swój wkład w tę opowieść, nie powtarza stale: „Bzdura! Wcale tak nie było”, ale przynajmniej od czasu do czasu mówi: „Hmm… No tak, chyba faktycznie trochę tak właśnie było…”.

[1] W chwili pisania tego tekstu, w roku 2021, łączna liczba sprzedanych egzemplarzy oscyluje wokół 100 milionów.
[2] Mówiono też często, że Terry’emu przypada zaszczyt bycia autorem, którego książki są najczęściej kradzione w księgarniach – stwierdzenie rzucone mimochodem przy jakiejś okazji i towarzyszące mu potem już zawsze. W tej kwestii nie istnieją żadne godne zaufania statystyki, ale tak czy inaczej Terry’emu to niespecjalnie przeszkadzało. Uważał, że zanim ludzie byli w stanie ukraść jego książki, on zdążył już odebrać należne honorarium.
[3] Czy też, jak to ujął w rozmowie z Davidem Langfordem dla „Ansible” w 1999 roku: „Jeśli w twoim świetlnym mieczu odpadnie czubek, George Lucas o tym nie usłyszy. Ale jeśli świeca ma niewłaściwy kolor, to ja dostaję te cholerne e-maile”. Inna franczyza, ta sama zasada, choć z dodatkowym przekleństwem.
[4] „Kaplicą” Terry Pratchett nazywał swoją pracownię, specjalnie urządzoną i wyposażoną, w wolnostojącym budynku na terenie posiadłości, w pewnej odległości od właściwego domu (przyp. tłum.).
[5] Najkrócej mówiąc, są to bebechy prymitywnego syntezatora mowy. Ale tego pewnie nie muszę wam tłumaczyć.
[6] Zbiór niebeletrystycznych tekstów Terry’ego, wydany w roku 2014. (W Polsce rok później, przyp. tłum.).
[7] Autentyczna pasterska chata. Muszę dodać, że działo się to na długo przed tym, jak David Cameron, były torysowski premier, na zawsze pogrążył wizerunek chaty jako miejsca literackich przedsięwzięć. (W 1997 roku David Cameron kupił chatę czy też szopę, by w niej pisać swoje pamiętniki – przyp. tłum.).
[8] Terry kochał przypisy.
[9] W tej kwestii naszym przyjacielem będą przypisy – miejsce, by umieścić korektę czy alternatywne odczytanie i nie zniszczyć przy tym połysku oryginalnej opowieści.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

NIEBEZPIECZNE DACHÓWKI,
KRET W UBRANIU I UCIECZKA
OD WYMUSZONEJ KOZOWATOŚCI

To nigdy nie polegało na zwykłym wyobrażaniu sobie rzeczy. Czasami, jak mówił Terry, produkty jego dziecięcego umysłu wydawały się tak realne, że bliższe były raczej halucynacjom niż wyobrażeniom – tak samo solidnie ulokowane w przestrzeni przed oczami jak jego rodzice albo jego dom czy wioska, w której początkowo mieszkał.
Jak wtedy, kiedy włócząc się po nieczynnym wyrobisku kredowym nieopodal domu, zobaczył szkielety ryb pływające w ziemi pod jego stopami – zapewne powiązane w jego umyśle z mikroskamielinami, o których niedawno uczył się w szkole albo, co bardziej prawdopodobne, przeczytał w książce z biblioteki. Teraz jednak były jakoś ożywione i rzeczywiście wiły się i przemykały dookoła w kredowym pyle.
Albo jak wtedy, kiedy w wieku pięciu lat zabrano go do Świętego Mikołaja w domu handlowym Gamages w Londynie i rozmarzony oddalił się od matki; znaleziony później, jeździł ruchomymi schodami i wędrował samodzielnie wśród świątecznych dekoracji, zadzierając głowę w stanie nabożnego zachwytu, całkowicie nieświadomy paniki, jaką wywołał.
Spotkanie owego dnia z Mikołajem także było ważne i pamiętne, choć Terry wyznał, że tak naprawdę brakło mu odwagi, by spojrzeć w oczy świętego, ponieważ, jak opowiadał, „nie można patrzeć w twarz boga”. Ale lot na biegun północny na pokładzie drewnianego samolotu, wymalowane na płótnie chmury przesuwające się za oknami ze skrzypieniem, drużyna elfów witająca go na miejscu – wszystko to wypaliło się w pamięci Terry’ego. Tyle że nie tak mocno jak migoczący pod jednym dachem wszechświat, będący udekorowanym na Boże Narodzenie domem handlowym[1].
A co z pociągiem, który tamtego dnia przywiózł ich do miasta? Takie pociągi wydawały się całkiem przyjazne, kiedy człowiek siedział w środku, kiedy nimi jechał… Ale z zewnątrz, na peronie, ich łoskot, ich huk, kłęby pary i dymu i to, jak próbowały pociągnąć człowieka za sobą, gdy pędem przejeżdżały przez stację… Te stwory ewidentnie żyły i w oczywisty sposób były demonami, prawda? Pięcioletni Terry tak uważał.
Nie było do końca przenośnią, kiedy wiele lat później opisywał siebie w wywiadach jako kogoś, kto „zarabia na życie delikatnymi halucynacjami”. Jak się zdaje, całkiem szybko odkrył, że istnieją rzeczy wewnątrz rzeczy, światy wewnątrz światów, całkowicie widzialne, praktycznie dotykalne, z pewnością dostępne dla opowieści, jeśli tylko człowiek znajdzie nieco czasu i miejsca, by je zobaczyć.

* * * * *

Domem na początku była mała, niczym niewyróżniająca się i w istocie łatwa do przeoczenia osada Forty Green, położona w kotlinie u stóp wzgórz Chiltern Hills w hrabstwie Buckinghamshire – „coś jak Lark Rise z Beaconsfield w miejsce Candleford”[2], jak opisał ją Terry w notatkach do autobiografii, „nie tyle miejscowość, co obszar pośród pól i lasów, mieszczący coś około trzydziestu sześciu mieszkańców i budkę telefoniczną”[3].
Ale też, co należy zaznaczyć, wiejski sklep, pub – Royal Standard of England – oraz, przynajmniej przez jakiś czas, według wspomnień Terry’ego, także sklepik ze słodyczami. „Wiem, że był tam sklepik ze słodyczami”, upierał się Terry, „bo sam w nim kupowałem anyżkowe kulki, czarne anyżkowe i różowe owocowe irysy, różowe piankowe krewetki po cenach tak niskich, jak ćwierć pensa. Niebiosa tylko wiedzą, jak w ogóle mogli tam przetrwać”.
Rzeczywiście, w całym Forty Green zwyczajnie nie było dość dzieci, żeby utrzymać sklepik ze słodyczami nawet przez krótki czas. Ze swoich szczenięcych lat Terry wspomina grupę mniej więcej sześciorga mieszkańców mniej więcej w jego wieku, tworzących „rodzaj wiecznie zmiennej chmary dzieciaków, kłótliwych, ciekawskich i tłukących się”, włóczących się po kredowych dołach, po lasach i polach i ogólnie grających na nosie przyszłym lękom dotyczącym dzieci i bezpieczeństwa zabaw. „Spadaliśmy z drzew”, pisał Terry, „wspinaliśmy się z powrotem i znów spadaliśmy, tym razem bardziej interesująco”.
Mieszkańcy Forty Green tworzyli społeczność tak nieliczną i tak zwartą, że kiedy któraś z matek wołała swoje dziecko na podwieczorek, wszyscy jakoś biegli do domów. Ponadto ta trzydziestosześcioosobowa populacja obejmowała, jak wspominał Terry, bardziej znaczących niż dzieci „starszych i żylastych zawodowych ogrodników w kaszkietach i z fajkami, którzy codziennie rankiem pedałowali statecznie na klasycznych staroświeckich rowerach do bogatszej, oddalonej o jakąś milę wioski Knotty Green”, a potem wieczorami „równie statecznie pedałowali z powrotem, często wioząc coś przywiązanego do kierownicy, na przykład pęczek sadzonek kapusty”.
Była to wtedy cicha, spokojna, niemalże wiejska miejscowość. I tam właśnie Pratchettowie mieszkali w niedużym wynajętym domku, wyposażonym tak skromnie, że opowiadając o nim, Terry bardzo musiał się starać, by nie brzmieć jak na przesłuchaniu do roli w skeczu o czterech dżentelmenach z Yorkshire[4] („Korytarz? Ja mogłem tylko o tym marzyć. Korytarz byłby dla nas pałacem…” i tak dalej).
Na przykład nie było tam bieżącej wody. Co rano ojciec Terry’ego przeciągał węża do hydrantu na sąsiedniej parceli i nalewał wody do metalowej beczki w pomywalni, by korzystać z niej przez cały dzień. To jasne, że w efekcie nie było też toalety ze spłuczką – był „pokoik” w szopie na tyłach domu, regularnie spryskiwany przez matkę Terry’ego środkiem odkażającym i mieszczący chemiczną toaletę Elsan, którą należało regularnie opróżniać do świeżo wykopanego dołka w ogrodzie. (Był to oficjalnie najgorszy z domowych obowiązków tygodnia, ale jak się zdaje, pomidory bardzo na tym korzystały).
Blaszana balia wisiała na haku na zewnętrznej ścianie „pokoiku”, wciągana do wnętrza w wieczory kąpielowe. Gaz do kuchenki pochodził z docierającej tu czasem ciężarówki – przybywał w wielkich ładowanych butlach Calor, które trzeba było wtaczać do domu. Radio (nie było telewizji dla państwa Pratchettów) zasilał wypożyczany akumulator wielki i ciężki jak cegła, który co miesiąc należało przewieźć do i z oddziału Radio Rentals w Beaconsfield na metalowym wózku domowej roboty. Jeśli w tamtych czasach człowiek chciał posłuchać koncertu życzeń, lokalnych wiadomości albo rodzinnych przebojów, jak najwyraźniej Pratchettowie, musiał się trochę wysilić. A chociaż w domu była pomywalnia, co brzmi całkiem efektownie, nie miała sąsiadującej kuchni, co czyniło ją, jak to ujął Terry, „trochę jakby wozem bez konia”. To ciasne, ciemne i lekko wilgotne pomieszczenie służyło za komórkę i kuchnię jednocześnie.
Mimo to, cokolwiek by mówić (a duch czterech dżentelmenów z Yorkshire nie może się powstrzymać, by znów nas nie nawiedzić), dom gwarantował Pratchettom przynajmniej dach nad głową – a że brytyjskie dachy nieźle oberwały w okresie między 1939 a 1945 rokiem, była to rzecz nie do pogardzenia. Owszem, dach nie był całkiem stabilny i przy najlżejszej zachęcie ze strony wiatru ronił dachówki, tworząc dla ludzi wychodzących albo zbliżających się do domku coś w rodzaju alei snajperów. „Kiedy człowiek słyszał ześlizgującą się płytkę”, pisał Terry, „nie próbował uciekać, ale przyciskał się do ściany i patrzył, jak zabłąkana dachówka zjeżdża z okapu i roztrzaskuje się na drobne ostre kawałki kawałek przed nim. Nie było to nawet zdarzenie godne uwagi; to coś, co robiło się odruchowo”.
Dodajmy do tego wciąż obowiązujące racjonowanie żywności (masło, mięso, ser, herbata, dżem), długie sznury z praniem wywieszanym w czwartki, by wyschło, i całkowity brak nastolatków, którzy nie zostali jeszcze wynalezieni, a Forty Green mogłoby posłużyć za podręcznikowy przykład ubóstwa na wpół wiejskiego robotniczego osiedla w latach tuż powojennych. I w takie skromne, a pod pewnymi względami niebezpieczne otoczenie David i Eileen Pratchettowie wprowadzili nowo narodzonego syna, Terence’a Davida Johna, który przyszedł na świat w klinice położniczej Magellan Nursing Home w Beaconsfield, 28 kwietnia 1948 roku. („Byłem spod znaku Byka, ale trochę z okresu przełomu”, skomentował swoją datę urodzenia, „i zapewne dlatego nigdy nie mogę dostać spodni, które na mnie pasują”).
Dziecko urodziło się trzy dni po terminie, po długim i ciężkim porodzie, który zakończył najwyraźniej skomplikowaną ciążę. W tej sytuacji może nie ma się co dziwić, że kiedy Eileen podano dziecko na izbie porodowej, powitała je na świecie słowami: „Najwyższy czas”. Twierdziła potem, że właśnie wtedy postanowiła już nigdy więcej przez coś takiego nie przechodzić[5]. I tej złożonej sobie obietnicy dotrzymała. W różnych okresach Terry dzielił rodzinny dom z niemal kompletnie bezmózgim spanielem, żółwiem Filippidesem, nazwanym na cześć pierwszego maratończyka, i papużką falistą imieniem Chhota, ale nie dołączyli do nich żadni więcej mali Pratchettowie.
„Wkrótce potem”, pisał Terry o tych początkowych chwilach po swoich przedłużających się narodzinach, „zostałem przedstawiony ojcu, choć nie zachowałem żadnych wspomnień o tym pierwszym spotkaniu”. W swoim czasie, w okolicznościach wygodniejszych dla nich obu, Terry miał się dowiedzieć o ojcu czegoś więcej, w tym również ważnego szczegółu, że pracował jako mechanik w Old Town Garage – warsztacie samochodowym w Beaconsfield. David Pratchett był niewysoki, szczupły, kompletnie łysy, nosił cienki wąsik i był w opinii syna „geniuszem od popsutych samochodów”. Druga wojna światowa całkiem niedawno dała mu okazję szlifować swoje talenty w RAF-ie. David pełnił służbę w Indiach i – przynajmniej tak opowiadał Terry’emu – całkiem mu odpowiadała taka niezbyt straszna wojna: cieszył się ciepłem i słońcem, mimochodem kolekcjonował dobre imiona dla papużek[6] i podejmował się takich wyzwań, jak naprawa samochodu dowódcy skrzydła w szczerym polu, kiedy to ręcznie przewinął uzwojenie rozrusznika. Potem te umiejętności przywiózł do Beaconsfield, gdzie najwyraźniej spotkały się z należnym uznaniem.
„Słowo daję, jeśli istnieje ktoś taki jak zaklinacz koni”, zapisał Terry, „to mój ojciec był człowiekiem, który słuchał samochodów. Jeden koniec dużego klucza przykładał do policzka, drugim dotykał bloku silnika i metalowa bestia otwierała przed nim duszę. Właściciele ekskluzywnych wozów dobrych angielskich marek, takich jak Bentleye czy Jaguary, przyprowadzali swoje auta do Old Town Garage, żeby on mógł uważnie ich posłuchać”. W czasach, kiedy ciągle brakowało pieniędzy, była to pożyteczna reputacja. Terry wspominał, jak ojciec wracał do domu i stojąc z brudnymi od smaru rękami po łokcie zanurzonymi w wodzie z mydłem, wyliczał Eileen napiwki, jakie wsuwali mu bogaci klienci z wdzięczności za usługę.
David potrafił też tchnąć życie w każdy niemal złom, więc – co niezwykłe dla rodzin w ich sytuacji – Pratchettowie na wyjazdy rodzinne zawsze mieli samochód, pewnego razu nawet „elegancki aerodynamiczny rover P4, rolls-royce dla ubogich”, w świetnym stanie, z zapalniczką i skórzaną tapicerką. W końcu David sprzedał go jakiemuś kolekcjonerowi i mimo całej jego elegancji Terry nie był całkiem zasmucony, kiedy go stracili. „Zawsze się ślizgałem na tylnym siedzeniu, a podczas długich wypraw nad morze wnętrze cuchnęło jak zdechła krowa”.
Inne wspomnienie Terry’ego z tych długich letnich podróży na (nieodmiennie) kornwalijskie wybrzeże to przejazd samochodu przez „chmury dymu i błyski ognia”, kiedy jechali przez wypalane w sierpniu ścierniska.
Matka Terry’ego, Eileen Pratchett, z domu Kearns, miała irlandzkie pochodzenie, a wychowywała się na robotniczym londyńskim East Endzie. Pracowała jako sekretarka w domu handlowym Easton and Roll w Beaconsfield. Była nadzwyczaj sprawną rachmistrzynią, która – według Terry’ego – potrafiła zsumować odwróconą do góry nogami kolumnę liczb szybciej niż większość ludzi w normalnym położeniu. W owych czasach była osobą pogodną, niekiedy wręcz figlarną. Kochała taniec, towarzystwo, drinki, była też świetną gawędziarką. W późniejszym okresie życia wylew pozbawił ją zdolności mowy; Dave Busby, bliski przyjaciel Terry’ego, który dobrze znał Davida i Eileen, stwierdził, że było to tak, „jakby jakieś złośliwe bóstwo odebrało jej to, co najdroższe”.
Jednakże Eileen była też dominującą, budzącą szacunek żoną i matką, bez wątpienia głową rodziny. David, z którym związała się chyba już w wieku siedemnastu lat, był całkowicie pod jej pantoflem, do czego z humorem się przyznawał i najwyraźniej mu to odpowiadało. Terry tymczasem, jak często bywa z jedynakami, miał jeszcze poznać wszystkie zalety i wady skierowanej na siebie i niepodzielnej matczynej uwagi oraz presję bycia kimś, na kim opierały się wszystkie jej powojenne nadzieje i ambicje.
„Oboje rodzice liczyli na lepszy świat”, pisał Terry. „Matka jednak bardzo stanowczo uważała, że należy rozwijać się w tym istniejącym, a choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, podejrzewam, że urzeczywistnieniem jej rozwoju byłem ja. Wyścig kosmiczny jeszcze się nie zaczął, ale ona już się przygotowała, by wciągnąć mnie na wyższą orbitę – za uszy, jeśli to będzie konieczne”.
Pierwsza zapowiedź tych wyższych ambicji pojawiła się zapewne, kiedy w wieku trzech lat Terry trafił do przedszkola wyższej kategorii w jednej z bardziej zielonych dzielnic Beaconsfield. Prowadzone przez dwie starsze wytworne damy, po latach kojarzyło się Terry’emu z reliktem dawnych „dame schools” z lat trzydziestych – instytucji pomyślanej, by dzieciom z wyższych klas społecznych zagwarantować obycie towarzyskie, a przede wszystkim nauczyć je manier. W związku z wiekiem grupy Terry’ego w przeważającym zakresie była to podstawowa kwestia podnoszenia ręki, kiedy chciało się wyjść do toalety. Jednak w programie zajęć maluchów znalazła się też rytmika oraz (Terry trząsł się na samo wspomnienie) tańce ludowe.
Było też wąchanie kwiatów i przynajmniej do tego Terry podchodził z entuzjazmem.
„Któregoś dnia jedna z pań przyniosła z ogrodu wspaniałe róże i każdemu z nas wręczyła po jednej; mieliśmy wdychać ich zapach, recytując przy tym:

Ciekawe, ciekawe, może ktoś wie,
Co w sercu tej róży ukrywa się.
Czy skrzat tam mieszka, czy elf się chowa?
A może sama wróżek królowa?

Nie miałem pojęcia, o co w tym chodzi, ale byłem kompletnie oszołomiony zapachem róż. Niebiosa tylko wiedzą, jak to na mnie podziałało, chociaż mam jeden czy dwa pomysły”.
Kto wie, jak sprawy mogłyby się potoczyć, gdyby edukacja Terry’ego nadal podążała tym wyrafinowanym szlakiem… Tak się nie stało, co stanowi być może stratę dla botaniki, a możliwe też, że dla tańców ludowych. Jednak Terry wkrótce skończył cztery lata i został automatycznie wyrwany z tej perfumowanej bawialni i rzucony do bardziej konwencjonalnego, opłacanego przez państwo środowiska szkoły podstawowej Holtspur, półtorej mili piechotą od domu, przy Cherry Tree Road, na zachodnich obrzeżach Beaconsfield.
Dotarł tam spóźniony o dzień. Rodzice zarezerwowali rodzinne letnie wakacje w Kornwalii i nie zamierzali skracać pobytu z powodów tak nieistotnych jak pierwszy dzień ich syna w nowej instytucji edukacyjnej. Jak twierdził potem Terry, ta nieprzemyślana decyzja sprawiła, że nie mógł dotrzymać kroku swoim kolegom już od pierwszego dnia – który dla wszystkich pozostałych był oczywiście dniem drugim. Z pewnością odebrało mu to wszelkie szanse wyboru wieszaka na ubrania. W najmłodszej klasie dla łatwiejszego rozpoznania nad każdym wieszakiem umieszczono obrazek. Zamiast szansy zarezerwowania kowbojskiego kapelusza, słonia albo czołgu pozostał mu tylko jeden niezajęty wieszak pod marnym obrazkiem pary czereśni[7]. „Mógłbym przynajmniej walczyć…”, napisał Terry z żalem.
Nawet kiedy już trafił pod życzliwą opiekę pani Smith, nauczycielki w klasie najmłodszych, Terry męczył się w szkole. Nic nie przychodziło mu łatwo. Zaczynał pisać lewą ręką, a w połowie strony przerzucał się na prawą[8]. Czytał z oporami, przynajmniej z początku. Zdawało się, że bardziej się stara znaleźć sposoby, by wspiąć się na swój stolik, niż by przy nim usiąść. Ogólnie zdawało się, że brak mu zdolności koncentracji – a w każdym razie koncentracji na tym, na czym nauczyciele chcieli, by się skupiał, i w tych porach dnia, w których nauczyciele tego oczekiwali. „Potrafiłem wisieć na leszczynie głową w dół czasem całymi godzinami”, zapisał Terry nieco urażonym tonem kogoś, czyje talenty nie zostały docenione. Jednak szkoła wymagała od niego więcej niż tylko umiejętności wiszenia głową w dół, a on nie wymyślił jeszcze, co z tym zrobić.
Ale w przypadku tego konkretnego chłopca – „tego z odrapanymi kolanami i nieustającym uczuciem lekkiego zagubienia”, jak Terry sam siebie odmalował – chodziło o to, że był on ewidentnie inteligentny. Więcej, pod pewnymi względami zdawał się wyprzedzać innych. Dlaczego, zapytał któregoś dnia matkę, bieg będący powtórką legendarnego wyczynu Filippidesa nazywany jest maratonem? Przecież, zgodnie z zasadą, że autobusy na tablicach mają wypisane przystanki docelowe, a nie początkowe, powinien nazywać się atenami… Matka nie znalazła na to odpowiedzi.
A naprawdę miał dużą wiedzę. Kiedy nauczycielka w klasie spytała, skąd się bierze deszcz, Terry natychmiast podniósł rękę i odpowiedział: „Z morza”. Dotknęło go boleśnie, że spotkało się to z drwiącym śmiechem kolegów i delikatną uwagą nauczycielki, która oczekiwała odpowiedzi, że „z chmur”. Ale Terry wiedział, że ma rację. Tak przecież działa obieg wody w atmosferze. Czym więc jest takie miejsce, gdzie ludzi nagradza się za odgadnięcie, jaką odpowiedź chce usłyszeć nauczyciel, a nie za tę właściwą?
Dyrektorem w Holtspur był niejaki Henry William Tame. Nosił okulary w grubych oprawkach, wąsy i wypomadowane włosy. Był ważną postacią w szkole – autorem i producentem dorocznej szkolnej pantomimy, w której sam lubił występować, często w roli olbrzyma. Poświęcił tej szkole trzydzieści jeden lat swojej kariery zawodowej. Pod pewnymi względami jego poglądy były rewolucyjne i godne podziwu – Tame był znanym obrońcą kontrowersyjnej wtedy koncepcji, by edukacja seksualna była dostępna w szkołach, zwłaszcza dzieciom w ostatnim roku szkoły podstawowej[9].
Niestety, kwestią, którą zaskarbił sobie wieczną niechęć rodziny Pratchettów, nie była pionierska postawa w sprawach edukacji seksualnej, ale decyzja, by dzielić uczniów na dwie grupy – tych, których uznał za zdolnych do przejścia przez egzaminy kończące podstawówkę (w wieku jedenastu lat) i podjęcia nauki w co lepszych szkołach średnich w okolicy, oraz tych pozostałych. Po jednej stronie tego podziału były owce, jak to widział Terry, a po drugiej kozy. Według Terry’ego, takie rozdzielenie stadka Holtspur miało miejsce, kiedy dzieci miały zaledwie po sześć lat. I ku jego, a jeszcze bardziej Eileen konsternacji, Terry trafił do stada kóz. Interpretowana jako dowód „złośliwej niechęci” Tame’a wobec niego, ta przedwczesna ocena potencjalnych zdolności Terry’ego była – stwierdzam to chyba bez żadnej przesady – źródłem trwającej przez całe życie gorzkiej urazy. Zdawała się potwierdzać najgorsze podejrzenia Terry’ego, że w szkole nie chodzi o zachęcenie ucznia, by stał się kimś, ale raczej o utrzymanie go tam, gdzie był, w przeznaczonym mu miejscu. Podejrzenie to podzielał – nie bez powodu – jego ojciec, który w swoim czasie zjawił się na egzaminie dla jedenastolatków i spotkał się z pytaniami na tematy, których nauczyciele zwyczajnie nigdy go nie uczyli.
Poproszony w roku 2011 o napisanie kilku słów na obchody sześćdziesięciolecia placówki, Terry mężnie spełnił tę prośbę, choć nie wychwalał szkoły przesadnie. „Prawdę mówiąc, nie mogę powiedzieć, że wspomnienia z Holtspur School należą do najcieplejszych”, napisał. A potem, równie mężnie, wziął winę na siebie: „Być może wyłącznie dlatego, że byłem absolutnie kanonicznym przykładem błazna i marzyciela”. Nie wydaje mi się, by chociaż przez sekundę wierzył, że wina leży po jego stronie. Przez całe życie wyznawał pogląd, że szkoły stałyby się miejscem o wiele lepszym, gdyby szczególnie się starały wyszukiwać i obejmować opieką błaznów i marzycieli.
Kiedy jej syn został relegowany do grupy B, Eileen przystąpiła do działania. Jeśli szkoła planowała wcisnąć jej jedynego potomka do nieodpowiedniej formy, miała zamiar dopilnować, by ją przepełnił. Ten półtoramilowy poranny spacer do szkoły stał się dodatkowym czasem nauki, okazją do przekazania tego, co wiedziała, i pchnięcia Terry’ego w takim kierunku, w jakim szkoła wyraźnie nie zamierzała.
„Wydzielała mi wiedzę, jakby ta miała datę ważności”, wspominał Terry. „Opowiadała o królach i rycerzach, o Robin Hoodzie i wielbłądach. Tłumaczyła, że mnisi żyją w klasztorach, a misie w lasach i to bardzo ważne, nie mylić jednych z drugimi. Wyjaśniła, że Ameryka jest tak daleko, że aby się tam dostać, trzeba by zapłacić tysiąc funtów. A także śpiewała mi piosenki i przekazywała historie, jakie opowiadał jej irlandzki dziadek, między innymi tę, że pszczoły to naprawdę wróżki. Spostrzeżenie to uznałem za kontrfaktyczne. Czy w ogóle wiedziałem wtedy, co znaczy to słowo? Ale z moją mamą nigdy nic nie wiadomo”.
Co więcej, by zachęcić go do czytania, Eileen zaproponowała umowę, zgodnie z którą płaciła mu pensa za każdą dobrze przeczytaną stronę. Terry, który wiedział, że pensy można wymienić na anyżkowe irysy, podjął wyzwanie. „Nie byłem głupi”, mówił. „Potrafiłem wymamrotać cały tekst z dostateczną dokładnością, żeby nie podpaść. Ale nie żywiłem wielkiego entuzjazmu dla czytania. Jakoś sobie radziłem. To przecież powinno wystarczyć. Mama uważała inaczej”.
Kiedy zbliżał się egzamin jedenastolatków, wieczorami w domu Eileen zaczęła kłaść przed Terrym wcześniejsze zestawy pytań. A kiedy zobaczyła, że się z nimi męczy, zapłaciła za to, by co tydzień chodził do emerytowanego nauczyciela na dodatkowe lekcje. Terry nie odpadnie, niezależnie od tego, co uznał system. Eileen nie zamierzała na to pozwolić.

* * * * *

Być może wbrew dzisiejszym wyobrażeniom powojenna Wielka Brytania nie była krajem ludzi chodzących do kościoła. W badaniu Instytutu Gallupa z 1948 roku zaledwie piętnaście procent respondentów odpowiedziało, że ostatniej niedzieli uczestniczyło w nabożeństwie. Tylko jeden na dziesięciu uczestników badania uczestnictwa w mszy, przeprowadzonego w Londynie mniej więcej w tym samym czasie, stwierdził, że chodzi do kościoła „dość regularnie”, a Komitet Arcybiskupstwa raportował, że „dziewięćdziesiąt procent naszych mieszkańców rzadko albo wcale nie uczęszcza do kościoła”[10]. David i Eileen Pratchettowie znaleźli się zatem wśród ogromnej większości, gdy uznali, że instytucjonalna religia zasadniczo nie ma w ich życiu znaczenia. W konsekwencji w 2010 roku w inauguracyjnym wykładzie w Kolegium Trójcy Świętej w Dublinie Terry mógł powiedzieć o rodzicach: „Wychowywali mnie z łagodnością oraz, we właściwych miejscach, z dodatkową dawką szybkiej i skutecznej surowości, a także – niech zawsze będą błogosławieni za tę rozwagę – bez jakichkolwiek przekonań religijnych”.
Eileen wychowywała się jako katoliczka, ale kiedy Terry przyszedł na świat, od dawna już nie praktykowała. Jej decyzja, by poślubić anglikanina w Kościele anglikańskim, najwyraźniej doprowadziła do zerwania z dużą częścią rodziny. Ze względu na fale zgorszenia płynące z tego rozłamu po Kearnsowskiej stronie rodziny żyli tacy wujowie i ciotki, których Terry po prostu nigdy nie poznał.
Chrześcijaństwo nie należało chyba do tematów, o których rozmawiało się w domu Pratchettów. W wieku sześciu lat Terry całkiem niewinnie trafił na jedyny relikt katolicyzmu Eileen – nieduży, tani, masowo produkowany drewniany krucyfiks na toaletce w sypialni rodziców. Zabrał go i zaniósł Eileen, wypowiadając nieśmiertelne słowa: „Mamo! Znalazłem taki patyk z akrobatą!”.
Korygujące wyjaśnienie Eileen było tak powściągliwe, że Terry dłużej się nie zastanawiał nad tą dziwnie zawieszoną i poranioną figurą w przepasce biodrowej. Jednakże krucyfiks ten miał potem znajdować sobie dyskretne, ale bezpieczne miejsce w każdym miejscu, w którym Eileen mieszkała, łącznie z domem opieki, gdzie spędziła swoje ostatnie dni. Po jej śmierci Terry z moją pomocą przejrzał wszystkie jej rzeczy, szukając go, i wyraźnie był zrozpaczony, kiedy nie przynosiło to skutku. Gdy w końcu go znalazłem, schowanego za jakimiś innymi bibelotami, ulga Terry’ego wydawała się niemal dotykalna. Mały krucyfiks wrócił z nim do Kaplicy i Terry trzymał go w dłoni, kiedy dyktował teksty dotyczące tego okresu życia.
„Nie wiem, jaką pociechę znajdowała w tej drobnej twarzy”, mówił Terry, „ale ja teraz widzę w niej oblicze skromnego cieśli, który postanowił przekazać ludziom, by byli dobrzy dla siebie nawzajem… Złotą zasadę tak wielu mądrych ludzi. I za swoje wysiłki został zamęczony na śmierć przez tyrana na żądanie fanatyków. Może więc przekaz powinien być taki, że należy ignorować tyranów i obalać fanatyków”.
Podobnie Terry lubił podkreślać, że przesłanie Chrystusa nie różni się zbytnio od przekazu Billa i Teda ze Wspaniałej przygody Billa i Teda (Bill & Ted’s Excellent Adventure): bądźcie dla siebie wspaniali. I, zdaniem Terry’ego, dlaczego ktokolwiek miałby się kłócić z tak pięknym przykazaniem?
Jednakże do kościoła Terry nie chodził; na jego rodzinie nie zrobił najlepszego wrażenia miejscowy kapłan, wielebny Oscar Muspratt, anglikański pastor kościoła Trójcy Świętej w Penn. Wysoki, chudy, a wskutek nieporozumienia z dzieciństwa zawsze określany przez Terry’ego mianem wielebnego Muskrata[11], pastor Muspratt od samego początku irytował Davida i Eileen swoim zwyczajem zwracania się do parafian – „a z pewnością do tych z klasy robotniczej”, jak posępnie sugerował Terry – wyłącznie po nazwiskach.
Wsparcie rodziny utracił całkowicie pewnego dnia podczas wizyty w ich domu w porze herbaty, kiedy przywiezioną przez ojca Terry’ego z Indii ozdobną mosiężną figurkę Buddy, która stała w saloniku, określił mianem „pogańskiego bożka”. Ta potwarz skłoniła Eileen, by natychmiast pokazać wielebnemu drzwi – czy nawet „wyrzucić go za próg” w najbardziej sugestywnych wersjach opowieści. Z jakim dokładnie poziomem przemocy usunięto pastora z domu, tego nigdy się nie dowiemy, ale z pewnością więcej spotkań przy herbatce już nie było. Kiedy ojciec Terry’ego wrócił tego wieczoru z pracy i opowiedziano mu o szczegółach spotkania, bezzwłocznie nazwał pastora „świętoszkowatym starym dupkiem”.
„Nigdy wcześniej nie słyszałem słowa »świętoszkowaty«”, opowiadał Terry, „i zachowałem je do późniejszego wykorzystania”.
Naprawdę szkoda, że sprawa skończyła się w taki sposób. Instynktownie nieufni wobec instytucjonalnych autorytetów, Terry i jego rodzice trochę nie docenili wielebnego Oscara Muspratta. W każdym razie przyszła gazeta Terry’ego, „Bucks Free Press”, odkryła w życiu pastora dość niezwykłych faktów, by w 1988 roku poświęcić mu trzyczęściowy artykuł w cyklu „Interesujący pastorzy z Penn”. W czasie wojny jako wojskowy kapelan wielebny Muspratt uczestniczył w walkach pod El Alamein, podczas oblężenia Malty i w Normandii w czasie D-Day. W 1962 roku zaproszono go do Waszyngtonu, by prowadził anglikańskie nabożeństwo i modlitwę podczas kryzysu kubańskiego, a w 1983 roku prowadził z konieczności tajną ceremonię pogrzebową szpiega Donalda Macleana. Ogólnie rzecz biorąc, wydawał się dokładnie takim pastorem, z jakim Terry chętnie by porozmawiał. Niestety, do Davida Pratchetta zwracał się „Pratchett” zamiast „Dave” oraz (podobno) był kulturowo nietaktowny co do Buddy w ich salonie, więc tak się nie stało.
W 1957 roku, kiedy Terry miał dziewięć lat, rodzina opuściła wynajmowany domek i przeprowadziła się półtora kilometra na południe, pod numer 25 przy Upper Riding w Holtspur – do ostatniego z pasa dziewięciu nowo wybudowanych szeregowych domków komunalnych na zachodnich krańcach Beaconsfield, w odległości krótkiego spaceru od szkoły Terry’ego. Była to znacząca poprawa: Pratchettowie mieli teraz dostęp do bieżącej wody (zimnej, a nawet gorącej), prawdziwą kuchnię zamiast komórki, dach z solidnie zamocowanymi dachówkami oraz (najwspanialszy ze wszystkich luksusów) łazienkę ze spłukiwaną ubikacją.
Nowy dom stał na końcu zabudowań, więc nic nie przesłaniało widoku wiejskich terenów za miastem. Terry mógł wyjrzeć przez kuchenne okno i prześledzić całą dawną drogę do szkoły, a także spojrzeć daleko poza nią, nawet do Penn.
Ta panorama obejmowała także plebanię nielubianego pastora Muspratta, która w pogodne dni chwytała światło poranka, dając ojcu Terry’ego pretekst do kolejnego powtórzenia żartu – mówił wtedy odpowiednio złowrogim tonem: „Słońce wschodzi dla sprawiedliwych”.
Terry wyczuwał, że rodzice są trochę smutni, opuszczając swój dawny dom, zabójcze dachówki i całą resztę i przenosząc się w nowe miejsce. „Ale po kilku kąpielach trochę im przeszło”. W tym domu Terry mieszkał aż do chwili, kiedy się ożenił.
Tymczasem zainteresowania Terry’ego zaczęły wykraczać poza wiszenie na drzewie głową w dół. Jeśli szkoła z trudem potrafiła go czymś zająć, rzeczy poza nią nie miały z tym problemów. Przy jakiejś okazji ojciec poprosił go, żeby wspólnie zbudowali kryształkowe radio – niewymagający zasilania odbiornik, którego mógłby słuchać w sypialni. Razem przejrzeli zakurzone pudła w szopie, szukając starych słuchawek i materiałów niezbędnych do zbudowania anteny.
„Tego wieczoru”, zauważył Terry, „stałem się nerdem, nie zdając sobie z tego sprawy”.
Na kupionej cewce w tym pierwszym odbiorniku kryształkowym wypisano słowa: „Co mówią fale nieposkromione?”. Terry nie potrafił się z nim rozstać i trzymał go w domu, w pudle, do końca swojego życia. Jako że sygnał radiowy, który pierwszy dał się wyraźnie usłyszeć, był zapewne Trzecim Programem BBC, z jego solidnym zestawem poważnych dyskusji i dostojnej muzyki klasycznej, te fale nieposkromione niosły głos doktora Leona Rotha wykładającego o Micie, nauce i religii albo Alfreda Bendela grającego Busoniego. Terry zaś siedział i słuchał oczarowany w każdym przypadku, ponieważ fale dźwiękowe dostarczane ze świata wprost do jego sypialni bez żadnego akumulatora były, jakkolwiek by na to patrzeć, formą magii. W porach posiłków rodzice przyzwyczaili się w końcu, że trzeba iść do pokoju syna i wyrwać go spomiędzy słuchawek.
Pod wpływem ojca Terry zaczął w końcu ciążyć ku stronom „Practical Wireless” – „Praktycznego Radiowca”, czy też „Praktycznie Radiowca”, jak je określali – comiesięcznej biblii (w cenie jednego szylinga i trzech pensów) wyznawców szukających życiowego oświecenia poprzez starannie wykreślone schematy związane z konstrukcją, dajmy na to, anteny przeciwzakłóceniowej albo odbiornika pasma fal średnich.
Miał się także nauczyć ostrożnego gospodarowania cennymi częściami przy ograniczonym budżecie. Terry wspominał, jak szedł z ojcem do punktu napraw telewizorów w Beaconsfield, podawał nad ladą swoje miedziaki i wracał dumny, niosąc w papierowej torebce samotny tranzystor wielkości paznokcia. Jakiś czas potem kupił też gniazdo, by łatwiej było mu przerzucać ten samotny tranzystor między różnymi konstrukcjami, nie niszcząc przy tym jego delikatnych nóżek. Miał także nauczyć się, że elektryczność może być źródłem zabawy, zwłaszcza jeśli się wie, jak prowizorycznie podłączyć klamkę w drzwiach szopy do magneta, żeby ojciec doznał wstrząsu elektrycznego. Kiedy już odzyskał czucie w palcach, ojciec był z Terry’ego wyraźnie dumny.
Tymczasem pojawił się też kosmos. To był dobry czas, by interesować się nocnym niebem – od połowy do końca lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku – kiedy to Ameryka i Związek Radziecki rozwijały swoje konkurencyjne plany badawcze, a wiadomości pełne były rozmów o rakietach o niewiarygodnej mocy, o satelitach i perspektywach (jakże bliskich) załogowego lotu kosmicznego. Terry naturalnie był zachwycony, a w tym zachwycie wspierany i zachęcany przez producenta herbaty Brooke Bond.
W 1956 roku, kiedy Terry miał osiem lat, członkowie całej rodziny oraz wszyscy znajomi zostali zachęceni do zwiększenia konsumpcji herbaty, o ile to możliwe, by Terry mógł skompletować swoją kolekcję kart z herbat Brooke Bond w serii Out Into Space (W kosmos). Album na karty (sześć pensów) miał niebieską okładkę z dumnym napisem „Seria pięćdziesięciu obrazów z dziedziny astronomii, zaaprobowanych przez dra A. Huntera, sekretarza Królewskiego Towarzystwa Astronomicznego”. Terry zachwycał się kolorowymi obrazkami planet, chłonął informacje zamieszczone na odwrocie i zebrał je wszystkie. Obudziły w nim entuzjazm dla astronomii, który nigdy nie wygasł.
Wiele lat później, kiedy jego oryginalny zbiór już dawno zaginął, Terry nabrał nagle ochoty, by znowu posiadać album Brooke Bond, po prostu żeby się przekonać, czy zachował choć odrobinę swojej dawnej magii. Praca w Kaplicy ustała, a my odpaliliśmy eBaya.
Okazało się, że seria została wydana dwukrotnie, w 1956 i 1958 roku. Wcześniejsza edycja jest rzadsza i na odwrocie każdej karty ma napis: „Dołączane do herbat Brooke Bond Choicest i »Edglets«”, w przeciwieństwie do tych późniejszych, z napisem „Dołączane do herbat Brooke Bond »Choicest«, »PG Tips« i »Edglets«”. Dla purystów takie różnice są istotne. Bardziej ceniona edycja z 1956 roku, którą kiedyś zebrał Terry, była dostępna za trzysta funtów, wersja z 1958 roku – za sześćdziesiąt. Wiem dobrze, którą by wybrał zapalony kolekcjoner, taki jak ja, gdybym był na miejscu Terry’ego. Jednak Terry, który nie szastał pieniędzmi, nawet jeśli mógł sobie na to pozwolić, kupił tę tańszą. I trzeba przyznać, uzyskał efekt. Kiedy poczta dostarczyła przesyłkę, delikatnie odpakował album i zaczął przewracać strony. Obrazek numer dziewięć z serii „Planety i ich księżyce” – pierwszy, który dane mu było obejrzeć w dzieciństwie – teraz ponownie zadziałał siłą grawitacyjnego przyciągania i zdawało się, że minione lata zniknęły.
„Jak ten gość u Prousta”, oświadczył Terry rozmarzony. „Zjada herbatnik i cofa się w czasie”.
W samej rzeczy[12].
Obserwując narodziny nowej pasji, jak zawsze skora, by zachęcać go do wszystkiego, co może otworzyć drogę do przyszłego pionierskiego, godnego zazdrości, może nawet zmieniającego świat zatrudnienia, matka zabrała Terry’ego na pokaz w londyńskim Planetarium pod jego słynną bladozieloną kopułą przy Marylebone Road. Musieli tam trafić wkrótce po otwarciu w marcu 1958 roku, a wyprawa okazała się dla Terry’ego kolejnym oszałamiającym i formującym doświadczeniem, które pochłonęło go bez reszty, Ponad pięćdziesiąt lat później wciąż pamiętał „aksamitną ciszę, kiedy zapłonęły lampy, projektor warknął, budząc się do życia, i niebiosa otworzyły się na ziemi”. Potem matka zaproponowała, by przejść zaraz obok i odwiedzić słynną kolekcję figur woskowych Madame Tussaud – praktycznie rytuał dojrzałości dla większości dzieci w drugiej połowie dwudziestego wieku. Terry odparł jednak, że wolałby raczej wrócić i obejrzeć pokaz drugi raz, co zrobili.
Tak więc dzięki pomocy działu marketingu Brooke Bond Tea i zespołu efektów specjalnych w Planetarium Terry szybko i chyba przedwcześnie uznał się za eksperta we wszelkich kwestiach astronomicznych. Któregoś razu, choć wciąż był raczej urwisem w krótkich spodenkach, rankiem przy śniadaniu zauważył błąd w opisie planety Mars na pudełku płatków kukurydzianych Kellogga i – czy to zachęcany przez matkę, czy z własnej młodzieńczej inicjatywy – napisał list do producentów, by wytknąć im pomyłkę.
Niestety, błąd leżał po stronie Terry’ego i masa Marsa była właśnie taka, jaką wydrukowano. Mimo to dostał od Kellogga uprzejmą odpowiedź, a co więcej, także kilka gratisowych pudełek płatków – zyskując tym podziw ojca, którego całkowicie zdeklasował w konkurencji zdobywania darmowych produktów. David Pratchett napisał kiedyś do producenta żyletek, by poinformować, że udało mu się korzystać z ich żyletki przez cały rok – entuzjastyczna opinia, co do której był całkowicie pewien, że przyniesie mu liczne dywidendy. Kilka dni później otrzymał rozczarowująco małą kopertę, a w niej samotną nową żyletkę oraz liścik mówiący, że firma jest zachwycona informacją o trwałości ich produktu i „w załączeniu przesyłamy zapas na kolejny rok”.
Dla dalszej zachęty rodzice kupili Terry’emu teleskop. Nie był zbyt dobry – przez jego zamglone szkła Jowisz wyglądał jak „rozedrgana tęczowa kula”. Ale od czego wyobraźnia, jeśli nie od pomocy w tego rodzaju usterkach? Terry stawał więc w ciemności ogrodu na granicy Beaconsfield i uczył się nawigować po Księżycu.

* * * * *

A potem w świecie Terry’ego niespodziewanie pojawiła się książka, a w niej borsuk, szczur wodny i ropuch, który potrafił kierować samochodem.
„Jeśli wszechświat miałby jakieś wyczucie teatru”, napisał Terry, „w tym momencie powinno zabrzmieć głośne »brzdęk!«, całkiem możliwe, że zagrane na harfie”.
Dla Terry’ego był to punkt zwrotny, chwila olśnienia, ten moment, kiedy spadają łuski, kiedy zaskakują tryby maszyny i całe życie pędzi w zupełnie nowym kierunku. Był wtedy z rodzicami w odwiedzinach u londyńskiego przyjaciela rodziny, Donalda Gibbonsa. Później Terry przynajmniej dopuszczał możliwość, że matka mogła wcześniej jakoś umówić się z Donaldem, a całe spotkanie mogło być kolejną z jej niezwykłych intryg. To bez znaczenia. Skutek byłby taki sam. Zanim Terry z rodzicami wyszli. Donald Gibbons podszedł do biblioteczki, zdjął z półki O czym szumią wierzby (The Wind in the Willows) Kennetha Grahame’a i wręczył książkę chłopcu.
Do tej chwili, jak widzieliśmy, czytanie było zajęciem, w które Terry niechętnie się angażował bez ewidentnego przekupstwa ze strony matki. Być może jego opór powoli słabł. Z całą pewnością z własnej inicjatywy przeczytał kilka komiksów, a jeden z nich zapoznał go z Supermanem, co prowadziło do okresu, kiedy chodził wszędzie z zarzuconym na plecy czerwonym ręcznikiem, grającym rolę owej niezwykle ważnej superbohaterskiej peleryny. I całkiem mu się podobało, kiedy w szkole nauczycielka przeczytała klasie klasyczne dzieło dla klasy pracującej, powieść Eve Garnett z lat trzydziestych, The Family from One End Street (Rodzina z ulicy Z Jednym Końcem). Liczne tamtejsze wątki były mu znajome.
Ale to? To było coś na całkiem innym poziomie.
„Był tam kret”, pisał Terry, „ale robił wiosenne porządki! Krety, szczury i ropuchy spacerowały jak ludzie, w ubraniach! To było Eldorado – chociaż wtedy nie wiedziałem jeszcze, czym ono jest[13]. I kiedy najnowszy z ojcowskich samochodów wiózł mnie z powrotem do domu wzdłuż Western Avenue, czytałem; czytałem przy świetle ulicznych latarni, które nie były pomyślane, by rozjaśniać literackie objawienie małego chłopca na tylnym siedzeniu, i pewnie dlatego wzrok miałem nieco zamglony, kiedy koła zachrzęściły po żwirze prowadzącej pod dom alejki. Gdyby ktoś obserwował to miejsce, zobaczyłby w oknie sypialni od południa wciąż jaśniejące słabe światełko. Słabe, gdyż paliło się pod kołdrą”.
Terry skończył książkę następnego dnia. I to było to. Czytał za darmo. Czytał dla przyjemności. „Trafiała do głowy w niezwykły sposób; po pewnym czasie wręcz niezauważenie. W końcu jak duża jest ropucha? Te na krańcu ogrodu można było wziąć w rękę. Tutaj Ropuch, choć nadal był ropuchą, mógł prowadzić samochód! Nikogo w tej książce ten fakt nie dziwił. Zatem, żeby mieć z niej przyjemność, trzeba było udawać, że świat jest trochę inny. Jak dla mnie to wystarczało”.
O czym szumią wierzby rozbudziło go. I – jak się przekonamy – ta przemiana była naprawdę zadziwiająca. Wcześniej niechętny czytaniu czegokolwiek, Terry postanowił poświęcić się projektowi przeczytania absolutnie wszystkiego.
Tymczasem na innym froncie, zadając kłam ponurym przepowiedniom H.W. Tame’a i dowodząc całkowitej słuszności aktywnych zakulisowych działań Eileen Pratchett, Terry zdał egzaminy dla jedenastolatków – podobno jako jedyny uczeń z koziej klasy. Kiedy znów się z nim spotkamy, będzie już nosił długie spodnie. I oczywiście czytał.

[1] Gamages przy High Holborn, który został zamknięty w 1972 roku, w latach pięćdziesiątych najwyraźniej nie uznawał żadnych ograniczeń przed Bożym Narodzeniem – „ŚMIECHY, KRZYKI i EMOCJONUJĄCE PRZEŻYCIA przez calutki dzień”, jak zapowiadały ulotki. Chodziło nie tylko o lot samolotem do groty Świętego Mikołaja, ale też prawie ćwierćkilometrową kolejkę, ustawianą w okresie świątecznym, która drobiazgowo oddawała scenerię dzienną i nocną. Mieli też chyba bardzo dobry dział narzędzi, choć Terry nigdy o nim nie wspominał.
[2] Z Lark Rise do Candleford (Lark Rise to Candleford) to popularny brytyjski serial telewizyjny, emitowany w latach 2008–2011, adaptacja na wpół autobiograficznej trylogii Flory Thompson pod tym samym tytułem. Opisuje codziennie życie mieszkańców niewielkiej osady Lark Rise, położonej w pobliżu targowego miasteczka Candleford, pod koniec XIX wieku (przyp. tłum.).
[3] Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Terry’ego na tych stronach pochodzą z jego niedokończonej autobiografii.
[4] Często nazywany jest skeczem Monty Pythona o czterech dżentelmenach z Yorkshire, gdyż istotnie grupa Pythonów wykonywała jego wersję, występując na żywo. Skecz jednak był napisany i wykonany przez Johna Cleese’a, Tima Brooke’a-Taylora, Grahama Chapmana i Marty’ego Feldmana w 1967 roku w telewizyjnym cyklu programów rozrywkowych Nareszcie Show 1948 (At Last the 1948 Show).
[5] Terry żywił śmiertelny lęk przed spóźnieniem się na cokolwiek. To coś, czego po prostu nie tolerował – o wiele bardziej u siebie niż u innych. Pozostawiony sam sobie, zjawiał się na lotnisku tak długo przed planowanym startem, że właściwie mógłby zdążyć na wcześniejszy lot. Czy to zbyt fantastyczny pomysł, by te lęki powiązać z opóźnieniem narodzin i z rodzinną legendą, jaka w związku z tym narosła? Możliwe, ale Terry absolutnie to robił.
[6] Poza tym, że jest niezłym przybliżeniem odgłosu wydawanego przez ptaka, chhota to słowo w hindi, oznaczające „mała”.
[7] I tutaj z pewnością można by znaleźć solidniejsze psychologiczne podstawy późniejszego lęku Terry’ego przed spóźnieniami (gdyby ktoś chciał ich szukać) niż w jego spóźnieniu w izbie porodowej. Nawet jeśli sam preferował to drugie wyjaśnienie.
[8] Problem z czasem sam się rozwiązał i Terry zaczął pisać wyłącznie prawą ręką. Jednakże nawet jako dorosły, kiedy trafiał na ułożone „na odwrót” sztućce, nie zwracając na to uwagi, brał nóż i widelec i posługiwał się nimi jakby nigdy nic.
[9] W latach sześćdziesiątych Tame napisał dwa podstawowe poradniki dla nauczycieli tej dziedziny: Time to Grow Up (Pora dorosnąć) oraz Peter and Pamela Grow Up (Peter i Pamela dojrzewają). Przykładowe zdanie z tego drugiego: „Jeśli chłopak jest zdrowy i zajmuje się sportem lub innymi formami surowych ćwiczeń fizycznych, sperma zostanie na powrót wchłonięta przez organizm i nocne zmazy nie będą zdarzać się często”. Być może nic nie starzeje się tak szybko jak radykalne porady w sprawach wychowania seksualnego.
[10] Źródła: Religion in Great Britain, 1939–1999: A Compendium of Gallup Poll Data Clive’a D. Fielda oraz znakomita książka historyczna Austerity Britain, 1945–1951 Davida Kynastona.
[11] (Ang.) piżmak, piżmoszczur (przyp. tłum.).
[12] Portalem sensorycznym Marcela Prousta była tak naprawdę magdalenka, o czym oczywiście Terry doskonale wiedział. Ale to zabawniejsze, kiedy człowiek powie „herbatnik”, i nie brzmi to tak pretensjonalnie.
[13] Nie chodzi o tę skazaną na porażkę brytyjską operę mydlaną z lat 1992–1993, ale o złote miasto, czy też krainę z południowoamerykańskiej legendy.

 
Wesprzyj nas