Nowy porywający thriller psychologiczny autora bestsellerowej powieści “Bliźnięta z lodu”. Klimatyczna sceneria, świetnie nakreślone postacie i trzymająca w napięciu akcja – niczego tu nie brakuje.


Hotel Stanhope mieści się na malowniczej i odludnej wyspie Dawzy otoczonej ujściem rzeki Blackwater. Rzeki, w której kryje się zabójcza pułapka.

Podczas hucznej imprezy z okazji otwarcia hotelu dochodzi do tragedii. Beztroska kąpiel kończy się śmiercią pięciorga gości porwanych przez zdradliwy prąd – Czarną Wodę.

Hannah, która pracuje w hotelu, była świadkiem tego wypadku, przez co nabawiła się panicznego strachu przed wodą i nie może opuścić wyspy. Uwięziona na Dawzy próbuje dociec, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, i odkrywa mroczną tajemnicę. Okazuje się, że sama również nie jest bezpieczna…

***

Historia, która wywołuje gęsią skórkę. Znakomicie przedstawia walkę młodej kobiety z paraliżującym strachem.
„Daily Mail”

Klimatyczna sceneria, świetnie nakreślone postacie i trzymająca w napięciu akcja – niczego tu nie brakuje. Ta historia działa na wyobraźnię.
Alex Lake

S.K. Tremayne
Czarna woda
Przekład: Radosław Madejski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 


OD AUTORA
Wyspa Dawzy jest two­rem fik­cyj­nym, połą­cze­niem kilku auten­tycz­nych wysp przy malow­ni­czych odlud­nych wybrze­żach Essexu, Suf­folku i Nor­folku. Rzeka Blac­kwa­ter ist­nieje naprawdę wraz ze swo­imi łowi­skami ostryg, przy­sta­niami i rezer­wa­tami pta­ków. Pozwo­li­łem sobie jed­nak na pewną swo­bodę w odnie­sie­niu do jej topo­gra­fii, zmie­nia­jąc poło­że­nie i nazwy miej­sco­wo­ści oraz przy­pi­su­jąc jej zapo­ży­czone cechy. Mam nadzieję, że ci, któ­rzy mieli szczę­ście poznać ten wyjąt­kowy zaką­tek Anglii, potrak­tują mnie z pobłaż­li­wo­ścią.
Jak zawsze pra­gnę podzię­ko­wać moim nie­oce­nio­nym redak­tor­kom Jane John­son i Pho­ebe Mor­gan, a także mojej agentce Euge­nie Fur­niss, które przy­czy­niły się do powsta­nia tej książki i wspie­rały mnie pod­czas cięż­kiej próby lock­downu.

ROZDZIAŁ 1

HAN­NAH, teraz

Woda. To tylko woda.
Nic poza tym.
Więc nie dra­ma­ty­zuj.
Ale nawet kiedy to sobie powta­rzam, leżąc w ciem­nym pokoju ze wzro­kiem wle­pio­nym w sufit, w mojej gło­wie roz­lega się drugi głos. Tylko woda? Tylko?
Woda jest wszę­dzie. Moje ciało składa się z wody, z wody pocho­dzi życie i woda była tre­ścią mojego snu. Dora­sta­łam nad rzeką, która toczy swoje wody do morza. Jako dziew­czynka marzy­łam, że kie­dyś będę podró­żo­wać po świe­cie i żeglo­wać po bez­kre­snych wodach oce­anów.
Tylko woda? Uży­wamy wody codzien­nie do picia i przy­rzą­dza­nia posił­ków; myjemy się w niej, nur­ku­jemy i pły­wamy; żeglu­jemy po wod­nych szla­kach i osie­dlamy się nad wodą.
Toniemy w niej…
Obra­cam głowę na poduszce i zaci­skam powieki.
Bawimy się w wodzie, roz­bry­zgu­jemy ją, chla­piemy się i plu­skamy, taplamy się, opry­sku­jemy i pole­wamy. Seks to w głów­nej mie­rze woda – wil­gotne soki, fale gorą­cej krwi pod roz­pa­loną skórą, mokry ślad poca­łunku zasy­cha­jący na policzku.
Wsta­waj, Hanny.
Uno­szę powieki i spo­glą­dam na nie­wielki wyświe­tlacz zegara. Cyfry lśnią przy­ja­zną zie­loną poświatą. Jest 5.36.
Dla­czego cią­gle budzę się mię­dzy piątą a szó­stą nad ranem? Ta bar­ba­rzyń­ska pora stała się moją Godziną Prze­bu­dze­nia. I tak jest pra­wie codzien­nie, od kiedy TO się wyda­rzyło. Cza­sami, kiedy leżę w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu otu­lona koł­drą jak mumia i zaci­ska­jąc powieki, opę­dzam się od złych myśli, udaje mi się zapaść z powro­tem w coś podob­nego do snu. A wtedy nawie­dza mnie pstro­katy koro­wód maja­ków niczym nie­pro­szony cyrk przy­by­wa­jący do mia­sta – parada upior­nych klau­nów, zło­wro­gich kugla­rzy, nie­zdar­nych dzi­wo­lą­gów i olbrzy­mich ryczą­cych słoni. A wśród nich ja.
Czę­sto po pro­stu leżę i zasta­na­wiam się, czy powin­nam zwlec tyłek z łóżka, skoro naj­praw­do­po­dob­niej i tak nie zdo­łam już zasnąć. Jed­nak wiem, że jeśli wstanę i na dobre otwo­rzę oczy, zmar­nuję czas naj­więk­szej wydaj­no­ści mojego mózgu na bez­owocne roz­my­śla­nie i powtórne roz­grze­by­wa­nie wspo­mnień. Tym­cza­sem wielki budy­nek, w któ­rego wnę­trzu tkwię, zacznie budzić się do życia – ciszę poranka wypeł­nią stłu­mione chi­choty poko­jó­wek prze­my­ka­ją­cych w pośpie­chu kory­ta­rzem, pogwiz­dy­wa­nie kucha­rza i brzęk naczyń; poczuję woń sma­żo­nego bekonu i zapewne znów usły­szę, jak goście z pokoju numer czter­na­ście upra­wiają żywio­łowo seks na dzień dobry. Wtedy już naprawdę będę musiała wstać.
Odkręcę wodę, żeby wziąć prysz­nic. Zago­tuję wodę, żeby zapa­rzyć her­batę. Wypiję kawę, na którą zużyję moż­li­wie jak naj­mniej wody. Mocną i czarną jak wszyst­kie kolejne, bo sie­dząc w biu­rze nad recep­cją, będę potrze­bo­wała nie­jed­nej kawy, żeby poskro­mić zie­wa­nie, które jest ceną za przed­wcze­sną pobudkę.
Wsta­waj.
Tym razem posłusz­nie zrzu­cam z sie­bie koł­drę. Się­gam do lampki noc­nej, ale po chwili zasta­no­wie­nia cofam rękę. Lubię ciem­ność. W ciem­no­ści tyle rze­czy może się ukryć. Zresztą nie jest abso­lut­nie ciemno – zbliża się peł­nia i deli­katna sre­brzy­sta poświata prze­lewa się mię­dzy roz­chy­lo­nymi zasło­nami. Zasło­nami, które mają za zada­nie chro­nić mnie przed zatrwa­ża­ją­cym wido­kiem rzeki Blac­kwa­ter.
Gdy wycią­gam rękę w stronę drzwi, palce natra­fiają na miękki nie­bie­ski szla­frok. Jest cie­pły i miły w dotyku. I na pewno nie jest wiedźmą wiszącą na haku.
To prze­szy­wa­jące wspo­mnie­nie poja­wia się nie­ocze­ki­wa­nie.
Kiedy mia­łam sie­dem lat, obu­dzi­łam się pew­nej nocy i zoba­czy­łam swój długi zimowy płaszcz zawie­szony na drzwiach. Tylko że w pół­mroku ten nie­winny płaszcz wyglą­dał jak wiedźma ze skrę­co­nym kar­kiem dyn­da­jąca na sza­fo­cie, którą widzia­łam na obrazku w książce o wiedź­mach. Zaczę­łam krzy­czeć z prze­ra­że­nia i krzy­cza­łam tak długo, aż mama przy­bie­gła do mojej sypialni. Tuliła mnie, tak jak cie­pła woda otula miękki kora­lo­wiec, a jej oddech pach­niał winem i mię­tową pastą do zębów. Ale było w nim tyle miło­ści. Nawet teraz odór lekko prze­tra­wio­nego wina koja­rzy mi się z miło­ścią.
W te cudowne noce, kiedy taty nie było w domu, mama mówiła: „No dobra, Hanny, chodź”, a ja zry­wa­łam się rado­śnie i ści­ska­jąc wystrzę­pioną łapkę misia Tof­fee, drep­ta­łam za nią chłod­nym kory­ta­rzem do jej cie­płego łóżka, gdzie mogłam prze­spać resztę nocy bło­gim, wol­nym od kosz­ma­rów snem. Zapo­mi­na­łam o wszyst­kich wiedź­mach świata. Strach zni­kał bez śladu, moje serce ude­rzało wol­niej, a oddech był głę­boki i spo­kojny niczym morze w pogodny letni dzień. Zasy­pia­łam, wdy­cha­jąc zapach per­fum i mydła domo­wej roboty. Zapach mamy.
Puszy­sty szla­frok otula mnie i ogrzewa. Wsu­wam bose stopy w pan­to­fle. W basku księ­życa widzę czaj­nik i imbryk do her­baty… ale jakaś nie­prze­parta siła cią­gnie mnie do okna. Wiem, że to zro­bię. Muszę spoj­rzeć na Blac­kwa­ter.
Zawsze tak jest. W nie­które dni nie mogę znieść jej widoku; nie odsu­wam wtedy zasłon i ukry­wam się przed nią. Cza­sami nawet idąc na śnia­da­nie przez hote­lową jadal­nię, celowo odwra­cam wzrok od wyku­szo­wego okna, za któ­rym roz­ta­cza się słynna malow­ni­cza pano­rama. Czuję na sobie spoj­rze­nia gości i wyobra­żam sobie, że myślą: Dla­czego ona tak dziw­nie patrzy w bok.
Ale zda­rzają się rów­nież takie dni jak dzi­siaj, kiedy pod­daję się i patrzę na nią. Na mojego wroga. Moje życie. Mój dom i moje wię­zie­nie. Patrzę, jak Blac­kwa­ter, na wpół rzeka, na wpół morze, toczy swoje na wpół słod­kie, na wpół słone wody. Wszyst­kiego po poło­wie, ale sumą jest stu­pro­cen­towa groza.
Roz­chy­lam zasłony szyb­kim ruchem, jak­bym zdzie­rała pla­ster z rany. Rzeka wciąż jest na swoim miej­scu. Nie znik­nęła. Mroczny głę­boki nurt prze­ta­cza się obok hotelu z zachodu na wschód. Niebo jest bez­chmurne i odbi­cie księ­życa prze­cina ciemne fale niczym wybru­ko­wany sre­brem trakt. Na prze­ciw­le­głym brzegu czerni migocą smęt­nie poma­rań­czowe i czer­wone świa­tełka Gol­han­ger.
Chcę poczuć jej zapach. Muszę wcią­gnąć go w noz­drza, w prze­ciw­nym razie znowu zacznę się bać. Zgod­nie z zale­ce­niem tera­peuty wycho­dzę zmo­rom naprze­ciw.
W moim pokoju znaj­duje się solidne okno, które har­mo­ni­zuje z geo­r­giań­skim sty­lem budynku. Ma swoje lata, więc ciężko cho­dzi i trzeba sporo się namę­czyć, żeby je pod­nieść, ale mój wysi­łek zostaje nagro­dzony – przy­pływ musiał już się zacząć, bo nasy­cone ozo­nem powie­trze ma cudowną słod­kawo-słoną woń, a nie zala­tuje bło­tem i zgni­li­zną.
Wcią­gam głę­boki haust powie­trza przy wtó­rze nie­prze­rwa­nego jazgotu wod­nych pta­ków, które budzą się przed świ­tem. Wydaje mi się, że roz­po­znaję świ­stuny, ohary i kamusz­niki, ale ni­gdy nie jestem do końca pewna. Na wyspie żyje mnó­stwo gatun­ków ptac­twa i przez więk­szość dnia sły­szę ich głosy, a czę­sto rów­nież przez całą noc. Kiedy wytę­żam wzrok, widzę je w ciem­no­ści. Wystra­szone hała­sem otwie­ra­nego okna z trze­po­tem skrzy­deł ula­tują w noc niczym małe pło­chliwe duszki.
A cóż to takiego?
Mała, lecz ele­gancka moto­rówka koły­sze się na falach zacu­mo­wana przy pomo­ście. Nie wiem, do kogo należy. Widzę ją pierw­szy raz. Czyżby to była zapa­sowa łódź Freddy’ego? Cho­ciaż nie, nie byłaby aż tak zadbana. I wygląda na drogą. Może przy­pły­nął nią któ­ryś z gości. Nie­któ­rzy zja­wiają się tu dys­kret­nie. Czę­sto widuję tutaj łodzie, gdy tylko star­cza mi odwagi, żeby spoj­rzeć na rzekę.
Moje lęki zaczy­nają się kotło­wać.
Zro­bię to. Dam radę. Dla­czego nie? W tej chwili? Mogła­bym wsko­czyć na pokład, uru­cho­mić sil­nik i odpły­nąć. Bo prę­dzej czy póź­niej fala stra­chu w mojej gło­wie musi wresz­cie się cof­nąć. Wiem, że to tylko kwe­stia czasu. A może wła­śnie nad­szedł ten dzień? Nie­spo­dzie­wany, ale wycze­ki­wany?
Czy to może być już teraz?
Teraz!
Otwie­rają się drzwi. Nie mogę zmar­no­wać tego nagłego przy­pływu odwagi. Ukradnę łódź, ale co tam. Oddam ją na dru­gim brzegu. Wzbie­ra­jąca nadzieja przy­pra­wia mnie o mro­wie­nie, które jest wręcz nie do znie­sie­nia.
Ubie­ram się. Jestem gotowa. Uchy­lam drzwi i ostroż­nie wyglą­dam na zewnątrz, jak­bym zamie­rzała popeł­nić prze­stęp­stwo. Bo chyba wła­śnie tak jest.
Czuj­nik dymu patrzy na mnie czer­wo­nym owa­dzim okiem. Jest cicho jak makiem zasiał. Goście spod czter­nastki chyba jesz­cze śpią. Poko­jówki też. O tej porze nikt się tu nie kręci. Nic nie może mnie powstrzy­mać.
Ruszam truch­tem, ale w poło­wie kory­ta­rza skrę­cam w lewo. Nie chcę prze­cho­dzić przez główny hol, mimo że jest to naj­krót­sza droga. Ktoś mógłby mnie zoba­czyć, a dosyć już naro­bi­łam kło­po­tów.
Jesz­cze raz skrę­cam w lewo i docie­ram do wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego. Wiem, że drzwi z poprzeczną listwą naci­skową nie są pod­łą­czone do alarmu. Wystar­czy je pchnąć. I wiem, że tuż za pro­giem zaczyna się stroma żwi­rowa plaża. Będę sły­szała chrzęst pod sto­pami, zbie­ga­jąc w dół. A potem odwiążę cumę, uru­cho­mię sil­nik i odpłynę. Ucieknę z mojego wię­zie­nia.
Wydaje mi się to tak nie­re­alne, że pocę się z ner­wów. Naci­skam alu­mi­niową listwę i drzwi otwie­rają się z gło­śnym skrzy­pie­niem, które ginie wśród pta­sich okrzy­ków. Ale gdy tylko robię parę kro­ków przed sie­bie, zaczyna się jazda.
No oczy­wi­ście. Wie­dzia­łam, że tak będzie. Kogo chcia­łam oszu­kać? Co ja sobie wyobra­ża­łam? Jaki to w ogóle ma sens?
Ogar­nia mnie strach przed samym napa­dem stra­chu.
Ber­ni­kle gęgają w ciem­no­ści, jakby naśmie­wały się z prze­ra­żo­nej idiotki, która stoi znie­ru­cho­miała w bla­sku księ­życa. Mój mózg zdaje się skwier­czeć niczym prze­cią­żona insta­la­cja elek­tryczna; mam wra­że­nie, że zacznie dymić jak stare prze­wody we wschod­nim skrzy­dle hotelu, gdzie na­dal trwa remont. Nie mogę zła­pać odde­chu, jakby ktoś zaci­skał mi dło­nie na szyi. Mam zawroty głowy, jakby w mojej czaszce prze­le­wała się woda, a świat staje się roz­myty. Cza­sami zda­rza się, że zupeł­nie nic nie widzę. Potem moje serce zaczyna wście­kle łomo­tać, a jego bole­sne ude­rze­nia roz­sa­dzają mi klatkę pier­siową. Wiem, jakie to nie­bez­pieczne, bo kilka razy zemdla­łam. Czy­ta­łam, że skrajna tachy­kar­dia wywo­łana paniką mogłaby nawet mnie zabić – takie przy­padki należą do rzad­ko­ści, ale się zda­rzają. Już na samą myśl o tym czuję się jesz­cze gorzej.
Mój strach sam w sobie spra­wia, że jesz­cze bar­dziej się boję. Czuję kłu­cie w piersi, jakby moje roz­sza­lałe serce pró­bo­wało poła­mać mi żebra. Tego już za wiele. Robi się naprawdę groź­nie.
Odwrót, odwrót! Roz­dy­go­tana z emo­cji szyb­kim kro­kiem wyco­fuję się do budynku, pozo­sta­wia­jąc rzekę w tyle. Wiem, że dzi­siaj już na nią nie spoj­rzę. Drzwi zatrza­skują się za moimi ple­cami i cisza bie­rze mnie w nie­wolę. Prze­gra­łam. Jak zwy­kle. Osu­wam się po ścia­nie na pod­łogę, zawsty­dzona wła­snym tchó­rzo­stwem.
Tętno zwal­nia, paniczny strach ustę­puje, ale teraz ogar­nia mnie smu­tek. Łzy ciekną mi po twa­rzy. Cie­pła słona woda. Dla­czego wycieka z nas aku­rat słona woda, kiedy jest nam smutno?
Ale to tylko woda, a mój orga­nizm wydziela jej całe mnó­stwo. Ska­puje z mojego pod­bródka i spływa mię­dzy bla­dymi pal­cami.
Och, Han­nah, mała Hanny, nie prze­sko­czysz tego.

ROZDZIAŁ 2


Moje łzy dawno wyschły. Mam na sobie czy­ste dżinsy i śnież­no­białą sta­ran­nie wypra­so­waną bluzkę, a różowy swe­te­rek z kasz­miru przy­daje mi szyku. Jest to nie­zbędny ele­ment mojego ubioru, bo cho­ciaż więk­szość czasu spę­dzam w biu­rze na zaple­czu, bądź co bądź pra­cuję w luk­su­so­wym hotelu. Nie muszę się stroić jak Leon, który jest por­tie­rem, czy Ali­stair, mene­dżer, jed­nak powin­nam wyglą­dać „god­nie”, kiedy prze­cho­dzę przez ogól­nie dostępne pomiesz­cze­nia.
Nato­miast nie powin­nam wymy­kać się na plażę bla­dym świ­tem i kraść moto­ró­wek. To nie jest „godne”. Nie powin­nam rów­nież kulić się na pod­ło­dze, szlo­cha­jąc z roz­pa­czy i stra­chu, gdy Helena, poko­jówka z Pol­ski, nad­cho­dzi wła­śnie kory­ta­rzem ze świeżą zmianą pościeli. Na szczę­ście zdo­ła­łam w porę odpeł­znąć w cień, gdzie pozo­sta­łam nie­zau­wa­żona.
Teraz znów widzę Helenę, która macha mi na powi­ta­nie, kiedy idę w stronę recep­cji. Pcha wózek wypeł­niony środ­kami czy­sto­ści, maleń­kimi ele­ganc­kimi mydeł­kami i bute­lecz­kami szam­ponu, saszet­kami Earl Greya i kap­suł­kami Nespresso. Potrafi dopro­wa­dzić pokój do ide­al­nego stanu w ciągu osiem­na­stu minut, za co dyrek­cja bar­dzo ją ceni.
– Miłego dnia! – pozdra­wiam ją, siląc się na pogodny ton.
Helena posyła mi prze­bie­gły uśmiech, po czym gestem daje do zro­zu­mie­nia, że chce się ze mną podzie­lić jakąś sen­sa­cyjną nowiną.
– Ci ludzie z pokoju czter­na­ście. Rany boskie, Han­nah!
– Czyżby tym razem naprawdę roz­wa­lili łóżko?
Helena pod­cho­dzi bli­żej, ale wtedy zauwa­żamy Owena, mło­dego kucha­rza o różo­wej cerze, który wła­śnie idzie w stronę kuchni, zapi­na­jąc guziki bia­łego far­tu­cha. Plot­ko­wa­nie o gościach nie jest mile widziane, w każ­dym razie nie wypada robić tego publicz­nie, więc odsu­wamy się od sie­bie skru­szone.
– Do zoba­cze­nia póź­niej! – szcze­bio­czę.
Helena uśmie­cha się sze­roko i wra­camy do swo­ich zajęć. W recep­cji witam się z Danielle, miej­scową trzy­dzie­sto­latką o suro­wej uro­dzie, tle­nio­nych wło­sach i moc­nym maki­jażu. Danielle jest inte­li­gentna i przy­ja­zna, ale zawsze odro­binę chłodna. Podobno sypia z Loga­nem Mac­kin­layem zwa­nym Macan­tem, naszym genial­nym sze­fem kuchni. A może sypiali ze sobą, ale już prze­stali? O per­so­nelu też krążą plotki i nie­które do mnie docie­rają.
Danielle sie­dzi ze wzro­kiem wle­pio­nym w Księgę.
Od dnia ponow­nego otwar­cia hotel Stan­hope pro­wa­dzi wytworną księgę gości w sta­rym stylu. Uży­wamy jej celowo, żeby przy­wo­łać ducha daw­nej świet­no­ści Stan­hope. To ja wpa­dłam na ten pomysł.
Mogli­by­śmy zała­twiać wszyst­kie for­mal­no­ści za pomocą tabletu, jed­nak uży­wamy sta­ro­mod­nej księgi opra­wio­nej w skórę z ozdob­nymi tło­cze­niami. Kupi­li­śmy nawet parę wiecz­nych piór Visconti do kom­pletu. To prze­sła­nie dla gości, któ­rzy widzą już na samym początku, że ten hotel pod­cho­dzi do swo­jej misji w spo­sób nie­ba­nalny i wytworny. Nale­gamy, aby każdy się wpi­sy­wał. Ta księga jest jak nasza rodzinna Biblia. Ni­gdy nie kła­mie i można w niej zna­leźć całą prawdę. Ile­kroć ją widzę, ogar­nia mnie duma.
Mój pomysł.
Wspi­nam się po wytwor­nych krę­tych scho­dach, które są chlubą tego budynku. Klatka scho­dowa prze­szła reno­wa­cję pod koniec ubie­głego roku i na ścia­nach pokry­tych biało-nie­bie­ską prąż­ko­waną tapetą w edwar­diań­skim stylu wiszą ory­gi­nalne obrazy przed­sta­wia­jące scenki ze wschod­niego wybrzeża Anglii – łodzie rybac­kie z czer­wo­nymi żaglami u ujścia Stour, połów ostryg przy brzegu Mer­sea.
Za każ­dym razem, gdy idę po tych scho­dach, też czuję lekki przy­pływ dumy, bo poma­ga­łam pro­jek­tan­tom wybrać tapetę – chcia­łam, żeby har­mo­ni­zo­wała z nie­bem, powie­trzem i wodą na zewnątrz. Prze­piękne obrazy i rysunki przy­niósł Oli­ver, który praw­do­po­dob­nie miał je od dawna i trzy­mał w jed­nym ze swo­ich licz­nych domów.
Wcho­dzę do biura. Pozba­wione ścia­nek dzia­ło­wych wnę­trze jest urzą­dzone nowo­cze­śnie, ale sty­lowo. Loz sie­dzi już przy biurku ze wzro­kiem wle­pio­nym w moni­tor. Asy­stentka mene­dżera. Czter­dzie­ści trzy lata. Roz­wie­dziona. Zabawna, ze skłon­no­ścią do iro­nii. Bru­netka. Pół­krwi Włoszka. Po nie­uda­nej przy­go­dzie z papie­ro­sem elek­tro­nicz­nym wró­ciła do pale­nia. Loz Devivo. Kiedy zaczę­łam tu pra­co­wać – nie­całe dwa lata temu, cho­ciaż wydaje się, że to było tak dawno – spy­ta­łam ją, skąd ma takie nie­po­spo­lite imię.
– Skar­bie – powie­działa. – Na chrzcie dali mi na imię Lola. Wyobra­żasz sobie, jak to jest nazy­wać się Lola Devivo? Wszy­scy myślą, że grasz w por­no­lach. A Lolly brzmia­łoby tak, jak­bym wystę­po­wała w kra­cia­stej minió­wie. Więc wybra­łam Loz.
Dzi­siaj Loz mil­czy – lekko roz­ko­ja­rzona układa wargi w bez­gło­śne powi­ta­nie, po czym wraca do pracy.
Roz­sia­dam się w jed­nym z foteli biu­ro­wych war­tych tysiąc fun­tów każdy i włą­czam kom­pu­ter. Na moni­to­rze poja­wia się moja tapeta – zdję­cie pustyni Ata­kama u pod­nóża Andów. Naj­such­sze miej­sce na ziemi. Ani kro­pli desz­czu od pię­ciu­set lat. Kli­kam ikonkę prze­glą­darki, żeby wejść na stronę, którą sama zało­ży­łam i zapro­jek­to­wa­łam.
Takie było jedno z moich głów­nych zadań, kiedy awan­so­wa­łam ze sta­no­wi­ska spe­cja­listki od PR-u i prze­nio­słam się tutaj z Male­di­wów. Zbu­do­wać markę. Stwo­rzyć stronę inter­ne­tową na naj­wyż­szym pozio­mie. Przy­wró­cić fir­mie blask. Oto co powie­dział mi Oli­ver z wyra­zem nie­cier­pli­wego zapału w oczach.
Tak też uczy­ni­łam. Pierw­szym moim zada­niem była zmiana nazwy. Uzna­łam, że ta uży­wana od lat – Stan­hope Park Island Hotel – jest zarówno odstra­sza­jąco długa, jak i myląca. Nie mamy malow­ni­czego parku, a jedy­nie zadbane traw­niki z altan­kami, a wyspa jest zde­cy­do­wa­nie za mała, by się nią afi­szo­wać. Zresztą dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent jej powierzchni zaj­muje będący pod ści­słą ochroną pra­stary las, w któ­rym nie wolno zerwać nawet kwiatka; przed­miot szcze­gól­nego zain­te­re­so­wa­nia naukow­ców, pełen świę­tych drzew oraz rzad­kich gatun­ków fauny. Żyją tam wie­wiórki, popie­lice, zające i kuny. Jeste­śmy dumni z naszych kun. O wiele bar­dziej niż z naszego parku, który w grun­cie rze­czy nie wygląda jak park. Dla­tego wyrzu­ci­łam go z nazwy, którą osta­tecz­nie skró­ci­łam do samego Stan­hope. Od razu wie­dzia­łam, że to był strzał w dzie­siątkę. Zacho­wa­łam nawią­za­nie do tra­dy­cji i posmak luk­susu, uni­ka­jąc zbęd­nej wynio­sło­ści. Szare oczy Oli­vera roz­bły­sły, kiedy mu o tym powie­dzia­łam. To jest to!
Sie­dząc przy biurku, prze­glą­dam naszą stronę. Wciąż jestem z niej dumna. Wszyst­kie te prze­my­ślane w każ­dym szcze­góle zdję­cia! Poświę­ci­li­śmy na nie kilka mie­sięcy. Butelki wina usta­wione w oknie restau­ra­cji. Pro­mień słońca prze­nika szla­chetny rubi­nowy płyn, a w tle widać biały żagiel na rzece.
Nad tym jed­nym uję­ciem pra­co­wa­li­śmy dwa dni, zanim nabra­li­śmy prze­ko­na­nia, że oddaje dys­kretną i nie­wy­mu­szoną atmos­ferę luk­susu, ale bez prze­sad­nego blich­tru. Kiedy wkro­czy­li­śmy na rynek – strona inter­ne­towa, reklamy, zapro­sze­nia dla dzien­ni­ka­rzy – po mie­siącu liczba rezer­wa­cji wzro­sła dwu­krot­nie, a potem podwo­iła się jesz­cze raz. Oli­ver kupił nam wszyst­kim szam­pana.
Otwie­ram kolejne zdję­cie. Zro­bione na zewnątrz. W tle łagodny błę­kit rzeki. Na ską­pa­nym w słońcu pół­mi­sku lśnią ostrygi w otwar­tych musz­lach, a obok czer­wieni się sos sza­lot­kowy. Przy stole śliczna dziew­czyna w let­niej sukience trzyma para­sol. Pamię­tam, że w rze­czy­wi­sto­ści dygo­tała od jesien­nego chłodu i popę­dzała foto­grafa: Weźże się, kurna, zacznij ruszać, cym­bale.
Kolejne zdję­cie. Freddy Nix, prze­woź­nik, pozuje na pomo­ście. To zdję­cie miało poka­zać, jak wyjąt­ko­wym miej­scem jest Stan­hope, hotel odcięty od świata – sześć lat w tej branży nauczyło mnie, że goście to uwiel­biają – na swo­jej nie­po­wta­rzal­nej wyspie poro­śnię­tej lasem, w któ­rym żyją mun­dżaki. Kwin­te­sen­cja angiel­skiego odlu­dzia zapew­nia­ją­cego schro­nie­nie przed pro­ble­mami codzien­nego życia.
Marsz­czę czoło i pochy­lam się nad moni­to­rem. Na zdję­ciu widać wyraź­nie jakąś łódź. Czy jest to ta sama moto­rówka, którą widzia­łam w mroku tego ranka? Moż­liwe. Trudno powie­dzieć.
W opusz­kach pal­ców doty­ka­ją­cych kla­wia­tury czuję nie­spo­kojne mro­wie­nie, sil­niej­sze niż zwy­kle. Uno­szę głowę, żeby zapy­tać Loz, czy też widziała tę łódkę albo czy zna kogoś, kto taką ma. Oka­zuje się jed­nak, że jestem sama w biu­rze. Byłam tak zamy­ślona, że nie zauwa­ży­łam, jak Loz wyszła. Pew­nie na lunch.
Moja komórka wydaje dźwięczny sygnał. Dosta­łam wia­do­mość. Pan Roz­ma­rzony Narze­czony pisze. Ben!
Han, skar­bie, ale­śmy naroz­ra­biali.
Odpi­suję mu z uśmie­chem na twa­rzy. Ode­zwał się do mnie mój facet. Męż­czy­zna, któ­rego kocham. Szef kuchni w gastro­pu­bie ze swo­imi sek­sow­nymi tatu­ażami. Już sama wia­do­mość od niego daje mi do zro­zu­mie­nia, że życie wcale nie jest takie złe. Przede wszyst­kim mam jego.
Jak? Wysa­dzi­li­ście kuch­nię? Ostrze­ga­łam, że z szyb­ko­wa­rem trzeba ostroż­nie.
Ha, ha, dobre, ale nie zga­dłaś. Pierw­szy raz mamy pełną salę na lun­chu, 30 nakryć, wszy­scy przy­szli. A Kev mówi, że odstra­szamy klien­tów!
Mój uśmiech robi się jesz­cze szer­szy. Ben jest auten­tycz­nie pod­eks­cy­to­wany i trudno mu się dzi­wić. Budo­wa­nie renomy takiego lokalu jest trud­niej­sze, niż mogłoby się wyda­wać, przy­pusz­czal­nie dla­tego, że puby, które ser­wują dania restau­ra­cyjne, należą do rzad­ko­ści.
Rany! Kocha­nie, jestem z cie­bie dumna! Gdy­bym tylko była tam z tobą, mogli­by­śmy się wyką­pać w szam­pa­nie. Zasłu­ży­łeś. Tak ciężko pra­co­wa­łeś. Trzeba to uczcić.
Cze­kam. Odpo­wiedź przy­cho­dzi po chwili.
Uczcimy. Może wysko­czymy jutro na drinka. W końcu ruszysz się z tej prze­klę­tej wyspy. Wyniosę cię stam­tąd, jeśli będę musiał.
Oooch, jakiś ty męski. To mi się podoba. Jutro bar­dzo chęt­nie.
Dobra, muszę zni­kać. Mamy tu młyn, ale jest super xx
Odkła­dam tele­fon i prze­cią­gam się, wciąż z uśmie­chem na twa­rzy. Ben we mnie wie­rzy. Może słusz­nie? To byłoby cudowne, gdyby rze­czy­wi­ście prze­niósł mnie na rękach nad wodą. Jak pannę młodą nad pro­giem.
Wstaję, pod­cho­dzę do okna i prze­sy­cona pozy­tywną ener­gią mówię sobie, że powin­nam roz­ko­szo­wać się malow­ni­czym wido­kiem Blac­kwa­ter. Grunt to opty­mizm.
Wyglą­dam na zewnątrz. Przy pomo­ście już nie ma czar­nej moto­rówki. Przy­pły­nęła w ciem­no­ści, ale teraz jest już gdzieś daleko stąd. Pew­nie na dru­gim brzegu. Chyba nie powin­nam się dzi­wić. Cza­sami odwie­dzają nas bar­dzo bogaci goście, któ­rzy zawsze robią to, na co mają ochotę.

ROZDZIAŁ 3


Pusta butelka po winie musu­ją­cym leży na pod­ło­dze. Musie­li­śmy ją kop­nąć w pory­wie namięt­no­ści. Jeden z podłuż­nych kie­lisz­ków też się prze­wró­cił. W obu nie zostało ani kro­pli. Wciąż mam przy­spie­szone tętno. Ale takie koła­ta­nie serca jest cał­kiem przy­jemne.
Ben wstaje z łóżka i zaczyna się ubie­rać – wyrzeź­bione nogi rug­by­sty wbija w czarne dżinsy, musku­larne ramiona zni­kają w ręka­wach bia­łej koszuli. Naj­chęt­niej leża­ła­bym dalej i przy­glą­dała mu się z podzi­wem, ale chcę go odpro­wa­dzić na prom. W mojej samotni każda chwila spę­dzona z nim jest bez­cenna.
– Hej, zacze­kaj. Pójdę z tobą na pomost.
Ben zerka w moją stronę, zapi­na­jąc guziki koszuli.
– Nie musisz, kocha­nie.
Patrzę mu w oczy. Wymow­nie.
– Ow­szem, muszę – odpo­wia­dam. – Nawet nie wiesz, jak mi cie­bie tutaj bra­kuje.
Jego twarz łagod­nieje, przy­bie­ra­jąc wyraz chło­pię­cej życz­li­wo­ści. Wygląda teraz mło­dziej; wydaje się, że też ma dwa­dzie­ścia osiem lat jak ja, a nie trzy­dzie­ści cztery. Pochyla się i całuje mnie w usta, czule i deli­kat­nie; o wiele deli­kat­niej niż pół godziny temu. Potem roz­gląda się po pokoju, omia­ta­jąc wzro­kiem butelkę, kie­liszki i sko­tło­waną pościel.
– Wygląda, jakby tu bomba wybu­chła – mówi.
– Nie schle­biaj sobie. Gra­nat co naj­wy­żej.
Mój narze­czony par­ska rado­snym śmie­chem i przy­gląda mi się, gdy w pośpie­chu wcią­gam na sie­bie ubra­nie.
– No dawaj, kobieto. Szybko, szybko.
Ubie­ram się posłusz­nie i w końcu staję przed nim w trze­wi­kach i płasz­czu, cho­ciaż wie­czór jest cie­pły jak na koniec wrze­śnia. Trzy­mam go pod rękę, gdy idziemy kory­ta­rzem, mijamy recep­cję i po żwi­ro­wym zbo­czu scho­dzimy na pomost. Prom jest już nie­da­leko; jego jaskra­wo­czer­wony kadłub prze­cina rado­śnie fale Blac­kwa­ter. Wygląda jak sta­tek z książki dla dzieci. Taki, który mógłby roz­ma­wiać z pocią­gami.
Opie­ram głowę na masyw­nym ramie­niu Bena. Wciąż czuję się jesz­cze tro­chę roz­ma­rzona po chwi­lach namięt­no­ści. Zapada zmierzch. Ben mil­czy.
– Wszystko w porządku? – pytam, spo­glą­da­jąc na niego.
Ben stoi zwró­cony w stronę wyspy i patrzy w zadu­mie na okna pustych pokoi we wschod­nim skrzy­dle hotelu. Albo na ciemną ścianę lasu, który zaczyna się tuż za budyn­kiem. A może na nic nie patrzy, tylko po pro­stu roz­my­śla i snuje wspo­mnie­nia. Zda­rzają mu się takie nie­spo­dzie­wane chwile melan­cho­lii. W dzie­ciń­stwie stra­cił matkę, tak jak ja – jest to jedna z rze­czy, które zbli­żyły nas do sie­bie.
– Ben?
Mój narze­czony wyrywa się z zamy­śle­nia.
– Ach, wybacz, Han – mówi. – Fir­mowe sprawy. Zamó­wie­nia, VAT i takie tam…
Ści­skam jego masywną dłoń.
– Jestem z cie­bie dumna. Z tego, co osią­gną­łeś. Wszy­scy byli tacy scep­tyczni, no i pro­szę.
– Dzię­kuję, kocha­nie, ale… jesz­cze wiele przede mną. – Ben odwraca wzrok. – No dobra, prom już czeka. Muszę być na miej­scu, zanim Char­lie weź­mie się do robie­nia rolady. Mamy jesz­cze mnó­stwo rezer­wa­cji na dziś.
Szcze­rzy zęby w uśmie­chu, macha mi na poże­gna­nie, po czym wbiega na pomost i wska­kuje na pokład, na któ­rym jest pra­wie cał­kiem pusto. Przez chwilę przy­glą­dam się, jak prom odbija i zawraca w stronę lądu. Dla mnie to coś nie­osią­gal­nego.
Natych­miast ogar­nia mnie przy­gnę­bie­nie. Naprawdę jestem dumna z Bena. Mój uko­chany doko­nuje nie­sa­mo­wi­tych rze­czy. Przez pewien czas pra­co­wał jako szef kuchni, ale przed kil­koma tygo­dniami prze­jął cały pub. Dla­tego ten bły­ska­wiczny suk­ces jest takim obja­wie­niem.
A jeśli idzie mu zbyt dobrze? Jeśli praca pochło­nie go bez reszty? Wtedy będzie miał jesz­cze mniej czasu na spo­tka­nia ze mną.
A wtedy moja izo­la­cja sta­nie się jesz­cze bar­dziej uciąż­liwa.

ROZDZIAŁ 4


– Gdzie jesteś, Han?
– Zgad­nij.
Oprócz mil­cze­nia Kat sły­szę w tle gwar jakiejś lon­dyń­skiej restau­ra­cji albo baru. Jest trze­cia po połu­dniu, więc co to za oka­zja? Późny lunch, cało­dzienne uczto­wa­nie czy bar­dzo wcze­sny drink?
– No dobra, skoro mam zga­dy­wać… – Kat prze­ciąga samo­gło­ski i gdy barowe odgłosy na chwilę cichną, wyobra­żam ją sobie z zazdro­ścią, jak sięga po drinka, mie­sza zawar­tość szklanki i wyła­wia oliwkę. – Wiem! Jesteś w Buenos Aires. W tej słyn­nej restau­ra­cji, w któ­rej były­śmy razem przed stu­diami, tej nad morzem. Cabaña Las Lilas! Pamię­tasz? Znowu tam się wybra­łaś! O rany! Przy­jemne miej­sce. Cho­ciaż nie, cze­kaj, nie mogłam tam pójść. Wtedy zwia­ły­śmy bez pła­ce­nia. To był mój pomysł, nie? Sorki, prze­pra­sza­neczko, ale zero skru­chy.
Par­skam śmie­chem. Wła­śnie kro­czę zama­szy­ście wąską ścieżką prze­ci­na­jącą las, który pora­sta Dawzy. Ile­kroć wysu­szona gałązka pęka z gło­śnym trza­skiem pod moim butem, w koro­nach dębów skrze­czą spło­szone sroki. Podobno to od pta­sich gło­sów – wron, kawek i srok – pocho­dzi nazwa, którą nadano wyspie wiele setek lat temu. W tutej­szych lasach i na mokra­dłach żyje mnó­stwo pta­ków. Są wszę­dzie. Prze­krzy­kują się w zaro­ślach, grze­bią w bło­cie albo latają tuż nad powierzch­nią wody. Obser­wują nas. Patrzą na mnie.
Czy ktoś mnie obser­wuje?
Obra­cam się zanie­po­ko­jona i wytę­żam wzrok, pró­bu­jąc coś doj­rzeć mię­dzy krze­wami tar­niny. Wschod­nia część wyspy to cał­ko­wite odlu­dzie.
Nie widzę nikogo. Para­noja jest kolej­nym obja­wem mojej przy­pa­dło­ści. Muszę nad nią pano­wać.
– Han? – odzywa się moja sio­stra.
– To nie działa.
– Co takiego?
– Sorki, soren­cja w połą­cze­niu z prze­pra­sza­neczko.
– Kurde. No dobra, obie­cuję, że się popra­wię. Mój ty Robin­so­nie Cru­soe. Och… yhm. Jesz­cze raz mar­tini? A czemu nie? Dzięki. Szó­sta kolejka będzie aku­rat. Tja.
Nie mam poję­cia, z kim tak gawę­dzi lekko pod­chmie­lona. Praw­do­po­dob­nie z nowym nadzia­nym face­tem. Ma ich na pęczki. Bawi się nimi, a ich naj­wy­raź­niej to cie­szy. Jest mi miło, że mię­dzy drin­kami znaj­duje rów­nież czas na roz­mowy ze mną. Okrop­nie za nią tęsk­nię. Jed­nym z naj­gor­szych aspek­tów roli Robin­sona Cru­soe jest odle­głość dzie­ląca mnie od mojej sio­stry, która – oprócz Bena – jest mi naj­bliż­sza w moim życiu, w całym moim świe­cie, moim wszyst­kim.
Już w dzie­ciń­stwie łączyła nas bli­ska więź – zale­d­wie rok róż­nicy wieku i podobny wygląd spra­wiały, że były­śmy prak­tycz­nie jak bliź­niaczki. Tylko że jej przy­pa­dła rola tej ład­niej­szej i mądrzej­szej. Jak­bym ja była pro­to­ty­pem, a ona osta­teczną i dosko­nałą wer­sją.
Jej kości policz­kowe mają uro­kli­wie sko­śny kształt, moje nie robią szcze­gól­nego wra­że­nia. Jej drobny nos jest ide­al­nie wyrzeź­biony, mój two­rzy iry­tu­jący garb. Jej włosy zawsze są bujne i lśniące, moje wyglą­dają dobrze, jeżeli poświęcę godzinę na ich pie­lę­gna­cję.
Kiedy były­śmy małe, wszy­scy mówili, jakie ładne z nas dziew­czynki. Kiedy doro­sły­śmy, mnie już tak zostało – „cał­kiem” albo „dosyć” ładna. Za to moja uwiel­biana i roz­piesz­czana młod­sza sio­stra Kata­lina Lan­gley, Katty, Kat­ty­Kat albo po pro­stu Kat, wróży z tarota, obser­wuje gwiazdy i gubi torebki, a swo­imi dow­ci­pami potrafi roz­ba­wić ostat­niego ponu­raka; Kat, która włada kil­koma języ­kami, nosi mini­spód­niczki i zapo­mina o bie­liź­nie, pali trawkę, gra na uku­lele, śpiewa fran­cu­skie bal­lady i czyta runy; Kat, zbun­to­wana gwiazda liceum w Mal­don, była – i jest – piękna.
Wła­śnie to sły­sza­łam czę­sto od chło­pa­ków na impre­zach, kiedy były­śmy nasto­lat­kami. Przy­sia­dał się taki do mnie, jakby chciał zagad­nąć, ale tylko sączył piwo i patrzył tęsk­nie na śro­dek pokoju, gdzie moja sio­stra w ską­pych dżin­so­wych szor­tach albo czer­wo­nej spód­niczce che­er­le­aderki bawiła się oto­czona wia­nusz­kiem ado­ra­to­rów, któ­rzy rywa­li­zo­wali ze sobą, zabie­ga­jąc o jej uwagę jak głodne szcze­niaki. W końcu ten melan­cho­lijny amant ze szklanką piwa wzdy­chał, przy­su­wał się jesz­cze bli­żej i mówił:
– Wiesz, twoja sio­stra jest naprawdę piękna.
Potem wpa­try­wał się z posępną miną w swoją szklankę, by po chwili dodać pospiesz­nie:
– Och, prze­pra­szam cię, nie chcia­łem… no wiesz… ty też jesteś, hmmm… zna­czy też jesteś naprawdę piękna…
Cza­sami cało­wa­łam się z tymi kłam­cami, a z kil­koma nawet się prze­spa­łam. Byli jak okruszki, które zmia­ta­łam nie­po­strze­że­nie ze stołu Kat.
Ni­gdy mi to nie prze­szka­dzało. Abso­lut­nie. Kat już taka jest, ale ją uwiel­biam, a ona odwza­jem­nia całą moją miłość. Wszystko robimy razem. Jeste­śmy ser­decz­nymi przy­ja­ciół­kami, sio­strami, brat­nimi duszami, a cza­sem nawet kimś wię­cej. Cho­dzi­ły­śmy jesz­cze do przed­szkola, kiedy Kat zaczęła doda­wać do słów śmieszne koń­cówki. Taka nasza świń­ska łacina, tylko jesz­cze bar­dziej zwa­rio­wana. Rodzi­com tro­chę się udzie­liło, ale przede wszyst­kim był to nasz oso­bi­sty język, któ­rym posłu­gi­wa­ły­śmy się tylko we dwie, i cza­sem zaśmie­wa­ły­śmy się godzi­nami z naj­głup­szych i najbar­dziej bez­sen­sow­nie udziw­nio­nych słów.
Sorki, soren­cja. Prze­pra­sza­neczko.
Wła­ści­wie nie brzmi to naj­go­rzej.
– Kat? – mówię, ale odpo­wiada mi tylko barowy zgiełk. – Kat, ode­zwij się. Sie­dzę tu samotna na cho­ler­nej wyspie.
– Wybacz, Han. Pró­bo­wa­łam nauczyć tego bar­mana, jak się robi dirty mar­tini, ale się pogu­bił i dolał wermutu. Chyba mam już dość. Chcę wra­cać do domu i dzier­gać na dru­tach swe­terki dla psów. Śle­pych psów. Śle­pych psów dla prze­wod­ni­ków. To by była super­ak­cja dobro­czynna, nie? Albo kotów, które tań­czą na tyl­nych łapach. Pamię­tasz tego kota z twa­rzą Jane Witham? Ha, ha! Dobrze się czu­jesz?
– Tak, dobrze.
– Na pewno, skar­buś?
– Tak – potwier­dzam. – Nie jest mi tu lekko, ale daję radę.
– No dobrze, już dobrze. Obie­cuję, że cię odwie­dzę naj­szyb­ciej, jak się da. – Kat znów zawie­sza głos i zaszczyca kogoś per­li­stym śmie­chem. – A co u Bena? Jak się miewa Pan Roz­ma­rzony Narze­czony?
– Dobrze. Wręcz świet­nie. Pub hula aż miło.
W moim gło­sie pobrzmiewa rzewna nuta. Uża­lam się nad sobą. Przy­spie­szam kroku, pró­bu­jąc stłu­mić poczu­cie osa­mot­nie­nia. Las się koń­czy i po raz dzie­więt­na­sty tego dnia wycho­dzę na żwi­rową skarpę, która stromo opada ku morzu. Żebym przy­pad­kiem nie zapo­mniała, że jestem uwię­ziona na wyspie. Na ogro­mie bla­dego błę­kitu, który wisi nad Esse­xem, ści­gają się chmury gnane cie­płym wia­trem. Pogoda w sam raz na regaty.
Trwa wła­śnie odpływ; na końcu skarpy widzę ślady pta­ków – pew­nie sza­blo­dzio­bów i ostry­go­ja­dów – odci­śnięte w jasno­sza­rym błocku. Są takie deli­katne. Wyglą­dają jak poskrę­cane wstęgi japoń­skich liter, które ukła­dają się w dłu­gie smutne frazy.
Kat znowu zamil­kła, ale nie sły­szę też odgło­sów baru. Czyżby już wyszła?
– Gdzie jesteś, sio­stra?
– Na ulicy. Cze­kam na Ubera. Mam sesję tarota. Potem zamó­wię coś do jedze­nia, zro­bię sobie dobrze i pójdę spać. Za dużo dzi­siaj wypi­łam.
– Jesz­cze nawet nie ma czwar­tej!
– Wiem, Boże, wiem. Czy ja jestem pijaczką?
– Cał­kiem moż­liwe.
Par­skamy śmie­chem, ale po chwili prze­staję wtó­ro­wać sio­strze. Powraca to samo upo­rczywe pyta­nie. Dla­czego Kat wciąż odwleka wizytę, którą tyle razy mi obie­cy­wała? Wiem, że w Lon­dy­nie nie bra­kuje jej zajęć: wróży z tarota za pie­nią­dze, uma­wia się z zadu­rzo­nymi biz­nes­me­nami, któ­rzy kupują jej luk­su­sową bie­li­znę, jeden dzień w tygo­dniu pra­cuje w schro­ni­sku dla bez­dom­nych, wystę­puje w klu­bie bur­le­sko­wym – uczy­niła ze swo­jej dys­prak­sji formę sztuki ero­tycz­nej, wyko­nu­jąc nie­sko­or­dy­no­wane ruchy pod­czas tańca na rurze i przy­pad­kowo gubiąc biu­sto­nosz – ale jej har­mo­no­gram nie jest tak napięty, jakby doko­ny­wała prze­szcze­pów serca. Ma sporo wol­nego czasu i może wybie­rać, w które dni pra­cuje, a kiedy mówi sobie „pie­przyć wszystko” i wybiera się w podróż do Kerali.
A jed­nak nie przy­jeż­dża tutaj. Nie wsiada na prom Freddy’ego Nixa. Z Lon­dynu ma do mnie nie­całe dwie godziny jazdy samo­cho­dem. Mimo to nie widzia­łam jej całe wieki.
Myśl, która poja­wia się w mojej gło­wie, napeł­nia mnie smut­kiem i stra­chem. A jed­nak wiem, że się nie mylę.
– Powiedz mi, czemu tak naprawdę tutaj nie przy­jeż­dżasz?
Moja sio­stra mil­czy. Trza­skają drzwi samo­chodu.
– Kat, powiedz mi.
W słu­chawce roz­lega się cięż­kie prze­cią­głe wes­tchnie­nie.
– Han, skar­bie… ja po pro­stu…
– Cho­dzi o to, co się stało tam­tej nocy? O to cho­dzi, prawda?
Znów mil­cze­nie, tym razem krót­kie i pełne napię­cia.
– Oczy­wi­ście, że tak! – odpo­wiada Kat. – To mnie prze­śla­duje. Mam kosz­mary. Wiem, że cie­bie cała ta sprawa dotknęła jesz­cze moc­niej, ale… Boże, to było takie okropne. I wszystko stało się przeze mnie. Ja to zaczę­łam. Kąpiel na golasa? O pół­nocy? Świetny pomysł, Katty, po pro­stu genialny. Dla­czego jestem taką pie­przoną idiotką? Tak strasz­nie mi przy­kro…
– Nie możesz się obwi­niać. Nikogo nie zmu­sza­łaś. Wszy­scy byli pijani.
– Daj spo­kój, prze­stań mnie uspra­wie­dli­wiać.
– Kat?
– O ja pier­dolę, no to się popła­ka­łam. Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię. Han. Jestem pijana, mam doła, a kie­rowca chyba się o mnie mar­twi, bo cią­gle zerka w lusterko. – Kat śmieje się i pociąga nosem. – Lepiej już kończmy, bo jesz­cze prze­sią­dzie się do tyłu i zacznie mnie pocie­szać. Dla­czego oni zawsze chcą mnie pocie­szać? Pa, skar­bie. Moja naj­droż­sza iskierko! Do zoba­cze­nia! Przy­jadę do cie­bie. Obie­cuję. Kocham cię. Przy­jadę.
Cho­wam komórkę do kie­szeni i wodzę wzro­kiem za sza­rym mor­skim pta­kiem, który zata­cza kręgi nad wodą. Jest taki dostojny i wolny.
Wzbiera we mnie poczu­cie winy, kiedy myślę o sło­wach Kat. Bo wła­ści­wie to nie była jej wina, nie tak cał­kiem, nie tam­tej nocy. Powin­nam była coś zro­bić. W końcu to ja zawsze ucho­dzi­łam za tę odpo­wie­dzialną jako star­sza sio­stra, która skoń­czyła stu­dia i miała nor­malną pracę. A tam­tej nocy rze­czy­wi­ście spo­czy­wała na mnie odpo­wie­dzial­ność, jako że repre­zen­to­wa­łam hotel. Mimo to nikogo nie powstrzy­ma­łam.
Co gor­sza, weszłam do wody ze wszyst­kimi, skwa­pli­wie i rado­śnie. Ni­gdy się do tego nie przy­zna­łam, nawet pod­czas śledz­twa, kiedy sąd w Col­che­ster prze­słu­chi­wał mnie w try­bie wide­okon­fe­ren­cji. Powie­dzia­łam tylko, że się o nich mar­twi­łam, dla­tego za nimi poszłam.
To było kłam­stwo. Musia­łam skła­mać. Jestem oszustką.

ROZDZIAŁ 5


Zapada wie­czór. Ściem­nia się wcze­śniej niż ostat­nim razem, kiedy spraw­dza­łam. Mój pokój tonie w mroku i muszę zapa­lić świa­tło w żało­snym akcie oporu prze­ciwko nie­po­wstrzy­ma­nym siłom jesieni.
Jaka będzie zima?
Sta­ram się o tym nie myśleć. Spo­glą­dam w stronę okna. Dzi­siaj zacią­gnę zasłony, ode­tnę się od tego opre­syj­nego widoku. Pie­przyć tera­peu­tyczną eks­po­zy­cję. Są pewne gra­nice.
A zatem pod­cho­dzę do okna i… nie zasu­wam zasłon. Wyglą­dam na zewnątrz i ogar­nia mnie tęsk­nota. Jesienny wie­czór jest roz­rzew­nia­jąco piękny. Zwiewna mgła snuje się nad powierzch­nią Blac­kwa­ter niczym wysmu­kły duch umie­ra­ją­cej rzeki. Na nie­bie poły­skują pierw­sze gwiazdy podobne do dia­men­tów roz­sy­pa­nych na nie­bieskim aksa­mi­cie. Wenus? Jowisz? Kat by wie­działa.
Mru­żąc oczy, przy­glą­dam się Freddy’emu Nixowi, który znowu przy­bił do pomo­stu i wpusz­cza ludzi na pokład. Nie­któ­rzy dźwi­gają wiel­kie walizki – to odjeż­dża­jący goście. Inni wska­kują na prom z lek­kim baga­żem albo z pustymi rękami – to pra­cow­nicy hotelu. Freddy obda­rza każ­dego z pasa­że­rów przy­ja­znym uśmie­chem. Ma pra­wie pięć­dzie­siątkę i chłop z niego jest jak się patrzy. Zna wszyst­kie puby nad estu­arium od Jay­wick po Hey­bridge i w każ­dym jest mile widziany. Mieszka w Gol­dhan­ger ze swoją naj­now­szą dziew­czyną, Geo­r­gią Quigley. Geo­r­gia ma dwa­dzie­ścia pięć lat i pra­cuje w West Mer­sea Seafood. To ona dostar­cza ryby do naszej kuchni.
Połowa per­so­nelu Stan­hope codzien­nie prze­pra­wia się do pracy pro­mem Freddy’ego. Pozo­stali miesz­kają na miej­scu, ale pły­wają na stały ląd w week­endy i święta. Sze­fo­stwo odwie­dza wyspę, kiedy ma na to ochotę. Tylko jedna osoba ni­gdy się stąd nie rusza. Ja. Robin­son Cru­soe. Żyję samot­nie na tym skrawku ziemi wśród kun i pusz­czy­ków. Wkrótce nie będę miała żad­nych przy­ja­ciół oprócz nich. Zacznę prze­sia­dy­wać w lesie i mam­ro­tać cza­ro­dziej­skie zaklę­cia. Roz­ma­wiać z drze­wami.
Dosyć. Nie wytrzy­mam kolej­nego wie­czoru w swoim pokoju; nie chcę znowu machi­nal­nie prze­wra­cać kar­tek – wybie­ra­jąc powie­ści, które czy­tam dla zabi­cia czasu, kie­ruję się głów­nie obję­to­ścią – albo snuć się apa­tycz­nie po ser­wi­sach spo­łecz­no­ścio­wych i goto­wać się z zazdro­ści na widok każ­dego, kto ma nor­malne życie.
A może by tak zadzwo­nić do Bena? Nie, nie mogę. Mój narze­czony ma teraz ręce pełne roboty. Jeżeli ktoś pro­wa­dzi gastro­pub i ma tylko dwóch ludzi do pomocy, o siód­mej wie­czo­rem nie znaj­dzie czasu na luźną poga­wędkę.
Zde­cy­do­wa­łam, że w takim razie pójdę się napić do Spi­na­kera, hote­lo­wego baru. Per­so­nel może rów­nież zama­wiać drinki w Ber­mu­dzie – hote­lo­wej restau­ra­cji – ale jest to miej­sce prze­zna­czone raczej dla gości i do spo­ży­wa­nia posił­ków.
Wystro­iłam się nawet na tę oka­zję – wło­ży­łam ład­niej­szy swe­ter i odpo­wied­niej­sze buty.
Bar mie­ści się w cen­tral­nej czę­ści hotelu, tuż obok recep­cji i naprze­ciwko restau­ra­cji. Jest to prze­stronne jasne wnę­trze o ele­ganc­kim wystroju z wido­kiem na miesz­czące się z tyłu budynku nie­wiel­kie patio, na któ­rym stoją ośmio­kątne stoły z grzej­ni­kami ogro­do­wymi. Na ścia­nach Spi­na­kera wiszą obrazy przed­sta­wia­jące oka­załe jachty, któ­rymi sto lat temu pły­wała ary­sto­kra­tyczna śmie­tanka towa­rzy­ska. Nie­które z nich na pewno przy­bi­jały do brzegu tej wyspy w cza­sach, gdy Stan­hope słu­żył za maison de pla­isance i odby­wały się tutaj słynne przy­ję­cia kok­taj­lowe.
Dzi­siej­szego wie­czoru w barze panuje gwar, ale nie jest cia­sno. To mi odpo­wiada. Nie szu­kam towa­rzy­stwa. Chyba już ni­gdy w życiu nie wkręcę się na żadną imprezę. Wybie­ram sobie miej­sce, po czym zer­kam przez okno na stoły, basen i ciem­nie­jącą w oddali ścianę lasu. Na tara­sie nikt nie sie­dzi, więc grzej­niki są wyłą­czone.
Odsu­wam sto­łek barowy i sia­da­jąc, uśmie­cham się do bar­mana.
– Sie­masz, Eddie – zaga­duję.
Eddie posyła mi przy­ja­zny uśmiech. Miły z niego facet. Austra­lij­czyk. Cał­kiem przy­stojny. Myślę, że sypia z jakąś poko­jówką. Tutaj każdy z kimś sypia. W dużych odcię­tych od świata hote­lach zawsze tak jest. Na Male­di­wach w wol­nym cza­sie mia­łam do wyboru dwie atrak­cje – nur­ko­wa­nie w morzu albo seks z kolegą z pracy. To pierw­sze było fan­ta­styczne, dru­gie nie zawsze.
– Hejka. To, co zawsze, Han­nah?
– Oczy­wi­sto­cyna.
Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Oczy­wi­sto­cyna? Stare powie­dzonko, które praw­do­po­dob­nie odzie­dzi­czy­łam po ojcu. Eddie zdaje się nie zwra­cać uwagi na dziwną odpo­wiedź. Robi swoje. Obser­wuję go. Zawsze cie­ka­wił mnie widok ludzi, któ­rzy z bie­gło­ścią wyko­nują swoją uko­chaną pracę. Naj­pierw Eddie odmie­rza obfitą por­cję ginu Mistley. Potem nabiera srebrną łopatką pokru­szony lód i napeł­nia nim po brzegi pękatą cza­szę kie­liszka. Następ­nie wpraw­nym ruchem dorzuca parę pla­ster­ków mary­no­wa­nej poma­rań­czy, garść owo­ców jałowca, kar­da­mon i szczyptę chilli, swój autor­ski doda­tek. Zwień­cze­niem jego dzieła jest spie­niony aro­ma­tyczny stru­mień toniku Fram­lin­gham.
Eddie pod­cho­dzi z powagą do przy­rzą­dza­nia drin­ków. Ja z nie mniej­szą powagą pod­cho­dzę do picia. Jest to dla mnie spo­sób na ucieczkę, namiastka promu do Gol­dhan­ger. Jako jedyna nie sypiam tutaj z nikim, nawet z narze­czo­nym, który ostat­nio coraz rza­dziej mnie odwie­dza.
Pod­no­szę szklankę i wdy­cham cierpką woń pęka­ją­cych bąbel­ków. Delek­tuję się już samym nie­cier­pli­wym wycze­ki­wa­niem. Eddie robi naj­lep­szy gin z toni­kiem na świe­cie.
– Na długo pani przy­je­chała?
O Boże. Gada­tliwy gość. Czę­sto z przy­jem­no­ścią wdaję się w poga­wędki z gośćmi, ale tego wie­czoru nie mam na to ochoty. Dzi­siaj chcę tylko upić się w spo­koju. Mimo to nie mogę sobie pozwo­lić na opry­skli­wość. Z przy­kle­jo­nym do twa­rzy pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem obra­cam się w stronę faceta, który sie­dzi na stołku obok. Ma około czter­dziestki, sty­lową mary­narkę i wel­we­towe moka­syny.
– Tak, zosta­łam… tro­chę dłu­żej. A pan?
– Jestem Ryan – mówi gość, wycią­ga­jąc rękę. – Świę­tu­jemy tutaj rocz­nicę ślubu z moją żoną Melissą! Dwa­na­ście lat! Dobry Boże! – Prze­rywa i śmieje się z wła­snych słów, jakby mał­żeń­stwo samo w sobie było żar­tem. – Ale tylko na jedną dobę. Mamy zare­zer­wo­wany sto­lik w Ber­mu­dzie. Rze­czy­wi­ście jest taka dobra, jak mówią?
– Tak – odpo­wia­dam. – Rze­czy­wi­ście.
Zachwa­la­nie hotelu należy do moich obo­wiąz­ków służ­bo­wych, ale tutej­szej restau­ra­cji nie trzeba zachwa­lać. Kupu­jąc Stan­hope, Oli­ver wie­dział, że potrzebna mu będzie dosko­nała restau­ra­cja z genial­nym sze­fem kuchni. Mamy tutaj nie­wielką siłow­nię, przy­tulne spa i ele­gancki pod­grze­wany basen, ale na tym koń­czą się atrak­cje. Goście, któ­rzy nie prze­pa­dają za żeglo­wa­niem, obser­wo­wa­niem pta­ków, spa­ce­ro­wa­niem po plaży albo słu­cha­niem legend o dziew­czę­tach porwa­nych przez pira­tów – nie mówiąc o obco­wa­niu z Leonem, naszym nie­po­spo­li­tym i nie­po­wścią­gli­wym por­tie­rem o szwaj­car­sko-nie­miec­kich korze­niach i zami­ło­wa­niu do wytwor­nych zegar­ków – nie mają zbyt wielu powo­dów, żeby nas odwie­dzać, zwłasz­cza poza sezo­nem, kiedy basen jest nie­czynny, a pogoda nie zachęca do spa­ce­rów. Dla­tego Oli­ver ofe­ruje naj­lep­sze jedze­nie i napoje w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów.
– Nie sły­szał pan o tutej­szym sze­fie kuchni? – mówię entu­zja­stycz­nym tonem, roz­wi­ja­jąc temat. – To Logan Mac­kin­lay, Szkot, któ­rego ścią­gnę­li­śmy tu z Con­nau­ght w Lon­dy­nie. Mówią, że w przy­szłym mie­siącu dosta­nie swoją pierw­szą gwiazdkę Miche­lina. Nie żeby mu zale­żało. Jest ponad tym. Praw­dziwy geniusz.
Mój roz­mówca pro­mie­nieje z zado­wo­le­nia.
– Brzmi cał­kiem nie­źle. Sam nie jestem sma­ko­szem, ale moja żona lubi dobrze zjeść. Byle tylko jej się podo­bało! – Wzru­sza ramio­nami. – Swoją drogą to ona wybrała to miej­sce. Współ­pra­cuje z zarzą­dem hotelu, więc dosta­li­śmy zniżkę.
Ryan uśmie­cha się sze­roko i upija szam­pana. Przez chwilę pro­wa­dzimy jałową poga­wędkę, która ma na celu utwier­dzić mnie w prze­ko­na­niu, że mój roz­mówca naprawdę świet­nie sobie radzi w branży nie­ru­cho­mo­ści. Popi­jam gin z toni­kiem i zasta­na­wiam się nad jego sło­wami. Nad wzmianką o żonie. Melis­sie. Sły­sza­łam, jak kie­dyś Oli­ver wymie­niał to imię. Cho­dziło o finanse, chyba jakiś bank w Lon­dy­nie. Nie moja działka.
Ryan wychyla ostat­nie kro­ple szam­pana i zerka na mnie z kon­spi­ra­cyjną miną.
– Sły­szała pani, co się tutaj wyda­rzyło w lecie?
Zapada mil­cze­nie. Wła­śnie dla­tego spę­dza­łam każdy wie­czór w swoim pokoju, zamiast pójść na drinka do Spi­na­kera. Ze stra­chu, że ktoś zada mi to pyta­nie. I co mia­ła­bym odpo­wie­dzieć? O tak, byłam przy tym. To ja do tego wszyst­kiego dopro­wa­dzi­łam. A teraz pro­szę wezwać gliny.
– Nie. Cho­dzi o jakąś imprezę, która… źle się skoń­czyła?
Bar­dzo oględ­nie rzecz ujmu­jąc.
Ryan kręci głową.
– Mój przy­ja­ciel tu wtedy był. Na tej impre­zie. Opo­wia­dał mi, że to było sza­leń­stwo – mówi, rumie­niąc się lekko. – Dziew­czyny, wie pani… ach, nagie dziew­czyny. I jesz­cze te plotki!
Krążą jakieś plotki? Na jaki temat? Coś, o czym jesz­cze nie wiem?
Roz­pacz­li­wie pra­gnę je poznać, ale jed­no­cze­śnie się ich boję. A jeżeli doty­czą mnie? Albo Kat?
Ale chyba i tak ich nie poznam, bo Ryan zeska­kuje ze stołka.
– Ale to jesz­cze nic – cią­gnie pod­eks­cy­to­wany jak ktoś, kto ma w zana­drzu praw­dziwą sen­sa­cję. – Podobno jakaś kobieta tkwi tutaj uwię­ziona z powodu tego wypadku. Naba­wiła się lęku przed wodą. Pro­szę sobie wyobra­zić. Nie może się wydo­stać z tej prze­klę­tej wyspy.
Otwie­ram usta, żeby coś powie­dzieć, ale nic nie przy­cho­dzi mi do głowy. Jed­nak Ryan się tym nie zraża.
– Istne wariac­two, nie? – kon­ty­nu­uje z zapa­łem. – Ale to jesz­cze nie wszystko. Melissa sły­szała, że nie­któ­rzy w tym hotelu mają ser­decz­nie dosyć tej wariatki. Koniecz­nie chcą się jej pozbyć. Ale oczy­wi­ście nie mogą, bo utknęła tu na dobre.
Siada z powro­tem przy barze i przy­gląda mi się z zado­wo­loną miną, cie­kaw mojej reak­cji na tę dzi­waczną histo­rię.
Sta­ram się powstrzy­mać drże­nie. Byle tylko się nie zdra­dzić, nie poka­zać, że to ja jestem tą wariatką, o któ­rej mówił.
– Och! – Ryan zerka nad moim ramie­niem. – Jesteś, kocha­nie.
Obra­cam głowę, ukry­wa­jąc sza­leń­czy nie­po­kój. Do baru zbliża się wysoka, atrak­cyjna blon­dynka. Zauwa­żam, że nosi deli­katny naszyj­nik z pereł.
– Prze­pa­dłaś na całe wieki.
Kobieta siada na stołku z cięż­kim wes­tchnie­niem.
– Dzwo­niła nia­nia – wyja­śnia. – Louis zaczął roz­ra­biać, musia­łam zaśpie­wać mu pio­senkę.
Ryan chi­cho­cze. Jego spoj­rze­nie prze­ska­kuje z żony na mnie i z powro­tem.
– Wiesz, Mel, wła­śnie opo­wia­da­łem pani twoją histo­rię o tej wariatce, która nie może się stąd ruszyć.
Czuję bole­sne ukłu­cie w sercu. Zauwa­żam kątem oka, że Melissa przy­gląda mi się uważ­nie. Znam to spoj­rze­nie, widy­wa­łam takie wiele razy. Roz­po­znała mnie. Może prze­glą­dała zdję­cia w mediach spo­łecz­no­ścio­wych? Albo ktoś – może ten, komu tak bar­dzo tutaj prze­szka­dzam – zwró­cił na mnie jej uwagę.
Ta kobieta dobrze wie, kim jestem.
– Prze­cież to upiorne, że ona nie może się stąd wydo­stać – traj­ko­cze dalej Ryan. – Każdy może, a ona musi…
Melissa kopie sto­łek, na któ­rym sie­dzi jej mąż. Roz­lega się dźwięczny odgłos, gdy czu­bek jej dro­giego buta ude­rza w meta­lową nóżkę. Ryan zerka na nią zmie­szany, a ona prze­chyla głowę w moją stronę, siląc się na dys­kre­cję, ale z mar­nym skut­kiem. Jakby chciała powie­dzieć: to ona, ty gada­tliwy dur­niu. Zaró­żo­wiona twarz Ryana przy­biera inten­sywny odcień pur­pury.
– Już pra­wie ósma – odzywa się chłod­nym tonem Melissa. – Nie możemy się spóź­nić na kola­cję. Podają świeże ostrygi pro­sto z Bran­ca­ster.
Wciąż się rumie­niąc, Ryan wstaje, duka coś nie­zro­zu­mia­łego na poże­gna­nie i rusza dziar­sko w ślad za Melissą jak wierny pies.
Zostaję sama z moim ginem, chilli, jago­dami jałowca i ponu­rymi myślami.
„Koniecz­nie chcą się jej pozbyć”.

 
Wesprzyj nas