Wyjątkowa powieść historyczna autorki światowego bestsellera „Czarownica ze wzgórza”. Rodzina idealna nie istnieje. Zło czai się w każdym z nas.


Hrabstwo West Yorkshire, rok 1904.

Ruby May podjęła się opieki nad dziećmi zamożnych Charlesa i Lilian Englandów. Przejęta zasadami wyniesionymi z Instytutu Norland, z zaangażowaniem pomaga rodzinie. Chłonie obyczaje panujące w odosobnionym Hardcastle House.

Środowisko, do którego trafiła, robi na niej wrażenie. Lecz wydaje jej się, że z tajemniczą, piękną panią England coś jest nie w porządku, a służba darzy ją niechęcią. Ruby czuje się nieswojo.

Przesycona narastającą atmosferą grozy „Pani England” to portret małżeństwa epoki edwardiańskiej, pasjonująca opowieść o mężczyznach i kobietach, sile i dominacji, odwadze, prawdzie i szatańskim podstępie.

Nie każda słabość prowadzi do tragedii. Warto skonfrontować się z demonami z przeszłości, aby historia się nie powtórzyła.

Stacey Halls
Pani England
Przekład: Anna Żukowska-Maziarska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 


W lesie nocą wcale nie było cicho. Lelki i sowy wykrzy­ki­wały swoje prze­dziwne solówki, a moje buty chrzę­ściły na kamie­ni­stej ścieżce. Zewsząd docho­dziły odgłosy wody: małe, hała­śliwe potoczki i stru­myki bul­go­cząc, świer­go­cząc i szem­rząc nie­prze­rwa­nie spły­wały do rzeki. Deszcz ustał, zza mgli­stego welonu wyło­nił się księ­życ. Cia­śniej ścią­gnę­łam pele­rynę przy szyi i otu­li­łam twarz sza­lem.
Łatwiej szło się bez lampy, która spra­wiała, że wszystko, co było poza krę­giem jej świa­tła, sta­wało się jesz­cze ciem­niej­sze. Za prze­wod­nika wystar­czał blask księ­życa, mój wzrok przy­zwy­czaił się do tego bez trudu. Prze­szłam przez dzie­dzi­niec zakładu, zatrzy­ma­łam się na ścieżce kon­nej bie­gną­cej wokół budyn­ków gospo­dar­czych: w lewo na wrzo­so­wi­ska, w prawo do mia­sta. Skrę­ci­łam w lewo, przy mły­nie minę­łam staw o powierzchni gład­kiej i lśnią­cej jak lustro zwró­cone ku nocy. Zbo­czem wzgó­rza, nad drogą wijącą się przez dolinę niczym upiorna wstą­żeczka, pięły się sosny. Pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć sobie, jak dotrzeć do samot­nego, niskiego domku na wrzo­so­wi­sku.
Dzieci zamknę­łam w sypialni; tym razem nie będzie żad­nych ucie­czek. Jeśli wszystko dobrze pój­dzie, wśli­znę się z powro­tem nie­zau­wa­żona. Jeżeli wrócę póź­niej niż pan… Nie, powta­rza­łam sobie, nie myśl o tym. Po pro­stu idź. Nogi nio­sły mnie w górę; po lewej stro­nie jak widmo wzno­siła się grań.
– Ruby? – szept był wyraźny, nie do pomy­le­nia.
Omal się nie prze­wró­ci­łam. Zmar­twiała, roz­glą­da­łam się po smu­kłych pniach i czar­nych gałę­ziach. Krew pul­so­wała mi w uszach tak gło­śno, że pra­wie nic nie sły­sza­łam. Kilka sekund póź­niej szept roz­legł się ponow­nie:
– Ruby? To ty?

Rozdział 1

Londyn, sierpień 1904 roku

Wiozłam Geo­r­ginę do domu zwy­kłą trasą, na wschód przez Ken­sing­ton Gar­dens w stronę Hyde Parku. Zasnęła z pęcz­kiem sto­kro­tek w rączce. Pcha­łam wózek konną ścieżką, od czasu do czasu wymie­nia­jąc ukłony z innymi nia­niami. Buci­kami trą­cała kra­wędź wyście­ła­nego wózka; nie­długo z niego wyro­śnie. Poczu­łam deli­katne ukłu­cie tęsk­noty za daw­nym malusz­kiem. Umiała już sama sia­dać, co demon­stro­wała w pogodne dni, gdy skła­da­łam budkę; ocza­ro­wana przy­glą­dała się kró­lew­skiej straży kon­nej w stroj­nych mun­du­rach i heł­mach zdo­bio­nych pió­ro­pu­szami, a wtedy panie zamy­kały para­solki i wpa­try­wały się w nią z zachwy­tem.
Przy­kuc­nę­łam, żeby pod­nieść weł­nia­nego misia leżą­cego w pia­sku obok wózka. Nie zauwa­żyła go nia­nia, która sie­działa obok na ławce, zaczy­tana w powie­ści. Za nią, na tra­wie, mali chłopcy toczyli bitwę na patyki.
– O, dzię­kuję – powie­działa, gdy poda­łam jej zabawkę. Przyj­rzała się mojemu uni­for­mowi, innemu niż pozo­sta­łych niań, zapro­jek­to­wa­nemu spe­cjal­nie, by odróż­nić absol­wentki Nor­land Insti­tute od reszty. Pod zgrabną brą­zową pele­ryną mia­łam beżową dre­li­chową suk­nię z bia­łym baty­sto­wym far­tusz­kiem wykoń­czo­nym koronką. Let­niego stroju dopeł­niała kre­mowa, pie­ni­sta kra­watka zawią­zana pod szyją. Zimą cho­dzi­ły­śmy w płasz­czu z jasno­nie­bie­skiej serży, a przez cały rok do codzien­nej pracy, porząd­ków w poko­jach dzie­cin­nych i roz­pa­la­nia ognia nosi­ły­śmy różowy dre­lich.
– Chcia­ła­bym, żeby też tak zasnęła. – Ruchem głowy poka­zała sie­dzącą w wózku szczu­płą, poważną dziew­czynkę. Była odro­binę star­sza od Geo­r­giny i przy­glą­dała mi się spod bia­łego kape­lu­sika chro­nią­cego przed słoń­cem. – Ile ma?
– Sie­dem­na­ście mie­sięcy.
– I jakie piękne loki. Moja, nie­stety, ma pro­ste włosy. A jak zawi­jam jej papi­loty, to je wyciąga.
– Pro­szę spró­bo­wać zawi­nąć je, kiedy śpi. A jeżeli je pani naj­pierw zmo­czy, wyschną i zacho­wają kształt.
Roz­pro­mie­niła się. – Dobra myśl.
Poże­gna­łam się i wró­ciła do książki. Prze­szły­śmy przez Albert Gate, z czar­nymi jele­niami stró­żu­ją­cymi na słu­pach ogro­dze­nia; uśmiech­nę­łam się do sta­rej sprze­daw­czyni balo­ni­ków i wia­tracz­ków. Wia­traczki cze­kały kar­nie w skrzyn­kach na bryzę, która poru­szy­łaby je w to sierp­niowe popo­łu­dnie, a kobieta bez więk­szego prze­ko­na­nia wpra­wiała w ruch jeden z nich. Ni­gdy nie odpo­wia­dała mi uśmie­chem, ale też sądzę, że w jej oczach nie róż­ni­łam się niczym od wszyst­kich innych niań. Gro­ma­dzi­ły­śmy się w parku po lun­chu z naszymi pod­opiecz­nymi, zaj­mo­wa­ły­śmy traw­niki i ławki, roz­ście­ła­ły­śmy na tra­wie koce, kar­mi­ły­śmy kaczki i wędro­wa­ły­śmy z wóz­kami przez roza­ria. Godzinę lub dwie póź­niej mija­ły­śmy ją znowu, w dro­dze do domów, na drzemkę i kanapki, nim spro­wa­dzimy dzieci na dół, żeby poka­zać je rodzi­com.
Geo­r­gina była jedy­nym dziec­kiem Audrey i Den­nisa Radlet­tów, ale pani Radlett ocze­ki­wała wła­śnie dru­giego potomka. Pra­łam i szy­ko­wa­łam koszulki Geo­r­giny, zazna­cza­łam w kata­lo­gach łóżeczka dzie­cinne, żeby poka­zać je pani Radlett; Geo­r­gina jesz­cze będzie sypiała w swoim, kiedy maleń­stwo przyj­dzie na świat. Byłam pod­eks­cy­to­wana zbli­ża­ją­cymi się naro­dzi­nami, choć cze­kało mnie wyszu­ka­nie mamki dla dziecka na pierw­szy mie­siąc, a per­spek­tywa dzie­le­nia z kimś pokoju dzie­cinnego choćby przez kilka tygo­dni wywo­ły­wała lekki nie­po­kój. Naj­wyż­sze pię­tro domu pod nume­rem sześć na Peri­vale Gar­dens było bowiem moim kró­le­stwem, moim tery­to­rium: gabi­ne­tem, szkolną klasą i pra­cow­nią. Cza­sami, gdy Geo­r­gina chciała ugo­ścić swoje zabawki, sta­wało się her­ba­ciar­nią, a bywało, że zamie­niało się w dżun­glę, w któ­rej obie na czwo­ra­kach polo­wa­ły­śmy na dywa­nie na lwy i tygrysy.
Geo­r­gina roz­luź­niła piąstkę i sto­krotki roz­sy­pały się na kocu; szybko je zebra­łam i scho­wa­łam do kie­szeni. Kwiatki, które przy­no­si­ły­śmy z parku, stały w sło­ikach na para­pe­cie w pokoju dzie­cin­nym, uczy­łam na nich Geo­r­ginę, jak się nazy­wają. Miała już impo­nu­jący zasób słów; spo­koj­nie przy­swa­jała sobie kolejne nazwy, kiedy poka­zy­wa­łam jej tale­rze, łyżki, zabawki i znaczki. – Co to? – zapy­tała któ­re­goś popo­łu­dnia przed kil­koma tygo­dniami, wychy­la­jąc się z wózka i wska­zu­jąc jele­nie na Albert Gate. Prze­peł­niała mnie duma i miłość do tej rado­snej, ufnej dziew­czynki budzą­cej zachwyt każ­dego, kto ją pozna­wał i wita­ją­cej każ­dego z takim samym zachwy­tem.
Na Kni­ghts­bridge auto­mo­bile z war­ko­tem mijały powozy, kop­cąc na całą ulicę. Szłam wzdłuż domów miesz­kal­nych z czer­wo­nej cegły, widzia­łam sprze­dawcę pie­czo­nych ziem­nia­ków, zie­lony omni­bus z Bay­swa­ter i Chiń­czyka z pralni, który wyła­do­wy­wał ze swo­jego wozu świeżą bie­li­znę. Zamia­ta­cze ulic usu­wali się z drogi przed damami w sze­ro­kich kape­lu­szach wra­ca­ją­cymi do domu z zaku­pów w wiel­kich maga­zy­nach; za paniami podą­żały słu­żące obła­do­wane pakun­kami. Peri­vale Gar­dens były prze­stron­nym, cichym pla­cem poło­żo­nym kilka minut drogi od ruchli­wej arte­rii. Wokół podłuż­nego, pro­sto­kąt­nego traw­nika chro­nio­nego czar­nym żela­znym ogro­dze­niem i obsa­dzo­nego cedrami i rodo­den­dro­nami stało dwa­dzie­ścia domów. Dom Radlet­tów był wysoki, otyn­ko­wany, z dwiema gład­kimi kolum­nami flan­ku­ją­cymi lśniące czarne drzwi wej­ściowe. Pokój dzie­cinny mie­ścił się na samej górze i wycho­dził na długi, sło­neczny ogród, a także na sąsiedz­kie ogrody po obu stro­nach. Bow­ler­so­wie miesz­ka­jący obok trzy­mali kury i cza­sem pozwa­lali Geo­r­gi­nie pod­bie­rać jajka.
W hallu było pusto i cicho. Zanio­słam małą na górę. Zgo­dziła się, żebym zdjęła jej kre­mowe skó­rzane buciki i z wes­tchnie­niem usa­do­wiła się w swoim łóżeczku. Kiedy opusz­cza­łam żalu­zje i zacią­ga­łam zasłony, mignął mi na ulicy chło­pak od rzeź­nika. Zszedł po schod­kach do drzwi sute­ryny, przy któ­rych pod­ku­chenna, ukła­da­jąc kolejne paczki w zagłę­bie­niu łok­cia, sta­ran­nie spraw­dzała zawar­tość jego kosza. Mój ojciec roz­wo­ził towar wozem zaprzę­żo­nym w łagod­nego kuca Dam­sona. Napis dużymi bia­łymi lite­rami na bocz­nej ścia­nie wozu gło­sił: „A. May; naj­lep­sze owoce i warzywa”. Wal­czy­li­śmy ze sobą, bra­cia i ja, kto usią­dzie koło ojca i dosta­nie od niego lejce, kiedy odby­wał swoją trasę, pozdra­wia­jąc po dro­dze ludzi. „Trzy­maj, Rubarba”, mówił, wci­ska­jąc mi je w dło­nie.
Zacią­gnę­łam zasłony.
O wpół do czwar­tej Ellen przy­nio­sła mi bułkę z szynką i dzba­nek her­baty, a ja dałam jej prze­czy­tany egzem­plarz „Young Woman” i nieprze­czy­tany do końca szmi­ro­waty kry­mi­nał. Usia­dłam przy stole pod uko­śnym sufi­tem i jedząc, roz­glą­da­łam się, co i gdzie trzeba odku­rzyć; latem, w kilka godzin po poran­nym sprzą­ta­niu na wszyst­kim osa­dzała się cienka war­stwa pyłu nawie­wa­nego przez okno. Na półce z książ­kami poły­ski­wały z czar­nego grzbietu złote litery mojej książki z refe­ren­cjami. W dniu zakoń­cze­nia nauki w Nor­land Insti­tute prze­ło­żona, pani Simp­son – Sim, jak czule o niej mówi­ły­śmy – brała je kolejno z błysz­czą­cego stosu i wrę­czała każ­dej z nas. Było w nich wszystko, czego potrze­bo­wa­ły­śmy u począt­ków pracy: od wia­do­mo­ści, ile i jakich mate­ria­łów potrze­bu­jemy na uni­formy, po puste miej­sca prze­zna­czone na refe­ren­cje. Na pierw­szej stro­nie wkle­jono moje zdję­cie, więk­sze niż­bym chciała; mia­łam na nim surową minę, nie uśmie­cha­łam się; wyraź­nie spięta, jedną rękę opie­ra­łam na stole. Na koniec mojego trzy­mie­sięcz­nego okresu prób­nego pani Radlett wysta­wiła mi za szy­cie ocenę bar­dzo dobrą, za punk­tu­al­ność – dosko­nałą, za schlud­ność – dosko­nałą, za czy­stość – dosko­nałą, za porzą­dek – dosko­nałą, za uspo­so­bie­nie – dosko­nałą, za tak­towne zacho­wa­nie wobec gości – bar­dzo dobrą, za tak­towne zacho­wa­nie wobec dzieci – dosko­nałą, wobec służby – bar­dzo dobrą, za umie­jęt­ność zaba­wia­nia dzieci – dosko­nałą, kie­ro­wa­nia dziećmi – dosko­nałą i ogól­nie za kom­pe­ten­cje – dosko­nałą. Cer­ty­fi­kat dosta­łam jesie­nią i scho­wa­łam do kufra. Nie­które z dziew­cząt wysy­łały je rodzi­com, do opra­wie­nia w ramki, ale oczami wyobraźni widzia­łam moją mamę, która zdu­mia­łaby się, że ist­nieje coś takiego jak dyplom z opie­ko­wa­nia się dziećmi.
Zja­dłam bułkę i wzię­łam się za sprzą­ta­nie, kiedy usły­sza­łam deli­katne puka­nie do drzwi.
– Wejdź, Ellen – powie­dzia­łam, o cal prze­su­wa­jąc minia­tu­rowy glo­bus i usta­wia­jąc rów­nik w odpo­wied­niej pozy­cji. Nikt nie odpo­wie­dział.
– Pani Radlett! – Wypro­sto­wa­łam się natych­miast. Była młoda, zale­d­wie kilka lat star­sza ode mnie, miała dwa­dzie­ścia trzy, może dwa­dzie­ścia cztery lata; kobieca i deli­katna. Uśmie­chała się sze­roko, natu­ral­nie, nosiła lśniące broszki i ładne suk­nie, które pod­kre­ślały jej pełne kształty i mleczną cerę. Włosy miała koloru sty­gną­cej masy toffi, a ukła­dała je według naj­now­szej mody pre­zen­to­wa­nej w cza­so­pi­smach. Moich wło­sów, cien­kich i ciem­nych, nie dałoby się nakło­nić, żeby się choć odro­binę pod­nio­sły; opa­la­łam się łatwo, a ponie­waż nasze kape­lu­sze nie ocie­niały twa­rzy, sta­ra­łam się uni­kać słońca.
– Dzień dobry, nia­niu May – powie­działa pani Radlett. Była pogodna, lubiła żar­to­wać, chęt­nie zwłasz­cza grała rolę wiel­kiej damy o nie­na­gan­nych manie­rach, tyle że do mnie ten rodzaj żar­tów raczej nie tra­fiał. – Czy może pani w dogod­nej chwili zejść do salonu na dwa słowa?
– Oczy­wi­ście, madam. Przyjdę zaraz. Panienka Geo­r­gina zasnęła.
Poszłam za nią. Niż­sze kon­dy­gna­cje domu były świa­tem bar­dzo odle­głym od mojego cichego pię­tra. Miały wła­sne reguły, normy i rytm, któ­rym na szczę­ście nie pod­le­ga­łam. Nia­nie nie były słu­żą­cymi; poru­szały się w szcze­gól­nej, deli­kat­nej prze­strzeni pomię­dzy służbą i rodziną, nie nale­żąc ani tu, ani tu. Sim ostrze­gała nas, że ten zawód może ozna­czać samot­ność i brak przy­ja­ciół. Ale ja byłam samotna pra­wie zawsze; radość przy­no­siły mi tylko godziny pracy; w pozo­sta­łych odnaj­dy­wa­łam spo­kój. Codzien­nie rano pro­wa­dzi­łam Geo­r­ginę do jadalni, a każ­dego popo­łu­dnia do bawialni, gdzie pan i pani Radlett godzinę przed kola­cją poświę­cali na zaba­wia­nie córki. Pan Radlett grał na pia­ni­nie, a pani tań­czyła z nią, pod­no­siła ją w górę i pro­wa­dziła tłu­ste stópki po dywa­nie. Byli tak zachwy­ceni tymi spo­tka­niami, jakby nie widzieli jej przez tydzień; cza­sem Geo­r­gina pochli­py­wała, kiedy nio­słam ją z powro­tem do pokoju dzie­cin­nego, wycią­gała rączki do mamy. „Pod drew­nianą górkę, na ścieżkę z podu­sią”, nuci­łam jej wtedy, wcho­dząc po scho­dach i czę­sto, nim zamknęły się za nami drzwi pokoju, żal mijał. Kiedy była zmę­czona, ssała kciuk; zawsze wyj­mo­wa­łam go z zaśli­nio­nej przez sen buzi, gdy pani Radlett przy­cho­dziła uca­ło­wać ją na dobra­noc.
Salon, rzadko uży­wany i duszny latem, mie­ścił się we fron­to­wej czę­ści domu. Okien w nim nie otwie­rano z obawy przed kurzem z ulicy, zasła­niały je żalu­zje, zamknięte dla ochrony przed upa­łem, i koron­kowe firanki. Dom Radlet­tów odno­wiony był ze sma­kiem i ume­blo­wany anty­kami; pani miała nawet wła­sną biblio­tekę. Oboje pań­stwo odzna­czali się wysoką kul­turą umy­słową i inte­re­so­wali się poli­tyką. Czę­sto wyda­wali przy­ję­cia, podej­mo­wali przy­ja­ciół, a wtedy dom wypeł­niał dym cygar, a na kre­den­sach zosta­wały okrą­głe, lep­kie ślady po kie­lisz­kach sherry. Sto­jak na kape­lu­sze obwie­szony pió­rami i wstąż­kami wyglą­dał jak drzewo, które obsia­dły egzo­tyczne ptaki. Na górze, na pod­da­szu rzadko coś zakłó­cało mi spo­kój, jedy­nie od czasu do czasu na prośbę pani Radlett przed snem spro­wa­dza­łam Geo­r­ginę na dół, kiedy chciała ją poka­zać gościom i uca­ło­wać na dobra­noc. Zawsze zda­wała się na mnie; uprzej­mie dopy­ty­wała o dietę i zaję­cia córki, nie było jed­nak wąt­pli­wo­ści co do tego, kto podej­mo­wał decy­zje.
– Pro­szę usiąść – powie­działa. Zaję­łam miej­sce na plu­szo­wym fotelu obok donicy z papro­cią.
– Mam sen­sa­cyjną wia­do­mość. – Pani Radlett poło­żyła dłoń na zaokrą­glo­nym brzu­chu. Zaczęła ostat­nio przy­bie­rać w talii, tak że Ellen posze­rzała jej spód­nice. – Od kilku tygo­dni chcia­łam pani o tym powie­dzieć, ale pan Radlett nie pozwa­lał mi, póki wszystko nie zostało usta­lone i sfi­na­li­zo­wane, co nastą­piło wczo­raj wie­czo­rem, mogę więc już się tym z panią podzie­lić.
Poczu­łam prze­błysk zain­te­re­so­wa­nia i wygła­dzi­łam far­tuch.
– Jak pani wie, pan Radlett dosko­nale sobie radzi u Dal­berga i Howarda. Tak zna­ko­mi­cie, że – mówiła powoli, zro­biła pauzę dla wzmoc­nie­nia efektu – firma wysyła go do Chi­cago; ma tam być ich głów­nym archi­tek­tem. Będzie pro­jek­to­wał uni­wer­sy­tet, nia­niu May, czy to nie cudowne? – Kla­snęła w dło­nie, led­wie mogła się opa­no­wać.
Mówiła szybko, nie prze­ry­wa­jąc: – Chcemy, oczy­wi­ście, by poje­chała pani z nami i tam zaj­mo­wała się Geo­r­giną. Mam nadzieję, że ani przez sekundę nie sądziła pani, że poje­cha­li­by­śmy bez pani. Och, pro­szę powie­dzieć, że pani poje­dzie. Pan Radlett szuka teraz dla nas domu – nie uwie­rzy pani, co można zna­leźć w Ame­ryce – praw­dziwe pałace, prak­tycz­nie za gro­sze. I są tam wspa­niałe parki, i sklepy, i cały czas coś się buduje. O nieba, nasze dru­gie dziecko będzie Ame­ry­ka­ni­nem. Co pani na to? Dopiero teraz o tym pomy­śla­łam. Jakie to dziwne – na jej twa­rzy mignął błysk dzie­cin­nego zdu­mie­nia.
– Chi­cago – tyle tylko zdo­ła­łam powie­dzieć. Samo to słowo zabrzmiało w moich ustach jak coś obcego i wspa­nia­łego. Pocho­dzi­łam z zady­mio­nego przed­mie­ścia Bir­ming­ham, Lon­dyn jawił mi się jako naj­bar­dziej fascy­nu­jące miej­sce na ziemi, a Chi­cago wyda­wało się odle­głe niczym Mars. Obli­cza­łam, ile dni będzie tam szedł list do mnie, ile czasu z powro­tem do domu i czu­łam, że gdzieś w środku mnie rodzi się mały, twardy kamyk.
– Oczy­wi­ście – cią­gnęła pani Radlett – musimy spa­ko­wać i wysłać rze­czy, to tro­chę potrwa, ale sądzimy, że za mie­siąc lub dwa będziemy już na parowcu; wiem, że Den­nis bar­dzo się rwie do nowej pracy. Sta­tek pły­nie do Nowego Jorku, stam­tąd poje­dziemy pocią­giem, ale mam nadzieję, że w Nowym Jorku zatrzy­mamy się na jakiś czas, byłoby wspa­niale. Zawsze o tym marzy­łam. Nia­niu May, czy dobrze się pani czuje? Mar­nie pani wygląda.
– Dobrze, madam.
– Pro­szę powie­dzieć, że pani poje­dzie. Zgo­dzi się pani, prawda?
– Żałuję, ale to nie­moż­liwe.
Cisza. Tykał tylko zegar podróżny, a znad kominka przy­glą­dały się nam por­ce­la­nowe spa­niele. Pani Radlett nie spo­dzie­wała się takiej odpo­wie­dzi i pró­bo­wała teraz ochło­nąć, machi­nal­nie gła­dząc brzuch.
– Ależ dla­czego? Musi pani oczy­wi­ście wziąć parę dni wol­nego, żeby się poże­gnać.
Nie mogłam spoj­rzeć jej w oczy, wbi­łam wzrok w dywan.
– Nia­niu May? Myśla­łam, że się pani ucie­szy.
– Och, cie­szę się, madam. Bar­dzo, ze względu na panią i na pana Radletta.
– A co z panią? Źle się pani u nas czuje?
– Nie, jest mi tu bar­dzo dobrze.
– To czemu, na Boga, nie chce pani jechać? Ja po pro­stu nie wyobra­żam sobie wyjazdu bez pani. W ogóle tego nie bra­łam pod uwagę! I na­dal nie biorę! Trak­tu­jemy panią jak członka rodziny, a Geo­r­gina panią uwiel­bia! I ja panią uwiel­biam, i Den­nis także. – Głos jej drżał, pod­no­sił się i z prze­ra­że­niem stwier­dzi­łam, że moja chle­bo­daw­czyni za chwilę wybuch­nie pła­czem.
Czu­łam ucisk w gar­dle, w nosie krę­ciło mnie od łez.
– Dzię­kuję, madam. Oboje pań­stwo są dla mnie nie­zwy­kle dobrzy. I bar­dzo lubię panienkę Geo­r­ginę.
– To dla­czego nie chce pani jechać? Cho­dzi o pen­sję? Poroz­ma­wiam z Den­ni­sem o pod­wyżce, jeśli tak.
Potrzą­snę­łam głową.
– Nie, nie.
– Cho­ruje pani? A może… jest pani zarę­czona? – Na twa­rzy pani Radlett odma­lo­wała się wyraźna ulga. – Wycho­dzi pani za mąż?
– Nic podob­nego.
– Nieba, to w czym rzecz?
– Moje rodzeń­stwo. Nie mogę ich zosta­wić.
Spoj­rzała zanie­po­ko­jona i zacie­ka­wiona.
– Pro­szę wyba­czyć nie­dy­skre­cję, ale wyda­wało mi się, że pani rodzice żyją.
– Tak, istot­nie, madam.
– Czy któ­reś z nich zacho­ro­wało?
– Nie.
– Stra­ciło pracę?
– Nie.
– To dla­czego nie może pani ich zosta­wić?
Głos łamał mi się z żalu.
– Naprawdę, bar­dzo mi przy­kro, pani Radlett.
Zamil­kła w osłu­pie­niu. Po dru­giej stro­nie placu jacyś ludzie wysia­dali z powozu, który w chwilę potem ruszył dalej; stu­kot koń­skich kopyt osią­gnął cre­scendo pod oknem, a póź­niej ucichł. Myśla­łam o Geo­r­gini śpią­cej na górze i o sto­ją­cych na para­pe­cie sło­icz­kach po dże­mie i o gar­stce sto­kro­tek, zupeł­nie już zmar­no­wa­nych teraz w mojej kie­szeni. O her­ba­cie sty­gną­cej w dzbanku, który przy­nio­sła Ellen, i o do połowy prze­czy­ta­nym egzem­pla­rzu „Woman’s Signal” odło­żo­nym koło fotela na póź­niej, i o tym, jak w desz­czowy wie­czór pokój dzie­cinny z sykiem i migo­ta­niem gazo­wego grzej­nika jest dla mnie naj­przy­tul­niej­szym miej­scem na świe­cie. Geo­r­gina obu­dzi się za chwilę i zawoła mnie, cał­ko­wi­cie pewna, że wyjmę ją z łóżeczka i dam man­da­rynkę albo kru­che cia­steczko. Nie mogłam patrzyć na jej matkę, bo łzy mąciły mi wzrok. W pokoju było tak cicho, że sły­sza­łam, jak pęka mi serce; jakby łamała się łodyżka sto­krotki.

Rozdział 2

Niania May – głos prze­ło­żo­nej nie wyra­żał żad­nych emo­cji; drzwi otwo­rzyła oso­bi­ście.
Minęło dzie­więć mie­sięcy, odkąd ostatni raz widzia­łam Sim. Przy­szła wtedy na Peri­vale Gar­dens na inspek­cję, Ellen podała w salo­nie kawę i mag­da­lenki, pani Radlett cze­kała, a prze­ło­żona robiła notatki. Teraz, kiedy przed nią sta­nę­łam, prze­szłość wypa­ro­wała; byłam mokra ze zde­ner­wo­wa­nia jak przy pierw­szym spo­tka­niu, ledwo zwal­czy­łam chęć prze­tar­cia czoła. Weszłam do środka i zamknę­łam za sobą cięż­kie, czarne drzwi.
W pobie­lo­nym wej­ściu przy­wi­tały mnie zna­jome zapa­chy świe­żego chleba, mydła kar­bo­lo­wego, czy­stej pościeli i stru­żyn z ostrzo­nych ołów­ków. Nad wszyst­kim uno­siła się woń kobie­co­ści, dziew­cząt, które krą­żyły tam wyper­fu­mo­wane i spo­cone. Dla mnie tak pach­niała nauka. Dom na Pem­bridge Squ­are był olśnie­wa­ją­cym pała­cem w porów­na­niu ze szkołą w Bal­sall Heath, nija­kim, ponu­rym miej­scem, gdzie pył kredy tań­czył w świe­tle z tru­dem prze­bi­ja­ją­cym się przez brudne szyby. Moja edu­ka­cja koń­czyła się tam równo ze szkol­nym dzwon­kiem; rodzice byli zbyt zajęci skle­pem, by uczyć nas w domu, sia­da­łam więc razem z braćmi do ksią­żek dopiero wie­czo­rami. Ted i Archie, jeden młod­szy ode mnie o trzy, drugi o pięć lat, byli dość chętni, ale kłó­cili się ze mną w cza­sie lek­cji. Rob­bie, pięt­na­ście mie­sięcy młod­szy niż ja, powolny i oporny, do dziś nie nauczył się pisać listów bez błę­dów.
Insty­tut Nor­land mie­ścił się w dużej bia­łej willi na Pem­bridge Squ­are, dzie­sięć minut jazdy na pół­noc od Peri­vale Gar­dens. Opu­ści­łam dom pań­stwa Radlett rano i naj­chęt­niej poszła­bym od nich pie­chotą przez Ken­sing­ton Gar­dens, ale uparli się, że wyślą mnie dorożką, mój kufer miał tra­fić już pod nowy adres. Tak jak prze­wi­dy­wa­łam, poże­gna­nie było okropne, Geo­r­gina nie rozu­miała, co się dzieje i z ramion matki przy­glą­dała się wszyst­kiemu ze zmarsz­czo­nym czo­łem. Pani Radlett pod­nio­sła rączkę córki i poma­chała nią, a mała roz­wrzesz­czała się, kiedy dorożka ruszyła. Nie mogłam tego znieść, odwró­ci­łam się i przy­ci­snę­łam chu­s­teczkę do twa­rzy.
Insty­tut był pierw­szą pla­cówką tego rodzaju: szkołą, domem i agen­cją pośred­nic­twa pracy dla niań. Nie­wiele ponad dwa lata wcze­śniej przy­stą­pi­łam do egza­minu wstęp­nego, ubie­ga­jąc się o sty­pen­dium Maud Step­pings i jakimś cudem zda­łam. Nie rozu­mia­łam nie­mal żad­nego pyta­nia: opo­wiedz histo­rię Eno­cha Ardena, napisz, gdzie znaj­dują się niżej wymie­nione ulice i sklepy w Lon­dy­nie; podaj prze­pis na mar­mo­ladę. O Eno­chu Arde­nie nie sły­sza­łam, a z Bir­ming­ham wyje­cha­łam tylko raz w życiu; zlo­ka­li­zo­wać Goocha, Har­rodsa i Urqu­arta nie potra­fi­łam, podob­nie jak Pałacu i Tower. Wie­dzia­łam jed­nak, jak się robi mar­mo­ladę: napi­sa­łam prze­pis babci, a potem, zdru­zgo­tana i przy­gnę­biona, odło­ży­łam ołó­wek i patrzy­łam na inne dziew­częta, piszące z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy, jakby zda­wały egza­miny nie wia­domo, który raz. Tam­tego popo­łu­dnia sądzi­łam, że ni­gdy wię­cej nie zoba­czę Lon­dynu. Przy­je­cha­łam tu w towa­rzy­stwie pań­stwa Gra­nville, któ­rzy miesz­kali na sąsied­niej ulicy i raz czy dwa razy opie­ko­wali się nami, kiedy byli­śmy mali; zanim wsie­dli­śmy do powrot­nego pociągu, kupili mi u Whi­te­leya sar­sa­pa­rillę. Do Midlands wró­ci­łam z cięż­kim ser­cem. Nikt nie był bar­dziej ode mnie zasko­czony, kiedy na wycie­raczce na Long­more Street zna­lazł się list z infor­ma­cją, że cze­sne w wyso­ko­ści 36 fun­tów jest gra­tis, które to słowo musia­łam odszu­kać w biblio­tece publicz­nej. Musia­łam też zamó­wić na wła­sny koszt mate­riał na uni­formy w fir­mie odzie­żo­wej Deben­ham & Fre­ebody. Poszły na to moje oszczęd­no­ści, to, co zostało, wystar­czyło na zakup zeszy­tów i ołów­ków. Szybko oka­zało się, że wszyst­kie dziew­częta piszą pió­rami.
Dzie­więć mie­sięcy spę­dzone w Nor­land było dla mnie nie­prze­rwa­nym pasmem szczę­ścia. Na początku zamy­ka­łam się w sobie, nie­spo­kojna, dużo gorzej wykształ­cona i mniej pewna sie­bie niż dwa tuziny kole­ża­nek z klasy. Z takim akcen­tem jak mój mówiła w Nor­land tylko jedna ze słu­żą­cych. Pokój, poło­żony z tyłu domu, dzie­li­łam z Irlandką o imie­niu Brid­get, miała czarne włosy i ostry, haczy­ko­waty nos jak kawka. Oka­zała się miła i bez­po­śred­nia, więc kiedy obie zaadap­to­wa­ły­śmy się w nowym miej­scu, nie­po­kój znik­nął.
Wró­cił jed­nak, zna­jomy jak stara kapota, w chwili, gdy Sim zamknęła za mną drzwi. Drobną i szczu­płą syl­wetką przy­wo­dziła na myśl lalkę, lecz minę miała zupeł­nie nie­lal­czyną, w kasz­ta­no­wych locz­kach grzywki tu i ówdzie poły­ski­wało sre­bro, ale w całej posta­wie czuło się żela­zną wolę. Jako prze­ło­żona była spra­wie­dliwa i pro­sto­li­nijna, nie przy­no­siło jej ujmy sprząt­nię­cie pustych fili­ża­nek po her­ba­cie czy roz­da­nie listów. Jedyna z zespołu pra­cow­ni­ków miesz­kała w Insty­tu­cie, choć widy­wa­łam ją zawsze tylko w gład­kiej weł­nia­nej sukni ze zło­tym zegar­kiem u paska; tajem­nicą było dla słu­cha­czek, gdzie Sim bie­rze kąpiel. Żegna­jąc się z nami, radziła, byśmy w naszych nowych domach kła­dły srebrne szczotki do wło­sów tak, by widziała je służba. Mia­łam tylko grze­bień, ale uwa­dze Sim nic nie ucho­dziło; na tydzień przed wrę­cze­niem dyplo­mów zna­la­złam na toa­letce pudełko z pra­cowni Wil­liama Comynsa. W środku leżała opra­wiona w sre­bro szczotka do wło­sów, ciężka jak pisto­let, z wło­siem naje­żo­nym niby szpilki.
Sim popro­wa­dziła mnie na tył domu, gdzie mie­ścił się jej gabi­net. Spo­tka­ły­śmy po dro­dze dwie słu­chaczki. Obie w uni­for­mach, scho­dziły wła­śnie po scho­dach; popa­trzyły na mój kape­lusz i pele­rynę, i uśmiech­nęły się nie­śmiało. Po lewej stro­nie, w sali jadal­nej, inne dziew­częta, ubrane w biel i beż, pochy­lały się nad książ­kami i obgry­zały pióra. Z ukłu­ciem nostal­gii uświa­do­mi­łam sobie, że jest wła­śnie pora egza­mi­nów. W soboty nie było zajęć, przez otwarte drzwi widzia­łam salę wykła­dową: wysoki pokój z prze­szklo­nymi sza­fami biblio­tecz­nymi, ude­ko­ro­wany świe­żymi kwia­tami, wśród któ­rych wio­sną poja­wiał się błę­kitny prze­tacz­nik, godło Insty­tutu. Na ścia­nie za biur­kiem roz­po­ście­rała się mapa Wysp Bry­tyj­skich, obok stało pia­nino, a nad sza­fami biblio­tecz­nymi wisiał wysoki na cztery czy pięć stóp gobe­lin przed­sta­wia­jący lwa wspi­na­ją­cego się na wzgó­rze.
Gabi­net Sim ozna­czony był mosiężną tabliczką z napi­sem: „M. Simp­son, prze­ło­żona”. Otwarte okno pokoju wycho­dziło na podwó­rze, biurko zapeł­niały fili­żanki po her­ba­cie, gazety, ogarki świec i sta­lówki; obok malo­wa­nego cera­micz­nego przy­ci­sku do papieru usy­chała w doniczce bego­nia. W wiszą­cej na ścia­nie mapie Lon­dynu z podzia­łem na dziel­nice tkwiły czer­wone pine­ski ozna­cza­jące miej­sca, gdzie pra­co­wały nia­nie. Obok, na mapie Impe­rium, pine­ski wid­niały od Paryża po Indie. Książki i cza­so­pi­sma uło­żono byle jak na rega­łach pod ścia­nami; na któ­rejś półce zoba­czy­łam opra­wione w ramkę zdję­cie pierw­szych niań z Nor­land, pię­ciu nie­śmia­łych dziew­cząt w far­tu­chach i czap­kach, z Sim po jed­nej, a panią Ward, zało­ży­cielką Insty­tutu, któ­rej okrą­gła twarz spo­glą­dała dobro­tli­wie spod sze­ro­kiego kape­lu­sza – po dru­giej stro­nie. Ogól­nie rzecz bio­rąc, w gabi­ne­cie prze­ło­żo­nej pano­wała atmos­fera arty­stycz­nego nie­ładu. Sim miała za sobą stu­dia uni­wer­sy­tec­kie, nie wyszła za mąż i budziła we mnie mie­sza­ninę stra­chu i zazdro­ści. Była osobą, którą podzi­wia­łam naj­bar­dziej na świe­cie.
– Roz­cza­ro­wał mnie twój list – powie­działa, usu­wa­jąc z sie­dze­nia poranną gazetę i prze­cho­dząc wprost do sedna sprawy. – W Nor­land nie baga­te­li­zu­jemy rezy­gna­cji. Cze­kam na wyja­śnie­nia, ale naj­pierw – pocią­gnęła taśmę dzwonka przy biurku – napi­jemy się her­baty.
To spo­tkało mnie po raz pierw­szy – byłam już kie­dyś raz czy dwa razy w gabi­ne­cie Sim, ale taka pro­po­zy­cja ni­gdy jesz­cze nie padła. Po cichu spo­dzie­wa­łam się, że teraz, kiedy mam już za sobą okres próbny, będziemy roz­ma­wiać w salo­nie, gdzie przyj­muje się wizyty klien­tów i gdzie stoją meble na pokaz, a słu­chacz­kom wolno wcho­dzić tylko pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia, gdy wspól­nie śpiewa się kolędy wokół sto­ją­cego pod oknem for­te­pianu. Mimo to słu­żące odku­rzają go dwa razy dzien­nie.
Roz­ma­wia­ły­śmy o upale, o mojej dro­dze na Pem­bridge Squ­are, a po minu­cie czy dwóch słu­żąca wnio­sła tacę z her­batą i jakimś cudem zna­la­zła na nią miej­sce na biurku.
– A więc, nia­niu May – ode­zwała się Sim, kiedy fili­żanki zostały napeł­nione – zre­zy­gno­wa­łaś z pracy. Czy zechcia­ła­byś mi coś powie­dzieć na ten temat?
Upi­łam łyk her­baty, spode­czek zabrzę­czał.
– Pań­stwo Radlett wyjeż­dżają. Do Chi­cago. Do Ame­ryki – doda­łam nie­śmiało.
Nie­bie­skie oczy Sim patrzyły wprost na mnie.
– A ty nie chcesz jechać.
Nie­pew­nie pokrę­ci­łam głową.
– Jak się pew­nie orien­tu­jesz, wie­dząc, gdzie zostały zatrud­nione twoje kole­żanki, duża część absol­wen­tek Insty­tutu wyjeż­dża za gra­nicę. Rodzi­nom cudzo­ziem­ców zależy na angiel­skich nia­niach nawet bar­dziej niż Angli­kom. Zda­wa­łaś sobie sprawę, podej­mu­jąc naukę, że taki wyjazd nie jest wyklu­czony, prawda? Dla nie­któ­rych słu­cha­czek jest to jedna z atrak­cji – prze­pustka do życia w innym kraju i pozna­wa­nia świata.
– Ja nie chcę wyjeż­dżać za gra­nicę.
Sim sie­działa w nie­na­gan­nej pozie, lekko nachy­liła się teraz, by przyj­rzeć mi się z bli­ska.
– Uczciwe posta­wie­nie sprawy, ale jakie są powody?
Nie odpo­wie­dzia­łam. Wpa­try­wa­łam się w fili­żankę.
– Nowe życie w Ame­ryce mogłoby być czymś wspa­nia­łym, nia­niu May. To młody kraj, sto­sun­kowo libe­ralny w kwe­stiach moral­nych i poli­tycz­nych. Z punktu widze­nia mło­dej kobiety nie jest to jakieś zapy­ziałe miej­sce. Wysła­łam na drugą stronę Atlan­tyku wiele niań, które zaadap­to­wały się tam naprawdę zna­ko­mi­cie. Choćby w zeszłym tygo­dniu jedna z dziew­cząt poje­chała do Bostonu, a dwie czy trzy są w Nowym Jorku. Wła­śnie teraz nia­nia z rocz­nika dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego pły­nie parow­cem do Pół­noc­nej Karo­liny na posadę u Van­der­bil­tów.
Patrzy­łam na przy­cisk do papieru. Prze­tacz­nik był źle nama­lo­wany, ani chybi pre­zent od któ­re­goś z małych pod­opiecz­nych.
– Jed­nak nie zmie­niasz zda­nia.
– Nie, prze­pra­szam, pani Simp­son. Mia­łam nadzieję, że znaj­dzie mi pani inne miej­sce.
Naj­wy­raź­niej była w roz­terce, ale po chwili zoba­czy­łam na jej twa­rzy znu­że­nie i rezy­gna­cję.
– Szcze­rze mówiąc, nia­niu May, to dość kiep­ska pora na szu­ka­nie cze­goś dla cie­bie. Wiele rodzin wciąż jesz­cze bawi na wsi i nie wróci wcze­śniej niż za mie­siąc; inni są w podró­żach. Na doda­tek muszę zna­leźć pracę dla dziew­cząt, które lada moment zakoń­czą egza­miny; trzeba utrzy­mać poziom zatrud­nie­nia naszych absol­wen­tek. Pani Radlett napi­sała do mnie, pro­sząc o nową nia­nię i mam już kogoś na myśli. Jej opi­nia jest pochlebna. Skoro o tym mowa: popro­szę o książkę z refe­ren­cjami. – Wycią­gnęła w moją stronę drobną dłoń.
Byłam przy­go­to­wana; ści­ska­łam ją pod pachą przez całą drogę i teraz poda­łam ponad biur­kiem. Gdzieś daleko szcze­kał pies, a Sim prze­wra­cała kartki, aż jedną nich zatrzy­mała w dwóch pal­cach i zagłę­biła się we wpis pani Radlett. Moja chle­bo­daw­czyni, mimo wykształ­ce­nia, usiała swój tekst wykrzyk­ni­kami, dla wzmoc­nie­nia efektu pod­kre­ślała słowa i całe zda­nia, co spra­wiało wra­że­nie dziew­czę­cego unie­sie­nia. Na poże­gna­nie wrę­czyła mi pre­zent: jedwabną chustkę z wyha­fto­wa­nym moim ini­cja­łem i nowiutki egzem­plarz Czar­no­księż­nika z kra­iny Oz.
Star­łam się nie myśleć o niani, która będzie wie­szać swój uni­form w szafce i spać w moim łóżku. Być może Geo­r­gina nie zauważy zmiany i nie­długo w ogóle nie będzie mnie pamię­tać. Oczy znów mia­łam pełne łez. Chu­s­teczka mi zwil­got­niała, poza tym zaku­rzyła się po dro­dze. Sim podała mi nową, czy­stą, przy­ję­łam ją, wyczy­ści­łam nos i wes­tchnę­łam.
– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam – nie wiem, co mnie naszło.
– Twój dawny pokój jest chwi­lowo wolny, nia­nia Jen­kins pra­cuje teraz w przed­szkolu. Możesz zostać dzień czy dwa. Po połu­dniu, jeśli będę miała czas – spoj­rzała na zega­rek – albo jutro rano przej­rzymy zgło­sze­nia. Póź­niej, dopóki nie znaj­dziemy ci jakiejś rodziny, będziesz musiała wró­cić do domu. Gdzie to jest? Bir­ming­ham?
– Nie. To zna­czy tak, Bir­ming­ham, ale nie mogę tam wró­cić.
Zmarsz­czyła czoło.
– Cóż, oba­wiam się, że będziesz musiała. Nia­nia Jen­kins wraca pod koniec tygo­dnia, a pierw­szego wrze­śnia przy­jeż­dżają nowe słu­chaczki. – Przy­glą­dała mi się uważ­nie. – Nikt nie lubi wra­cać do domu z pod­ku­lo­nym ogo­nem – dodała łagod­niej – zwłasz­cza jeżeli zdo­był pewną nie­za­leż­ność, ale to będzie tylko na chwilę. Prze­rwa ci się przyda. Ile urlopu zostało ci w tym roku?
– Cały.
Nie spodo­bało się jej to.
– Wciąż upo­mi­nam nia­nie za to, że zanie­dbują wyko­rzy­sty­wa­nie urlopu. Wyna­gro­dze­nie jest sowite z jakichś powo­dów, w tego rodzaju pracy odpo­czy­nek jest konieczny. Umę­czona nia­nia to marna nia­nia.
– Nie mogę wziąć urlopu – powie­dzia­łam. – Muszę zna­leźć nowe miej­sce. Pro­szę, panno Simp­son. Wysy­łam co kwar­tał do domu połowę zarob­ków i nie mogę sobie pozwo­lić na utratę choćby mie­siąca.
Zła­god­niała i wes­tchnęła.
– Czym się trudni twój ojciec?
– Mają sklep spo­żyw­czy. Moje rodzeń­stwo jest w domu, cała czwórka. Chłopcy pra­cują, a sio­stra, Elsie, ma teraz jede­na­ście lat, jesz­cze się uczy. Ale sporo opusz­cza, bo ma pro­blemy z rękami i nogami. To od krę­go­słupa. Nie może dużo cho­dzić i kuleje. Na ogół jest dobrze, ale to postę­puje, więc nie daje sobie rady z nosze­niem ani z kasą. Upusz­cza różne rze­czy, dener­wuje się i… więc chcia­ła­bym, żeby jesz­cze się uczyła. Potrafi pisać jedną i drugą ręką; nauczyła się na wypa­dek, gdyby prawa ręka prze­stała dzia­łać.
Wyda­wało się, że Sim pod­jęła decy­zję. Odsta­wiła fili­żankę, otwo­rzyła szu­fladę biurka i wyjęła z niej plik listów.
– Na razie rzu­ci­łam tylko na to okiem, ale jak mówi­łam, latem nie zalewa nas potok zgło­szeń, to raczej kapa­nina. Ludzie zabie­rają się za swoje sprawy w oko­li­cach Świę­tego Michała, a dla niani o zale­d­wie rocz­nym stażu… Co my tu mamy? – Ści­ska­łam leżące na podołku ręka­wiczki, Sim w mil­cze­niu prze­glą­dała papiery. – Był list od pani z St John’s Wood… Gdzie on jest?… Aa, tak, pro­po­nuje pen­sję w wyso­ko­ści trzy­dzie­stu fun­tów rocz­nie. To nie wcho­dzi w grę. Napi­szę jej, jakie są nasze stawki.
– Czy szkoła się ogła­sza? – spy­ta­łam.
– Nieba, nie. Ni­gdy tego nie robi­ły­śmy i pani Ward nie chce zaczy­nać. Zobaczmy, tu jest coś od roz­wie­dzio­nej aktorki. No, o tym abso­lut­nie nie ma mowy.
– Mnie to nie robi róż­nicy.
– Oba­wiam się, że mnie tak.
Z pliku wysu­nął się kolejny list.
– Od pani Char­le­so­wej England z York­shire. – Cze­ka­łam. – „Pro­szę o przy­sła­nie foto­gra­fii i szcze­gó­ło­wych danych, a także o radę co do wyso­ko­ści pen­sji należ­nej waszym nia­niom…”. Brzmi lepiej, ale gdzie ja mam…? – Prze­rzu­cała kartki zapeł­nione ele­ganc­kim pismem. – Widzia­łam coś od pani z… a, jest, Edwar­des Squ­are. Pani Askew-Lay­ing. Skąd ja znam to nazwi­sko, Askew-Lay­ing? „Moja droga przy­ja­ciółka pani Cado­gan pole­ciła mi wasz insty­tut jako…” Askew-Lay­ing, Askew-Lay­ing. Czyżby dom aukcyjny? – Sim zwil­żyła wargi i ze zmarsz­czo­nym czo­łem wczy­ty­wała się w list. – Muszę poro­zu­mieć się z panią Ward, ale jestem nie­mal pewna, że to wła­ści­ciele domów aukcyj­nych.
Roz­ja­śni­łam się i popra­wi­łam na krze­śle.
– Tak, mają nie­ru­cho­mo­ści na Pic­ca­dilly i bodaj w Nowym Jorku. Och – powie­działa, bo twarz mi się wydłu­żyła i Sim zorien­to­wała się, dla­czego. – Żad­nych zagra­nicz­nych wyjaz­dów. Sądzę, że taka rodzina spę­dza w Lon­dy­nie tylko część roku, więc śmiesz­nie byłoby pytać. Powiedz, czy wyklu­czasz tylko emi­gra­cję, czy podróże w ogóle?
– Mogę jeź­dzić pocią­giem czy czym­kol­wiek innym, ale nie mogę prze­nieść się do innego kraju. – Pro­tek­cjo­nalny ton Sim zaczy­nał mnie iry­to­wać, jak­bym miała irra­cjo­nalne, coraz to inne zastrze­że­nia. Dla niej oczy­wi­ście praca była kwe­stią wyboru, nie koniecz­no­ści; ni­gdy nie stała w kolejce, żeby wysłać prze­kaz pie­nię­dzy rodzi­nie i ni­gdy tego nie zro­zu­mie.
– Oba­wiam się w takim razie, nia­niu May, że twoje moż­li­wo­ści są ogra­ni­czone, bo rodziny, które zgła­szają się do naszego insty­tutu, ocze­kują ela­stycz­no­ści. Jeśli wytrzy­masz tydzień lub dwa, spraw­dzę inne zgło­sze­nia, ale muszę mieć także na uwa­dze tego­roczne absol­wentki. Pani Ward prze­ka­zała infor­ma­cje w tych krę­gach, co zwy­kle i zaaran­żo­wała już kilka spo­tkań. A pro­pos – bły­snęło złoto zegarka – muszę biec na roz­mowę na Mary­le­bone.
– A co z pro­po­zy­cją z York­shire?
– To zna­czy?
– Od pani… England.
Odszu­kała list i prze­glą­dała go ponow­nie.
– Czworo dzieci. Dwóch synów, dwie córki. Mają zakład włó­kien­ni­czy – sądząc z jej tonu, mogliby być cyr­kow­cami. – Pani England czy­tała o insty­tu­cie w gaze­cie, a jej nia­nia nie­dawno umarła. Była kie­dyś nia­nią jej męża, „naj­uko­chań­szą”… Pożą­dane doświad­cze­nie z dziećmi wraż­li­wymi, pisze, że star­szy syn jest sła­bego zdro­wia. „Pokoje dzie­cinne są w osob­nym skrzy­dle domu, z oddziel­nym wej­ściem, miej­sce dla niani mamy w sypialni dzieci lub też, gdyby wolała, możemy ją umie­ścić w głów­nej czę­ści domu”. No, o tym nie ma mowy. – Odwró­ciła kartkę na drugą stronę, szu­ka­jąc pod­pisu. – Nie podaje swo­jego imie­nia, ale wygląda na to, że pani England bar­dzo pil­nie kogoś szuka.
– Przyjmę to.
– Chcia­ła­byś miesz­kać tak daleko? Być może mają dom w Lon­dy­nie, ale wąt­pię. Han­del tek­sty­liami nie jest tu zbyt duży.
– Nie ma dla mnie zna­cze­nia, dokąd pojadę, pani Simp­son.
Spoj­rzała na mnie i wró­ciła do listu.
– Masz natu­ral­nie przy­go­to­wa­nie i odpo­wied­nie umie­jęt­no­ści, ale zaj­mo­wa­nie się czwórką dzieci jest poważ­nym przed­się­wzię­ciem. Wygląda na to, że nie ma tam żad­nej opie­kunki ani sprzą­taczki. Pani England nie podaje szcze­gó­łów o sta­nie zdro­wia syna; jeśli jest inwa­lidą, może wyma­gać spe­cja­li­stycz­nej opieki medycz­nej. Spraw­dzę w tym tygo­dniu. – Wsu­nęła list do koperty, jakby pod­jęła decy­zję.
– Była­bym wdzięczna, gdyby pani odpo­wie­działa pani England wie­czorną pocztą, że zna­la­zła pani dla niej nia­nię.
Sim zatrzy­mała na mnie dłu­żej wzrok, a potem popra­wiła się na krze­śle.
– Nia­niu May – zaczęła – czy wiesz, dla­czego przy­zna­łam ci sty­pen­dium Maud Step­pings?
A więc pamię­tała. Poczu­łam bole­sne ukłu­cie i pokrę­ci­łam głową.
– Może przy­po­mi­nasz sobie, że nad­zo­ro­wa­łam egza­min w sali wykła­do­wej. Jedna z kan­dy­da­tek w cza­sie spraw­dzianu upu­ściła ołó­wek, który poto­czył się na przód klasy. Ty wtedy bez waha­nia prze­rwa­łaś pisa­nie, wsta­łaś, pod­nio­słaś go, po czym poszłaś do tyłu, odna­la­złaś wła­ści­cielkę i odda­łaś jej zgubę. Bez czy­ta­nia two­jej pracy wie­dzia­łam, że twoje miej­sce jest w insty­tu­cie.
– Dla­tego że pod­nio­słam ołó­wek? – spy­ta­łam skon­ster­no­wana.
– Dzieci naj­bar­dziej potrze­bują łagod­no­ści, cier­pli­wo­ści i uwagi. Można tego nauczyć, ale lepiej, jeśli są to cechy wro­dzone. Kiedy roz­ma­wia­łam z tobą po egza­mi­nie, utwier­dzi­łam się w prze­ko­na­niu, że je masz, ale poza tym byłaś… – Zmru­żyła oczy, szu­ka­jąc wła­ści­wego słowa. – Zde­ter­mi­no­wana. Wie­dzia­łam, że miej­sce u nas jest ci ogrom­nie potrzebne, bar­dziej może niż wszyst­kim innym dziew­czę­tom, jakie tu spo­tka­łam. Masz życiowe doświad­cze­nie, które w opiece nad dziećmi jest dużo cen­niej­sze niż wykształ­ce­nie. Dużo cen­niej­sze niż zna­jo­mość wier­sza o Eno­chu Arde­nie.
Kolejny raz roz­bro­iła mnie tym, że zapa­mię­tuje wszystko i potrafi przej­rzeć każ­dego na wskroś.
– Myśla­łam, że Enoch Arden to pre­mier. I tak napi­sa­łam.
– Pamię­tam. – Kącik ust prze­ło­żo­nej uniósł się w wymu­szo­nym uśmie­chu, ale atmos­fera nieco zelżała.
– Jesteś zde­cy­do­wana na tę posadę? Gdy napi­szę do pani England, pro­po­zy­cja zostaje zło­żona. Przy­po­mi­nam ci, że nia­nie, które trzy razy zre­zy­gnują, są pro­szone o odej­ście z insty­tutu.
Naje­ży­łam się i wypro­sto­wa­łam na krze­śle.
– Nie zawiodę pani po raz drugi. Ma pani moje słowo.
– Dosko­nale. Odpo­wiem pani England, jak tylko wrócę.
– Wydaje się, że to ide­alna rodzina – sta­ra­łam się o pogodny ton.
Sim zaśmiała się sucho.
– Coś takiego, nia­niu May, nie ist­nieje.

***

Kochana Elsie,
piszę do Cie­bie z Nor­land, z mojego daw­nego łóżka. Dziw­nie jest tu wró­cić i choć mam stąd cudowne wspo­mnie­nia, bar­dzo chcę już wyje­chać. Moja sypial­nia (Powścią­gli­wość) nie zmie­niła się ani tro­chę: kre­mowo-brą­zowa tapeta jest okropna jak zawsze, a luź­nej deski w pod­ło­dze koło komody wciąż nie napra­wiono, podob­nie jak pęk­nię­tego kafla w kominku. Przy­wy­kłam dzie­lić pokój z małymi dziećmi, które zasy­piają natych­miast i od czasu do czasu pła­czą. Zupeł­nie nie mam doświad­cze­nia, jeśli cho­dzi o dziew­częta w moim wieku, czy­tają przy lam­pie i szep­czą po zga­sze­niu świa­tła. Miesz­kam z jedną ze słu­cha­czek, nia­nią Bran­ford, pra­cu­jącą w dzień na oddziale dzie­cię­cym. Wraca późno i ni­gdy nie zdąża na kola­cję, za to pro­wa­dzimy miłe roz­mowy.
Cze­kam na wia­do­mość, czy pojadę do nowej rodziny w York­shire. Jeśli się uda, to następ­nym razem napi­szę już stam­tąd. Pomódl się za mnie. Pamię­taj, pil­nuj adresu, kiedy ci go przy­ślę. Trudno mi było poże­gnać się z Radlet­tami, byli dla mnie tak dobrzy. Bar­dzo ich lubi­łam.
Mam nadzieję, że nie prze­ry­wasz nauki. Uści­skaj chło­pa­ków i powiedz Mamie, że wrze­śniową pen­sję przy­ślę, jak tylko ją dostanę.
Całuję, Ruby

W ciągu kilku dni wszystko zostało zała­twione. Nie roz­pa­ko­wa­łam rze­czy, nie chcąc, by kto­kol­wiek, łącz­nie ze mną, odniósł wra­że­nie, że mój pobyt na Pem­bridge Squ­are może potrwać dłu­żej. Poza tym nia­nia Jen­kins zosta­wiła w szu­fla­dach to i owo: napo­częty słoik grusz­ko­wych drop­sów, dwie czy trzy przy­ku­rzone chu­s­teczki i pusty zeszyt. Sie­dzia­łam w pokoju albo wędro­wa­łam uli­cami, na któ­rych drzewa powoli przy­bie­rały żółte, złote i czer­wo­nawe barwy. W tym cza­sie wysłano moje refe­ren­cje, zamó­wiono bilety na pociąg, wyprano i wypra­so­wano ubra­nia. Lekarz przy­ło­żył mi do ple­ców ste­to­skop i ostrzegł o wil­got­nym kli­ma­cie na pół­nocy i dymach z fabrycz­nych komi­nów.
Rano w dniu wyjazdu umy­łam się, ubra­łam, zja­dłam śnia­da­nie i po raz ostatni poście­li­łam łóżko, choć wie­dzia­łam, że poko­jówka ścią­gnie pościel, zanim osią­dzie na niej pierw­sza dro­binka kurzu. Dorożka cze­kała przy wej­ściu, a kiedy zeszłam na dół, zasta­łam przy drzwiach, ze zdu­mie­niem i pew­nym skrę­po­wa­niem, skromne grono żegna­ją­cych, zło­żone z Sim, dwóch słu­cha­czek i samej pani Ward, która uści­snęła mi dłoń i życzyła powo­dze­nia. Poczu­łam się znacz­nie pew­niej, po raz pierw­szy będąc ośrod­kiem zain­te­re­so­wa­nia, zauwa­ży­łam pełne podziwu spoj­rze­nia dwóch dziew­cząt, które już myślały o tym, by zawią­zać pod brodą pele­ryny i też wyru­szyć w świat. Doroż­karz zatrza­snął za mną drzwiczki, poma­cha­łam jesz­cze grupce przy wej­ściu i skry­łam się w wozie, spra­gniona i już spo­cona.
Jecha­łam na wschód przez Bay­swa­ter Row, ale nie mogłam oprzeć się wra­że­niu, że odby­wam podróż w nie­wła­ści­wym kie­runku, jak zegar idący do tyłu. Koniec z wyj­ściami do teatru w towa­rzy­stwie innych niań, koniec z bułecz­kami Ellen. Uświa­do­mi­łam sobie, że zosta­wi­łam na fotelu prze­czy­tany do połowy numer „Woman’s Signal”. Patrzy­łam przez okno na lśniące czarne powozy peł­znące jak żuki, na jaskrawe reklamy kakao, mydła, musz­tardy, na prze­różne sklepy, na ulicz­nych sprze­daw­ców kwia­tów, zamia­ta­czy ulic, pucy­bu­tów… Kie­dyś szo­ko­wał mnie widok tylu dzie­cia­ków pra­cu­ją­cych na ulicy, ale z cza­sem wto­piły się w tło i zda­wały się odręb­nym gatun­kiem, innym niż pulchni, wykar­mieni pod­opieczni moi i całego tłumu niań, choć oczy­wi­ście nie była to prawda.
Korki na uli­cach spo­wol­niały jazdę przez mia­sto, ludzie byli roz­draż­nieni i poiry­to­wani; kiedy dorożka dotarła do King’s Cross, mia­łam tylko dwa­dzie­ścia minut do odjazdu. Zapła­ci­łam, doda­jąc napi­wek, jak zawsze zdu­miona, że to ja wła­śnie coś takiego robię. Dach ogrom­nego dworca nik­nął gdzieś wysoko, hala jak szklany balon wypeł­niona była dymem z loko­mo­tyw. Spy­ta­łam o mój peron, potem prze­py­cha­łam się przez tłum i z ulgą, gdy już omal się nie roz­to­pi­łam, zna­la­złam pusty prze­dział dru­giej klasy. Zamie­rza­łam otwo­rzyć okno, kiedy tylko wyje­dziemy z zady­mio­nych tuneli. Zdję­łam nawet ręka­wiczki i wachlo­wa­łam się, nasłu­chu­jąc; po minu­cie czy dwóch roz­legł się prze­ni­kliwy gwizd, trza­snęły drzwi wagonu, po czym z peronu dobiegł drugi gwizd i pociąg, napa­siony węglem, ruszył, nabie­ra­jąc szyb­ko­ści – na pół­noc.

Rozdział 3

Obudził mnie nagle odle­gły świst. Gdy doje­cha­łam do York­shire, zapa­dła już noc, w rzu­ca­ją­cej nikłe świa­tło lampce pod sufi­tem mia­rowo koły­sał się olej. W Lon­dy­nie był upalny letni dzień, ale tu przez nie­szczelne okno wiało chło­dem, a na szy­bie ukła­dały się wzory z kro­pli desz­czu. Szu­ka­łam wzro­kiem Elsie z cukier­kiem w ustach i ojca wyglą­da­ją­cego przez okno, po czym przy­po­mnia­łam sobie, gdzie jestem i zorien­to­wa­łam się, że pociąg stoi. Spraw­dziw­szy, czy mam w kie­szeni port­mo­netkę, zerwa­łam się z miej­sca na poszu­ki­wa­nie kon­duk­tora. Kiedy prze­sia­da­łam się w Leeds, pociąg był pełny, zna­la­złam miej­sce w prze­dziale z rodziną z troj­giem dzieci, ale teraz wagon opu­sto­szał, wpa­dłam więc w panikę, że prze­je­cha­łam swoją sta­cję. Oka­zało się jed­nak, że mam wysiąść na następ­nej. Ogar­nęły mnie naraz strach i uczu­cie ulgi, napię­cie i eks­cy­ta­cja. Pod­nio­słam książkę, która spa­dła mi na pod­łogę i dopro­wa­dzi­łam się do ładu, prze­glą­da­jąc w ciem­nym oknie, by pod­piąć kosmyki wło­sów i zawią­zać pele­rynę.
Pięć minut póź­niej pociąg zatrzy­mał się w kom­plet­nej ciem­no­ści, mia­łam wra­że­nie, że jeste­śmy w tunelu. Poza mną nie wysia­dał nikt, szłam do wyj­ścia obok zupeł­nie pustych prze­dzia­łów. Dwie lękliwe latar­nie na koń­cach peronu rzu­cały mdłe świa­tło, jakby wie­działy, że mają nie­wiel­kie szanse, by prze­drzeć się przez mrok. Deszcz ustał, ale powie­trze było cięż­kie i wil­gotne jak w pralni zimą. Dyżurny zagwiz­dał, pociąg sap­nął i ciężko ruszył naprzód.
Rozej­rza­łam się po pero­nie. Nikogo. Po dru­giej stro­nie toru zoba­czy­łam wej­ście na sta­cję, świa­tła i budkę baga­żo­wego. Musia­łam tam dotrzeć, chwy­ci­łam walizkę i w tym momen­cie usły­sza­łam pospieszne kroki; pod torami było przej­ście, któ­rym ktoś wła­śnie biegł w górę. Męż­czy­zna. Naj­pierw wyło­nił się kape­lusz, po nim pełna życia twarz z ciem­nymi wąsami, wresz­cie ele­gancki czarny płaszcz z zie­loną kami­zelką i wytwor­nym, cien­kim łań­cusz­kiem. Duża dłoń uno­siła wysoko latar­nię, a całość nieco przy­po­mi­nała weso­łego obe­rży­stę. Był wysoki, świet­nie zbu­do­wany, a na mój widok sze­roko się uśmiech­nął.
– Nia­nia May – mówił zde­cy­do­wa­nie, z odcie­niem zaży­ło­ści, jak­by­śmy się już znali. Pode­szłam i posta­wi­łam na ziemi bagaż, żeby podać mu rękę. Uścisk dłoni miał cie­pły i mocny, oczy czarne, lśniące jak dia­menty.
– Tak – powie­dzia­łam. – Bar­dzo mi miło.
– Strasz­nie prze­pra­szam za spóź­nie­nie, koń potrze­bo­wał nowej pod­kowy, a Bro­adley… mniej­sza z tym, już jestem i zaraz panią zabiorę. Pozwoli pani, że pomogę, pro­szę dać mi swoje rze­czy, o tak. Mam nadzieję, że podróż była wygodna? – wszystko to mówił, potrzą­sa­jąc moją ręką, jakby pom­po­wał wodę. Uwol­ni­łam ją w końcu i zeszli­śmy do przej­ścia, gdzie kolejne posępne latar­nie wal­czyły z ciem­no­ścią, a w świe­tle lampy mojego prze­wod­nika bły­skały reklamy.
– Bar­dzo wygodna, dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łam. – Czy jest pan stan­gre­tem?
– Ha! – tubalny głos dotarł do wszyst­kich zaka­mar­ków i wró­cił echem. – Wiel­kie nieba, nie. Zapo­mnia­łem się przed­sta­wić. Jestem Char­les England.
Omal nie zemdla­łam ze wstydu.
– Naj­moc­niej prze­pra­szam, panie England. Nie zorien­to­wa­łam się.
– Nic się nie stało, nia­niu May. – Wyda­wał się szcze­rze roz­ba­wiony moją pomyłką. Prze­szłam za nim obok zamknię­tej kasy bile­to­wej na dzie­dzi­niec, gdzie cze­kał powóz zaprzę­żony w sro­ka­tego konia. – To jest Sro­kacz, pro­szę pochwa­lić jego nowe buty, bo ina­czej bar­dzo się obrazi. – Pokle­pał ogiera po boku, otwo­rzył małe drzwiczki i wci­snął moją walizkę, jakby nic nie ważyła. Podzię­ko­wa­łam i wsia­dłam do środka; powóz zako­ły­sał się, gdy pan England wsko­czył na kozioł i ujął lejce. Sie­dzia­łam spa­ra­li­żo­wana i zawsty­dzona. Stan­gret! Co on sobie o mnie pomy­śli? Że przy­je­chała idiotka, jakiej świat nie widział, i co gor­sza, będzie zaj­mo­wać się jego dziećmi.
Usia­dłam wygod­niej, odchy­li­łam zasłonkę, żeby popa­trzyć przez okno, ale nie zoba­czy­łam nic – jakby ktoś opu­ścił czarną roletę. Powóz był duży, kosz­towny, z sie­dze­niami ze skóry, zasta­na­wia­łam się więc, dla­czego Englan­do­wie naj­wy­raź­niej nie mają stan­greta i dla­czego to pan domu oso­bi­ście ode­brał mnie ze sta­cji. Prze­cież musi tam być służba? Mia­łam szczerą nadzieję, że nie ocze­kują po mnie wyko­ny­wa­nia dodat­ko­wych prac domo­wych. Wystar­czy opieka nad czwórką dzieci i utrzy­ma­nie porządku w pokoju dzie­cin­nym, zwłasz­cza że nie mogę liczyć na żadną pomoc. Nie szko­dzi, ustalę wszystko na miej­scu z panią.
Teren zaczął się wzno­sić, jecha­li­śmy w górę, lekko skrę­ca­jąc od czasu do czasu, wyda­wało mi się, że poko­nu­jemy dłu­gie, kręte i strome wąwozy. Zamknę­łam oczy, pró­bo­wa­łam odpę­dzić te obrazy spod powiek, sta­ra­łam się wyobra­zić sobie miej­sce, które miało być moim domem przez co naj­mniej kilka następ­nych lat. Cie­kawa byłam, czy dzieci śpią, czy będą na mnie cze­kały w swoim pokoju. Czwórka; nagle wydało mi się, że to bar­dzo dużo, choć powta­rza­łam sobie, że to pra­wie tak samo, jak być naj­star­szą z piątki rodzeń­stwa. Przez całe lata, kiedy rodzice zajęci byli skle­pem, zastę­po­wa­łam mamę młod­szym bra­ciom i sio­strze. To do mnie przy­cho­dzili z obdar­tymi kola­nami albo z pustym brzu­chem, to ja ich opie­ra­łam i ubie­ra­łam, to ja opie­ko­wa­łam się nimi i to mnie mama pytała, gdzie jest Ted albo czy widzia­łam czapkę Archiego. Uspo­ka­ja­łam się myślą, że wszystko to już znam i że raz nabyte umie­jęt­no­ści nie giną.
Po pię­ciu czy dzie­się­ciu minu­tach powóz zaczął zjeż­dżać w dół, zwol­nił, wresz­cie sta­nął. Spo­dzie­wa­łam się głę­bo­kiej ciszy, ale usły­sza­łam gło­śny szum, jakby pociągu albo wiel­kiego zaworu wypusz­cza­ją­cego parę. Pan England zesko­czył ciężko, otwo­rzył drzwiczki i zako­ły­sał w środku latar­nią. Owio­nął mnie znów nie­spo­ty­kany o tej porze roku chłód.
– W porządku! Nie pogru­cho­ta­łem pani na kawałki – powie­dział. – Musimy, nie­stety, iść dalej pie­chotą, bo ścieżka do domu jest wąska i nie mógł­bym obie­cać, że nie zle­cimy na zła­ma­nie karku na dno wąwozu. Jeśli zaczeka pani chwilę, odpro­wa­dzę konia i położę powóz do łóżeczka.
Zosta­wił mnie na bru­ko­wa­nej dro­dze i poszedł z latar­nią w ręku w stronę ciem­nego masywu zabu­do­wań. Dziwny syczący dźwięk nie usta­wał; kiedy wzrok przy­zwy­czaił mi się do ciem­no­ści, dostrze­głam gra­na­towe niebo i zakryty chmu­rami księ­życ. Po pra­wej stro­nie było coś wyso­kiego i zwar­tego – ogromny budy­nek, a może las, bo w wil­got­nym powie­trzu dał się wyczuć szcze­gólny zapach, zapach zie­leni, który miesz­czu­chy takie jak ja wyła­pują natych­miast. Chło­nę­łam go, bo był zimny, świeży jak woda ze źró­dła, zupeł­nie inny niż gęsty dym i kurz, do któ­rego nawy­kłam. Latar­nia pana Englanda wró­ciła chwilę póź­niej. Jej wła­ści­ciel wziął moją walizkę i poszedł naprzód pew­nym kro­kiem, jakby ciem­ność była jego natu­ral­nym śro­do­wi­skiem.
– Nic nie widać w tej chwili, ale to jest dzie­dzi­niec fabryki – oznaj­mił. – Dom stoi po dru­giej stro­nie rzeki, na wzgó­rzu.
A więc hałas docho­dził od rzeki, nara­stał teraz, jak­by­śmy jej prze­szko­dzili. Sta­łam jak spa­ra­li­żo­wana w nikłym świe­tle latarni. Pod­niósł ją, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie.
– Dobrze się pani czuje, nia­niu May? Droga jest, oba­wiam się, dość nie­wy­godna.
– Jak przej­dziemy przez rzekę?
– W gumow­cach. Mam tu dwie pary na brzegu – odparł poważ­nym tonem. Na chwilę zapa­dła nie­przy­jemna cisza, ale natych­miast twarz pana Englanda roz­ja­śnił sze­roki uśmiech. – Żar­tuję. Nie jeste­śmy tu w York­shire aż tak pry­mi­tywni. Ruszajmy.
Wszystko, co ist­niało poza krę­giem świa­tła jego lampy, było ciem­no­ścią i hała­sem. Kro­czył szybko; natych­miast zosta­wi­li­śmy za sobą dzie­dzi­niec i zna­leź­li­śmy się na kamien­nym moście, na któ­rym powóz zmie­ściłby się, ale po obu stro­nach miałby nie wię­cej niż cal albo dwa wol­nego miej­sca. Most wzno­sił się nie­wiel­kim łukiem, jakieś pięt­na­ście stóp nad groźną, szu­miącą w dole wodą. Wbi­łam wzrok w prze­strzeń przed sobą, kiedy przez moment pod nogami mia­łam prze­paść, ale chwilę póź­niej byli­śmy już po dru­giej stro­nie. Pan England pro­wa­dził teraz na lewo, wybo­istą drogą pnącą się pod górę, dalej od rzeki. Czarne, wil­gotne pnie drzew po obu stro­nach lśniły w bla­sku latarni, jak­by­śmy wcho­dzili do tajem­ni­czej groty.
– Dom leży na ubo­czu. Zbu­do­wał go czter­dzie­ści lat temu dzia­dek mojej żony, żeby mieć oko na zakład w dole. Wie pani coś o włó­kien­nic­twie, nia­niu May?
– Oba­wiam się, że bar­dzo nie­wiele – dysza­łam, sta­ra­jąc się dotrzy­mać mu kroku.
– Pew­nie pani zauwa­żyła, że panuje tu wil­goć. Ide­alne warunki, by uchro­nić bawełnę przed prze­su­sze­niem. Choć po tej stro­nie gra­nicy kró­luje raczej wełna. Im dalej na wschód od Liver­po­olu, tym mniej przę­dzalni bawełny. Kam­garn, bar­chan, mole­skin, oto, co robimy w tym zapa­dłym kącie. A zakład, który minę­li­śmy na dole – na pewno go pani nie widziała, ale zoba­czy go pani w dzień – jest mój. Ale ja pro­du­kuję bawełnę – nie prze­rzu­ci­łem się na wełnę. Rodzina mojej żony to branża weł­niana, a jej dzia­dek to weł­niany magnat. Przy nim wszy­scy jeste­śmy karzeł­kami. W Gre­atrex Mill ma tysiąc dwie­ście kro­sien, trzy­dzie­ści tysięcy jar­dów mate­riału każ­dego dnia. Wie pani, ile to mil?

 
Wesprzyj nas