“Trąbka do słuchania” Leonory Carrington to jedna z najważniejszych powieści feministycznych. Ekscentryczna i wyzwolicielska. Otwarcie serii „Inne Konstelacje Olgi Tokarczuk”, w której ukazują się ulubione książki laureatki Literackiej Nagrody Nobla.


Dobroduszna staruszka Marion Leatherby mieszka wraz z synem Galahadem i jego rodziną. Głucha, łysa i bezzębna, traktowana z jawną niechęcią przez najbliższych, zachowuje pogodę ducha, marząc o podróży do Laponii. Pewnego dnia otrzymuje od przyjaciółki Carmeli przyrząd, który umożliwi jej podsłuchiwanie otoczenia w sekrecie przed innymi. W ten sposób dowiaduje się, że rodzina chce ją wysłać do domu starców.

Marion trafia do pensjonatu zwanego Przybytkiem Światła, prowadzonego przez Doktora Gambita i jego żonę. Gambitowie rządzą ośrodkiem twardą ręką, stosując wobec pacjentek jedyną nadrzędną zasadę: „dla waszego dobra”. Do czasu aż w Przybytku Światła wybucha bunt…

“Trąbka do słuchania” jest powieścią przewrotną, szaloną i wymykającą się wszelkim kategoriom. Perypetie ekscentrycznej Marion to historia kobiet pragnących wolności i przywrócenia im należnego miejsca w świecie. Ta ironiczna opowieść jest też pastiszem opresyjnej rzeczywistości oraz triumfem nieposkromionej wyobraźni.

***

Pierwszy raz przeczytałam Trąbkę do słuchania bez znajomości biografii autorki, miałam więc niesamowitą możliwość przeżycia tej niedużej powieści w całej swojej czytelniczej niewinności. Nie wiedziałam, że Leonora Carrington była malarką, że prawie całe życie spędziła na emigracji w Meksyku, że przez jakiś czas była w związku z jednym z największych surrealistów Maxem Ernstem. Anarchiczność i przewrotność tej niewielkiej książeczki zrobiła na mnie jednak tak wielkie wrażenie, że zapamiętałam ją na całe życie.
(fragment posłowia Olgi Tokarczuk)

Leonora Carrington (1917–2011) – malarka, pisarka, rzeźbiarka, skandalistka, feministka. Tworzyła burzliwy związek z wybitnym surrealistą Maksem Ernstem. Urodziła się w Wielkiej Brytanii, większość życia spędziła w Meksyku. Dzięki kultowej powieści Trąbka do słuchania zyskała sławę w Europie oraz Ameryce i stała się ikoną meksykańskiego feminizmu.

Olga Tokarczuk o serii „Inne Konstelacje”:

Dobre książki chodzą własnymi drogami. Mają własne życie. Niektóre z nich nigdy nie dostępują popularności i ogólnego podziwu, inne tylko przez dłuższą chwilę cieszą się zainteresowaniem i są powszechnie czytane, a potem ulegają dziwnemu zapomnieniu na jakiś czas. Jeszcze inne, te najbardziej ekscentryczne, nigdy nie przenikają do szerszej świadomości i tkwią gdzieś na peryferiach literackiego kosmosu, świecąc swoim światłem i tworząc konstelacje o przedziwnych kształtach.
W tej serii to właśnie na nie chcemy zwrócić uwagę czytelników. Nie oglądając się na kanony, gatunki, czasy, miejsca i języki, pozwolić im zabłysnąć i przywołać sensy, o których nie mieliśmy pojęcia. Pozwolić im odkryć się na nowo.

Leonora Carrington
Trąbka do słuchania
Przekład: Maryna Ochab
Ilustracje: Pablo Weisz Carrington
Posłowie: Olga Tokarczuk
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 

Kiedy Car­mela dała mi w pre­zen­cie trąbkę do słu­cha­nia, mo­gła była prze­wi­dzieć, ja­kie będą tego skutki. Nie na­zwa­ła­bym Car­meli dziew­czyną zło­śliwą, po­wie­dzia­ła­bym ra­czej, że ma oso­bliwe po­czu­cie hu­moru. Trąbka była swego ro­dzaju pięk­nym, choć nie­zbyt no­wo­cze­snym apa­ra­tem; in­kru­sto­wana sre­brem i ma­cicą per­łową, wy­gi­nała się wspa­niale ni­czym róg bi­zona. Od­zna­czała się zresztą nie tylko urodą – po­tę­go­wała dźwięk do tego stop­nia, że na­wet ja by­łam w sta­nie sły­szeć zwy­kłą roz­mowę.

Mu­szę tu po­wie­dzieć, że po­de­szły wiek by­naj­mniej nie nad­wy­rę­żył mo­ich zmy­słów. Mam wciąż do­sko­nały wzrok, choć uży­wam oku­la­rów, kiedy czy­tam, co prak­tycz­nie mi się nie zda­rza. To prawda, że reu­ma­tyzm wy­krzy­wił nieco moje ko­ści, nie prze­szka­dza mi to jed­nak za­ży­wać prze­chadzki przy ład­nej po­go­dzie i za­mia­tać mo­jego po­koju raz na ty­dzień, w czwartki, co jest ćwi­cze­niem za­równo po­ży­tecz­nym, jak i przy­kład­nym. Na­dal po­zo­staję ak­tyw­nym człon­kiem spo­łe­czeń­stwa, przy­jem­nym i, jak są­dzę, za­baw­nym, gdy jest po temu oka­zja. Fakt, że nie mam zę­bów i że ni­gdy nie umia­łam no­sić sztucz­nej szczęki, wcale mi nie do­ku­cza. Nie mu­szę ni­kogo gryźć, jest zresztą cała masa mięk­kich i lek­ko­straw­nych po­traw, które z ła­two­ścią można so­bie spro­ku­ro­wać bez szkody dla żo­łądka. Prze­tarte ja­rzyny, cze­ko­lada i chleb ma­czany w cie­płej wo­dzie są pod­stawą mo­jego skrom­nego po­ży­wie­nia. Ni­gdy nie jem mięsa, gdyż uwa­żam, że nie na­leży po­zba­wiać zwie­rząt ży­cia, tym bar­dziej że mam trud­no­ści z prze­żu­wa­niem.

Skoń­czy­łam dzie­więć­dzie­siąt dwa lata i od ja­kichś pięć­dzie­się­ciu lat miesz­kam z moim sy­nem i jego ro­dziną. Nasz dom stoi w dziel­nicy re­zy­den­cyj­nej; w An­glii okre­ślono by go jako bliź­niak z ogród­kiem. Nie wiem, jak go na­zy­wają tu­taj, ale pew­nie ja­kimś hisz­pań­skim od­po­wied­ni­kiem „roz­le­głej, oto­czo­nej par­kiem re­zy­den­cji”. To nie­prawda, dom wcale nie jest roz­le­gły, prze­ciw­nie, jest cia­sny i nie ma tu ni­czego, co by choć z da­leka przy­po­mi­nało park. Ow­szem, za do­mem jest miłe po­dwó­reczko, które dzielę z mo­imi dwoma ko­tami, kurą, słu­żącą i dwójką jej dzieci, pa­roma mu­chami i kak­tu­sem zwa­nym ma­guey.

Mój po­kój wy­cho­dzi na to uro­cze po­dwórko, co jest o tyle prak­tyczne, że nie mu­szę po­ko­ny­wać scho­dów; wy­star­czy, że otwo­rzę drzwi, żeby cie­szyć się wi­do­kiem roz­gwież­dżo­nego nieba w nocy albo po­ran­nego słońca – je­dy­nego prze­jawu sło­necz­nego bla­sku, jaki mogę znieść. Słu­żąca Roz­yna jest po­sępną In­dianką i za­wsze ma taką minę, jakby była ob­ra­żona na resztę ludz­ko­ści. Nie wy­daje mi się, żeby mnie za­li­czała do ka­te­go­rii lu­dzi, to­też na­sze sto­sunki są cał­kiem przy­jemne. Kak­tus, mu­chy i ja to rze­czy, które zaj­mują po­dwórko, je­ste­śmy ele­men­tami pej­zażu i jako ta­kie nas ak­cep­tuje. Koty to inna sprawa. Ich in­dy­wi­du­al­ność przy­pra­wia Roz­ynę o ataki ra­do­ści bądź fu­rii, w za­leż­no­ści od hu­moru. Z ko­tami roz­ma­wia, do swo­ich dzieci nie od­zywa się wcale, choć przy­pusz­czam, że je na swój spo­sób lubi.

Ni­gdy nie udało mi się zro­zu­mieć tego kraju i za­czy­nam się oba­wiać, że ni­gdy nie wrócę na pół­noc, ni­gdy się stąd nie wy­do­stanę. Nie wolno mi tra­cić na­dziei, cuda się prze­cież zda­rzają, i to bar­dzo czę­sto. Lu­dziom się zdaje, że pięć­dzie­siąt lat to wy­star­cza­jąco długi okres, żeby po­znać ja­kiś kraj, bo to prze­cież wię­cej niż po­łowa ży­cia. Dla mnie pięć­dzie­siąt lat to tylko szmat czasu spę­dzo­nego w miej­scu, które wcale mi nie od­po­wiada. Przez ostat­nie czter­dzie­ści pięć lat pró­bo­wa­łam stąd uciec. Ale nic z tego nie wy­szło, chyba ja­kiś zły urok mnie tu­taj trzyma. Któ­re­goś dnia od­kryję, dla­czego tak długo tu by­łam, gdy już będę cie­szyć się wi­do­kiem re­nów i śniegu, wi­śni i łąk, gdy słu­chać będę śpiewu droz­dów.

Moje ma­rze­nia nie za­wsze krążą wo­kół An­glii. Wcale nie mam spe­cjal­nej ochoty tam za­miesz­kać, choć będę mu­siała od­wie­dzić moją matkę w Lon­dy­nie. Mocno się ostat­nio po­sta­rzała, acz­kol­wiek na­dal cie­szy się do­sko­na­łym zdro­wiem. Sto dzie­sięć lat to jesz­cze nie tak wiele, przy­naj­mniej z punktu wi­dze­nia Bi­blii. Mar­grave, jej lo­kaj, który śle mi pocz­tówki z wi­do­kiem pa­łacu Buc­kin­gham, mówi, że jest wciąż pełna we­rwy w swoim fo­telu na kół­kach. Jak ktoś w fo­telu na kół­kach może być pe­łen we­rwy, tego nie ro­zu­miem! Mówi, że jest zu­peł­nie ślepa, ale nie ma brody – to pew­nie alu­zja do mo­jej fo­to­gra­fii, którą jej po­sła­łam na Gwiazdkę w ze­szłym roku.

Istot­nie, mam krótką siwą bródkę. Lu­dziom po­spo­li­tym może się wy­da­wać od­ra­ża­jąca, ja oso­bi­ście uwa­żam, że jest bar­dzo szy­kowna. Co kto lubi!

W An­glii spę­dzi­ła­bym kilka ty­go­dni, po czym zre­ali­zo­wa­ła­bym ma­rze­nie ca­łego ży­cia: po­je­cha­ła­bym do La­po­nii, da­ła­bym się wieźć sa­niami za­przę­żo­nymi w ku­dłate białe psy.

Ale to tylko dy­gre­sja; nie­chaj nikt nie my­śli, że mój umysł da­leko od­la­tuje. Ow­szem, od­la­tuje, ale ni­gdy nie da­lej, niż mu na to po­zwolę.

No więc miesz­kam z Ga­la­ha­dem, ale prze­waż­nie prze­by­wam na po­dwórku.

Ga­la­had jest głową licz­nej ro­dziny i da­leko mu do za­moż­no­ści. Żyje ze skrom­nej pen­sji, jaką otrzy­mują pra­cow­nicy kon­su­latu, któ­rzy nie są am­ba­sa­do­rami. (Am­ba­sa­do­rzy, jak mi mó­wiono, do­stają o wiele więk­sze upo­sa­że­nie). Oże­nił się z córką dy­rek­tora ce­men­towni. Ona ma na imię Mu­riel, a jej ro­dzice są An­gli­kami. Mu­riel i Ga­la­had mają pię­cioro dzieci, naj­młod­sze mieszka ra­zem z nami. Ten chło­pak, Ro­bert, ma dwa­dzie­ścia pięć lat i jest jesz­cze ka­wa­le­rem. Ro­bert nie od­zna­cza się przy­jem­nym cha­rak­te­rem i już jako dziecko źle się od­no­sił do ko­tów. Jeź­dzi na mo­to­cy­klu i za­in­sta­lo­wał w domu te­le­wi­zor. Od tego czasu co­raz rza­dziej po­ja­wiam się w po­ko­jach od frontu. Je­śli w ogóle tam cza­sem za­cho­dzę, to ra­czej jako duch, że ośmielę się tak po­wie­dzieć. Reszta ro­dziny, mam wra­że­nie, ode­tchnęła z ulgą, jako że moje ma­niery przy stole co­raz bar­dziej kłócą się z przy­ję­tymi zwy­cza­jami. Z wie­kiem czło­wiek staje się mniej wraż­liwy na cu­dze i wła­sne dzi­wac­twa, na przy­kład ma­jąc czter­dzie­ści lat, wa­ha­ła­bym się, czy jeść po­ma­rań­cze w za­tło­czo­nym tram­waju lub au­to­bu­sie, a dziś nie tylko bez­kar­nie bym je ja­dła, ale też bez ru­mieńca wstydu zja­dła­bym w pu­blicz­nym po­jeź­dzie cały obiad, za­pi­ja­jąc go szkla­neczką porto, na które so­bie cza­sem po­zwa­lam.

Nie­mniej jed­nak sta­ram się być po­ży­teczna i po­ma­gam w kuchni, która są­sia­duje z moim po­ko­jem. Obie­ram ja­rzyny, kar­mię kury i, jak już wspo­mnia­łam, prze­pro­wa­dzam inne gwał­towne ak­cje, jak na przy­kład za­mia­ta­nie mo­jego po­koju w czwartki. Ni­komu nie spra­wiam kło­potu i utrzy­muję swoje ciało w czy­sto­ści bez ni­czy­jej po­mocy.

Każdy ty­dzień przy­nosi drobne ra­do­ści: co wie­czór, w po­godne dni, po­dzi­wiam niebo, gwiazdy i oczy­wi­ście księ­życ, kiedy aku­rat na niego pora. W po­nie­działki, je­śli jest po­goda, wy­cho­dzę na ulicę i idę dwie prze­cznice da­lej od­wie­dzić moją przy­ja­ciółkę Car­melę. Car­mela mieszka w ma­lut­kim domku ra­zem ze swoją sio­strze­nicą, która wy­pieka ciastka dla szwedz­kiej her­ba­ciarni, cho­ciaż sama jest Hisz­panką. Car­mela żyje so­bie bar­dzo przy­jem­nie i jest praw­dziwą in­te­lek­tu­alistką. Czyta książki przez wy­tworne lor­nion i pra­wie wcale nie mam­ro­cze do sie­bie jak ja. Robi na dru­tach bar­dzo ładne swe­terki, ale jej praw­dziwą na­mięt­no­ścią jest pi­sa­nie li­stów. Car­mela śle li­sty na wszyst­kie strony świata do lu­dzi, któ­rych ni­gdy nie spo­tkała, i pod­pi­suje się naj­roz­ma­it­szymi ro­man­tycz­nymi imio­nami, ni­gdy oczy­wi­ście wła­snym. Car­mela gar­dzi ano­ni­mami, zresztą by­łyby nie­prak­tyczne, bo kto od­po­wie na nie­pod­pi­sany list? Te cu­downe li­sty na­pi­sane de­li­kat­nym pi­smem Car­meli od­la­tują w świat nie­biań­ską drogą – pocztą lot­ni­czą. Nikt na nie nie od­po­wiada. To do­prawdy nie do po­ję­cia, że lu­dzie ni­gdy nie mają na nic czasu.

 
Wesprzyj nas