Nowy polski przekład powieści Philipa K. Dicka, wydanej po raz pierwszy w 1964 roku. Autor podejmuje w niej tematy ucisku politycznego, propagandy i rządów kompleksu wojskowo-przemysłowego.


Trwa globalny konflikt jądrowy. Bombardowani propagandą ludzie stłoczeni w podziemnych centrach przemysłowych produkują broń na wojnę, przed którą się schronili. Marzą, by wreszcie wyjść na zdruzgotany świat.

Gdy jednak przywódca jednego z tych mrowisk w tajemnicy wyrusza na rekonesans, odkrywa, że rzeczywistość jest bardziej szokująca niż wszystko, czego mógł się spodziewać…

***

„Philip Dick był niedoścignionym wzorem płodności i erudycji, nauczycielem i przewodnikiem po meandrach okropności, niedoszłych lub doszłych do skutku potworności i kompanem do wspólnie wyznawanej obsesji. Tej traktującej o dualizmie wszechświata i jego sprzysiężeniu przeciw istotom poszukującym głębszego sensu i zasadności egzystencji”.
– z przedmowy Jana Maszczyszyna

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Philip K. Dick
Prawda półostateczna
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 20 czerwca 2023
 
 

Perspektywa robaczywości

Oto wyda­nie kolek­cjo­ner­skie. Tra­fia do czy­tel­nika nie byle jakiego, bo wysu­bli­mo­wa­nego, wysma­ko­wa­nego w potra­wie, którą ser­wuje autor. Jak zwy­kle opi­suje on rasę pełną sprzecz­nych dążeń, nie­ustan­nie knu­jącą, pry­mi­tywną w kry­te­riach wyzna­cza­nych sobie celów.
Wła­ści­wie od powsta­nia czło­wiek pozo­sta­wiony został samemu sobie. Szedł na ewo­lu­cyj­nym roz­pę­dzie, który jeżeli coś pro­po­nuje, to na fun­da­men­cie cier­pli­wej zmiany trwa­ją­cej miliony lat. A ludz­kość ni­gdy nie miała czasu. Nie chciała go mar­no­wać na cze­ka­nie. Dla­tego i dziś eks­pe­ry­men­tuje na samej sobie, pocią­ga­jąc miliony do nie­po­trzeb­nych ofiar, miliardy do patrze­nia na brudne od ohydy ręce.
Prawda pół­osta­teczna powstała na kan­wie trzech opo­wia­dań, co można dostrzec w pro­wa­dzo­nej rów­no­le­głymi cią­gami akcji. Typowe dla Dicka splą­ta­nie pro­wa­dzi w niej ku zna­nym nam mean­drom cywi­li­za­cyj­nego fał­szer­stwa, a pły­nące z tego roz­cza­ro­wa­nie i zgry­zota stają się wręcz wizu­al­nie bole­sne. Sam czę­sto pod­kre­ślał, iż „jeśli coś z całą pew­no­ścią jest praw­dziwe, coś innego musi być fał­szywe”. Skar­żył się na „świat”, że „brak mu rów­no­wagi postrze­ga­nia”.
Jeśli miał­bym się odnieść do war­to­ści takiego postapo, to umie­ścił­bym tę powieść na śred­nim pozio­mie. Dick bywał lep­szy. Dick bywał dyna­micz­niej­szy. Dick szo­ko­wał ofertą dzi­wacz­no­ści wizji w każ­dym aspek­cie odkry­wa­nego świata. Gdy­bym miał pole­cić książkę, to tylko tym, któ­rzy kochają sta­rego mistrza i lubują się w jego każ­do­ra­zo­wych powro­tach na autor­ską scenę. Zali­czam sie­bie do tego grona.
I co waż­niej­sze, przy­znam się, że nim zabra­łem się do pisa­nia tej przed­mowy, prze­czy­ta­łem wszel­kie dostępne mi wstępy do dzieł Dicka. Wiąże je wspólna, być może gre­mial­nie uzgod­niona opi­nia: wyrok o nie­po­czy­tal­no­ści autora. Wytknię­cie wady aspo­łecz­nego zacho­wa­nia, sła­bo­ści, lęku i pomie­sza­nia zmy­słów wydaje się naczelną ideą kry­tyki Dicka. Będę go bro­nił. Uzna­nie jego prac jako ciągu nie­koń­czą­cej się oso­bli­wej opo­wie­ści jest dru­gim wąt­kiem tegoż samego zło­śli­wego oskar­że­nia. Prze­cież lite­ra­tura ma to do sie­bie, że jest nie­koń­czącą się lita­nią, pety­cją o nawró­ce­nie spo­łeczne i moralne, eks­plo­ra­cją mrocz­nej czę­ści ludz­kiej psy­che. Jest cią­giem nie­wspól­nych powie­ści zmie­rza­ją­cych do kumu­la­tyw­nego celu – reflek­sji odbiorcy. Niczego nie zdo­by­wamy na wieki. Jedy­nie krę­cimy się w kółko. Się­gamy po kolejne książki i pisa­rzy złak­nieni nowego prze­ży­cia.
Dzieła sta­ro­żytne i współ­cze­sne łączą wspólne remi­ni­scen­cje. Czy to spo­pie­lone w Biblio­tece Alek­san­dryj­skiej, czy na sto­sach nazi­stow­skich Nie­miec, czy to prze­kre­ślone ręką cen­zora, bo loka­lizm upo­śle­dza obiek­tywne postrze­ga­nie, loka­lizm pozwala im zwięd­nąć lub co gor­sza – je unie­waż­nić.
Wiemy z całą pew­no­ścią, że cechą indy­wi­du­alną dobrej lite­ra­tury jest nie­zwy­kły autor. Nawet zakre­sem per­so­nal­nych upodo­bań – tych wkra­cza­ją­cych na tery­to­rium „szkoły wsze­la­kiej podejrz­li­wo­ści” Sig­munda Freuda – autor zatruwa albo inspi­ruje, kształ­tuje odbiorcę lub kom­plet­nie go depra­wuje – jak dzieła Frie­dri­cha Nie­tz­schego.
Język, wycho­wa­nie, wpo­jone morale czy uko­rze­niona w duszy po euro­pej­sku lub ame­ry­kań­sku histo­ria biorą górę nad wol­no­ściową tole­ran­cją. Zamy­kają w get­cie war­to­ści lokal­nych. Jakże to „dziw­no­ści” nie ogra­ni­czyć nawia­sami? Jakże to „inno­ści” nie wytknąć pal­cem? Jakże to „roba­czy­wo­ści” nie zgnieść pode­szwą buta?
Od lat ponad trzy­dzie­stu miesz­kam na anty­po­dach, w kra­inie wiecz­nych pustyń, którą tak zwana grupa popraw­no­ści moral­nej nazywa zepsu­tym, zgni­łym, czyli upa­pra­nym moral­nie Zacho­dem. Syno­ni­mem tegoż krzy­wego zwier­cia­dła, w któ­rym wybie­ra­jąc emi­gra­cję, chcia­łem się odbić, jest wol­ność nie­ogra­ni­czona. Jak by to wytłu­ma­czyć obra­zowo? Ano w sen­sie ducho­wym jestem roz­cią­gliwy na cały ten wielki ląd. Nie widzę dla sie­bie barier. Mam prawo odbie­rać świat takim, jakim go widzę. Kształ­to­wać życie po swo­jemu. Inter­pre­to­wać wie­lo­wie­kowe prawdy – po swo­jemu. A co naj­istot­niej­sze, mam środki na to, żeby sobie to wszystko zafun­do­wać. Mamonę zdo­by­łem ciężką, bo uczciwą pracą. A i tak, gdy moja inter­pre­ta­cja zacznie prze­szka­dzać komuś więk­szemu, on na pod­sta­wie wła­snych norm wol­no­ścio­wych będzie miał prawo mi zamknąć dziób.
I nie trzeba było być Ame­ry­ka­ni­nem, prze­ży­wać ame­ry­kań­skiej fobii ota­cza­nia się śro­do­wi­skami kon­spi­ra­cji i kno­wań, żeby widzieć w lustrze podwójne i potrójne obrazy. Dick był oby­wa­te­lem pań­stwa, które w latach sześć­dzie­sią­tych z obawy przed utratą bogac­twa i zna­cze­nia wsa­dzało nos w każdy, naj­mniej­szy zaką­tek globu. Mor­do­wało w imię obrony pokoju, uspra­wie­dli­wia­jąc to roz­sze­rza­niem demo­kra­cji czy ochrony zapro­wa­dzo­nych po cham­sku punk­tów zagro­żo­nego biz­nesu. Nic dziw­nego, że poli­tyczna obawa przed zemstą zza grobu przy­brała skalę ogól­no­na­ro­do­wego sza­leń­stwa w cza­sie ter­ro­ry­stycz­nego ataku na World Trade Cen­ter. Zarzą­dzano zaciem­nie­nie okien, wpro­wa­dzano ćwi­cze­nia alar­mowe w szko­łach, wznie­cano para­noję poszu­ki­wań poten­cjal­nych ter­ro­ry­stów na uli­cach i lot­ni­skach. Ówcze­śni yan­se­jowcy chcieli, żeby ogół spo­łe­czeń­stwa trząsł por­t­kami jak ci winni całego zamie­sza­nia. W innym wypadku głowa tego samego mocar­stwa podejrz­liwe oce­niała rze­czy­wi­stość, przy­pi­su­jąc jej zbrod­ni­czą fik­cyj­ność. Ota­czały ją zewsząd fake newsy. Sama żyła w stwo­rzo­nym przez sie­bie para­no­idal­nym get­cie. Mam tu na myśli pew­nego zna­nego wszem pre­zy­denta, który wybie­la­czem chciał ule­czyć covid. Kto wie, co powie­działby na wieść o wszech­moc­nym Ubiku? Zmory mistrza Dicka wła­ści­wie pod­po­wia­dały mu roz­wią­za­nie.
Jesz­cze jedno: naj­wyż­sze szczyty gór­skie są w Hima­la­jach, naj­głęb­sze rowy tek­to­niczne na Pacy­fiku, a naj­oka­zal­szych wie­żow­ców świata nie zbu­do­wano w USA. Czego zba­ła­mu­cony ogólną tezą o lokal­nym dobro­sta­nie Ame­ry­ka­nin i Austra­lij­czyk nie wie. Nawet w setce radio­wych sta­cji nie zabrzmi poje­dyn­czy obco­ję­zyczny utwór muzyczny, a w ogól­nym odbio­rze nie pojawi się ani jeden nie­an­glo­ję­zyczny kinowy prze­bój. To nie żart. Naprawdę tak jest. W austra­lij­skiej sieci dys­kon­tów Reject Shop nie sprze­daje się towa­rów z obcą ety­kietą. Bo z opi­sem w języku fran­cu­skim lub nie­miec­kim cze­ko­lady mogą być nie­zdatne do użytku.
Ludzie anglo­sa­skich pod­ziemi boją się inno­ści, bo kul­tu­rowe bogac­two zna­czeń może ich wyklu­czyć ze wstępu do por­tów waż­no­ści. W psy­chia­trii będzie to zwia­stun zała­ma­nia ner­wo­wego. W życiu – patrio­tyzm na sztan­da­rach.
Zachód po raz wtóry odkrył jed­nostkę jesz­cze w epoce rewo­lu­cji fran­cu­skiej, ale ją zlek­ce­wa­żył, aż do cza­sów mio­ta­ją­cych masami ruchów rewo­lu­cyj­nych i wyzwo­leń­czych lat począt­ków wieku dwu­dzie­stego. Wtedy nastą­piła reflek­sja. Ter­min „jed­nostka” prze­szedł odno­wi­ciel­ski pro­ces defi­nio­wa­nia jej w świe­tle odczu­wa­nia subiek­tyw­no­ści i waż­no­ści wła­snego ja. Stała się w latach pięć­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia „oby­wa­te­lem”. Dopiero w sześć­dzie­sią­tych dopięto do niej ludzi kolo­ro­wych. Dosko­nale zma­ni­pu­lo­wane poję­cie posłu­żyło do budowy spo­łe­czeń­stwa demo­kra­tycz­nego. Mark­sizm wcie­lił go w masę i zmie­lił na mia­zgę, demo­kra­tyczny kapi­ta­lizm wpu­ścił go na par­kiet nowo­jor­skiej giełdy i oddał uwła­cza­ją­cej wol­no­ści na uli­cach i pod mostami wielu ame­ry­kań­skich miast.
Pro­pa­gan­dowy prąd porwał małego czło­wieczka, a on, umac­nia­jąc się w prze­ko­na­niu, że jest upra­wo­moc­niony decy­zyj­nie, dał się ogłu­pić do tego stop­nia, że nawet nie wie, gdzie pra­wi­dłowo umiej­sco­wić geo­gra­ficz­nie swój mały dom z ogród­kiem, grząd­kami poro­śnię­tymi perzem lub mokrym namio­tem pod kole­jo­wym mostem.
W inte­re­sie małej, nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści oby­wa­tel nie bun­tuje się na dźwięk kłam­stwa o niej. Prze­ciw­nie, umac­nia się w dobro­sta­nie przy­na­leż­no­ści do kra­iny ame­ry­kań­skich czy austra­lij­skich snów. Tak naprawdę odkry­cie Zachodu, że jed­nostka będzie nie­ogra­ni­cze­nie tyrać pod szyl­dem wol­no­ści, stało się kołem zama­cho­wym jego pro­pa­gandy. Nale­żało czło­wieczka tylko wyizo­lo­wać, nakar­mić pro­pa­gan­dową pożywką, zachę­cać do nie­ogra­ni­czo­nej kon­sump­cji, by on już sam, utu­czony fra­ze­sami o suk­ce­sie, rwał się do wyścigu szczu­rów. Pod­czas gdy sys­temy tota­li­tarne obłęd­nie kon­cen­tro­wały się na ter­ro­ry­zo­wa­niu wol­nej myśli, Zachód tę myśl sub­tel­nie ukie­run­ko­wy­wał. Życie w kłam­stwie stało się bar­dziej nęcące od tocze­nia bojów o prawdę. Oddana w usta­wach zasad­ni­czych i wmu­ro­wana w fun­da­ment pań­stwa demo­kra­tycz­nego prawda o wol­no­ści utknęła w oddol­nym bagnie mani­pu­la­cji i ogłu­pie­nia. Jed­nost­kowo pre­zen­to­wany oby­wa­tel jest nie tylko głupi, ale i ślepy. Ame­ryka i jej podobne kra­iny pła­wią się w uwiel­bie­niu maso­wych mor­dów, raj­dów sza­leń­ców i gwał­ci­cieli na spi­dzie. Przed laty ze zdu­mie­niem i zgrozą oglą­da­łem rela­cje z Port Arthur na Tasma­nii, gdzie dwu­dzie­sto­pa­ro­letni miło­śnik broni auto­ma­tycz­nej zamor­do­wał w parku i na uli­cach kil­ku­na­stu przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, a potem przez dwa dni kato­wał troje zakład­ni­ków. Nawet ukuto powie­dze­nie uspra­wie­dli­wia­jące takie opła­kane sytu­acje: „ofiara zna­la­zła się w złym cza­sie w złym miej­scu”. Jakby słowa te miały być defi­ni­cją braku kon­troli nad losem wła­snym i prze­kor­nie uspra­wie­dli­wiały okro­pień­stwo. Poli­cja nie zastrze­liła zło­czyńcy, który trzy­ma­jąc ofiary pod lufą kara­binu, zgo­to­wał im los gor­szy od eks­pe­ry­men­tów dok­tora Men­gele. Dowo­dzący grupą anty­ter­ro­ry­styczną oca­lił mor­dercę celowo, aby uświa­do­mić światu bez­sil­ność wymiaru spra­wie­dli­wo­ści i nie­współ­mier­ność kary do zbrodni. Jak nie­gdyś, po dru­giej woj­nie świa­to­wej, gdy ska­zano na śmierć tylko dwu­na­stu nazi­stów z grupy liczą­cej ponad osiem milio­nów, pozwa­la­jąc resz­cie na bez­karne życie w cie­niu demo­kra­ty­zmu.
W latach sześć­dzie­sią­tych ci ludzie cią­gle krą­żyli i kon­spi­ro­wali. Zepsuci moral­nie i zde­pra­wo­wani drep­tali zapewne wokół mło­dego Phi­lipa Dicka. Zna­leźli się w kręgu jego inspi­ra­cji do Czło­wieka z Wyso­kiego Zamku.
Fascy­na­cja Zachodu zbrod­nią jest zasta­na­wia­jąca. Chory angiel­ski ter­min ram­page w tonie tele­wi­zyj­nej rela­cji przy­ciąga pie­nią­dze i oglą­dal­ność. Ram­page ozna­cza masowe ofiary w szko­łach, kinach i restau­ra­cjach. Opi­suje też wariata wyma­chu­ją­cego odciętą głową. Oto mamy temat, który przy­cią­gnie do odbior­ni­ków miliony wstrzą­śnię­tych i obśli­nio­nych potwo­rów. Będą sie­dzieć w domach i przez naj­bliż­szy mie­siąc prze­ja­dać czas, by docze­kać krwa­wej kon­ty­nu­acji. Ci dru­dzy – nor­malni – ze stra­chu dostaną uro­jeń i nawet się nie ode­zwą do sąsiada. Będą sie­dzieć bla­dzi. I staną się z dnia na dzień nie­pa­lący.
Nie chcę być nudny i roz­pi­sy­wać się nad­mier­nie na temat uza­leż­nień, fobii i para­noi, sta­nów depre­syj­nych i lęko­wych Dicka, co robili moi poprzed­nicy. Prócz uza­leż­nia­ją­cych uży­wek wszystko to mam z Dic­kiem wspólne. Może wszy­scy mamy? Prze­sze­dłem nie­zli­czone depre­sje, a stany lękowe stały się moim chle­bem powsze­dnim. Uro­je­nia i halu­cy­na­cje na szczę­ście mnie omi­nęły, ale potra­fię sobie wyobra­zić coś tak bar­dzo zło­żo­nego emo­cjo­nal­nie, tak nama­cal­nie odra­ża­ją­cego, że moja kon­trola nad oto­cze­niem staje się pro­ble­ma­tyczna. Uro­je­nia naprawdę potra­fią para­li­żo­wać i zabi­jać w nas czło­wie­czeń­stwo.
Więk­szość przed­mów­ców potwier­dziła obec­ność u Dicka obja­wów cho­roby psy­chicz­nej. Można się zgo­dzić, ale przyj­rzyjmy się temu pro­ble­mowi z pozy­cji pacjenta lite­rata – wszę­dzie widzą­cego wątek nowej inspi­ra­cji…
Lekarz obiera kie­ru­nek dia­gnozy, posłu­gu­jąc się zgro­ma­dzoną bazą danych. A te z kolei dużo wcze­śniej zaszu­flad­ko­wała w sta­ty­stycz­nej sza­fie inna grupa pato­lo­gicz­nych pato­lo­gów, która z domnie­ma­nym pacjen­tem i leka­rzem sta­wia­ją­cym dia­gnozę nie ma nic wspól­nego. Wszy­scy dzia­łają prze­cież w kon­spi­ra­cyj­nej siatce dobrze opła­ca­nych przez firmy far­ma­ceu­tyczne kre­ty­nów.
Czyż­by­śmy znów mieli do czy­nie­nia z teo­rią spi­skową?
Natę­że­niu obja­wów przy­pi­suje się skalę i wypi­saną tłu­stym dru­kiem nazwę cho­ro­bo­twór­czego zespołu. Nadaje ją sam odkrywca i wpi­suje do reje­stru ane­micz­nie udo­wod­nio­nych scho­rzeń – jak na przy­kład zespół Moer­scha-Wolt­manna w tak zwa­nej cho­ro­bie sztyw­nego czło­wieka. Obja­wia się ona bole­snym, roz­sze­rza­ją­cym się na cały orga­nizm sztyw­nie­niem mię­śni. Zasta­na­wia­jące, że wie­rzymy im wszyst­kim na słowo.
Pamię­tam, że gdy w mło­do­ści odkry­łem, jak wiele trapi nas cho­rób, w szoku nie­do­wie­rza­nia zwró­ci­łem twarz ku Bogu. Od tych wszyst­kich scho­rzeń wywo­ły­wa­nych drob­no­ustro­jami po gene­tyczne, od zmian zwy­rod­nie­nio­wych po prze­że­ra­ją­cych dzie­cięce mózgi roje paso­ży­tów – robiło mi się nie­do­brze. Nie uczono tego w szko­łach. Pomi­jano mil­cze­niem w rodzin­nym domu. Pokry­wano ciszą na ambo­nach. Ja jed­nak wyobra­zi­łem sobie jaźń innego twórcy. Jego nie­ogra­ni­czona inwen­cja musiała być dla niego samego prze­ra­ża­jąco bole­sna. Reali­za­cja z tej potwor­no­ści naj­pew­niej popro­wa­dziła go do pie­kła wyrzu­tów, a może nawet słusz­nej kon­klu­zji, że jest zdrowo wal­nięty. Seryjny mor­derca latami bowiem obmy­śla plan swo­jej zemsty nad mate­rią, a potem w sie­dem dni wykań­cza ofiarę.
Pamię­tają pań­stwo Ubika i jego powta­rzalną udrękę, wijącą się w natręc­twach poprzez karty powie­ści? Skąd wydała mi się zna­joma? Ano wyobraźmy sobie naszego pacjenta w oso­bie Phi­lipa Dicka wędru­ją­cego i tro­pią­cego po apte­kach uśmie­rza­jący ból medy­ka­ment. Pamię­tajmy, że jest poszu­ku­ją­cym tema­tów lite­ra­tem. Odnaj­duje pro­du­ko­wany masowo sym­bo­liczny „ubik”, który jest pre­cy­zyj­nie odwa­żo­nym, wsa­dzo­nym w kar­to­nik spra­so­wa­nym prosz­kiem. W pudełku odnaj­duje nasz pacjent rów­nież notę ostrze­ga­jącą przed przedaw­ko­wa­niem.
„Ubik może wywo­łać skutki uboczne”. Tu wymie­nia się krwo­toki wewnętrzne z jelit, zatory żylne, pod­wyż­sze­nie ciśnie­nia tęt­ni­czego, aż wresz­cie udu­sze­nie, aler­gie i śmier­telne sraczki. Lite­rat i tak połyka pastylkę, bo czuje się sta­ty­stycz­nie bez­pieczny. Byle minął ból i wyni­ka­jąca z niego gorycz. Jak daleko w naszym życiu odbie­gamy od świata kosz­maru?
Phi­lip Dick był nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem płod­no­ści i eru­dy­cji, nauczy­cie­lem i prze­wod­ni­kiem po mean­drach okrop­no­ści, nie­do­szłych lub doszłych do skutku potwor­no­ści i kom­pa­nem do wspól­nie wyzna­wa­nej obse­sji. Tej trak­tu­ją­cej o duali­zmie wszech­świata i jego sprzy­się­że­niu prze­ciw isto­tom poszu­ku­ją­cym głęb­szego sensu i zasad­no­ści egzy­sten­cji.
Prawda pół­osta­teczna poja­wiła się na rynku w roku 1964, wię­cej niż pół­wie­cze temu. Mamy więc po cza­sie świa­do­mość, że nawet pre­zy­denc­kie głowy wiel­kiej Ame­ryki cier­pią na para­noje, lęki i omamy wizu­alne. Że potra­fią być skraj­nie nie­od­po­wie­dzialne, by nie powie­dzieć, że są idio­tami, bo nie kryją się ze swoją nie­wie­dzą, a prze­ciw­nie – dekla­rują eru­dy­cję i mądrość na jej fun­da­men­cie. Jak miliony Ame­ry­ka­nów, z któ­rych wywo­dzi się Dick, tak i on wyraża obawy przed ilu­zo­rycz­no­ścią prawdy. Dziś mogli­by­śmy mu pogra­tu­lo­wać traf­no­ści prze­wi­dy­wań. Obszar jego cudow­nego kraju aż roi się od zamknię­tych gett maso­wego kultu; od bagna reli­gii po bagno poglą­dów filo­zo­ficz­nych.
Zatem nic dziw­nego, że Dick już pół wieku temu się­gał ku spo­łecz­no­ści zatra­co­nej w pro­pa­gan­do­wym kłam­stwie. Ziarna owych cza­sów już tam kieł­ko­wały. Czy był pierw­szym, który spró­bo­wał się z postapo? Czy miał poprzed­ni­ków, od któ­rych czer­pał wzorce?
Zwróćmy się z tym pyta­niem ku histo­rii. Korze­nie postapo się­gają w bar­dzo daleką prze­szłość. Ludz­kość doświad­czała mar­nego losu w bele­try­stce powsta­łej jesz­cze w wieku trzy­na­stym, kiedy to w powie­ści zna­nej na Zacho­dzie pod tytu­łem The­olo­gus auto­di­dac­tus nie­jaki Ibn an-Nafis opi­sał zde­rze­nie Ziemi z obiek­tem kosmicz­nym i przed­sta­wił wyni­kłe z tego kata­kli­zmy. Ara­bo­wie tam­tej­szych cza­sów mogli się poszczy­cić wiel­kimi osią­gnię­ciami na polu takich nauk jak astro­no­mia i mate­ma­tyka, więc opo­wieść ta padła na żyzną glebę dobrze wyedu­ko­wa­nego spo­łe­czeń­stwa. Wzbu­dziła zain­te­re­so­wa­nie i roz­głos.
Jed­nak ofi­cjal­nie za pierw­szy utwór tego nurtu uważa się Le der­nier homme z 1805 Jeana-Bap­ti­ste’a Cousina de Gra­inville. Spe­ku­la­tywna fik­cja owego postapo opo­wiada o tra­gicz­nym w skut­kach upadku ludz­ko­ści. Podob­nie w poema­cie Ciem­ność z 1816 roku lord Byron opi­suje koniec życia na Ziemi po wyga­śnię­ciu Słońca. Mary Shel­ley w opu­bli­ko­wa­nym w roku 1826 The Last Man zaj­muje czy­tel­ni­czą uwagę histo­rią o mor­der­czej aż do final­nego skutku epi­de­mii. Inne utwory z dzie­więt­na­stego stu­le­cia to: The Book of Machi­nes z powie­ści Ere­whon Samu­ela Butlera, After Lon­don Richarda Jef­fe­riesa, Wehi­kuł czasu i Wojna świa­tów Her­berta Geo­rge’a Wel­lsa oraz The Pur­ple Cloud M.P. Shiela.
I już w wieku dwu­dzie­stym: Szkar­łatna dżuma Jacka Lon­dona, a bli­żej Dicka wydane w 1946 roku opo­wia­da­nie Rescue Party Arthura C. Clarke’a, powieść Małpa i Duch Aldo­usa Hux­leya, Let the Ants Try Fre­de­rika Pohla.
Może wystar­czy tytu­łów. Z bie­giem lat grono autor­skie się zagęsz­cza. Nie­któ­rzy są zna­jo­mymi Dicka, nie­któ­rzy nie, ale ich twór­czość nasz autor na pewno zna. Mię­dzy innymi są to: Isaac Asi­mov, Ray Brad­bury, Arthur C. Clarke, John Wyn­dham, Robert Hein­lein, Andre Nor­ton, Clif­ford Simak, żeby wymie­nić tylko naj­sław­niej­szych. Na tej liście Phi­lip Dick poja­wia się dopiero w roku 1953 z opo­wia­da­niem w nastroju posta­po­ka­lip­tycz­nym Wariant drugi. Kiedy zabiera się do Prawdy pół­osta­tecz­nej, tra­fia na gigan­tyczne poletko ziemi już zaora­nej.
Opo­wieść ta zaczyna się w potęż­nych pod­ziem­nych schro­nach sta­no­wią­cych wła­ści­wie samo­wy­star­czalne prze­my­słowe mia­sta. Miesz­kań­com owych molo­chów wpo­jono, że trze­cia wojna świa­towa, przed którą ucie­kli jak szczury do kana­li­za­cji, trwa w naj­lep­sze, że na powierzchni wciąż prze­wa­lają się fronty. Tym­cza­sem w rze­czy­wi­sto­ści zapa­no­wał już pokój, a ci, któ­rzy pozo­stali na ziemi, yan­se­jowcy, korzy­stają z jej wyni­ków i cie­szą się sło­necz­nym świa­tłem oraz prze­strze­nią. Nad­mier­nie roz­ro­śnięta popu­la­cja, którą wojna wtrą­ciła w zatło­czone lochy, pra­cuje ponad siły w imię ich dobro­bytu. Dick nie kon­cen­truje się na mecha­ni­zmie zaopa­trze­nia tych pod­ziem­nych spo­łecz­no­ści. Wystar­cza mu, że są i pro­du­kują broń oraz nie­ska­żoną radio­ak­tyw­nie żyw­ność, w które zaopa­trują powierzch­nię.
Może w tym miej­scu przed­sta­wię się czy­tel­ni­kowi. Żeby zna­leźć sobie na rynku publi­ka­cyjną niszę, stwo­rzy­łem rodzaj fan­ta­styki, którą nazwa­łem retro­fik­cją. Zakłada ona, że wiek dzie­więt­na­sty ni­gdy się nie skoń­czył. Jego kon­ty­nu­acja pro­wa­dzi do cie­ka­wych spo­strze­żeń. Rów­nież i rasy obce w kosmo­sie mają swój wiek dzie­więt­na­sty i na tym pozio­mie się z Zie­mia­nami kon­tak­tują. Zna­mienne, że jakoś ni­gdy przed­tem nie przy­szło mi do głowy, że róż­nice wieku cywi­li­za­cyj­nego mogą być prze­szkodą nie do poko­na­nia. Jak kon­takt pierw­szo­kla­si­sty ze stu­den­tem trze­ciego roku. Dla­czego się­gam po twór­czość wła­sną aku­rat w tym miej­scu? Dla­tego, żeby zauwa­żyć, iż na potrzeby jed­nej z moich powie­ści wymy­śli­łem sobie fik­cyjną tech­no­lo­gię kawi­ta­cyjną – z defi­ni­cji jest to przej­ście z fazy cie­kłej w gazową wsku­tek gwał­tow­nego spadku ciśnie­nia. Cho­dziło mi o roz­mach tak cha­rak­te­ry­styczny dla ducha epoki Verne’a. Ludzie w moim alter­na­tyw­nym świe­cie potra­fią zamie­niać skałę w ciecz, a tę następ­nie odpa­ro­wy­wać. Dzięki temu powstają „kawi­taty”, ogromne jaski­nie mogące pomie­ścić całe kró­le­stwa.
W powie­ści Dicka nie doszu­ka­łem się dosta­tecz­nego opisu pod­ziem­nego świata. Autor sku­pił się na intry­dze, rezy­gnu­jąc z dyna­mi­zmu obrazu. Spró­bujmy zatem sami, a odkry­jemy, o co mi cho­dzi i co prze­szka­dza.
Naj­oka­zal­sza obec­nie jaski­nia znaj­duje się przy gra­nicy Wiet­namu z Laosem. Hang Son Doong jest długa na dzie­więć kilo­me­trów. Naj­więk­sza z jej komór ma ponad pięć kilo­me­trów dłu­go­ści, sto pięć­dzie­siąt metrów sze­ro­ko­ści i aż dwie­ście metrów wyso­ko­ści. Zmie­ściłby się w niej czter­dzie­sto­pię­trowy budy­nek. Ale to za mało, żeby umie­ścić w niej więk­szość ame­ry­kań­skiej popu­la­cji z cza­sów powie­ści Phi­lipa Dicka. Cho­dzi o to, żeby było strasz­nie i po ame­ry­kań­sku.
Na tere­nie USA, dokład­nie w sta­nie Ken­tucky, znaj­duje się odwie­dzana przez tury­stów Jaski­nia Mamu­cia. Impo­nuje dłu­go­ścią – ma czte­ry­sta pięć­dzie­siąt sześć kilo­me­trów, na co skła­dają się wszyst­kie kory­ta­rze, stud­nie i kominy. Cie­ka­wostką jest pod­ziemny eko­sys­tem, liczący ponad dwie­ście gatun­ków zwie­rząt. Jakże wspa­niały temat dla fan­ta­sty. I tam wła­śnie mógłby umie­ścić akcję powie­ści Phi­lip Dick. Z tym że cią­gle byłoby za mało miej­sca dla ludzi i ich hydro­po­nicz­nych upraw, a zaopa­trze­nie w mate­riały, ich skła­do­wa­nie, potem wywózka śmieci i odpro­wa­dze­nie gazów prze­my­sło­wych zaję­łoby gros prze­strzeni nawet naj­więk­szej z jaskiń. Pocho­dzę ze Ślą­ska i wiem, jaki pro­blem w kopal­niach węgla kamien­nego sta­nowi woda i kli­ma­ty­za­cja. Zatem u Dicka motyw zamknię­cia i odcię­cia ogrom­nej więk­szo­ści popu­la­cji sta­nowił motyw sam w sobie bez koniecz­no­ści szer­szego uza­sad­nie­nia.
I dalej…
Naziemna elita pro­wa­dzi akcję dez­in­for­ma­cyjną. Utwier­dza ludzi w prze­ko­na­niu, że prze­trwa­nie w powierzch­nio­wej, ska­żo­nej atmos­fe­rze jest nie­moż­liwe, że konieczne jest zdwo­je­nie pro­duk­cji sprzętu woj­sko­wego, aby ura­to­wać ginącą ludzką popu­la­cję. Pre­zy­dent tak zwa­nych yan­se­jow­ców wygła­sza dra­ma­tyczne prze­mó­wie­nie tele­wi­zyjne, w któ­rym prze­ko­nuje widzów do jesz­cze więk­szych poświę­ceń w imię zwy­cię­stwa nad wro­giem. Przy­znaje, że koniec wojny jest bli­ski. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak elita zain­te­re­so­wana jest dal­szą kon­spi­ra­cją wspie­ra­jącą utrzy­ma­nie jej wła­dzy i bogac­twa. A sam pre­zy­dent Tal­bot Yancy jest rodza­jem wytworu ima­gi­na­cyj­nego znaj­du­ją­cego się w rękach agen­cji Stan­tona Brose’a, który nota­bene już nie jest czło­wie­kiem, bo utrzy­mują go przy życiu wypro­du­ko­wane przed wojenną zawie­ru­chą sztuczne organy. Może tyle w ramach zachęty do lek­tury.
Tylko że znowu – dłu­go­trwałe prze­by­wa­nie w piw­ni­cach nie­sie inne nie­bez­pie­czeń­stwa. Gór­nicy nara­żeni są na śle­potę. Czy miesz­kańcy pod­ziemi Dicka wyko­rzy­stują konie do trans­portu, czy one też ślepną? Jak zor­ga­ni­zo­wana jest komu­ni­ka­cja? Skąd pojazdy czer­pią ener­gię? Mógł­bym mno­żyć pyta­nia w nie­skoń­czo­ność, kry­ty­ku­jąc sens takiej kon­struk­cji, bo jeśliby odwró­cić pro­por­cje i zało­żyć, że pod­ziemna mniej­szość pra­cuje na więk­szość naziemną, cała intryga upada. Miesz­ka­jąc na Ślą­sku, dosłow­nie czuło się to rycie tysięcy rąk pod sto­pami, widziało się spę­kane mury kamie­nic i obser­wo­wało nęka­jące region kata­strofy.
Nie trzeba mieć umy­słu Dicka, aby się oba­wiać czy­ha­ją­cego za rogiem prze­krętu. Owego „Więk­szego Cie­nia” – aspi­ru­ją­cego do miana spo­łecz­nego, dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nego paso­żyta. Stąd nie­po­trzebne są potężne pod­zie­mia, zbędna Jaski­nia Mamu­cia i wymyślna kawi­ta­cja. Dziś powierzch­niowi yan­se­jowcy ukry­liby się w Dark­ne­cie, bo wie­rzę, że funk­cjo­nują gdzieś w nie­do­stęp­nym świe­cie „ponad” – orga­nami ści­ga­nia, biu­rami podat­ko­wymi i poli­tycz­nym cha­osem, któ­rego może są spraw­cami. Wall Street, fun­du­sze eme­ry­talne, ban­kowe pro­centy i infla­cja zbie­rają żniwo w teo­riach spi­sko­wych. Mówi się, że zni­ka­jące pie­nią­dze to fik­cja. Wpiera się, że infla­cyjny grosz nie wpada do port­feli per­so­nae inco­gni­tae. Po tej stro­nie wszy­scy jeste­śmy jaski­niow­cami Dicka. Współ­cze­śnie żyjący autor miałby o czym pisać.
Zauwa­ży­łem jesz­cze na lek­cjach mate­ma­tyki w szkole śred­niej, że mój umysł nie pra­cuje sys­te­mowo i pre­cy­zyj­nie, jak u innych, a jest roz­bie­gany, trudny do opa­no­wa­nia, pod­cho­dzi do zagad­nień okręż­nie, nie­sys­te­ma­tycz­nie, sko­kowo i cha­otycz­nie. Obok tej oczy­wi­stej wady poja­wia się zaleta. Może wła­śnie dzięki niej eks­plo­ruję obszary nie­wi­dzialne dla osób wyuczo­nych sys­te­ma­tyki biegu myśli od „A” do „Z”. Nie mam za złe Dic­kowi, że ucie­kał w nałóg. Zagu­biony, nie­ro­zu­miany nie­stety nie docze­kał zisz­cze­nia swych marzeń. Jego twór­czość pełna była powro­tów do jesz­cze świe­żych w latach powo­jen­nych mrocz­nych kart histo­rii. Wrzu­ce­nie ich w przy­szłość wyda­wało się nie­unik­nione. A tam przy­no­siło reflek­sję, w któ­rej nie­stety sinu­so­ida huma­ni­stycz­nych wzlo­tów i upad­ków prze­kre­ślała grubą kre­chą wszel­kie mrzonki o ist­nie­niu krzy­wej wzno­szą­cej, wio­dą­cej łagod­nym łukiem ku szczy­towi z nad­czło­wie­kiem w roli głów­nej.
Zaist­nie­li­śmy tylko dzięki wci­śnię­ciu się w prze­dział ewo­lu­cyj­nej niszy. Dzień zwy­cię­stwa był dniem naszej klę­ski. Sko­rzy­sta­li­śmy z jedy­nie dostęp­nego wzor­nic­twa gatun­ko­wego. A ta szcze­gó­łowa cha­rak­te­ry­styka gene­tycz­nego pla­no­wa­nia ma ogra­ni­cze­nia. Porów­najmy gatu­nek ludzki do pla­ste­liny… Otóż prze­ci­snąw­szy się przez sym­bo­liczną dziurkę od klu­cza, nasz gatu­nek przy­brał kształt owej dziurki. Uzy­skany pre­cy­zyjny wzór nie pozwoli się nam prze­kraść do jesz­cze innego przej­ścia. Już wyko­rzy­sta­li­śmy swoją szansę, a na pla­ne­cie nie ma miej­sca dla dru­giego gatunku rozum­nego o podob­nej roz­pię­to­ści obsza­rów adap­ta­cji. Nie­moż­liwa jest żadna aktu­ali­za­cja. Z małpy nadrzew­nej nie­wiele da się zro­bić. Na zawsze pozo­sta­nie zale­d­wie pra­wo­ręczną gry­ma­śnicą z resztą koń­czyn w fazie upo­śle­dzo­nego roz­woju. Tylko pra­wej ręce i zwią­za­nej z nią czę­ści aktyw­nego mózgu zawdzię­czamy cywi­li­za­cję.
Nie mamy zatem pod­staw sądzić, by kie­dy­kol­wiek przed naszym gatun­kiem sta­nęło zada­nie poko­na­nia oce­anów nie­moż­li­wo­ści. Ni­gdy nie ruszy do gwiazd. Ni­gdy nie zasie­dli Galak­tyki. Gorzej, wytruje wła­sne dzieci smo­giem, zabije ście­kami i zadusi pla­sti­kiem.
Czło­wiek został nie­jako ogra­ni­czony do jed­nego szcze­bla i na nim zawi­śnie, choćby nie wiem, co robił i za kogo się miał. I tutaj w pełni zgo­dzę się z Dic­kiem, że limi­ta­cja ocze­ku­ją­cych nas roz­wią­zań bio­lo­gicz­nych prę­dzej czy póź­niej dopro­wa­dzi do ani­hi­la­cji zbyt ener­go­chłon­nej ludz­ko­ści.
Zaj­rzymy na chwilę jesz­cze raz do mojego wła­snego świata kre­atyw­nego, co aku­rat nie ma kon­kret­nego związku z dzie­łem Dicka, ale jako takie zaświad­cza o emi­nent­nym miej­scu modelu per­cep­cji autora w mojej świa­do­mo­ści:
Oto resztki cywi­li­za­cji już zapo­mnia­nej i izo­lo­wa­nej, ogra­ni­czo­nej do wymiaru gigan­tycz­nego miesz­kal­nego molo­cha, w zło­tym wieku ist­nie­nia miesz­czą­cego trzy­sta miliar­dów osób. Cno­cocks jest tym wszyst­kim, czego współ­cze­sny mu czło­wiek przy­szło­ści nie­na­wi­dzi. Beha­wio­ralny men­tor auto­ma­tycz­nego mia­sta, który uza­leż­niony od ener­gii ludz­kiej psy­chiki już dawno umarł. Jego następcy nie wystar­cza już dobro­wolna dawka ludz­kiej ener­gii. Wysysa ją od śpią­cych ludzi, pod­da­jąc ich, gdy są tego nie­świa­domi, dodat­ko­wej dawce hiber­na­cyj­nego snu. Zamiast po dobie, budzą się po mie­siącu albo wcale. Miesz­kańca Cno­cocks ota­czają nie­zli­czone znane nam z codzien­nego życia sprzęty. Beha­wio­ralna szczo­teczka do zębów wyzwala natręc­two szczot­ko­wa­nia, wycie­raczka do obu­wia zmu­sza do wycie­ra­nia pode­szwy aż do bólu i zgonu, beha­wio­ralna suszarka do wło­sów para­li­żuje rękę, aby sku­piony stru­mień gorą­cego powietrzna prze­pa­lił czaszkę. Losem wszyst­kich miesz­kań­ców rzą­dzi czu­wa­jący Men­tor. Mamy w tle zaka­żone natręc­twami domy, parki, kościoły z zain­sta­lo­wa­nym przy­mu­sem klę­ka­nia i krą­żące auto­ma­tyczne samo­chody duszące pasa­że­rów spa­li­nami. Wrzu­cony w ten chaos czło­wiek wydaje się bez­bronną ofiarą, lecz wkrótce udaje mu się odzy­skać utra­coną wła­dzę nad przed­mio­tami codzien­nego użytku. Usta­na­wia nową wła­dzę, o niebo gor­szą od poprzed­niej, czego gene­ralna popu­la­cja długo nie odkryje, bo Nowy też korzy­sta z jej psy­chicz­nej ener­gii.
Nie twier­dzę, że mój pomysł jest ory­gi­nalny. Może gdzieś coś kie­dyś podob­nego powstało? Dick też nie pły­wał prze­cież w próżni, ale ota­czał się gro­madą setek tysięcy nie tylko czy­tel­ni­ków, ale i naśla­dow­ców.
Wynika z powyż­szego, że jest dla mnie Dick nie tylko nauczy­cie­lem, ale i prze­wod­ni­kiem po przy­szłych polach wiecz­nego nie­uro­dzaju. Jest archi­tek­tem nad­zwy­czaj­nych świa­tów fil­mo­wych inspi­ru­ją­cych się jego twór­czo­ścią.
Richard Bern­stein w arty­kule o Dicku w „New York Time­sie” z listo­pada roku 1991 wspo­mina go jako pro­ta­go­ni­stę wrzu­co­nego siłą wyobraźni w futu­ry­styczne kosz­mary i pyta, dla­czego wtedy, to jest w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, tak nagle zyskał na popu­lar­no­ści. Co spo­wo­do­wało powsta­nie nie­pi­sa­nego kultu jego twór­czo­ści? Bern­stein nie wie­dział tego, co przy­nio­sła nam następna epoka. Kolejne trzy­dzie­ści lat histo­rii ludz­ko­ści udo­ku­men­to­wa­li­śmy w bagnie kata­strof, głodu, epi­de­mii i bez­sen­sow­nych wojen, w któ­rych fał­szywe, poli­tycz­nie ste­ro­wane oskar­że­nia zwy­kle pro­wa­dziły do suma­rycz­nej śmierci i kalec­twa dzie­siąt­ków milio­nów ludzi.
Pan­de­mia? Czyż wirus Covid – nie­zwy­kle zakaźny w pierw­szej fazie pan­de­mii, kiedy to prze­no­sił się z szyb­ko­ścią sza­le­ją­cego pożaru – nie przy­po­mina mor­der­czych che­mi­ka­liów z komór gazo­wych Trze­ciej Rze­szy? Covid-19 wyzwa­lał podobne do cyja­no­wo­doru objawy blo­kady wymiany gazo­wej płuc. Dziwna ana­lo­gia. Gdyby tylko ktoś wymy­ślił podob­nie maso­wego mor­dercę, na naszych oczach ziści­łyby się naj­bar­dziej potworne, kosz­marne i gro­te­skowe wizje Phi­lipa Dicka. Już tylko krok dzie­lił desi­gnera od kon­troli wymie­ra­nia całych popu­la­cji mniej odpor­nych grup kolo­ro­wych: Abo­ry­ge­nów, może jesz­cze Żydów, mal­kon­ten­tów i medycz­nych nie­do­wiar­ków. Zre­ali­zo­wałby wytyczne teo­rii czy­sto­ści raso­wej Mein Kampf, niczym w alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści wyobra­żo­nej przez Dicka w Czło­wieku z Wyso­kiego Zamku.
Ame­ry­kań­skość obna­żała się w nim kom­plet­nym bra­kiem empa­tii. Niby ta sama nacja, tyle tylko, że ide­olo­gicz­nie prze­two­rzona na wzór bia­łego faszy­sty. Wąglik ger­mań­skiego nazi­zmu bły­ska­wicz­nie zna­lazł teo­re­ty­zo­wane przez Dicka poletko uro­dzaju. Szkoda, że autor nie spe­ku­lo­wał na temat prze­pro­wa­dzo­nego z gigan­tycz­nym roz­ma­chem pod­boju kosmosu. Zjed­no­czone pod pryn­cy­piami rów­no­ści rasy ludz­kie prze­no­si­łyby swe okro­pień­stwa pomię­dzy gwiazdy. Doko­ny­wa­łyby nazi­stow­skiej inwa­zji na inne pla­nety i w imię czystki gatun­ko­wej tępi­łyby na nich wszel­kie życie. Może wrzu­ca­łyby w ich atmos­fery tony śmier­cio­no­śnej sub­stan­cji podob­nej w skła­dzie do Cyklonu A lub B?
W życiu pry­wat­nym Dick naj­pew­niej pra­gnął nor­mal­no­ści. Nie bez powodu for­ma­li­zo­wał swe związki aż pięć razy i docze­kał się trzech potom­ków. Gdzieś w jego krót­kim życiu poja­wiała się luka wypeł­niona cie­płem i miło­ścią. Powrót do żywych wią­zał się ze zmianą per­cep­cji. Jego książki zyski­wały na dyna­mice i rze­tel­no­ści. Imał się róż­nych zajęć. Widać to w róż­no­rod­no­ści przed­sta­wio­nych zawo­dów. Jego boha­te­ro­wie to ludzie zwy­czajni, a ci bogatsi czę­sto­kroć mają wykrzy­wione cha­rak­tery, żeby nie powie­dzieć bur­żu­azyj­nie zepsute. Sklep z pły­tami i radio – ten okres był chyba naj­bar­dziej sta­bilny w jego życiu, a jego twór­czość naj­so­lid­niej­sza. Pisał dla wydaw­nictw gro­szo­wych, zapewne więc był słabo opła­cany, funk­cjo­no­wał na gra­nicy aktyw­no­ści hob­by­stycz­nej.
Kiedy utknął na chwilę w bagnie nałogu, naj­praw­do­po­dob­niej wła­śnie twór­czość lite­racka pozwa­lała mu myśleć o sobie pozy­tyw­niej. Wycią­gała go na powierzch­nię zdro­wego życia. Wyobra­żam sobie, że bie­gał wtedy w poszu­ki­wa­niu sta­rych tek­stów, grze­biąc w ster­tach papie­rów i śmieci. Struk­tura rów­no­le­gle pro­wa­dzo­nych akcji powie­ścio­wych jest tego dobit­nym przy­kła­dem.
W opi­so­wych frag­men­tach Dic­ko­wych tek­stów odnaj­du­jemy mało­mia­stecz­ko­wość, tan­detne skle­piki, par­kingi, prze­ciętne samo­chody. Lustrzana strona jego wyobraźni głę­boko była tymi obra­zami prze­siąk­nięta. Dick spra­wia wra­że­nie cha­rak­te­ry­stycz­nego wytworu kul­tury robot­ni­czej. Może dla­tego tak bar­dzo był prze­siąk­nięty gorzko odczu­wa­nym arty­stycz­nym zawo­dem. Jego aspi­ra­cje wzglę­dem main­stre­amu nie mogły się ziścić choćby ze względu na nazwi­sko, które wszyst­kim koja­rzyło się z obe­lgą. Zawsze wra­cał więc do fan­ta­styki. Do per­spek­tywy, w któ­rej wyła­niane tek­sty przy­no­siły ulgę. Jakie mógł zapro­po­no­wać wizje przy­szło­ści? W ana­li­zie wła­snych obser­wa­cji poja­wiał się mrok i nędza. I tą prze­wi­dy­wal­no­ścią urzeka. Bo my nie­jako z auto­matu wolimy śle­potę od prawdy, nar­ko­tyczny sen od delirki dnia codzien­nego. Dick posia­dał ów wro­dzony dar widze­nia ponadnor­ma­tyw­nego. Spo­strzegł wyła­nia­jący się z nie­bytu przy­szły kształt super­y­an­se­jow­skiego Dark­netu. Czyżby tylko prze­wi­działa mu się tak ułomna, bez­na­dziej­nie pokrę­cona przy­szłość z celowo nie­do­kształ­co­nymi nie­wol­ni­kami w tle, czy sumien­nie wyde­du­ko­wał ją z chrum­ka­nia toczą­cego rze­czy­wi­stość spo­łeczną, real­nie ist­nie­ją­cego robaka? Odno­szę wra­że­nie, że to dru­gie jest naj­wła­ściw­sze.
Jan Masz­czy­szyn
Mel­bo­urne, 25 marca 2023

Prawda półostateczna

1

Mgła cza­sem potrafi się dostać do środka i dopaść cię, obez­wład­nić. Przez dłu­gie i wyso­kie okno biblio­teki – monu­men­tal­nej budowli z beto­no­wych blo­ków, która kie­dyś, w innej epoce, góro­wała nad zjaz­dem na bie­gnącą brze­giem zatoki auto­stradę – Joseph Adams w zadu­mie obser­wo­wał mgłę, tę nad Pacy­fi­kiem. A ponie­waż był wie­czór i świat powoli pogrą­żał się w ciem­no­ściach, ta mgła prze­ra­żała go tak samo jak ta w jego wnę­trzu, która jesz­cze nim nie zawład­nęła, ale napie­rała, pul­so­wała i wypeł­niała pustkę jego ciała. Tę drugą zwy­kle nazy­wano samot­no­ścią.
– Zrób mi drinka – bła­gal­nie jęk­nęła za jego ple­cami Col­leen.
– Nie masz rąk? Nie potra­fisz wyci­snąć cytryny?
Odwró­cił się ple­cami do okna z wido­kiem na uschnięte drzewa, za któ­rymi w zapa­da­ją­cym i gęst­nie­ją­cym mroku roz­cią­gał się i łączył z nie­bem Pacy­fik. Przez moment nawet się zasta­na­wiał, czy zmie­szać jej tego drinka, ale zaraz przy­po­mniał sobie, co musi zro­bić i gdzie powi­nien być:
Za biur­kiem o mar­mu­ro­wym bla­cie, które wynie­siono ze zbom­bar­do­wa­nego budynku w Rus­sian Hill, dziel­nicy daw­nego San Fran­ci­sco. Usiadł przy ora­to­rze i dotknął kla­wia­tury.
Col­leen, narze­ka­jąc, zni­kła – ruszyła na poszu­ki­wa­nie bla­szaka, który zro­biłby jej drinka. Sie­dzący przy swoim biurku i ora­to­rze Joseph Adams usły­szał, jak wycho­dzi, i ucie­szył się. Z jakie­goś powodu – nad któ­rym wolał się zbyt głę­boko nie zasta­na­wiać – czuł się bar­dziej samot­nie z Col­leen Hac­kett niż bez niej, a ponadto póź­nym nie­dziel­nym wie­czo­rem mie­szał okropne drinki: zawsze zbyt słod­kie, jakby przez pomyłkę jeden z jego bla­sza­ków pod­su­nął mu butelkę tokaju, a on użył go zamiast wytraw­nego wermutu do mar­tini. Zabawne, ale samo­dziel­nie robiąc drinka, bla­szaki ni­gdy nie popeł­niały takiego błędu. Czy to jakiś omen? – zasta­na­wiał się Joe Adams. Czyżby sta­wały się mądrzej­sze od nas? Sta­ran­nie wystu­kał na kla­wia­tu­rze ora­tora potrzebny mu rze­czow­nik. „Wie­wiórka”. Potem, po ponad dwóch minu­tach ospa­łego, głę­bo­kiego namy­słu, dodał przy­miot­nik ogra­ni­cza­jący „mądra”.
– W porządku – rzekł gło­śno, usiadł wygod­niej i wci­snął kla­wisz „enter”.
Gdy Col­leen wró­ciła ze szkla­neczką dżinu do biblio­teki, ora­tor zaczął ukła­dać prze­mó­wie­nie.
– Ta stara wie­wiórka jest mądra – powie­dział meta­licz­nym gło­sem (miał zale­d­wie dwu­ca­lowy gło­śni­czek) – jed­nak mądrość tego stwo­rze­nia nie jest nabyta. Natura obda­rzyła je…
– Ożeż ty! – wark­nął Adams i szturch­nął zgrabną maszynę ze stali i pla­stiku, ze wszyst­kimi jej mikro­kom­po­nen­tami; natych­miast zamil­kła. Dopiero wtedy zauwa­żył Col­leen.
– Prze­pra­szam. Jestem zmę­czony. Dla­czego ktoś ze spra­wu­ją­cych wła­dzę, Brose, gene­rał Holt lub mar­sza­łek Haren­zany, nie prze­nie­sie nie­dziel­nego wie­czoru gdzieś mię­dzy piąt­kowe popo­łu­dnie a…
– Mój drogi – prze­rwała mu Col­leen i wes­tchnęła. – Sły­sza­łam, że wpi­sa­łeś tylko dwie jed­nostki seman­tyczne. Podaj mu wię­cej danych.
– Podam mu ich mnó­stwo. – Wystu­kał na kla­wia­tu­rze całe zda­nie, pod­czas gdy Col­leen stała nad nim, sączyła dżin i przy­glą­dała się temu. – Teraz dobrze?
– Ja po pro­stu cię nie rozu­miem – rze­kła Col­leen. – Nie wiem, czy ty kochasz swoją pracę, czy jej nie­na­wi­dzisz. – Odczy­tała na głos zda­nie, które wpi­sał: – „Dobrze poin­for­mo­wany zde­chły szczur buszo­wał pod onie­miałą różową kłodą”.
– Posłu­chaj – rzekł ponuro. – Ja tylko chcę spraw­dzić, co zrobi z tym ta głu­pia maszyna, która kosz­to­wała mnie pięt­na­ście tysięcy zachde­mo­wych dola­rów. Mówię poważ­nie. Cze­kam.
Wci­snął kla­wisz „enter”.
– Kiedy ma być wygło­szone to prze­mó­wie­nie? – zapy­tała.
– Jutro.
– Wstań wcze­śnie.
– O nie.
Wcze­śnie rano wku­rza mnie to jesz­cze bar­dziej, pomy­ślał.
Ora­tor zain­to­no­wał śpiew­nie swym gło­sem bla­sza­nego świersz­cza:
– Rzecz jasna, uwa­żamy szczura za naszego wroga. Jed­nak weźmy pod uwagę jego donio­słe zna­cze­nie choćby w bada­niach nad rakiem. To pogar­dzane zwie­rzę niczym wolny kmieć oddaje ludz­ko­ści ogromne u…
Po kolej­nym sztur­chańcu ora­tor zamilkł.
– …sługi – machi­nal­nie dokoń­czyła Col­leen; oglą­dała auten­tyczne, zna­le­zione dawno temu popier­sie Epste­ina, sto­jące w niszy prze­dzie­la­ją­cej regały na zachod­niej ścia­nie, na któ­rych Joseph Adams trzy­mał swoje archi­wum reklam tele­wi­zyj­nych z zeszłego, minio­nego, wspa­nia­łego dwu­dzie­stego wieku, szcze­gól­nie natchnione dzieła Stana Fre­berga, opie­wa­jące reli­gię i bato­niki Mars. – Kiep­ska meta­fora – mruk­nęła. – Szczur kmie­ciem… Wolni kmie­cie byli śre­dnio­wiecz­nymi wie­śnia­kami i założę się, że nawet taki pro­fe­sjo­na­li­sta jak ty tego nie wie. – Ski­nęła na bla­szaka, który na jej wezwa­nie sta­nął wła­śnie w drzwiach biblio­teki. – Przy­nieś mój płaszcz i każ pod­sta­wić latacz przed główne wej­ście. – A do Joego powie­działa: – Polecę z powro­tem do mojego domu. – A gdy nie zare­ago­wał, dodała: – Joe, spró­buj napi­sać całe to prze­mó­wie­nie bez pomocy ora­tora. Swo­imi sło­wami. Wtedy nie będzie w nim „szczura-kmie­cia”, który by cię draż­nił.
Doprawdy nie sądzę, żebym to potra­fił, pomy­ślał. Nie wła­snymi sło­wami, nie bez tej maszyny. Już się od niej uza­leż­ni­łem.
Mgła na zewnątrz odnio­sła walne zwy­cię­stwo; kątem oka zauwa­żył, że zawład­nęła całym świa­tem, aż do samego okna biblio­teki. Cóż, pomy­ślał, przy­naj­mniej oszczę­dziła nam jed­nego z tych jasnych radio­ak­tyw­nych zacho­dów słońca.
– Pani latacz, panno Hac­kett, stoi przy głów­nym wej­ściu – oznaj­mił bla­szak – i prze­ka­zano mi przez komu­ni­ka­tor, że pani szo­fer dru­giej gene­ra­cji trzyma dla pani otwarte drzwi. Ze względu na wie­czorny chłód jeden ze słu­żą­cych pana Adamsa będzie owie­wał panią cie­płym powie­trzem, dopóki nie będzie pani bez­pieczna w pojeź­dzie.
– Jeezu! – mruk­nął Joseph Adams i pokrę­cił głową.
– Sam go tego nauczy­łeś, mój drogi – powie­działa Col­leen. – To od cie­bie prze­jął te lin­gwi­styczne nawyki.
– Ponie­waż lubię pompę i tra­dy­cję – odparł cierpko. Odwró­cił się do niej i rzekł ugo­dowo: – Brose napi­sał mi w notatce, którą prze­słał do Agen­cji bez­po­śred­nio ze swo­jego biura w Gene­wie, że w tym prze­mó­wie­niu należy dać wie­wiórkę za przy­kład spraw­nego dzia­ła­nia. Czy można powie­dzieć o wie­wiórce coś, czego dotych­czas nie powie­dziano? To skrzętne i zapo­bie­gliwe stwo­rze­nie. To wiemy. Czy ma jesz­cze jakieś poży­teczne cechy, które znamy i mogli­by­śmy wyko­rzy­stać jako morał tego cho­ler­nego prze­mó­wie­nia?
No cóż, jest wymar­łym zwie­rzę­ciem, pomy­ślał. Po pro­stu już nie ist­nieje jako forma życia. Pomimo to wciąż opie­wamy jej zalety… po tym, jak doszczęt­nie ją wytę­pi­li­śmy.
Ener­gicz­nie i zde­cy­do­wa­nie wystu­kał na kla­wia­tu­rze ora­tora dwie jed­nostki seman­tyczne. „Wie­wiórka” oraz „zagłada”.
Po chwili maszyna oznaj­miła:
– Wczo­raj w dro­dze do banku przy­da­rzyło mi się coś bar­dzo zabaw­nego. Wła­śnie prze­cho­dzi­łem przez Cen­tral Park, a wie­cie jak…
– Prze­cho­dzi­łeś przez Cen­tral Park wczo­raj? – z nie­do­wie­rza­niem powtó­rzył Joe, spo­glą­da­jąc na ora­tora. – Prze­cież nie ist­nieje od czter­dzie­stu lat.
– Joe, to tylko maszyna. – Col­leen, już w płasz­czu, wró­ciła uca­ło­wać go na dobra­noc.
– Chyba zwa­rio­wał – zapro­te­sto­wał Joe. – Ja wpi­sa­łem mu słowo „zagłada”, a on mówi, że przy­da­rzyło mu się coś „zabaw­nego”! Uwa­żasz, że…
– On po pro­stu wspo­mina – rze­kła Col­leen, usi­łu­jąc mu to wytłu­ma­czyć. Przy­klę­kła na moment, ujęła w dło­nie twarz Joego i spoj­rzała mu w oczy. – Kocham cię – powie­działa – a ty chcesz się zapra­co­wać na śmierć; wykoń­czysz się w ten spo­sób. Za pośred­nic­twem mojego biura w Agen­cji wyślę do Brose’a for­malny wnio­sek o dwu­ty­go­dniowy urlop dla cie­bie. Mam coś dla cie­bie, taki mały pre­zent. Jeden z moich bla­sza­ków zna­lazł to w pobliżu mojego domu, tak więc jest moją wła­sno­ścią, na mocy nie­daw­nego poro­zu­mie­nia zawar­tego przez moje bla­szaki z bla­sza­kami mojego sąsiada od pół­nocy.
– Książka. – Prze­szedł go dreszcz; wyraź­nie się oży­wił.
– I to wyjąt­kowo dobra. Ory­gi­nał sprzed wojny, a nie kse­ro­ko­pia. Wiesz jaka?
– Ali­cja w Kra­inie Cza­rów?
Tyle o niej sły­szał, zawsze chciał ją mieć i prze­czy­tać.
– Lepiej. Jedna z tych obu­rza­jąco zabaw­nych ksią­żek z lat sześć­dzie­sią­tych – i to w dobrym sta­nie, z nie­na­ru­szoną okładką. Rodzaj porad­nika. Jak się uspo­ko­iłem, pijąc sok z cebuli albo coś w tym stylu. Zaro­bi­łem milion dola­rów jako podwójny agent FBI. Albo…
– Col­leen, pew­nego dnia spoj­rza­łem za okno i zoba­czy­łem wie­wiórkę – prze­rwał jej.
Popa­trzyła na niego ze zdzi­wie­niem.
– Nie­moż­liwe – powie­działa.
– Ten ogon. Nie można go pomy­lić z niczym innym. Puszy­sty, gruby i szary, jak szczotka do mycia bute­lek. I ska­kała, o tak. – Zaczął poru­szać dło­nią, poka­zu­jąc jej to i samemu usi­łu­jąc sobie przy­po­mnieć. – Wrza­sną­łem. Wysła­łem cztery moje bla­szaki, żeby… – Wzru­szył ramio­nami. – W końcu wró­ciły i powie­działy: „Nie ma tam niczego takiego, panie”, albo coś rów­nie głu­piego. – Umilkł na chwilę. Oczy­wi­ście to było tylko złu­dze­nie wywo­łane auto­su­ge­stią opartą na nad­mier­nej ilo­ści alko­holu i braku snu. Dobrze o tym wie­dział i jego bla­szaki rów­nież. A teraz wie­działa to także Col­leen. – Załóżmy jed­nak, że tam była.
– Opisz wła­snymi sło­wami, co czu­łeś. Wła­sno­ręcz­nie i na papie­rze, a nie nagry­wa­jąc na dyk­ta­fon, wyja­śnij, co ozna­cza­łoby dla cie­bie zna­le­zie­nie żywej wie­wiórki. – Nie­dba­łym mach­nię­ciem ręki wska­zała ora­tora za pięt­na­ście tysięcy dola­rów. – Nie to, co on o tym myśli. A wtedy…
– Brose to łyk­nie – rzekł. – Może zdo­łam prze­pchnąć to potem przez waka, do pamięci i na taśmę. Tak, tyle chyba mi się uda. Cho­ciaż Genewa i tak tego nie zaak­cep­tuje. Ponie­waż to wcale nie będzie ozna­czało „No dobrze, chło­paki, rób­cie tak dalej”, tylko… – Zasta­na­wiał się chwilę, znacz­nie już spo­koj­niej­szy. – Spró­buję – zde­cy­do­wał i wstał, odsu­wa­jąc sta­ro­modny wikli­nowy fotel. – No dobrze, nawet napi­szę to wła­sno­ręcz­nie. Znajdę jakiś… jak to się nazywa?
– Dłu­go­pis. Pomyśl o swoim kuzy­nie Kenie, który zgi­nął na woj­nie. Wtedy sobie przy­po­mnisz, że on go miał. Dłu­go­pis.
Ski­nął głową.
– I zapro­gra­muję mega­waka bez­po­śred­nio z ręko­pisu. Chyba masz rację. To będzie przy­gnę­bia­jące, ale przy­naj­mniej nie tak obrzy­dliwe, więc może nie dostanę mdło­ści.
Zaczął prze­trzą­sać biblio­tekę, szu­ka­jąc… jak to nazwała?
Na­dal włą­czony ora­tor zapisz­czał do sie­bie:
– …i to zwie­rzątko w swej nie­wiel­kiej czaszce mie­ściło bar­dzo wiele wie­dzy. Może wię­cej, niż wy czy ja potra­fimy sobie wyobra­zić. I myślę, że możemy się cze­goś od niego nauczyć.
Maszyna mono­ton­nie popi­ski­wała dalej. W jej wnę­trzu tysiące mikro­kom­po­nen­tów ana­li­zo­wało pro­blem, korzy­sta­jąc z kil­ku­na­stu baz wie­dzy znaj­du­ją­cych się w jej pamięci. Mogła to robić w nie­skoń­czo­ność, ale Joe Adams jej nie słu­chał: już zna­lazł dłu­go­pis i potrze­bo­wał jesz­cze tylko papieru do pisa­nia. Do dia­bła, chyba jesz­cze jakiś ma. Ski­nął na bla­szaka, cze­ka­ją­cego, by odpro­wa­dzić Col­leen do jej lata­cza.
– Prze­każ per­so­ne­lowi – pole­cił – żeby zna­lazł mi tro­chę papieru do pisa­nia. Prze­szu­kaj­cie wszyst­kie pomiesz­cze­nia w tym domu, włącz­nie z sypial­niami, nawet tymi obec­nie nie­uży­wa­nymi. Pamię­tam, że widzia­łem gdzieś ryzę lub paczkę, ile by tego nie było. Była z odzy­sku.
Bla­szak prze­ka­zał to pole­ce­nie przez bez­po­śred­nie łącze radiowe i Adams natych­miast poczuł, że w budynku zaczął się ruch, gdy w ponad pięć­dzie­się­ciu pomiesz­cze­niach domu bla­szani słu­żący ruszyli się z miejsc, w któ­rych zasty­gli po wyko­na­niu poprzed­nich zadań. On, ich pan, przez pode­szwy butów czuł, że cały jego dom tętni życiem i wypeł­nia­jąca go mgła zaczyna się roz­wie­wać, choć ci słu­żący byli tylko „robo­tami”, jak nazwał je pewien Czech, co chyba w jego zabaw­nym języku ozna­czało „pra­cow­ni­ków”.
Mgła na zewnątrz cisnęła się do okna.
Wie­dział, że po odej­ściu Col­leen mgła zgęst­nieje i zacznie napie­rać z jesz­cze więk­szą deter­mi­na­cją, usi­łu­jąc się dostać do środka.
Chciałby, żeby to był ponie­dzia­łek, ponie­waż wtedy byłby w Agen­cji, w Nowym Jorku, wśród innych yan­se­jow­ców. A tam życie nie jest tylko ruchem mar­twych – a raczej, trzeba przy­znać – nie­oży­wio­nych przed­mio­tów. Jest rze­czy­wi­sto­ścią.
– Wiesz co? – rzekł nagle. – Ja kocham moją pracę. Prawdę mówiąc, nie potra­fię się bez niej obyć, bo tylko ona się liczy. Nie to… – Wska­zał dło­nią pokój, w któ­rym stali, a potem zasnute ciemną mgłą okno.
– Praca jest dla cie­bie jak nar­ko­tyk – wni­kli­wie zauwa­żyła Col­leen.
– Wła­śnie. – Ski­nął głową. – Uży­wa­jąc archa­icz­nego wyra­że­nia, „naby­wam to”.
– Też mi języ­ko­znawca – skar­ciła go łagod­nie. – Mówi się „kupuję”. Może jed­nak powi­nie­neś użyć tej maszyny.
– Nie – odrzekł natych­miast. – Mia­łaś rację. Mam zamiar zacząć wszystko od nowa i zro­bić to samo­dziel­nie.
Za chwilę któ­ryś z jego licz­nych bla­sza­ków powi­nien przy­czła­pać tu z papie­rem do pisa­nia. Adams był pewny, że gdzieś go ma. A nawet jeśli nie, to na pewno uda mu się go zdo­być, doko­nu­jąc korzyst­nej wymiany z jed­nym z sąsia­dów. Wybie­rze się, oczy­wi­ście oto­czony i chro­niony przez świtę bla­sza­ków, do posia­dło­ści i rezy­den­cji znaj­du­ją­cej się na połu­dnie od jego domu, nale­żą­cej do Fer­risa Gra­nville’a. Fer­ris na pewno ma papier, ponie­waż, jak oznaj­mił tydzień temu pod­czas wide­okon­fe­ren­cji na ogól­no­do­stęp­nym kanale, pisze teraz – Boże, ratuj! – pamięt­nik.
Cokol­wiek na tym czy innym świe­cie ozna­czało słowo „pamięt­nik”.

 
Wesprzyj nas