Maggie Shipstead z werwą prowadzi nas przez trzy dziesięciolecia. Odmalowuje brudny Manhattan połowy lat siedemdziesiątych, elegancki Paryż i spalone słońcem przedmieścia Kalifornii.


Nigdy nie zapomni dnia, w którym zobaczyła go po raz pierwszy. To spotkanie na zawsze zmieniło jej losy. Paryż, uwodzicielski rosyjski baletmistrz, uczucie, które ich porwało. Dla niego była gotowa niemal na wszystko. Arslan jednak nie dał Joan szczęścia. Rozczarowana miłością, decyduje się na małżeństwo z przyjacielem, stawia na rodzinę zamiast kariery. Porzuca niepewność i pogoń za niemożliwym. Wybiera życie w cieniu tajemnicy.

Kiedy jej nastoletni syn objawia wyjątkowy baletowy talent, Joan na powrót zanurza się w świecie, który ją porzucił – świecie rywalizacji, niebezpiecznych związków i tęsknoty za tym, co zawsze będzie nieosiągalne. Po raz pierwszy od lat ma spojrzeć w oczy geniuszowi, dla którego nigdy nie była wystarczająco dobra.

Maggie Shipstead po mistrzowsku kreśli postać Joan, kobiety, której nigdy nie udało się dostać na wymarzony szczyt, a której jedynym skarbem był skrywany przed całym światem sekret.

To literacki popis finalistki Nagrody Bookera. Błyskotliwe połączenie żywiołowości i elegancji.

***

To brawurowy pokaz sztuki wysokiej klasy, której jedyną stałą cechą jest dążenie do perfekcji.
„The Guardian”

Pasjonująca. Zręcznie tworzy dramaturgię napięć między rodziną a karierą, perfekcjonizmem
a kompromisem.
„The New Yorker”

Oszałamiająca… Autorka, niczym genialny choreograf, stworzyła zapierające dech w piersiach dzieło sztuki.
„O, The Oprah Magazine”

Od tej pory będę się bacznie przyglądał karierze Shipstead.
Jeffrey Eugenides

Maggie Shipstead
Zaskocz mnie
Przekład: Maria Makuch
Wydawnictwo Znak
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 


Wrzesień 1977
Nowy Jork

W KULISACH ZA METALOWYM STOJAKIEM obwieszonym plątaniną kabli, girlandami sztucznych kwiatów i lutniami bez strun z aktu pierwszego leżą w koszyku dwa czarne jamniki. Nie śpią, tkwią nieruchomo, małymi oczami wodzą niespokojnie za tancerzami, którzy roześmiani w podskokach schodzą ze sceny i ulegli bezlitosnemu wyczerpaniu, stają pochyleni do przodu z rękami na biodrach, konie gotowe do gonitwy. Z pudełek przyczepionych taśmą do statywów oświetlenia wyjmują garściami papierowe chusteczki, ocierają twarze i torsy. Pot kroplami spada na podłogę. Wokół nich kręci się maszynista z mopem o woni amoniaku. Następuje pas de deux. Dwoje Rosjan, gwiazdy, sami w świetle reflektorów, oboje uciekinierzy. Powierzchnia sceny lśni tępym blaskiem jak czarny lód przyprószony śniegiem kalafonii.
Zazwyczaj członkowie zespołu nie mają odwagi zadawać się z psami, ale Joan Joyce przykuca i głaszcze je po długich grzbietach. Dotyka ich aksamitnych uszu i małych gładkich czaszek. Stworzenia kulą się w koszyku, lecz ona dalej je gładzi. Pozostałe dziewczyny stoją w cieniu zbite w grupę, ich tutu zachodzą na siebie, jakby tworzyły matę ze sztywnych kwiatów lawendy.
– Co robisz? – szepcze jedna z nich. – Nie wolno ich dotykać.
Elaine Costas, współlokatorka Joan, solistka, siedząc, rozciąga się pod ścianą. Jej puenty przylegają do siebie ściśle jak dłonie złożone do modlitwy, głową niemal dotyka podbicia stóp. Ma żółty kostium, góra haftowana złotem.
– Gdyby Ludmiła miała zabić Joan – mówi, patrząc w górę – to już by to zrobiła.
Jeden z psów kładzie łapę na nadgarstku Joan, po czym ją cofa, hebanowe pazury zagłębiają się w jej skórę. Ona całuje go na odległość. Pies unosi uszy, potem przywołuje się do porządku, opuszcza je, odpierając swoje zainteresowanie. Joan jeszcze nigdy tak dobrze nie tańczyła jak dzisiejszego wieczoru. Jest częścią zespołu, a zarazem całkowicie sobą, stanowi część całości i byt samodzielny. Mikroskopijna grudka komórek przywierająca do ścian jej macicy jest tajemnicą, lecz ona czuje się przejrzysta i lśniąca jak robaczek świętojański.
Arslan Rusakow i Ludmiła Jedemskaja ukazują się w jasnym tunelu pomiędzy czarnymi draperiami i stają w jaskrawym świetle, błyszcząc od potu. On obraca jej talię w dłoniach, jego twarz zastyga w płomiennej masce. Miłość nie ma prawa zaistnieć w balecie, a potem istnieje, pantomima, na twarzach uniesienie, taniec. Później ukryci w kulisach lub za kurtyną, zmieniają się w gobliny, pozwalają sobie na grymas, już nie tają bólu.
Bywa, że w domu Elaine niewybrednie naśladuje miłosne uniesienie Arslana, tańczy paradnie, a potem zmienia się w Ludmiłę i parodiuje jej uśmiech: obnażone zęby, zimne spojrzenie. Joan wybucha śmiechem i prosi o jeszcze, lecz ta parodia ją boli. Arslan był jej kochankiem. To ona pomogła mu uciec.
On i Ludmiła byli parą, jeszcze gdy tańczyli w Teatrze Kirowa, a teraz mają się pobrać. Swoje zaręczyny ogłosili po przedstawieniu Jeziora łabędziego, stawiając szampana dla całego zespołu. Głowa Ludmiły tonęła w koronie z białych piór. Joan i Arslan zerwali przed przyjazdem Ludmiły, a jednak ten malutki jasnowłosy Rosjanin budzi w Joan poczucie, że ktoś sobie z niej zadrwił, ograbił ją i czegoś pozbawił.
Oklaski i Ludmiła znika za kulisami. Słychać muzykę do wariacji Arslana. Joan wciąż głaszcze psy, ale zwierzęta tylko wyciągają długie szyje, by dostrzec swoją panią.
– One nie są miłe – odzywa się po chwili Ludmiła, ma bezbarwny, gardłowy akcent, ciężki jak kamień. – Nie powinnaś ich dotykać.
W czasie rozgrzewki, zanim kurtyna poszła w górę, jamniki pałętały się u jej stóp, cudem unikając kopniaków. Wydaje się, że Ludmiła nigdy nie zwraca na nie uwagi, lecz przyprowadza je na każde zajęcia, każdą próbę, do każdej przymiarki, na każde przedstawienie, każdą galę. Są prezentem od Arslana na jej przyjazd do Nowego Jorku, gdy zdecydowała się na ucieczkę, zastępują jamniki pozostawione w Leningradzie. Ich chude, potulne pyszczki są – jak wiele twarzy – zawsze zwrócone w jej stronę. Nigdy nie pokusiłyby się o zaszczekanie, nawet gdy słychać walenie w cymbały lub maszyniści produkują chłodne obłoki, aby stworzyć baśniową mgiełkę albo zamarkować powierzchnię jeziora.
– Wydają się słodkie – mówi Joan.
Ludmiła, wycierając policzki chusteczką, patrzy na nią z rozbawioną wrogością.
– One gryzą.
– Nie sądzę.
– To moje psy, nie twoje, ale jeśli chcesz zostać pogryziona, to twoja sprawa.
Twoja sprawa, tak mówi Arslan, bo tak mówi Joan. Nauczyła go tego, a teraz on nauczył Ludmiłę. Na koniec Joan jeszcze raz głaszcze psy – jeden z nich obnaża zestaw maleńkich, ostrych zębów z kości słoniowej, równie drobnych i groźnych jak ich pani – po czym wstaje. Ludmiła odwraca się, by obserwować, jak Arslan wiruje na środkowej scenie (jest księciem! to jego ślub!). Muzyka nabiera tempa, z jego włosów ścieka pot. Arslan ściga się z dyrygentem, starając się wycisnąć jeszcze więcej obrotów. Gdy kończy, publiczność jak zawsze wydaje potężny, acz pokorny ryk zdumienia. Owacja jest pewnikiem, lecz on wciąż ją zdobywa na nowo. Jest nadzwyczajny. Publiczność kocha go za tę nadzwyczajność, a także za to, że choć z urodzenia jest jej wrogiem, to teraz przybył tu, aby przed nią tańczyć.
Koniec muzyki. Ostatni obrót zgrzyta spóźniony o takt. Ryk eksploduje z trzewi teatru, wybrzmiewa aż po jego krańce. Arslan kłania się, potem jeszcze raz, wykonuje nieznaczny ukłon głową. Lumiła prostuje się, unosi ramiona, zdecydowanie wychodzi zza kulis. Rozpoczyna swoją wariację, ale Joan nie patrzy.
Joan zna mnóstwo tancerek w ciąży, ale tylko kilka, które ją utrzymały, i tylko jedną, która powróciła na scenę – to primabalerina na tyle sławna, by wybaczono jej miesiące urlopu, żmudną walkę o powrót do formy. Dla większości kobiet, które zna Joan, ciąża jest czymś nie do pomyślenia. Ciało zostało już złożone w ofierze; ciało nie ma prawa głosu. Joan jest dopiero w ósmym tygodniu i nadal nic nie widać, lecz dziwi się, że nikt tego jeszcze nie odkrył. Tancerki bacznie się obserwują, odnotowują każde podejrzenie o słabość. Elaine mogła zgadnąć, myśli Joan, ale w jej naturze nie leży wypytywanie czy plotki. Zwykle rano przed zajęciami dzielą się bananem, lecz Joan odczuwa zarówno mdłości, jak głód i ma teraz przemożną ochotę na tosty z mrożonych wafli posmarowane masłem orzechowym. Jedząc banana, Elaine śledzi drogę lepkiego noża, nic nie mówi. Jakimś szczęśliwym, magicznym trafem mdłości stopniowo mijają podczas rannych zajęć. Nie zdradziła się, wymiotując.
W lipcu po blackoucie zasymulowała drobne skręcenie kostki i pojechała do Chicago odwiedzić Jacoba. To nie jest jej chłopak. W liceum ustalili między sobą, że są najlepszymi przyjaciółmi, dumni ze swojego bliskiego, lecz platonicznego związku. Wydawał im się nowoczesny i kosmopolityczny, oddalony lata świetlne od krótkotrwałych, przepoconych, napędzanych hormonami relacji wokół nich. Joan wiedziała, że Jacob chce więcej. Przez lata był jednak zbyt nieśmiały i zbyt dumny, by czegokolwiek próbować.
Pocałował ją raz, tuż przed wyjazdem do college’u. Był to ten rodzaj pocałunku, który prosi o coś wiele więcej. Był zły, gdy go odepchnęła, zaś ona wykorzystała jego złość, by go ukarać i się za nią schować. Potem wyjechał, pisali do siebie listy, co wydawało się bezpieczniejsze.
I chociaż była z Arslanem, nadal uważa, że Jacob jest jej najlepszym przyjacielem. Dochodząc do siebie po rozstaniu z Arslanem, pozwoliła, aby przyjaźń ta zarosła chwastami, legła odłogiem. Woli myśleć tak: jej więź z Jacobem odradza się, powraca; nie przyznaje się, że go lekceważyła. Ale Jacob jest kimś, kto wybacza, kimś, kto pociesza, kto okazuje cierpliwość.
W Chicago na początku przyjął pozornie beztroską wersję ich głębokiej szkolnej bliskości, zabrał ją do głośnego, cuchnącego baru, robiąc aluzje do najnowszej kobiety, z którą się spotykał, pozwalał jej stawiać drinki.
– Co tam u Arslana Groźnego? – spytał braterskim tonem.
Lecz zmiana tempa nie była trudna. Dotknęła jego ramienia, gdy popijali, nachylała się do niego, wpadała na niego, kiedy szli do niego, a po ostatnim drinku powiedziała mu, że za nim tęskni.
– Myślałam o tym – powiedziała. – Że dawno temu mnie o to prosiłeś.
– Tak? – odpowiedział powściągliwie. Siedzieli na sofie z wygniecionym oparciem.
– Myślę, że mogłabym.
– Mogłabyś co?
Za bardzo się bała, aby na niego spojrzeć.
– No wiesz, mogłabym.
Oczekiwała długiej nocnej rozmowy obfitującej w wahania, negocjacje, wspomnienia i niepewność. Lecz zamiast tego zdjął okulary i starannie ułożył je na zdezelowanym stoliku obok, a potem rzucił się na nią w taki sam sposób jak kiedyś, gdy byli nastolatkami. Roześmiała się wbrew sobie.
– Co? – spytał.
– Nic – odpowiedziała. – Przepraszam. To nerwy.
Nie było rozmowy o pigułkach ani o kondomach. Bała się postawić jakąkolwiek tamę temu, co miało się w końcu wydarzyć.
Ludmiła w zawrotnym tempie obraca się po przekątnej sceny, muzyka zmierza do końca wariacji. Pozostałe dziewczyny w lawendowych tutu przestępują z nogi na nogę, przygotowują się. Joan odczuwa zniecierpliwienie publiczności, która chce już bić brawo. Dłonie zawieszone w powietrzu jak odpychające się magnesy. Wirując, Ludmiła skupia całe napięcie.
Gdy Joan zaczyna występ, gdy zostaje zdemaskowana, wie, że wpadnie w żal, smutek, panikę – teraz jednak niesie ją poczucie obranego celu jak sygnał myśliwskiej trąbki z aktu drugiego. Jest zaskoczona tą siłą, tym, jak ona narasta.
Aplauz. Dostosowuje się do zespołu, zostaje wypchnięta do światła.

LATO BYŁO DŁUGIE, UPALNE, CHAOTYCZNE, cywilizacja wydaje się krucha.
Kiedy na jedną lipcową noc zgasły światła, ludzie tysiącami plądrowali, łupili, wzniecali pożary. Aresztowano Davida Berkowitza, lecz widmo losowych śmierci czai się nadal. Elaine zna wszystkich wykidajłów w mieście i ciągnie Joan do klubów i na różne imprezy, lśniące postacie wynurzają się z dymu i migających świateł, niektóre są w kostiumach – Kleopatry, jednorożce, Dionizosy – wyginają się i wykręcają, nie troszcząc się, jak tańczą, chodzi im wyłącznie o to, żeby tańczyć. Miejsca aktywne. Joan przychodzą na myśl kominy hydrotermalne, szczeliny wulkanów. Nie lubi tłumu i przepychania się, ale zobaczyła naćpanych koką w Studio 54, zajrzała przez uchylone drzwi do pokoju orgii w Plato’s Retreat i różni goście – zawsze jeden znał gościa, który znał gościa, który znał gościa – prowadzili ją przez miejskie ziemie wymarłe i po tajnych schodach na nielegalne imprezy w przepastnych loftach. Elaine, gdy wychodzi na miasto, nie przypomina baletnicy – na parkiecie staje się zmysłowa, na luzie, dopasowuje kroki do każdego mężczyzny, jaki się przed nią materializuje – Joan natomiast jest zbyt precyzyjna, zbyt skrępowana, zbyt prostolinijna. Próbowała narkotyków i skutek był taki, że nie potrafiła wyjść z imprezy albo siedziała zgięta wpół w toalecie sparaliżowana niepokojem.
Elaine jest na stałej, lecz ograniczonej diecie kokainowej bez widocznych konsekwencji. Jak oznajmiła Joan, kluczem jest kontrola. Kontrola jest kluczem do wszystkiego. Elaine ma surowy limit na kokę, to reżim. Może wziąć przed występem, by nabrać pewności siebie, drugi raz być może na przerwie. Gdy wychodzi na imprezę, bierze jedną, dwie kreski (nigdy więcej niż dwie) – raz lub dwa razy w tygodniu (nigdy częściej) – i zastępuje koką lunch, jeśli chce zrzucić parę funtów. Nie jest złakniona haju, nie chce wciąż na nim być, chce tylko kopa od czasu do czasu. Jeśli nie ma pieniędzy ani mężczyzny, który by ją zaopatrywał, mogłaby się całkowicie odciąć. Bez problemu. Ma z góry ustalony porządek, coś, nad czym panuje, narkotyki nie ograniczają tego, co jest ważne, czyli tańca.
Elaine zawsze ma mężczyzn, ale nigdy nie jest zakochana z wyjątkiem pana K, dyrektora artystycznego, który także wyznaje reżimy. Ich miłość może być uporządkowana, nawet taka być musi. Joan była zaskoczona życzliwością, jaką Elaine okazała jej w całym burzliwym, absurdalnym romansie z Arslanem, z jaką cierpliwością wysłuchiwała konspiracyjnych knowań Joan, snucia hipotetycznych scenariuszy i deklaracji, że gdyby się ziściły, Arslan byłby z nią w trwałym związku. Arslan! Mężczyzna, który nigdy nie był nikomu wierny i zapewne jej nie kochał. Być może Elaine kręciło bliskie obcowanie z nieuporządkowaną miłością, podmuch tego porywu w jej bezpośrednim otoczeniu, cały ten spektakl dotyczący kogoś, kto traci kontrolę. Musiała tego łaknąć, bo w przeciwnym razie nie objawiałaby takiego apetytu na nocne życie. Joan zastanawia się, co ona pomyśli – a może już to się stało – o jej ciąży.
Zamiatacze przeczesują teatr, stukając zmiotkami. Publiczność w stanie zachwytu runęła na Columbus Avenue. Arslan z Ludmiłą wymknęli się wejściem dla artystów. Jutro rozpocznie się od zajęć. Niemal każdy dzień zaczyna się od zajęć, bez nich panuje rozluźnienie i niepewność. Jedynie resztki nocy oddzielają Joan od jeszcze intensywniejszego rozciągania, od tańca, od wzniosłych upadków i brzęku pianina, wszyscy przy drążku, podczas gdy pan K, sweter zarzucony na ramiona, stoi na posterunku i mówi: I raz, i dwa, powtórka, wyciągnij nogę i do GÓRY, trzymaj. Nie, dziewczyno. W ten sposób.
Joan powinna wykorzystywać każdą okazję, by się przespać, lecz na powrót do domu nie jest jeszcze gotowa. Sypia na podwójnym łóżku przy ścianie ich małego salonu. By zyskać nieco prywatności, przybiła pinezkami do ściany bawełnianą tkaninę we wzorki i uformowała z niej coś w rodzaju namiotu, ale przez to pokój wydaje się teraz niechlujny i zaniedbany. W gruncie rzeczy taki jest. Mieszkanie jest tylko kątem do spania, miejscem, dokąd można przyjść między zajęciami i występami, między mężczyznami, gdzie można dojść do siebie po imprezie.
Odnajduje Elaine w garderobie solistów.
– Masz ochotę wyjść? – pyta, zaglądając przez drzwi.
Elaine owinięta ręcznikiem czesze lśniącą zasłonę czarnych włosów i ogląda się w lustrze przy długim stole do makijażu. Plastikowy kubek z winem stoi pośród kolorowych pasteli do oczu, pudełek z różem, tubek z podkładem, sztucznych rzęs ułożonych promieniście w plastikowych pojemnikach. Wino pomaga jej ochłonąć. Nie więcej niż dwa kieliszki.
– Jasne. Gdzie?
– Nie wiem. Myślałam, że ty będziesz wiedziała.
Elaine macha do niej.
– Możesz już wejść.
Po garderobie kręci się jeszcze kilka tancerek. Jedna wacikiem wyciera powieki. Druga stoi naga i suszy włosy suszarką. Jeszcze inna zakłada torbę na ramię i wychodząc, z sympatią klepie Joan po ramieniu. Garderobiana zbiera trykoty do prania, rozwiesza kostiumy na wieszakach i wkłada je na stojak na kółkach. Joan wślizguje się do środka i przysiada na stole.
– Masz coś do przebrania? – pyta Elaine.
Joan patrzy na swoje dżinsy i sandały na platformach, na podkoszulek w paski na ramiączkach.
– Nie.
– No to najpierw musimy iść do domu.
– Nie, Elaine, proszę cię, stracę całą parę. Chodźmy byle gdzie. To nie ma być nic takiego. Po prostu wypijemy drinka. Nie chcę jeszcze iść do domu.
– No dobrze. – Elaine wyciąga spod stołu torbę i zaczyna w niej grzebać. Ciska w Joan kłąbkiem fioletowego materiału. – Masz. – Joan rozkłada luźną, zwiewną bluzkę z głębokim dekoltem. Zdejmuje podkoszulek i wkłada ją na gołe ciało.
– Widać mi sutki? – Wypowiadając to, żałuje, że zwraca uwagę na swoje piersi, które są nabrzmiałe.
Elaine ma zielone przenikliwe oczy blisko osadzone po obu stronach długiego, wąskiego nosa, jakby przyszpilały go do jego miejsca. Żadnej zmiany w spojrzeniu.
– Nie bardzo – mówi. Obraca się do nagiej tancerki z suszarką. – Yvette, masz coś, co mogłabyś mi pożyczyć do ubrania?
– Mam tu jakąś małą sukienkę – odpowiada dziewczyna.
To jest bardzo mała sukienka, w dodatku żółta, ale jak większość rzeczy pasuje na Elaine.
– Idziesz z nami? – Elaine pyta Yvette.
Dziewczyna zapina zamek w innej małej sukience, mrugając powoli i mechanicznie jak lalka, rozważa propozycję.
– Tak – odpowiada. – To bardzo miło z twojej strony. – Joan jest rozczarowana, chociaż lubi Yvette i wie, że jest zbzikowana i nieszkodliwa. Yvette urodziła się we Francji, ma wciąż lekki akcent i zachowała resztki kontynentalnej nieśmiałości, mimo że od przedszkola mieszka w Nowym Jorku.
Joan jednak wpada w nostalgię i przewidując koniec swojej baletowej kariery, wyobraziła już sobie, że ten wieczór będzie należał do niej i do Elaine, choć Elaine zapewne zniknie, gdy tylko dotrą do jakiegoś miejsca. Elaine na imprezach ma dar wyparowywania, natychmiast wciąga ją wir szaleństwa.
We trójkę łapią taksówkę w kierunku centrum. Letni podmuch miasta wdziera się przez okna, czuć śmieci i spaliny, one odprężają się w tym cieple, niewiele mówią, są wyczerpane, lecz równocześnie czują przypływ energii, krew krąży miarowo, jakby występ oczyścił im żyły. W dżinsach i pożyczonym topie Joan robi się gorąco. Zazdrości tamtym małych sukienek, mimo że ich gołe nogi lepią się do brudnego syntetycznego pokrowca na siedzeniu. Kierowca patrzy w lusterko, w srebrnych oprawkach okularów odbijają się czerwone i zielone światła skrzyżowań. Delikatnie i precyzyjnie trzyma kierownicę w pulchnych dłoniach. Taksiarze, wożąc tancerki do miasta, zazwyczaj odrobinę flirtują, podsuwają im miejsca, gdzie powinny pójść, mówią im, że ładnie wyglądają, ten jednak tego nie robi. Zerka od czasu do czasu w lusterko, jakby podglądał kogoś przez płot.
Impreza odbywa się w pobliżu Astor Place, w ceglanym budynku z obłażącym żółtym tynkiem i schodami przeciwpożarowymi z samej rdzy. Nie jest to typowa dla Elaine szpanerska, odjechana, nafaszerowana prochami impreza, lecz coś całkiem innego, zwykły ubaw, wilgotny tłumek ospałych ludzi w zadymionym mieszkaniu. Edith Piaf zawodzi ze stereo. Joan nie musi martwić się o Yvette. Dziewczyna bierze francuską muzykę za gest powitania i śmiało zmierza do odległego kąta ze stołem z butelkami, po drodze obdarza mijanych nieznajomych cichymi bonjour.
– Drinka? – pyta Elaine.
– Nie, muszę trochę zrzucić.
Elaine wyjmuje z torebki paczkę papierosów.
– Palisz?
– Nie, dzięki.
Elaine wyjmuje papierosa, zapala, znacząco ściąga usta i unosi brwi.
Joan mówi o Yvette:
– Nie mam pojęcia, dlaczego stale odgrywa ten francuski numer.
– Jest na tyle Francuzką, że może udawać Francuzkę. Sama nie wiem – spójrz na nią. To działa. Powinno mnie to brzydzić, ale tak nie jest.
Obie przeczesują tłumek wzrokiem. Yvette przy prowizorycznym barze uśmiecha się do wysokiego, bardzo przystojnego czarnego gościa. Rzuca mu ukośne spojrzenie, coś mamrocze, zmusza, żeby się do niej nachylił.
– Idę po drinka – mówi Elaine. – I po jakiegoś bardzo wysokiego faceta.
Joan chwyta ją za ramię.
– Nie idź. Już nigdy cię nie zobaczę. Znikniesz.
– To jest bardzo małe miejsce.
– Masz swoje sposoby.
– To chodź ze mną. Pięć kroków w tę stronę. Możemy najpierw związać się liną.
Joan idzie za nią.
– Skąd wiedziałaś o tej imprezie?
– Parę miesięcy temu byłam z facetem, który ma to mieszkanie, i wczoraj wieczorem na niego wpadłam. Powiedział mi, że to dziś tu się odbędzie. Nie zamierzałam przychodzić, ale ty się nawinęłaś… On jest – gdzie on jest? – o, to tamten gość. – Poprzez tłum wskazuje na bladą twarz z pełnymi bladymi ustami i małymi bladymi oczami.
Głowa, częściowo przesłonięta kobiecymi rudymi lokami, skłania się lekko z chytrym uśmieszkiem. Jest to uśmiech mężczyzny, który wie, że kobiety lubią uważać się za zabawne.
– Przystojny.
– No nie? Tak myślałam. – Elaine nalewa sobie bourbona i dalej trzyma butelkę. – Jesteś pewna?
Joan potrząsa głową.
– Wszyscy twoi faceci są przystojni.
– Jego nie nazwałabym swoim facetem. Nazwałabym go… może Christopher? Nie jestem pewna. Powinnam była o to spytać, gdy ponownie go spotkałam, jednak wydawało mi się to nie na miejscu. Może dowiemy się od kogoś z tu obecnych.
– Z wyjątkiem pana K. On nie jest przystojny.
– Pan K nie musi być przystojny. Jest geniuszem. Powinnaś to wiedzieć. Arslan też nie musi być przystojny.
– Arslan jest przystojny.
– Nie, Arslan jest seksowny. Poza tym nie jest geniuszem w rodzaju pana K. Pan K stwarza. Pan K wszystko zmienia.
– Proszę cię, powiedz coś więcej o twoim chłopaku, twoim starym, gejowskim chłopaku.
Elaine strzepuje popiół do pustej butelki po winie. Precyzyjnie.
– Przyklejanie etykietek jest stratą czasu. Tak jak zaborczość. Wiem, kim on jest.
– Boże – mówi Joan na jednym długim oddechu – nie mogę uwierzyć, jakie to wyzwolenie, gdy już ci nie zależy. Dziś wieczorem patrzyłam, jak Arslan wychodzi z Ludmiłą, i nie chciałam się zabić. Nareszcie. Wyleczyłam się. Jestem w niebie.
– Hmm. – Elaine zaciąga się dymem, wrzuca niedopałek do butelki. – Myślę, że jesteś w ciąży.
Joan uśmiecha się do linoleum na podłodze i palcem stopy zakreśla na nim łuk.
– Z powodu wafli?
– Ostatnio wydaje się, że ciągle się żegnasz, jakbyś za chwilę miała złapać jakiś autobus. – Elaine bacznie jej się przygląda. – Powiedziałaś Jacobowi?
– Nie. – Joan obserwuje domniemanego Christophera, który kręci się z karafką czerwonego wina i napełnia ludziom kieliszki i kubki. Po raz pierwszy mówi o ciąży, wyjątkiem jest lekarz, który zapisał jej witaminy, natomiast imię Jacob jest teraz naznaczone ciężarem trudnej, nagłej przyszłości.
W liceum uważała, że jej seksualna powściągliwość wobec Jacoba była niczym innym jak pochodną jej ogólnego zainteresowania seksem. Był młodszy, czyli nie mógł być seksowny, nosił małe okularki w drucianej oprawie, co wtedy miało sugerować coś znaczącego, był jej całkowicie oddany, co nie było seksowne, do tego jeszcze niesamowicie błyskotliwy w nauce (nieseksowne) i odrobinę niepewny (nieseksowne). Joan zaś potrafiła wykorzystywać aurę tajemniczości wokół swojego baletu, swoją maleńkość i giętkość, zwinność, którą jej wpojono, do tego stopnia, że nie potrafiła być fizycznie niezręczna. Mnós­two chłopaków chciało się z nią spotykać, chodzenie z nimi na randki było łatwe, natomiast randki z Jacobem do łatwych nie należały.
Ale kiedy siedzieli obok siebie w kinie lub pod nieobecność jej matki razem na kanapie oglądali telewizję, nie odzywając się i nie patrząc na siebie, potrafił zastygnąć w takim bezruchu, że czuła jego skrępowanie, jego chęć kontroli każdego zewnętrznego przejawu, który by zdradził, czego chce, a wtedy jakiś ukryty w niej czujnik zaczynał go namierzać, sondować, analizować.
– Zrobiłaś to celowo? – pyta Elaine.
– Ale skąd.
– Nie możesz tego zrobić, jeśli to ma być tylko ucieczka od Arslana.
Odkąd zaszła w ciążę, imię Arslan już nie działa jak elektryczny poganiacz bydła, prąd się wyczerpał, zostały dwa słabo połączone druciki.
– To nie to. Naprawdę. Uciekam od czegoś zupełnie innego, ale muszę to zrobić. Muszę iść dalej. Dla ciebie balet jest realnym życiem. Ty dasz radę. Mnie nigdy nie było to pisane.
– Zrobiłaś to celowo.
– Nie!
– To nie ma znaczenia. Stało się. Ale nie musisz… mog­łabyś i tak opuścić zespół. Nie mieć dziecka. Dostać pracę. Robić coś innego.
Joan z powagą potrząsa głową.
– Nie umiałam tak po prostu zrezygnować. Myślałam o tym. Ale jestem zbyt tchórzliwa. Nie zostanę w mieście, jeśli nie będę tańczyć, nie wiem, gdzie miałabym wyjechać. Ani co innego robić.
– Czyli liczysz na to, że Jacob za ciebie zdecyduje. To wygląda na bardzo przemyślane, Joan. Żal mi Jacoba. Chodzi sobie teraz po Chicago, nie mając pojęcia, że jest napiętnowany.
– Dostaje to, czego chciał.
– Naprawdę? – Elaine wyjmuje z paczki następnego papierosa. – A więc jesteś dobrą samarytanką.
– Daj mi papierosa.
– Nie powinnaś palić.
– Wiem. Tylko ten jeden, a potem koniec. Ze wszystkim. Wszystko będzie inaczej.
– Nie masz wyjścia.
Uznając, że nie mają sobie już nic do powiedzenia, udają zainteresowanie imprezą, która snuje się wokół nich jak rzadka mgła. Joan łapie kontakt wzrokowy z wieloma mężczyznami. Należą do tego rodzaju facetów, którzy podczas pogawędki rzucają spojrzenia obok, szukając następnych rozmówców. Tłumek się przesuwa, odsłaniając bladą głowę gospodarza troskliwie nachyloną do szybko poruszających się ust należących do blondynki w kombinezonie w tureckie wzory.
Joan mówi:
– Przedstawisz mnie Christopherowi?

JOAN NIE ŚPI, OBOK NIEJ LEŻY MĘŻCZYZNA, CHRAPIE, ale nawet to robi układnie i z klasą. Ma na imię Tom, nie Christopher. Zapewne jakiś inny Christopher przewinął się przez nocny świat Elaine, przecinając trajektorie z tym przystojnym Tomem, adiunktem w NYU, specjalizacja staroangielski i średniowiecze. Jak na samotnego mężczyznę sympatyzującego z bohemą łóżko ma niespodziewanie czyste i pachnące. Joan zastanawia się, czy będzie przedostatnim facetem, z którym zdarzyło jej się przespać.
Na jasnym prześcieradle kontur okna wyznacza pożółkłą noc. Tom przez sen wydaje jakiś chrapliwy dźwięk, zapewne staroangielski lub średniowieczny. Komórki dalej się namnażają. Joan opiera dłoń o brzuch, próbując zidentyfikować miejsce, w którym zasadzono życie jak cebulkę tulipana. Zazwyczaj gdy idzie do łóżka z obcym mężczyzną – nie było ich tak wielu – nie może spać, ponieważ przytłacza ją bliskość nieznanego ciała, które niedawno zostało dokładnie zgłębione, a teraz jest odległe, zablokowane snem. Jednak Tom nie wzbudza jej ciekawości. Joan gładzi własną skórę, zastanawia się, która może być godzina. Jego nadgarstek z zegarkiem tkwi pod poduszką, a w pokoju nigdzie nie widać zegara. Gdy wzejdzie słońce, pojedzie do domu, a potem, za jakiś czas, na zajęcia. Myśli o tym, ile jeszcze razy będzie na zajęciach. Gdy przestanie tańczyć, zajęcia będą się toczyć bez niej, codziennie z wyjątkiem niedziel, wszystko wpisane w obrót Ziemi. Pianino będzie brzęczeć i klekotać, a pan K tancerkom, które nie są nią, oznajmi: Dziewczyno, nie tak. Wyrwa przy drążku natychmiast się zagoi. Ona chce jednak jeszcze kilku dni, tygodnia, może dwóch. Chce, aby komórki narastały w rytm pianina, w rytm klaskania pana K, jego raz pa pa pa, dwa pa pa pa, i w GÓRĘ pa pa pa, w rytm jej wymachów nogą. Do tej chwili nawet gdy otaczało ją dwadzieścia kobiet ubranych identycznie jak ona, ruszających się unisono razem z nią, zawsze czuła się samotna, teraz zaś komórki dają jej poczucie, że ktoś jest z nią. Po raz pierwszy, odkąd pamięta, nie lęka się upadku, a tę ulgę odbiera jako radość.

Listopad 1978
Chicago

BRNĄC PRZEZ ZASYPANY ŚWIEŻYM ŚNIEGIEM dziedziniec, Jacob w nagłym odruchu buntu czuje nieodpartą chęć, by wstąpić do jakiegoś baru. To nie znaczy, że nie chce widzieć Joan i dziecka ani nie uważa wypicia piwa w samotności za zbrodnię, jednak nawał obowiązków, jaki nagle go przytłoczył (można by polemizować, czy przedwcześnie) i uczynił go głową rodziny, przeorał jego samoświadomość i teraz wywołuje w nim wyrzuty sumienia oraz wstyd, gdy tylko poczuje najmniejsze ukłucie frustracji. Tak bardzo chce na wszystkie sposoby zadowolić i uszczęśliwić Joan i być dobrym ojcem dla Harry’ego, że nie jest pewien, czy powinien mieć prawo do napicia się piwa. Albo do samotności. Albo do wolności, co niewątpliwie należy do czasu przeszłego.
Nigdy jednak nie fetyszyzował wolności. Odkąd sięga pamięcią, sam usilnie wyszukiwał sobie obowiązki i zadania, dzięki czemu w wieku dwudziestu czterech lat jest już bardzo zaawansowany w pisaniu doktoratu. To, że w wieku dwudziestu czterech lat został ojcem męskiego potomka i poślubił kobietę, której pragnął, odkąd w ogóle zaczął pragnąć kobiety, prawdopodobnie nie należy do jego pierwotnego planu, nie może jednak utrzymywać, że nie spłodził Harry’ego z wielkim entuzjazmem ani że nie chciał ożenić się z Joan, mając przecież jakąś wyobrażoną wiedzę o małżeństwie; był chłopakiem, który już w szkole za wszelką cenę starał się nie ujawniać emocji.
W tym roku to pierwszy prawdziwy śnieg. Osiada w formie pasków na nagich gałęziach drzew, tworzy białe koronki na maswerkach gotyckich okien. W lecie fasada Green Hall tonie w brodzie z winobluszczu, okno gabinetu otacza plątanina listowia, nadając wpadającemu przez nie światłu głęboko zielony odcień, przez co Jacob czuje się, jakby przebywał w domku na drzewie. Lecz teraz pod koniec listopada winobluszcz zmienił się w kłąb nagich gałązek, które drapią i stukają o mur. Jacob zmienia trajektorię i zmierza w stronę zawilgoconego piwnicznego baru, który lubi i który jest daleko od malutkiego mieszkanka, gdzie czekają Joan i Harry. W mieszkaniu znajduje się upiorny kaloryfer, który zgrzyta z oporem, gdy spróbować go wyłączyć, i konserwuje wszystkie obrzydliwe niemowlęce zapachy, wskutek czego włosy Jacoba stają się łamliwe, a skóra zaczyna swędzieć. Joan, której wiecznie zimno, uwielbia kaloryfer i nie pozwala wezwać dozorcy. Z jego ciepła czerpie gadzią rozkosz, skwapliwie przysiadając na spiralnych grzejnikach pokrytych łuszczącą się srebrną farbą.
Kufel z Old Style’em mozolnie wywabionym z beczki przez barmana zawiera prawie samą pianę, zostaje jednak podany ze spojrzeniem, które zniechęca Jacoba do narzekania. Mimo to jest zadowolony, że siedzi na wysokim stołku obitym sztucznym tworzywem, opiera łokcie o lepką ladę, gapi się na dziobatą tarczę do strzałek i efemerydę żelków Bears and Cubs. Za barem idzie telewizor, ale jest tak ustawiony, że tylko barman może go oglądać. Odbite światło ekranu migoce w rzędach butelek.
Kobieta, z którą Jacob spotykał się przedtem – prawdę mówiąc, także w trakcie i jakiś czas po – przeżyła pamiętną wizytę Joan i to ona pokazała mu to miejsce. Liesel, doktorantka na wydziale chemii. Przy barze jest jeszcze jakiś facet: około trzydziestki, wąsaty, napakowany, sączy whisky.
– Świetne miejsce, co? – zagaduje Jacob. W tej skradzionej godzinie, której uległ, staje się wylewny i beztroski.
– No – odpowiada facet – prawdziwy ukryty skarb. – Ma mocny akcent mieszkańca Chicago i z gruba ciosaną twarz, która w delikatny sposób sugeruje, że wciskanie mu kitu nie jest mile widziane.
– Przychodziłem tu z moją byłą – mówi Jacob.
– Naprawdę?
– To było jakby jej miejsce. Nie pokazywałem się tutaj, odkąd zerwaliśmy.
– Nieprzyjemna sytuacja?
– Nie tak bardzo. – Po chwili, chcąc doprecyzować odpowiedź, Jacob dodaje: – Ożeniłem się z baletnicą.
Słowo baletnica powoduje, że uśmiech gościa nabiera znaczenia.
– Naprawdę? – mówi. – Profesjonalną?
Jacob kiwa głową.
– Naprawdę.
Fakt, że Joan jest tancerką, robi wrażenie na większości mężczyzn, większość kobiet zaś denerwuje. Była tancerką, ale komuś obcemu Jacob nie ma zamiaru tłumaczyć, że zrezygnowała. Sądził, że po urodzeniu dziecka Joan mogłaby wrócić do baletu, lecz ona kategorycznie odmówiła. Jej kariera dobiegła końca. Będzie uczyć, ale nie występować. Tuż przed urodzeniem Harry’ego Elaine posłała im bilety na Joffrey Ballet. W drodze do domu Joan płakała w pociągu, chudymi rękami obejmowała brzuch, lecz na słowa Jacoba, że to wcale nie musi być koniec, tylko potrząsnęła głową. On tego nie rozumie, powiedziała. Nigdy nie była aż tak dobra, powiedziała, i kontynuowanie tego byłoby żałosne.
Dla Jacoba ta decyzja oznacza stratę, do czego nigdy by się przed Joan nie przyznał. Odkąd bowiem się znają, czyli niemal od dzieciństwa, Joan prowadziła podwójne życie – jako tancerka i jako zwykła osoba, zakończenie kariery oznacza więc poważną degradację. Będzie tęsknił za jej występami, gdy tak pięknie prezentowała się przed całą tą ciemnością, będzie mu brakowało jej owianych tajemnicą godzin zajęć i prób, jej bliskości z pięknymi kobietami i z dłońmi innych mężczyzn. Uznaje, że lekka zazdrość jest ożywcza, że ma kojące działanie.
Jego wytrzymałość jest jednak ograniczona. W miesiącach, kiedy Joan była związana z Arslanem Rusakowem, Jacob przechodził męczarnie. Wprawdzie inni jej chłopcy, poczynając od liceum, denerwowali go i drażnili, ale nie przeżywał przez nich tortur; Joan nie okazywała do nich szczególnego przywiązania, na pewno żadnego z nich nie kochała. A potem Rusakow pochłonął ją całą i wiara Jacoba, że kiedyś wyczerpią się wątpliwe przyjemności ze związków z ludźmi, których nie pokochali, i że pewnego dnia skończą razem, uległa poważnemu zachwianiu. Jego matka, która nigdy nie lubiła Joan, ostentacyjnie wydzwaniała do niego, płacąc za zamiejscowe rozmowy, gdy tylko w jakiejś gazecie lub czasopiśmie natknęła się na Joan z Rusakowem, i wtedy szedł do stoiska z prasą, by samemu to zobaczyć, niezdarnie przewracał strony, wgapiał się w ich zdjęcia, póki sprzedawca nie odezwał się: Ej, człowieku, biblioteka jest kawałek dalej. Listy od Joan płynęły bardzo wąską strużką, a tych kilka, które napisała, tylko pogorszyło sytuację.
Gość z wąsami kiwa na barmana, by nalał mu następnego drinka, zaś barman na ten gest niespodziewanie podrywa się z miejsca.
– Gdzie ją poznałeś?
– W liceum. W Wirginii.
Jacob i jego dwie siostry mieli dość wysokie IQ, zaś ich ojciec, oficer marynarki często przenoszony z miejsca na miejsce, pozwalał ich ambitnej, nie do końca macierzyńskiej matce objąć dynamiczny dozór nad ich edukacją, by w wieku dwunastu lat znaleźli się w liceum, a w wieku szesnastu studiowali w college’u. Za sprawą wielkiego szczęścia w życiu Jacob wcześnie urósł (potem przestał – wcale nie jest bardzo wysoki) i był dość przystojnym, przyjemnym gościem, na tyle dobrym w baseballu i na bieżni, że nie zaszufladkowano go jako niereformowalnego głupka. W pierwszej klasie liceum on i Joan mieli szafki naprzeciw siebie, ona była malutka, kanciasta i delikatna jak jelonek, więc na początku myślał, że też jest dużo młodsza.
– Przepraszam – odezwała się pierwszego dnia, wyłaniając się obok niego, gdy walczył z książkami i zeszytami. – Wiesz może, gdzie jest sala trzysta dziewiętnaście? – Miała na sobie sukienkę z kołnierzykiem w czerwono-niebieską kratę, czerwony pasek i zerkała na niego z pełną zaniepokojenia powagą, jakby miała przed oczami jakiś dziwny alfabet, który usiłowała rozszyfrować.
– Tak – powiedział. – To po drodze. Zaprowadzę cię.
– Chodzisz do drugiej klasy? – spytała, gdy szli. – Skąd wiesz, gdzie co jest?
– W zeszłym roku miałem tu zajęcia – powiedział, usiłując zademonstrować przynależną sobie pewność. – Znam ukształtowanie terenu.
– Szczęściarz. – Wzdrygała się przed kontaktem z grupą starszych uczniów. – Chciałam tu przyjechać w weekend i trochę się rozeznać, ale jeszcze ktoś by mnie zobaczył i pomyślał, że jestem stuknięta. Ty pewnie tak myślisz. I słusznie, czuję, że mi nie pójdzie.
– Co ci nie pójdzie?
– Wszystko. Szkoła.
– Będzie dobrze. Zachowuj się, jakbyś była pewna, że to jest twoje miejsce. – Powtarzał słowa swojej siostry Marion, które usłyszał od niej tamtego ranka. – Nikt się lepiej tu nie orientuje. – Poszedł o krok dalej. – Ile masz lat?
– W październiku skończę czternaście. Jestem młodsza. A ty kiedy masz urodziny?
– W marcu – powiedział, nie wspominając, że jego następne urodziny będą dopiero trzynaste.
– Czemu spytałeś?
– Tak sobie. Wyglądasz młodo.
– Mam nadzieję, że zawsze tak będzie – powiedziała z niespodziewanym naciskiem. – Chodzę na balet. Nie mogę być duża ani stara.
Jacob, który nie miał nic przeciwko żadnemu z tych stanów, powiedział:
– Trudno będzie się nie postarzeć.
– Wiem o tym – powiedziała, tym razem ostro. Nie była taka potulna, jak się na początku wydawało, i za to jeszcze bardziej ją polubił. – Ważne jest tylko, jak wyglądasz.
– To nieprawda – zaryzykował po chwili – w szerszej perspektywie.
Przestraszył się, że mogła się obrazić albo że potraktuje go jak zrzędliwego świętoszka, ale tylko się skrzywiła.
– Mam na myśli, że tak jest w balecie – powiedziała. – To jest moja szersza perspektywa.
Obracali się w różnych grupach przyjaciół – przez swoją filigranowość, urodę i potulność Joan stała się popularna – ale często rozmawiali przy szafkach i pozdrawiali się na korytarzach. Nie mieszkali daleko od siebie i czasem chodzili razem. Studio baletowe było po drodze do domu Jacoba, więc kiedy nie szedł na baseball, odprowadzał ją i nosił jej torbę wypchaną rzeczami na balet. Nigdy nie wchodził do środka i w jego wyobraźni niewielkie, skromne pomieszczenie było kryjówką pełną tajemnic i obrzędów. Okna z frontu przesłaniały zwykłe białe firanki i poprzez nie wyławiał niepewne, przelotne spojrzenia dziewcząt w czarnych trykotach.
– Czy to twój brat? – Jacob usłyszał w stołówce pytanie którejś z koleżanek Joan.
– W zasadzie tak – brzmiała odpowiedź Joan, a on poczuł się zarówno uhonorowany, jak znieważony.
Jej nerwowość i zdyscyplinowanie przemawiały do niego, czuł, że chce być wobec niej opiekuńczy w nowy, dorosły, męski sposób. Jako młodszy brat dwóch apodyktycznych sióstr przyzwyczaił się do tego, że dziewczyny go zakrzykują, jednak Joan raczej wierzyła, że on potrafi zadbać o siebie, a jeśli zajdzie taka potrzeba, także o nią. Zrozumiał, że tę rolę warto doskonalić. Jej matka była samotna, dużo pracowała i nie rozumiała baletu ani Joan. Nauczycielka tańca Joan, madame Tchishkoff, należała do osób onieśmielających i wymagających, niewiele mogła zaoferować poza drakońskim rygorem i potężną motywacją w formie wiecznego, nieustępującego rozczarowania. Koleżanki szkolne Joan były ślicznymi dziewczynami, które łączyły się w grupki, by utwierdzać się w swojej zbiorowej śliczności. Nie były powiernicami, lecz dodatkiem, grupą znajomych.

 
Wesprzyj nas