W kryminale “Złoty krąg” Małgorzata Sobieszczańska zabiera czytelników do opustoszałych wiosek i pełnych tajemnic miasteczek, gdzie para policjantów szuka sprawcy morderstwa. Czy posezonowa cisza kryje większe niebezpieczeństwo niż się wydaje?


W małym miasteczku każdy zna twoje grzechy.

Dla jednych Krzysztof Garlicki żył jak kloszard, dla innych – jak mnich. Odkąd w lesie nad Zalewem Zegrzyńskim znaleziono jego zwłoki, wszyscy zadają sobie pytanie: po co zabijać człowieka, który sam wypisał się z życia? I czy ta zbrodnia ma coś wspólnego z jego ucieczką z domu przed prawie trzydziestu laty?

Do rozwiązania sprawy zostaje oddelegowana para policjantów z Komendy Stołecznej: January Kostrzewa i Aneta Dragon. On: ułożony mąż i ojciec, tradycjonalista. Ona: singielka, która trafiła do Stołecznej po tym, jak napisała skargę na poprzedniego szefa. Do pomocy zostaje im przydzielona młoda miejscowa policjantka Magda, która w toku śledztwa sporo się dowie o mieszkańcach rodzinnych stron.

Ale żeby dotrzeć do prawdy o lokalnej społeczności, Kostrzewa i Dragon będą musieli najpierw odsunąć na bok wzajemną niechęć i jaskrawe różnice w widzeniu świata.

Pisarka i scenarzystka Małgorzata Sobieszczańska, która ma na swoim koncie takie świetne tytuły jak „Kilka dni lata” czy „Drugi koniec świata”, wraca z kryminałem, którego akcja zabiera czytelników do zagubionych w głębi ponurego lasu wiosek i turystycznych miasteczek wyglądających po sezonie na wymarłe. A co, jeśli ta posezonowa cisza jest bardziej niebezpieczna, niż mogłoby się wydawać?

Małgorzata Sobieszczańska
Złoty krąg
Wydawnictwo Agora
Premiera: 14 czerwca 2023
 
 


CZĘŚĆ PIERWSZA
KRZYSZTOF

Musiał zdążyć przed dziesiątą, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Wszystko miał dokładnie wyliczone, każdą sekundę. Nie przypuszczał, by ktokolwiek skojarzył go z wydarzeniem… Mimo woli się uśmiechnął. Tak, nazywał to „wydarzeniem”. Ewentualnie „zadaniem”.
Ci, którzy go znają, zdziwiliby się, widząc uśmiech na jego twarzy. Ostatnią rzeczą, o jaką mogą go podejrzewać, jest poczucie humoru. Mówią, że jest inteligentny, bystry, precyzyjny… Ale nikt nigdy nie nazwał go zabawnym. Albo dowcipnym.
Tylko on jeden wiedział, jak bardzo się mylili. Chociaż miał świadomość, że niewiele osób podziela jego poczucie humoru. Jeżeli ktokolwiek…

*

Las po sezonie wygląda jak świat po apokalipsie. Zero człowieka, pełno śmieci. Wśród drzew walały się zużyte opakowania, samotne opony, pojedyncze buty, butelki, a nawet zepsute wózki dziecięce i zdezelowane zabawki. Kiedyś znalazł połamany fotel, który naprawił i służy mu do dziś.
Refleksja o apokalipsie pojawiała się u Waldemara jesienią każdego roku od dwudziestu lat, odkąd przeprowadził się do Nieporętu. Początkowo wydawało mu się – a może było to marzenie Dagmary – że życie tu będzie przypominać nieustające wakacje. Bardzo szybko znienawidził lato, pokochał jesień, a jeszcze bardziej zimę, kiedy turyści omijali ich teren, przedkładając nad uroki leśnej głuszy – zamęt na górskich stokach. Dagmara już po kilku miesiącach poczuła się rozczarowana i oszukana i chociaż to ona naciskała, żeby przyjął tutaj posadę, obwiniała go potem o trzecią nietrafioną decyzję. Pierwszą był ich ślub, drugą ciąża. I Dagmara wkrótce wyjechała, zostawiając go z rocznym synem.
Pies łasił się do nóg Waldemara. Wielki golden retriever, wiecznie szczęśliwy, wyrośnięty szczeniak, podskakiwał i popiskiwał, domagając się codziennej zabawy. Nie przeszkadzały mu ani niespodziewany chłód, ani ciemność, bo choć słońce wzeszło kilka godzin temu, trudno było dojrzeć je zza ciemnych chmur, które pojawiły się nagle na niebie. Jesień wybuchła gwałtownie tego poranka.
Waldemar rozejrzał się, schylił po leżący nieopodal kij i rzucił go z rozmachem. Jordan popędził, rozchlapując kałuże, złapał kij i z tryumfem przyniósł swojemu panu. Waldemar odebrał patyk i idąc, rzucił go ponownie. Pies odbiegł, a kiedy sięgał po kij, nagle zawarczał.
Waldemar podniósł wzrok i zamarł.
– Jordan! – Chciał krzyknąć, ale udało mu się wydobyć z siebie jedynie pełen paniki szept. Odchrząknął niepewnie.
Psu to wystarczyło. Z podwiniętym ogonem wrócił do swojego pana.
Na wielkim drzewie tuż obok ścieżki wisiał człowiek. Miał siną, nabrzmiałą twarz, która opadła mu na ramię, ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała. Ktoś przybił go gwoździami do drzewa. Waldemar dostrzegł główki gwoździ w swetrze wisielca na wysokości ramion. Mężczyzna wyglądał niczym upiorny Jezus Frasobliwy w kapliczce.
Jordan nabrał odwagi, a może wyczuł, że trup nie może im zaszkodzić, i zaczął szczekać w jego kierunku.
Waldemar sięgnął do kieszeni, w duchu gratulując sobie, że zabrał na spacer telefon. Wyjmując aparat, spostrzegł, że dłonie mu drżą. Zaczęło mu brakować tchu, usiłował nabrać powietrza, ale gardło miał ściśnięte. A potem poczuł, że miękko osuwa się na trawę. Była mokra, a wszystko wokół zasnuwała poranna mgła.

*

Telefon dzwonił i dzwonił.
– Mogłabyś posprzątać ten syf na biurku – zasyczał wściekle komendant.
Magda wyobraziła sobie, że pokazuje mu środkowy palec. Nie po to kończyła szkołę w Legionowie, żeby teraz sprzątać komisariat. Pożałowała, że podczas zapłodnienia, do którego musiało dojść dwadzieścia osiem lat temu, zabrakło chromosomu Y i od początku buja się po tym świecie jako nieszczęsne XX. Bo do stojącego obok Mariusza komendant żadnych pretensji o bałagan nie miał.
Ten wtorek był wyjątkowo ponury. Specjalnie, żeby dokładnie obejrzeć ich biurka, komendant włączył światło, chociaż normalnie twierdził, że trzeba oszczędzać prąd. A teraz czepiał się ich, jej, o wszystko.
Chyba się nudzi. Albo pokłócił z synami.
Dzwonek telefonu nieprzyjemnie zaświdrował w uszach.
– Odbierzesz wreszcie to cholerstwo? – Komendant spojrzał na Mariusza. – Czy tylko ja go słyszę?
– Tak jest! – Mariusz stuknął butami i sięgnął po słuchawkę. – Komisariat, słucham?
– Pewnie znowu jakaś bójka – mruknął komendant, odwrócił się i ruszył w stronę swojego pokoju. Szedł, przechylając się na boki, i ciężko sapał. – Albo stara Pigoniowa napiła się nalewki Pigonia i diabły wszędzie widzi.
– Gdzie? – chciał wiedzieć Mariusz.
– Wszędzie – mruknął komendant. Odwrócił się i spojrzał na Magdę. – I zrób mi kawę.
– Ale… – Chciała zaprotestować. Nie najmowała się do parzenia kawy. A poza tym kawa się skończyła. Lecz natychmiast zrezygnowała z buntu. – Tak jest.
– Zaraz będziemy – zapewnił Mariusz i odłożył słuchawkę. – Panie komendancie…
– Jak dostanę kawę, to zabierz Magdę. Może się do czegoś w końcu przyda.
To nie było miłe. Ani sprawiedliwe. Magda zagryzła ze złości wargi. Kiedyś mu wygarnie.
– Waldemar Bąkowski, lekarz z przychodni…
– Wiem, kim jest Bąkowski.
– Znalazł w lesie ciało Krzysztofa Garlickiego.
– Znam go – wyrwało się Magdzie, zanim zdążyła pomyśleć.
– Zawał czy wylew? – w tym samym momencie zapytał komendant i spojrzał na Magdę. – Wszyscy go znamy. Jakaś rodzina?
– Nie moja. – Magda pokręciła głową.
Mariusz wyglądał na zagubionego.
– Garlicki wisi przybity do drzewa.
– Po cholerę tam właził? – nie mógł zrozumieć komendant.
– Sam się chyba nie przybił? – włączyła się Magda.
Mariusz przytaknął i spojrzał na Magdę z wdzięcznością.
– Po cholerę?… A… – Komendant zajarzył w końcu i wytrzeszczył oczy. – Morderstwo???
– Tego Bąkowski nie mógł stwierdzić, ale… tak. Podejrzewa, że ktoś mu pomógł.
Mariusz nie mógł przekazać komendantowi, że Bąkowski miał roztrzęsiony głos, ledwo mówił, dyszał raczej w słuchawkę i błagał, żeby przyszli najszybciej, jak to możliwe. Był przerażony. A gdzieś obok wył jego pies.
Komendant podrapał się po brodzie. Myślał. Takiej sytuacji jeszcze tutaj nie mieli.
– Bierz Magdę i jedźcie natychmiast – zdecydował. – Ja ściągnę Janickiego i Muchę.
– Nie potrzebujemy samochodu – niepewnie rzucił Mariusz. – Garlicki wisi w lesie obok ogródków działkowych.
A więc ktoś zabił go tuż pod ich nosem. Specjalnie czy przypadkowo?
– Zawiadomię Legionowo. – Komendant wyraźnie nie był zachwycony tą perspektywą. – A! Magda! Weźcie koniecznie taśmę!
Magda znowu zaklęła w duchu.
Oczywiście zabiorą im to śledztwo. Nie żeby miała ambicję samodzielnie je prowadzić – chociaż dlaczego nie? – ale wkurzyła ją perspektywa kręcących się po komendzie facetów z Legionowa. Wszyscy będą strugali ważniaków, jak wtedy, gdy jeszcze się tam uczyła. Lekceważenie i pogarda, ukryte pod niby uprzejmymi zwrotami, jak ona dobrze to zna. Naprawdę urodziła się pod pechową gwiazdą. Kobieta w małej miejscowości, w dodatku tylko zwyczajna dzielnicowa, trudno trafić gorzej.
Wzięła taśmę i ruszyła za Mariuszem, gdy usłyszała, jak komendant łączy się z Legionowem.

*

Mucha robił zdjęcia, a Janicki razem z Mariuszem otaczali teren taśmą. Magda stała z boku z Waldemarem Bąkowskim, którego znała od zawsze. Wychowała się w Nieporęcie i tutaj wciąż mieszkali jej rodzice, znała w tej wsi każdy kamień i drzewo. Kiedy tylko łapała jakąś grypę, mama prowadziła ją do przychodni, a tam Bąkowski nachylał się, mrucząc z uśmiechem: „Chodź, panieneczka, dostaniesz cukiereczka”. Mama go uwielbiała.
– Co pan robił w lesie?
Czuła, że chłód ogarnia całe jej ciało, od stóp i czubków palców do samego kręgosłupa. Po upalnym lecie jesień uderzyła nagle i bez ostrzeżenia. I zbierało się na deszcz.
Waldemar wciąż był w szoku. Miał wytrzeszczone oczy, często przełykał ślinę, bo ze zdenerwowania schło mu w gardle, ręce mu się trzęsły. Magda na wszelki wypadek starała się nie patrzeć w kierunku Garlickiego, ta śmierć, kogoś widzianego codziennie, bliskiego niczym rodzina, wstrząsnęła nią. Nie mogła dać po sobie tego poznać, dopiero mieliby używanie, Mariusz, Janicki, Mucha, a zwłaszcza komendant.
– Codziennie chodzę z Jordanem… Z psem.
Jordan siedział posłusznie obok, a usłyszawszy swoje imię, zamerdał przyjaźnie.
– Tylko rano?
Zachowywała się jak przedstawiciel Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, a nie policjantka.
– Trzy razy dziennie. Czasami cztery.
– Zawsze tutaj?
– Przeważnie.
– Wczoraj wieczorem…
– Doszedłem do drogi. – Pokazał ręką przed siebie. Musiał minąć drzewo. TO drzewo.
– Nikogo nie spotkałem. A już na pewno… Garlickiego tu w każdym razie nie było.
– Znał pan denata?
– A ty nie?
– Jak długo się znaliście? – Nie zareagowała na zaczepkę.
– Dwadzieścia lat. Sprowadziłem się tutaj dwadzieścia lat temu.
Ciekawe, pomyślała, każdemu się wydaje, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. A ono wszędzie okazuje się takie samo.
– Kiedy ostatni raz widział pan Garlickiego?
– W niedzielę. Żebrał pod kościołem.
– Kłóciliście się?
– O co? Żeby mi wydał resztę? – spróbował zażartować. Wyszło marnie. Sam to usłyszał i spoważniał. – Nie. Sama wiesz, jaki był.
Mimowolnie przytaknęła.
Znała Garlickiego, dlatego zbrodnia wydawała się tak nierealna. Gdyby zginął komendant. Albo Bąkowski. Albo ona od biedy. Mogłaby zrozumieć jakieś zadawnione, a może całkiem świeże żale, pretensje, ktoś komuś w czymś przeszkadza albo wie za dużo. Ale Garlicki? Nikomu nie wchodził w drogę, niczego od nikogo nie chciał. Chodził, a właściwie przemykał po wsi, jakby przepraszał wszystkich, że wciąż żyje.
– Gdyby to był ktoś miejscowy, Garlicki dostałby kosą gdzieś we wsi. – Bąkowski wypowiedział na głos myśl, która prześladowała Magdę od pierwszej chwili. – Kto tak zabija? No powiedz, Magdusiu?
Ta „Magdusia” ją otrzeźwiła.
– Na razie to wszystko. Dziękuję.
Odeszła od Bąkowskiego.
Mucha zakończył fotografowanie ciała Garlickiego. Kiedy spojrzała na jego siną twarz, ogarnął ją nagle żal tak wielki, że musiała kilka razy odetchnąć, żeby nie rozpłakać się przy ekipie. Lubiła Garlickiego, chyba wszyscy go lubili. Co wydarzyło się w jego życiu, że spotkała go taka śmierć?

*

Dzień nie zapowiadał się dobrze. Budzik zadzwonił, ale nikt go nie usłyszał – ani January, ani jego żona Basia, ani tym bardziej dzieci. A potem już wszyscy wszędzie byli spóźnieni: Kasia do szkoły, Kamil do przedszkola i Basia do pracy. Ubierali się w pośpiechu i lekkiej panice, Basia miała radę pedagogiczną i nie mogła na nią nie przyjść. January pod wpływem Basi zrobił coś, czego robić absolutnie nie powinien – włączył koguta i błyskawicznie rozwiózł rodzinę po mieście, wzbudzając zachwyt Kasi i Kamila, cichą wdzięczność żony i szczerą niechęć do samego siebie.
Kiedy dojechał w końcu do komendy stołecznej, Aneta czekała na niego przy wejściu, niecierpliwie chodząc przed drzwiami i wypatrując jego skody. Gdy tylko zaparkował, natychmiast do niego podbiegła.
– Nareszcie! Nie wysiadaj. Jedziemy do Nieporętu.
I zanim zdążył odpowiedzieć, już siedziała w jego samochodzie. Na wszelki wypadek od razu włączyła w telefonie nawigację.
– Za. Trzysta. Metrów. Skręć. W prawo – rozległ się matowy głos i January mu się podporządkował.
– Co jest? – zapytał dopiero, gdy włączył się do ruchu.
– Morderstwo.
Aneta sięgnęła do torby po notatki.
– Krzysztof Garlicki. Czterdzieści pięć lat. Bezrobotny.
– Alko?
– Gdyby to było takie proste, raczej by nas nie wzywali.
January wzruszył ramionami.
– Nieporęt. Nie należy przypadkiem do Legionowa? Po co nas wzywają?
– Wczoraj w Nieporęcie było spotkanie kandydatów do Sejmu.
– I?…
– Śmierdzące jajo. Do kogo niby miało trafić?
January westchnął. Polityka. To coś, co omijał szerokim łukiem. Nienawidził jej i równie mocno nie znosił samych polityków.
– Ktoś go przybił do drzewa. W lesie.
– Świadkowie?
– Nikt niczego nie widział, nikt niczego nie słyszał.
– Nikt nic pewnie nie mówi i mamy klasyczne trzy japońskie małpy.
– Dlaczego japońskie?
– Nie widzę, nie słyszę, nie mówię. Japońskie przysłowie.
– Dobra, niech ci będzie. Nie wiem, co to ma wspólnego z naszym śledztwem.
– Kto go znalazł?
– Lekarz. Waldemar Bąkowski. Wyszedł do lasu na spacer.
– Podejrzany?
Aneta pokręciła przecząco głową.
– Ani lekarz, ani nikt inny.
Stanęli na czerwonym. Aneta podsunęła Januaremu telefon, w którym miała zdjęcia ukrzyżowanego Garlickiego.
– Shit.
– No.
– Jakiś fanatyk?
– Cholera wie. – Aneta schowała telefon, światło zmieniło się na zielone.
– No to mamy przerąbane. Cholerny wtorek.
January nie znosił wtorków. Nie lubił też niedziel. To wtedy zdarza się najwięcej zabójstw. Nikt nigdy nie robił takich statystyk, to były jego własne obserwacje. I na własny użytek to sobie tłumaczył: w niedzielę ludzie odwiedzają rodzinę i do głosu dochodzą zadawnione krzywdy, ewentualnie zdarza się, że co poniektórzy zabijają z nudów. Podobnie w święta, kiedy do nudy i złości dochodzi alkohol. Wtorek był bardziej skomplikowany, a może prostszy – to dzień, kiedy człowiek uświadamia sobie, że jeśli nic nie zrobi, nic się w jego życiu nie zmieni. Poniedziałek mógł jeszcze zacząć z energią z weekendu, wtorek przypominał o powtarzalności, o życiu, które trzyma w kleszczach. I z takiej frustracji można nawet zabić. Kim jest ten, który ubarwił im wrześniowy wtorek, przybijając do drzewa bezrobotnego z Nieporętu? Jaka frustracja go prowadziła?
Aneta tymczasem założyła słuchawki, które przypominały bardziej kolczyki niż sprzęt, włączyła muzykę i delikatnie poruszała głową w jej takt. Obowiązek spełniła i na razie mogła przez chwilę pobyć w swoim świecie.
January zerknął na nią. Nie mógł jej rozgryźć. Pracowali razem od niedawna, przyszła do nich tydzień temu. Ale jej sława kroczyła przed nią. Cała komenda o Anecie plotkowała długo przed tym, zanim policjantka do nich dołączyła. Podobno miała konflikt w komisariacie, w którym zaczęła pracę zaraz po studiach. Podobno napisała skargę do Strasburga na swojego szefa. Podobno chcieli ją wywalić, a zamiast tego wzięli ją do stołecznej. I podobno jest…
No on tego w każdym razie nie popiera. Dziwne to wszystko. January nie znosił niejasnych sytuacji. Stary musiał mieć coś do niego, czego January do tej pory nie zauważył, że przydzielił Anetę do pracy właśnie z nim. Przecież go zna, naprawdę uważa, że jest dla niej idealnym partnerem?
January minął tablicę „Nieporęt” i przestał myśleć o Anecie.

*

– January Kostrzewa. – Podał rękę komendantowi posterunku w Nieporęcie.
Komendant stał wyprostowany, w świeżo wyprasowanym mundurze. Perspektywa przyjazdu śledczych z Warszawy sprawiła, że zaraz po telefonie od komendy stołecznej pobiegł do domu i zmienił mundur na galowy.
– Aneta Dragon.
Mimo ciekawości komendant nie był w stanie powstrzymać pogardliwego prychnięcia, nie cenił kobiet w ich zawodzie, poza zawodem zresztą też nie bardzo, i nie potrafił tego ukryć. Tym razem naprawdę się postarał i zamaskował niezręczne parsknięcie uśmiechem. Próbował nawet pocałować ją w dłoń, ale przytrzymała swoją na tyle nisko, że nie mógł jej dosięgnąć.
Na oko miała dwadzieścia kilka lat, ale wiedział, że ma ich znacznie więcej, co najmniej trzydzieści pięć. Słyszał o Anecie Dragon. Przy okazji którejś wizyty w Warszawie ktoś mu szepnął, że mają nową śledczą, lesbijkę. Niedługo po studiach, pracując w małym komisariacie, zdołała namierzyć i złapać trzy osoby z listy poszukiwanych, co do których wszyscy pogodzili się, że zostaną tam, na liście, na wieki wieków, amen. Największą sensację wzbudziła oczywiście swoją orientacją, której wcale nie ukrywała, plotkowali policjanci. Nie poznał Anety wtedy, dziś widział ją pierwszy raz. Niewysoka, mocno zbudowana, zwrócił uwagę na silne uda widoczne pod legginsami. Miała krótkie, przycięte niemal przy skórze, białe włosy – wyglądały na naturalne. Do czarnych spodni i czarnej skórzanej kurtki, spod której widać było szary blezer, założyła kolorowe trampki, to jedyny barwny akcent w jej postaci. I jeszcze pomarańczowe paznokcie.
– Opowie nam pan o denacie? – zapytał January, przerywając komendantowi niestosowną kontemplację wyglądu Anety.
– Magda! – krzyknął komendant i natychmiast wyjaśnił: – Znała Garlickiego. Niby wszyscy go tu znaliśmy, to nieduża osada, ale Magda znała go najlepiej…
Z pokoju obok wyszła nieduża blondynka. Miała czerwone oczy, z niewyspania albo przed chwilą płakała. Wyglądała na onieśmieloną. Aneta uśmiechnęła się do niej, dziewczyna się zmieszała.
– Opowiedz o Garlickim.
– W drodze. Pojedziesz z nami – zdecydował natychmiast January.
Magda skinęła. I tak nie miała nic do gadania.

*

Patrzyła, jak January prowadzi, wpatrzony w drogę, a jednocześnie skupiony na rozmowie. Między jego brwiami pojawiała się od czasu do czasu zmarszczka, gdy zastanawiał się nad czymś intensywnie.
– Mieszkał niedaleko kościoła. Sam. – Magda siedziała z tyłu, nachylona w ich kierunku opowiadała Januaremu i Anecie o Garlickim. Odgarnęła włosy i oblizała wargi. Bez towarzystwa komendanta wydawała się znacznie swobodniejsza. – Pochodził stąd, nasze rodziny całe życie się znały, pewnie od pokoleń. Komendant przyjechał pięć lat temu, kojarzy go, ale nie znał zbyt blisko.
– Pił? – January zerknął na Magdę. – Garlicki.
Ma zielone oczy. Dawno nie spotkała mężczyzny o zielonych oczach. Jeśli kiedykolwiek.
– Nie. Nigdy. To było dziwne, bo tutaj prawie wszyscy piją. Nie mówię, że są alkoholikami, ale od czasu do czasu… W każdym razie Garlicki zawsze odmawiał. Jakieś tam zrobił sobie postanowienie.
– Taki był religijny? – zaciekawiła się Aneta.
– Nie wiem. Chodził do kościoła. A właściwie pod kościół. Żebrał.
– Nie mógł znaleźć pracy?
– On pracował! To znaczy nie na stałe, od czasu do czasu. Płot naprawił, ogródek przekopał, dziecka popilnował. Ale pieniędzy nigdy nie chciał.
– Dziwne.
– No. Taki nasz miejscowy. Trochę niby święty, nie?
– Miał wrogów?
– Wszyscy go lubili.
– A jednak komuś nadepnął na odcisk – wtrącił January.
– A może… – nieśmiało odezwała się znowu Magda. – Może to obcy? Ktoś przyjechał, chciał się zabawić i padło na Garlickiego?
– Może. – Aneta się zamyśliła. – Dziwna zabawa.
– Ludzie są dziwni – mruknął January.
– Jeśli nikt nie widział sprawcy, trudno będzie go namierzyć – zawyrokowała Aneta.
– Tam niech pan zaparkuje. – Magda pokazała miejsce na niedużym parkingu w pobliżu starego osiedla.
January wcisnął się między furgonetkę i cinquecento.
Magda zerknęła w okno mieszkania Garlickiego. Znów poczuła, że powieki ją niebezpiecznie szczypią. Zamrugała kilka razy, by odegnać płacz. Może ci cholerni warszawiacy złapią tego gnoja, który go zabił.

*

W całym domu śmierdziało biedą. Bo bieda ma swój własny zapach, jest w niej wilgoć, stęchlizna i coś jak zniechęcenie. Brudne ściany na klatce, ostatnio musiały być malowane w poprzednim stuleciu, pełne wulgarnych napisów i ofert erotycznych, współgrały z ostrą wonią moczu, którą przesiąknięty był cały budynek. Aneta, idąc za Magdą, Januarym oraz mężczyzną ze spółdzielni – wujkiem Magdy, jak przedstawił się Waldemar – starała się niczego nie dotknąć, jakby obawiała się, że ten odór przeniknie przez jej skórę i zostanie na zawsze.
Mężczyzna przystanął na pierwszym piętrze, z kieszeni wyciągnął pęk kluczy.
– Tam jest kibelek jakby co. – Wskazał brodą w głąb korytarza.
Aneta postanowiła sobie w duchu, że za żadne skarby nie będzie korzystać z ubikacji.
Mężczyzna otworzył drzwi do mieszkania Garlickiego. Uderzył ich smród, ale inny niż na klatce. Woń zepsutego mięsa przemieszana z zatęchłym kurzem. Wszyscy odruchowo zasłonili twarze dłońmi, a Magda natychmiast podeszła do okna i otworzyła je na oścież. January chciał w pierwszej chwili zaprotestować i przypomnieć o rękawiczkach, ale machnął ręką. W tym zaduchu nie był w stanie myśleć, nie mówiąc o prowadzeniu śledztwa. Mężczyzna ze spółdzielni rozejrzał się niechętnie.
– To ja tego… Zostawię was.
– Musi pan zostać – zaprotestowała Aneta.
– Weźcie stąd, co chcecie. Im więcej, tym lepiej dla mnie. Co za syf.
– Nigdy pan tu nie przychodził? – zapytała Magda.
– A co ty mi tu panujesz, Magduś? – zapytał.
Dziewczyna się zaczerwieniła.
– Jestem w pracy, wujku – powiedziała cicho.
– To w pracy ja dla ciebie obcy?
Magda wciąż była zmieszana, zerknęła na Anetę i Januarego, co za pech, że akurat oni są świadkami tego spotkania. Poczuła się jak skarcona uczennica.
– Przychodził pan tutaj? – powtórzyła jej pytanie Aneta.
– A po co? Garlicki prawie za darmo tutaj mieszkał. Człowiek ma miękkie serce, miałem go wyrzucić? Krany naprawił, rury przetkał, trochę za hydraulika robił. Ale odwiedzać nie było po co, tylko na noc tu wracał, całymi dniami pod kościołem przesiadywał.
January tymczasem założył gumowe rękawiczki i oglądał pokój. Znalazł źródło smrodu, na stole leżały zjełczały kawałek masła i zepsuta wędlina, na nich siedziała chmara much, które uniosły się, gdy się zbliżył, a po chwili opadły miękko na swój posiłek. Obok zauważył kanapkę z wyschniętym serem, nietkniętą. Jakby w trakcie przygotowań Garlicki zrezygnował z jedzenia albo ktoś mu przeszkodził w kolacji.
Pokój był niewielki. Kiedy stali w nim w czwórkę, wypełniali niemal całą przestrzeń. Na starym łóżku leżał podarty koc, na ścianie wisiał zakurzony wielki oleodruk z Matką Boską. Pod oknem był stół, gdzie oprócz wątpliwego posiłku leżały ulotki kandydatów do Sejmu. Jedyny tutaj kolorowy akcent. Szafy nie było, na krześle wisiały dwie pary spodni i trzy swetry.
– Niewiele tego – odezwała się Aneta.
– Interesował się polityką? – January pokazał na ulotki.
– Nigdy o tym nie rozmawialiśmy – mruknął mężczyzna, niezadowolony, że nie może udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Albo może zrobiło mu się przykro, że tak mało wiedział o człowieku, którego codziennie spotykał.
– To kandydaci stąd – wyjaśniła Magda. – To znaczy: stąd kandydują. Wczoraj były w Nieporęcie spotkania z nimi. Garlicki rozdawał ulotki przed kościołem.
– Wszystkich? – zdziwiła się Aneta.
– Przyszedł na wiece? – zapytał January.
Wzruszyła ramionami.
– Może. Nie wiem. Ale nie sądzę…
Aneta sięgnęła po ulotki, sfotografowała je telefonem. Albiński, Wirski, Brudnowski… Pojedyncze ulotki i dodatkowo broszura Albińskiego z uśmiechniętym politykiem lewicy na pierwszej stronie i jego programem na dalszych.
– Ten Garlicki. Miał jakąś rodzinę?
– Matka mieszka w domu opieki. W Legionowie.
– Stać ją na to? – zdziwiła się mimochodem Aneta.
– Oddaje im całą emeryturę. A resztę płaci jej córka. Jest w Anglii.
– Skąd wiesz? – January spojrzał zaskoczony.
– Mówiłam, że nasze rodziny się znają.
– Czyli miał matkę i siostrę. Kogoś jeszcze?
Magda pokręciła przecząco głową.
– Ojciec zmarł lata temu.
– Garlicki nigdy się nie ożenił – uzupełnił Waldemar, zadowolony, że może dorzucić jakąś informację.
January cały czas krążył po pokoju, zajrzał pod łóżko, gdzie prócz brudu niczego nie dostrzegł, odsunął obraz, ukazał się fragment nieco jaśniejszej ściany, pod starym kocem był tylko jeszcze starszy materac.
– Można powiedzieć, że żył jak asceta – mruknął January.
– Nic tu po nas. – Aneta obróciła się w stronę wyjścia.
– Wezwiemy techników, ale wątpię, czy cokolwiek znajdą.
Wyszli z mieszkania Garlickiego, mężczyzna włożył klucz do zamka, gdy z sąsiednich drzwi wypadł na korytarz chłopiec, może dziesięcioletni. Spojrzał na nich spłoszony i zawahał się, zrobił krok z powrotem do mieszkania, z którego buchał duszący zapach gotowanej kapusty.
– Hej, chodź no tu! Znałeś Garlickiego? – zapytała szybko Aneta.
Chłopak pokiwał głową w milczeniu.
– Kiedy go widziałeś?
– A bo co?
– A bo odpowiadaj! – zripostowała Magda.
– Wczoraj. Wyszedł rano do kościoła, nie?
– Nie wrócił wieczorem?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Pewnie wrócił. Skąd mogę wiedzieć? Siku mi się chce.
January machnął ręką, zwalniając chłopaka, który poleciał do toalety na końcu korytarza.
– Wezwij chłopaków – zadysponował, zwracając się do Magdy. – Niech przesłuchają sąsiadów. Kto i kiedy widział Garlickiego. Zróbcie listę osób, którym pomagał. Interesują mnie zwłaszcza jego prace z ostatniego miesiąca.
Wyszli wreszcie na zewnątrz. Wszyscy odetchnęli z nieukrywaną ulgą. Magda podała mężczyźnie ze spółdzielni raport do podpisania.
– Magduś, a wpadnij ty do nas z rodzicami w niedzielę po mszy. Ciotka ciasto upiecze. Ptysie, twoje ulubione. Pamiętasz, jak byłaś mała i ukradłaś ciasto z kuchni?… – Roześmiał się, składając zamaszysty podpis pod raportem.
Magda pospiesznie skinęła potakująco, chciała jak najszybciej uwolnić się od wujka.
– I zaniosłaś Garlic… – Waldemar urwał i spoważniał. – On cię lubił.
Magda skinęła, zabrała raport i włożyła go do teczki.
– Dziękujemy. – January podał mężczyźnie wizytówkę. – A gdyby usłyszał pan coś… Albo przypomniał sobie… Cokolwiek, co mogłoby się nam przydać, proszę dać znać.
– To ja Magdusi powiem…
– Najlepiej bezpośrednio do mnie. Do widzenia.
January ruszył zdecydowanie w stronę samochodu. Aneta i Magda pospieszyły za nim.

*

– Jezu, ile tu śmieci. – January rozejrzał się z niesmakiem.
– Chyba dawno nie byłeś w polskim lesie. – Aneta się skrzywiła.
– Bo ty chodzisz często.
– Boję się kleszczy.
– Daleko jeszcze?
Zostawili samochód na parkingu pod komendą i teraz szli z Magdą do miejsca, gdzie rano Bąkowski znalazł wiszącego Garlickiego.
– Za tym zakrętem.
Dla Januarego wszystkie zakręty wyglądały tak samo. Las jak las. Pewnie latem był całkiem przyjemny. Teraz nie dość, że zaśmiecony przez turystów, to jeszcze spowity ciemną poświatą.
Minęli zakręt. Magda wskazała na drzewo przy ścieżce. January i Aneta rozdzielili się, krążąc wokół drzewa i szukając jakichkolwiek śladów. Węszyli niczym psy gończe, poruszali się wolno, ze spuszczonymi głowami, dokładnie penetrowali okolicę.
– Nic.
– Nic.
Stanęli przy drzewie. W korze widać było dziury po wbitych gwoździach.
– Żadnych śladów walki.
– Albo zostały zadeptane.
– Zauważyłaś, że wokół drzewa jest czysto? Żadnych śmieci.
– Myślisz, że to morderca posprzątał?
– Nie wiem. Rejestruję fakt.
– Przygotował miejsce? Rytualna zbrodnia?
Aneta wyjęła telefon i robiła zdjęcia.
Magda stała nieopodal. Nie mówili do niej, jakby jej tam w ogóle nie było.
– A może do morderstwa doszło gdzie indziej? A tutaj tylko… Tylko zakończył akcję? – rzuciła niepewnie.
Odwrócili się. Zobaczyła zainteresowanie w oczach Januarego.
– Może.
– Musimy poczekać na ustalenia patologa – syknęła Aneta.
– Bo tak sobie myślę… Nie ma śladów walki. Może Garlicki znał mordercę? I uważał, że zasługuje na karę.
– Grubo – podsumowała Aneta.
– Chodzi mi o charakter Garlickiego. On z nikim nie walczył. Był… Sama nie wiem… Potulny?
– Jest w tej sprawie coś religijnego – uznał January. – Jaki jest miejscowy ksiądz?
– W porządku. Mogę was do niego zaprowadzić.
Tymczasem Aneta wciąż robiła zdjęcia, January nie mógł zrozumieć po co. Chyba tylko z bezsilności, że niczego nie znaleźli.

*

Zaparkowali tym razem pod urzędem gminy, niedaleko, może sto metrów od kościoła. Wieś była zadbana, trawniki równo przystrzyżone, niedawno postawiony budynek urzędu lśnił nowością, a w kapliczce nieopodal stały świeże kwiaty. Spory kontrast z zaśmieconym lasem i blokiem, w którym mieszkał Garlicki. Na drzewach przy placu Wolności wisiały plakaty z zaproszeniem na spotkania. Kampania wyborcza wchodziła w decydującą fazę, wywołując w kandydatach i wyborcach coraz więcej agresji, co widać było także w sposobie, w jaki traktowano plakaty. Niektóre twarze kandydatów były zamalowane, inne miały dopiski „kłamca”, „złodziej”, „ubek”. Kilka plakatów, częściowo zdartych, powiewało żałośnie poruszanych wiatrem.
January, Aneta i Magda poszli w stronę kościoła. Kiedy dotarli do świątyni, January przystanął i się rozejrzał. Tutaj każdego dnia przychodził Garlicki, zgodnie z tym, co mówiła Magda, spędzał w tym miejscu niemal całe dnie. Budynek musiał zostać niedawno odnowiony. Tu mogli znaleźć Garlickiego ci, którzy potrzebowali jego pomocy, pracował za talerz zupy albo wrzucone do pudełka pięć złotych. I być może tutaj spotkał go morderca. January zerknął na tablicę przy bramie. Pobieżnie przejrzał ogłoszenia o pielgrzymce do Częstochowy, wyjeździe do Wilna, terminarz mszy, informację o spotkaniach grupy terapeutycznej.
Weszli do środka. Owionął ich chłód, Aneta zaszczękała zębami. Zmarzła w lesie i marzyła o herbacie pod ciepłym kocem. Kościół był pusty, panowała w nim absolutna cisza, która – chociaż wieś należała do spokojnych – kontrastowała z dźwiękami na zewnątrz: przejeżdżających samochodów, krokami nielicznych przechodniów czy szelestem liści poruszanych wiatrem. Ruszyli za Magdą, która poszła do zakrystii.
– Niech będzie pochwalony – powiedziała na widok księdza siedzącego przy stole i popijającego herbatę.
Mógł mieć siedemdziesiąt lat, siwy i drobnej budowy przypominał skrzata.
– Na wieki wieków – odpowiedział mechanicznie. Uniósł brwi na widok Anety i Januarego.
Przedstawili się.
– Prowadzą śledztwo w sprawie śmierci Krzysztofa Garlickiego – uzupełniła prezentację Magda.
– Co takiego??? – Ksiądz wyglądał na zaskoczonego.
– Ktoś go zamordował.
– Niemożliwe… Kto?
– To właśnie chcemy odkryć. – January stanął naprzeciw księdza. – Podobno przychodził tu codziennie.
Ksiądz wstał, wyjął wino i kieliszek z szafy i nalał sobie. Wypił. Dopiero wtedy spojrzał na gości. Wskazał na butelkę, policjanci pokręcili przecząco głowami. Ksiądz nalał sobie jeszcze jeden kieliszek.
– Zdziwiłem się, że nie ma go pod kościołem. Myślałem, że dostał jakąś fuchę. Kiedy…
– W nocy. To znaczy tak myślimy. Rano znalazł go Bąkowski.
Ksiądz kiwał głową, jakby zgadzał się ze słowami Magdy.
– Jeszcze wczoraj był tutaj… To znaczy przed kościołem.
– O której widział go ksiądz po raz ostatni?
– O ósmej. Zamykałem kościół. Pożegnaliśmy się. Umówiliśmy się, że pomaluje przedpokój na plebanii. – Pokręcił z niedowierzaniem głową i upił łyk wina. – Jesteście pewni, że to morderstwo?
– Myśli ksiądz, że mógł popełnić samobójstwo? – zapytała Aneta.
– Nie wiem – westchnął ksiądz. – Ale to by mnie mniej zdziwiło.
– Dlaczego? – chciał wiedzieć January.
– Przychodził codziennie. Siedział przed kościołem. Ludzie dawali mu pieniądze albo jedzenie. Przychodził też na msze. Codziennie. Ale nigdy się nie spowiadał.
– Nie rozumiem. – Aneta zmarszczyła brwi. – Co w tym dziwnego?
– Rozmawialiśmy o tym. Tylko raz. Nie w konfesjonale, prywatnie – zastrzegł się natychmiast. – Powiedział, że całe jego życie to jedna wielka pokuta.
– Dlaczego tak uważał?
– Nie wiem. Znam go… Znałem. Trzydzieści lat. Ale niewiele o nim wiem. Nie lubił mówić o sobie. – Ksiądz odpłynął, jego oczy stały się puste. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Krzysztof po prostu… Był. Jak drzewa czy domy. Nie lubił zwracać na siebie uwagi. Uśmiechał się tylko. Nieśmiało. Przepraszająco. A przecież nie miał za co przepraszać. Powiedział wtedy, że jednej błędnej decyzji nie naprawi milion dobrych. Nie wiem, o co mu chodziło. Nie słyszałem, by kiedykolwiek zrobił coś złego. Nikomu. – Zamyślił się.
Podziękowali mu, ale nie odpowiedział, może ich słowa już do niego nie dotarły. Wychodząc, Aneta zauważyła, że dopił wino i ukrył twarz w dłoniach.

*

Matka Krzysztofa Garlickiego wiedziała już o śmierci syna. Kiedy oni byli u księdza, ją odwiedził komendant. Wpadła w histerię i lekarz zdecydował, by podać jej środek na uspokojenie. Silny. Siedziała teraz w stuporze, wpatrzona w widok za oknem, jakby rzeczywiście wart był kontemplacji.
– Nie wiem, czy uda się wam cokolwiek od niej dowiedzieć – oświadczyła pielęgniarka, otwierając drzwi do pokoju Garlickiej. – Dostała mocne leki.
Weszli. Podniosła wzrok, a potem obojętnie przeniosła spojrzenie za okno. January i Aneta podeszli bliżej, Magdę zainteresował leżący na stoliku album ze zdjęciami.
– Proszę przyjąć nasze kondolencje… – zaczął January.
Aneta dotknęła lekko jego ręki. Zamilkł.
– Jest nam ogromnie przykro – powiedziała cicho Aneta. – Nie możemy cofnąć tego, co się stało. Ale chcemy złapać człowieka, który zrobił to pani synowi.
Kobieta pokiwała obojętnie głową.
Była szczupła i bardzo pomarszczona, kompletnie białe włosy miała zebrane w mały kok nad karkiem. Kok kontrastował z czarną prostą sukienką. Garlicka musiała mieć co najmniej osiemdziesiąt lat. Januaremu skojarzyła się z portretem kobiety, który widział kiedyś w Paryżu. To miał być romantyczny weekend, ale Basia zamieniła go w tour po muzeach. I chociaż zwiedzanie nie należało do jego ulubionych rozrywek, January przestał żałować, gdy w jednym z nich zobaczył tamten obraz. Zapamiętał nawet nazwisko malarza: Whistler. Matka Garlickiego robiła równie surowe, kostyczne wrażenie. Jak człowiek, który całe życie unika radości.
– Syn był u pani ostatnio?
Potrząsnęła przecząco głową. A może to był odruch.
– Kiedy go pani widziała?
Żadnej reakcji.
Aneta i January zerknęli na siebie bezradnie.
– Widziałam Krzysztofa wczoraj – odezwała się Magda. – Mówił, że wybiera się do pani.
Kobieta spojrzała na Magdę, w jej oczach pojawiło się zainteresowanie.
– Chciał kupić kwiaty, pytał mnie, kto w Nieporęcie ma najładniejsze.
Kobieta zamrugała szybko.
– Kochał panią. Wszyscy o tym wiedzieliśmy.
Matka Garlickiego patrzyła na Magdę. W jej oczach był ból.
– Dlaczego tak?… – odezwała się w końcu. Miała niski głos, musiała kiedyś sporo palić.
– Wszystko już przecież odpokutował…
– Co miał do odpokutowania? – zapytał szybko January, ale kobieta już go nie słyszała. Albo nie chciała odpowiedzieć.
Zaczęła się kiwać na krześle, do przodu i do tyłu, jej wzrok znowu stał się martwy, z gardła wydobywał się przeciągły jęk, coraz głośniejszy. Brzmiał upiornie. Do pokoju wpadła pielęgniarka.
– Proszę stąd wyjść – wyszeptała stanowczo do Januarego, Anety i Magdy.
Nachyliła się nad kobietą, złapała jej rękę, żeby sprawdzić puls.
– Pani Garlicka! Może się położymy?
Policjanci opuścili pokój. Kiedy znaleźli się na korytarzu, January podszedł do stojącej tuż obok pielęgniarki.
– Szukam kontaktu do rodziny pani Garlickiej – powiedział, pokazując legitymację policyjną.
Pielęgniarka spojrzała, nie zdziwiła się, najwyraźniej informacja o nagłej śmierci syna ich pensjonariuszki zdążyła się rozejść, skinęła i obróciła się na pięcie.
– Wiadomo już, kto go zabił?
– Nie – odparła Aneta, ucinając rozmowę.
Zeszli na parter. Pielęgniarka zapukała do drzwi, na których wisiała tabliczka DYREKTORKA OŚRODKA. Weszła.
– Pani dyrektor, policja do pani. W sprawie Garlickiej.
Przepuściła Januarego, Anetę i Magdę, przyglądając im się z ciekawością.
Zza biurka wstała pięćdziesięcioletnia kobieta, elegancka, zadbana, ale odpowiednio do piastowanej funkcji skromna.
– Straszna historia – powiedziała. Sprawiała wrażenie spokojnej i kompetentnej, tym pewnie zjednywała sobie rodziny kolejnych pensjonariuszy.
Wskazała im krzesła. Usiedli.
– Szukamy kontaktu do rodziny pani Garlickiej.
– Ma dwoje dzieci. Kontaktowaliśmy się zawsze z jej córką Karoliną. Już wie, co się stało. – Westchnęła ciężko. Chyba wstrząsnęła nią ta śmierć, chociaż w miejscu, w którym pracowała, musiała mieć z nią często do czynienia.
– Z Krzysztofem nie?
– Przecież państwo wiedzą, jaki był… W sytuacjach kryzysowych dzwoniliśmy do proboszcza w Nieporęcie.
– Syn często tu przyjeżdżał?
– Widziałam go może dwa razy w roku. Ale dzwonił do matki przynajmniej raz w tygodniu. Od proboszcza.
– Co pani wie o rodzinie?
– Niewiele. Nasi pensjonariusze dzielą się na dwie grupy. Jedni opowiadają swoje życiorysy z detalami, drudzy nie mówią nic. Pani Garlicka należy do tych milczących. Nie lubi mówić o sobie.
– Nie wierzę, że nigdy z niczym się nie zdradziła.
– Wiem tylko, że coś się wydarzyło, kiedy Krzysztof był nastolatkiem. Właściwie nie od Garlickiej to wiem, ale od jej córki.
– Domyśla się pani, co się wtedy stało?
Rozłożyła ręce.
– Pokażcie mi rodzinę, która nie przeżyła żadnej tragedii.

*

January dał Magdzie kartkę z numerem telefonu Karoliny, siostry Garlickiego.
– Skontaktuj się z nią. I daj znać, kiedy przyjedzie.
Magda skinęła i schowała kartkę.
– Jeśli to ktoś obcy, niepotrzebnie tyle czasu zajmujemy się samym Garlickim. – Aneta się skrzywiła. – Nie wiem, po co tu przyjechaliśmy. Trzeba szukać wśród fanatyków.
– Jakich znowu fanatyków? – zirytował się January.
– Nie wiem. Fundamentalistów religijnych. Wszystko jedno jakich.
– I gdzie ich znajdziesz?
Aneta się obruszyła.
– Aż takie trudne to nie jest – powiedziała na tyle cicho, że January mógł uznać, że tego nie usłyszał.
Wjechali do Nieporętu. Zbliżała się czwarta, ulice były opustoszałe, sine chmury, które wisiały nad wsią, skutecznie zniechęcały mieszkańców do spacerów. Wiatr szarpał liśćmi, drzewa przedwcześnie łysiały. Świat był pusty, szary i ponury. Mżył drobny deszcz.
– Skądś musiał ich znać. – January nie dał się przekonać.
– Wcale nie.
– Dobra, inaczej. Gdzieś musiał ich spotkać.
– Przypominam, że całe dnie siedział pod kościołem. Dokąd jedziemy?
January wzruszył ramionami.
– Chyba wracamy? Nie wiem, z kim jeszcze powinniśmy porozmawiać, musimy naradzić się z komendantem.
– O! – nieoczekiwanie krzyknęła siedząca z tyłu Magda.
Momentalnie obydwoje się wzdrygnęli.
Magda oglądała zdjęcia w telefonie i jedno z nich musiało zrobić na niej wielkie wrażenie. Wyciągnęła rękę, prezentując fotografię. Zobaczyli, January za kierownicą przelotnie, rozmazany portret młodego, może szesnastoletniego chłopaka i dziewczyny, mniej więcej w tym samym wieku. Stali przytuleni, roześmiani, na tle jeziora albo zalewu.
Aneta spojrzała na Magdę pytająco.
– To Garlicki. Dawno temu. Nie wiedziałam, że miał dziewczynę.
– Skąd to masz?
– U matki Garlickiego był album. Zrobiłam zdjęcia całych stron…
– Nie wiesz, kto to jest?
– Zdjęcie zrobili tutaj. To znaczy, tak mi się wydaje. Przystań wygląda jak nasza. Więc albo ta dziewczyna tu mieszkała, albo przyjechała na wakacje.
– Kto może ją rozpoznać?
– Nie mam pojęcia. Siostra Garlickiego?
Rozległ się dźwięk dzwonka komórki Januarego. Policjant zerknął na wyświetlacz.
– Kiljańczyk. – Podał telefon Anecie.
Odebrała i przełączyła na tryb głośnomówiący.
– Cześć, Andrzej. Masz już coś?
– Myślałem, że to telefon Januarego.
– Jestem – odezwał się January. – No? Dawaj.
– Nasz denat zginął śmiercią mocno nieprzyjemną. Nikomu nie życzę.
Magda nie wytrzymała, jęknęła.
January pomyślał, że co prawda przewodnikiem jest niezłym, ale powinni ją od tego śledztwa odsunąć. Najgorsza rzecz to emocjonalne zaangażowanie, może zepsuć każdą robotę.
– Najpierw morderca go udusił – kontynuował Kiljańczyk. – Potem przybił do drzewa. A na końcu jeszcze przekuł w trzech miejscach ciało: na brzuchu, na biodrach i na udzie. Głębokie rany, niezbyt dużo krwi. Szukałbym czegoś cienkiego i ostrego.
– Ale zmarł od uduszenia? – upewniła się Aneta.
– Najprawdopodobniej. Miejmy nadzieję przynajmniej.
– Godzina?
– Między dziesiątą a północą. Najpóźniej o pierwszej, ale stawiałbym na wcześniejszą godzinę. Wpadniesz na kolację?
Powiedział to wszystko na jednym oddechu, nie zmieniając tonu. Był zapalonym kucharzem, który uwielbiał raczyć swoich gości wyszukanymi daniami okraszonymi makabrami z prosektorium. W sytuacjach tragicznych pozostaje bezradny uśmiech, zwykł mawiać.
– Dziś nie dam rady. Ale dzięki – odezwał się January, a Aneta zakończyła rozmowę.
Spojrzeli po sobie. Rytualna zbrodnia. Ukrzyżowanie i przebicie ciała. Kto i dlaczego?

*

Magda zaparzyła kawę, po którą wyskoczyła na stację benzynową, kiedy zajechali z Januarym pod komisariat. Aneta wysiadła wcześniej, zobaczyła sklep spożywczy i przypomniała sobie, że musi zrobić jakieś zakupy. Po namyśle Magda przygotowała drugą kawę. Zabrała obie i wyszła z kuchni. January siedział z Muchą i Janickim w pokoju. Dyżur miał wciąż Mariusz.
– Jakieś subkultury? Neonaziści?
Mariusz i Mucha wyglądali na zmieszanych.
– Nieeee – przeciągle zaprzeczył Mucha.
– Nic o tym nie wiem – wsparł go Mariusz.
– To tylko w telewizji. – Mucha pokiwał głową. – Na żywo żadnego nie widziałem.
– Organizacje religijne? Takie skrajne, jakieś sekty? – January przypomniał sobie sugestię Anety.
– No co pan! – Mucha się zapowietrzył.
– To nie u nas. U nas normalni ludzie mieszkają…
January chciał pociągnąć wątek, zmieszanie policjantów było widoczne gołym okiem, i był ciekaw, skąd się wzięło, ale właśnie weszła Magda.
– Proszę. – Podała Januaremu kawę. – Ale jeśli chce pan mleka albo cukru, to musi pan sobie kupić.
– Dzięki. – January wziął kawę.
– Sąsiedzi mówią, że Garlicki był spokojny – odezwał się Mucha, najwyraźniej nie chciał wracać do poprzedniego tematu. – Nie brał udziału w żadnych awanturach. Żył tak cicho, że właściwie nikt go nie zauważał.
– Wczoraj. – January upił łyk kawy. Była bardzo gorzka i bardzo gorąca. – Co było wczoraj?
– Generalnie nikt niczego nie widział…
– Generalnie?
– Jeden z sąsiadów – Mucha zajrzał w notatki – Nowak z parteru. Twierdzi, że wieczorem pod domem stał jakiś samochód. I podobno Garlicki do niego wsiadł.
– Dlaczego „podobno”?
Mucha zakręcił kółko na skroni.
– Delirka. Mówi, że diabeł po niego przyjechał.
January zanotował nazwisko „Nowak”. I zwrócił się do Janickiego:
– Teraz ty.
– Miał trzy roboty. Przynajmniej o tylu wiem. Miesiąc temu pomalował ganek parze staruszków pod Nieporętem. Postawił płot Majewskim, to nauczyciele. I naprawił kran Bąkowskiemu. Temu lekarzowi, który…
– Wiem któremu – przerwał mu January. – Tylko te trzy roboty?
Janicki potwierdził.
– Kogo z miejscowych podejrzewacie?
Policjanci spojrzeli na siebie niepewnie.
– Nikogo… – Janicki odezwał się pierwszy.
– Mamy kilka rodzin z problemami alkoholowymi – włączyła się Magda. – Ale nie wyobrażam sobie, żeby ktoś po pijaku udusił kogoś, a potem przybił do drzewa.
– Mieliśmy w terenie co najwyżej bójki – uzupełnił Janicki. – I wypadki. To w zasadzie wszystko.
– Drobne kradzieże. – Mucha pokiwał głową.
– Nie chodzi o to, że jesteśmy jakąś wyspą szczęśliwości – znów włączyła się Magda. – Ale pewnie nie odbiegamy statystycznie od innych wsi. Morderstwa w każdym razie jeszcze u nas nie było.
– Ze trzydzieści lat temu na weselu pobili się i ktoś kogoś kosą załatwił – ożywił się Mucha. – Zabójca zmarł dziesięć lat temu.
January nie odpowiedział. Wygląda na to, że rację miała ta dziewczyna, Magda?, musiał zrobić to ktoś obcy.

*

Aneta wyszła ze sklepu i pospiesznie otworzyła paczkę. Wyciągnęła papierosa, zasłoniła ogień przed wiatrem i zaciągnęła się głęboko. Wokół nie zobaczyła nikogo, w sklepie okazała się jedyną klientką znudzonego sprzedawcy. Po chodniku tylko wiatr rozwiewał liście. Za mijanymi oknami dostrzegła włączone telewizory, jedyna oznaka, że życie tutaj wciąż trwa. Aneta owinęła się szczelniej kurtką i przyspieszyła. Zmarzła i marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w domu. Sprawdziła godzinę w telefonie: zbliżała się szósta. Będą się zaraz zbierać. Rzadko jej się to zdarzało podczas dochodzenia, ale nie miała żadnego pomysłu, kto mógł zabić. I dlaczego ta zbrodnia jest taka teatralna? Co morderca chce im powiedzieć? Miała przeczucie, że jeśli to odkryją, znajdą tego, kto to zrobił. Kogoś, kto dba, żeby nie zostawić żadnych śladów. Chociaż nigdy nie wiadomo.
Ulica była pusta, wieś wyglądała na wyludnioną.
Kiedy Aneta przechodziła przez most nad kanałem, usłyszała piknięcie. Sprawdziła. To January, chciał wiedzieć, gdzie jest i kiedy mogą stąd wyjechać. Pewnie też ma dość tej wichury i letniska jesienią. Z mostu widziała komendę. Odpisała, że będzie za dziesięć minut. Przyspieszyła. Za mostem, w pobliżu stacji benzynowej, zauważyła dwóch chłopaków. Stali i rozmawiali nachyleni, jakby coś ustalali. Jeden z nich miał kurtkę z napisem BETTER DEAD THAN RED, a drugi bluzę z hasłem, które szczególnie Anetę wkurzało: ZAKAZ PEDAŁOWANIA. Dla niej samo noszenie takich haseł podchodziło pod paragraf i gdyby mogła, aresztowałaby wszystkich obnoszących się ze swoją nienawiścią. Policjantka zwolniła i dyskretnie obserwowała chłopaków. Po chwili pojawił się trzeci. Najwyraźniej czekali na niego, bo natychmiast cała trójka skierowała się w stronę stacji. Byli młodzi, krótko ostrzyżeni, mogli mieć po jakieś dwadzieścia lat. Aneta nie wytrzymała. Przystanęła i nie wchodząc za chłopakami do budynku, przyglądała się przez szybę, jak kupują piwo. Na wszelki wypadek zrobiła im zdjęcie.

*

Powrót do Warszawy upłynął im w milczeniu. Nie było czego omawiać ani komentować, za mało mieli danych, by wysunąć choćby wstępną hipotezę. January pomyślał przelotnie o Starym, który na pewno rano zadzwoni. Coś musi mu wrzucić, rano wymyśli. Teraz nie miał do tego głowy.
– Gdzie cię podrzucić? – zapytał, kiedy wjechali do Warszawy.
Aneta całą drogę siedziała ze słuchawkami na uszach, zanurzona w swoim świecie, i nie zwracała na partnera uwagi. Szosa przed nimi była pusta. January docisnął pedał gazu. Jak najszybciej chciał znaleźć się w domu.
Aneta zdjęła słuchawki.
– Mokotów.
Przeglądała pliki w telefonie. Gdy zatrzymali się na czerwonym świetle, podsunęła aparat Januaremu.
– Idealna, sielska polska wieś…
January zobaczył zdjęcie trzech prawie łysych gości. Nie rozumiał, dlaczego Aneta mu je pokazuje.
– I co z tego?
Powiększyła.
Na bluzie jednego z chłopaków dostrzegł napis ZAKAZ PEDAŁOWANIA. Nadal nie wiedział, po co to ogląda.
– I co z tego? – powtórzył pytanie.
– Może nic. A może coś. Szukamy ekstremistów, tak? Byli na stacji benzynowej w Nieporęcie.
January nie wytrzymał. Parsknął śmiechem.
– Ekstremiści? Bo co? Bo nie lubią pedałów?
– Aha.
– Weź przestań.
– Nie widzisz problemu, bo sam jesteś homofobem.
– Ja??? – Spojrzał na nią zaskoczony. – Nie gadaj głupot!
– Uważaj!
January błyskawicznie zahamował. O mało nie wjechał w tył zatrzymującego się na światłach tira.
– Niech każdy sobie śpi, z kim chce, co mnie to obchodzi. – Czy poczuł potrzebę wyjaśnienia? – Nie chcę ani o tym wiedzieć, ani tym bardziej rozmawiać.
– I co? Nie masz kłopotu z tym, że jestem lesbijką?
Żachnął się, nie patrząc na nią.
Roześmiała się.
– Oczywiście, że masz. Cokolwiek teraz powiesz.
– Śpij, z kim chcesz. Tylko po co się z tym afiszować?
– A ty nie afiszujesz się żoną i dziećmi?
– To co innego – burknął. – To jest normalne.
– Widzisz! Powiedziałeś to!
– Co? Co takiego powiedziałem?
– Że spanie z kimś tej samej płci nie jest normalne.
– No bo… A daj mi spokój!
Gwałtownie skręcił w Bruna i zatrzymał się pod jej blokiem.
– Nie chcę o tym rozmawiać – powiedział stanowczo, gdy wysiadała. – Nie życzę sobie tych tematów. Jasne?
Skinęła, nawet na niego nie patrząc.
Odjechał, nie wiedząc czemu zirytowany.

 
Wesprzyj nas