Uczelniana komedia, traktat o polityce asymilacji, kąśliwa krytyka nacjonalizmu. A może po prostu najważniejsza powieść o żydowskiej tożsamości? Nagrodzona Pulitzerem “Rodzina Netanjahu” to klucz do zrozumienia problemów ze współczesnym Izraelem.


Prawda to, a może fikcja? Zimą 1960 roku w domu historyka amerykańskich podatków Rubena Bluma zjawia się z wizytą niejaki Bencijon Netanjahu. Gość, temperamentny żydowski nacjonalista, ubiega się o posadę na uniwersytecie, na którym pracuje Blum, a kto lepiej zadba o przybysza z Izraela niż inny Żyd? Tak w każdym razie myślą władze uczelni, nie zdając sobie sprawy, że zderzenie wojującego syjonisty Netanjahu ze zasymilowanym Blumem to przepis na katastrofę na miarę kolizji dwóch równoległych światów.

Ale nagrodzona Pulitzerem błyskotliwa powieść Joshuy Cohena to coś więcej niż tylko żydowska tragikomedia charakterów. Cohen pisze ją ze współczesnej perspektywy, w której jeden z synów Bencijona – Binjamin Netanjahu – jest najdłużej urzędującym premierem w historii Izraela, a inny – owianym legendą bohaterem wojny Jom Kipur. Pozornie nieistotne, a nawet pomijalne zdarzenie z historii tej słynnej familii okazuje się punktem wyjścia dla jednej z najważniejszych współczesnych powieści o tożsamości, rodzinie i polityce.

***

Pierwszy w polsce przekład twórczości jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy
Powieść nagrodzona Pulitzerem (2022)

Cohen jest niezwykłym stylistą, z pewnością jednym z najbardziej zdumiewających w dzisiejszej amerykańskiej beletrystyce.
— James Wood, „New Yorker”

Bez dwóch zdań Cohen jest geniuszem. (…) Rodzinę Netanjahu z jej ekscentrycznym narratorem, portretem żydowsko-amerykańskiego życia i klimatem ostrej akademickiej satyry czyta się w zachwycie jak skrzyżowanie powieści Philipa Rotha i Vladimira Nabokova. To wartka, bezczelna, całkowicie wciągająca powieść.
— Leo Robson, „Guardian”

Joshua Cohen jest tak znakomitym pisarzem, że aż dziw bierze, że nie jest bardziej znany. (…) Nowa książka jest jedną z jego najlepszych: wysmakowana i bardzo zabawna, to jedna z najprzyjemniejszych powieści jakie czytałem od wieków.
— Jon Day, „Financial Times”

Joshua Cohen
Rodzina Netanjahu
Wspomnienie przelotnego, a w ogólnym rozrachunku zupełnie nieistotnego zdarzenia w historii bardzo sławnej familii
Przekład: Aga Zano
Wydawnictwo Agora
Premiera: 27 września 2023
 
 

1.

NAZYWAM SIĘ RUBEN BLUM i jestem historykiem, owszem, historykiem. Wkrótce jednak stanę się już chyba postacią historyczną. Mam przez to na myśli, że umrę i sam przejdę do historii w wyniku rzadkiego rodzaju transformacji przysługującej głównie naukowcom czystszego formatu. Prawnicy umierają, lecz nie stają się prawem, lekarze po śmierci nie zmieniają się w medycynę. Profesorowie biologii i chemii po dokonaniu żywota rozkładają się jednak w czystą biologię i chemię, mineralizują w geologię, rozpływają się w swych dziedzinach nauki równie nieubłaganie, jak matematycy stają się częścią statystyk. Ten sam proces dotyczy nas, historyków, a doświadczenie nauczyło mnie, że pod tym względem jesteśmy w całej humanistyce wyjątkowi; tylko my stajemy się tym, co badamy. Starzejemy się, żółkniemy, marszczymy i kruszymy wraz z materiałami, nad którymi ślęczymy, aż wreszcie nasze życie przechodzi do przeszłości, staje się tkanką czasu jako takiego. A może to tylko żydowskość przeze mnie przemawia… Goje wierzą, że Słowo staje się Ciałem, a Żydzi – że Ciało staje się Słowem. Naturalniejsza to inkarnacja i bardziej racjonalna…
Gwoli dopełnienia prezentacji pozwolę sobie zacytować uwagę wygłoszoną pod moim adresem przez ówczesnego – jego nazwisko niech pozostanie anonimowe – przewodniczącego Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego, którego poznałem na sympozjum jeszcze jako student, tuż po drugiej wojnie światowej.
– Ach – wymamrotał, podając mi wiotką dłoń – Blum, powiada pan? Żydowski historyk?
Bez wątpienia liczył na to, że mnie ta uwaga zapiecze, ale ja tylko się uradowałem, do dziś zresztą uśmiecham się na jej wspomnienie. Doceniam przypadkowy brak precyzji tego sformułowania i drugie dno, które może służyć za swego rodzaju test psychologiczny. „Żydowski historyk – co wam przychodzi do głowy, kiedy to słyszycie? Jaki obraz macie przed oczami?”. Rzecz w tym, że epitet ów, zastosowany w ten sposób, jest poprawny i niepoprawny zarazem. Owszem, jestem żydowskim historykiem, ale nie historykiem żydowskim – przynajmniej nie zawodowo.
Jestem za to historykiem amerykańskim – a raczej byłem. Po półwieczu profesury przeszedłem niedawno na emeryturę i ustąpiłem ze stanowiska wykładowcy w katedrze amerykańskiej historii gospodarczej imienia Andrew Williama Mellona na Uniwersytecie Corbin w Corbindale w stanie Nowy Jork, położonym rzut kamieniem na południe od jeziora Erie, w samym sercu nieco sielskiego, nieco dzikiego hrabstwa Chautauqua, pośród sadów jabłoniowych, pasiek i mleczarni; albo, jak uparcie i z lekceważeniem mawiają geograficzni analfabeci z Nowego Jorku – miasta – po prostu „na wsi”. (Swego czasu sam do tych mieszczuchów należałem, i choć banialuką jest stara mądrość, że nauczyciele uczą się więcej od swych podopiecznych niż na odwrót, to jedno dotarło do mnie bardzo wcześnie: nigdy nie mów, że Corbindale leży „na wsi”). Początkowo interesowałem się głównie gospodarką z okresu kolonii brytyjskich, czyli de facto preamerykańską, lecz pozycję wyrobiłem sobie ostatecznie w dziedzinie historii podatków, szczególnie po tym, jak zająłem się badaniem wpływu strategii podatkowych na politykę i przewroty polityczne. Co tu kryć, nigdy za tą dziedziną nie przepadałem, ale takie poletko akurat było wolne. A konkretniej rzecz ujmując, w ogóle ono nie istniało, zanim go nie odkryłem, a odkryłem je niczym safandułowaty Kolumb, bo po prostu znalazło się na mojej drodze. Kiedy dołączyłem do świata akademii, Ameryka była już w większości pozajmowana, nawet w historii gospodarki amerykańskiej zrobiło się tłoczno, a że zawsze miałem głowę do liczb… Specjalizacja w historii podatków pozwoliła mi wyrwać się z getta kolonialnej katalaksji, a ostatecznie nawet z samej Ameryki, do europejskich miast-państw, rent feudalnych, kościelnych dziesięcin, wynalezienia przez starożytnych opłat celnych i taryf… Aż do kamienia z Rosetty, a nawet Biblii, jako że oba te źródła w dużej mierze stanowią – większość ludzi o tym zapomina – dokumentację podatkową…
Co jeszcze jest istotne? Chciałbym wiedzieć. Ale czy w ogóle ktokolwiek to wie? Zdarzało mi się zaczynać niektóre zajęcia parafrazą z Twaina, który parafrazował Franklina, ten zaś z kolei najpewniej plagiatował anonimowych Brytyjczyków: „…nic nie jest na tym świecie pewne, tylko śmierć, podatki i termin składania prac zaliczeniowych…”.
Pozwalam sobie wierzyć, że wykonywany zawód uczynił mnie ponadprzeciętnie wyczulonym na wybiórcze sięganie po fakty oraz na to, iż każdy wiek i każda ideologia klecą sobie własne, szyte na miarę kroniki dziejów, mające w równej mierze służyć ich celom i schlebiać wyobrażeniom na własny temat – od Jerzego Waszyngtona, twierdzącego, że „nie może kłamać” po tym, jak ściął ojcowską wiśnię, aż po najbardziej pornograficzne filmowe i telewizyjne świadectwa zabójstwa Kennedy’ego, z których człowiek mógłby wnioskować, że mafia, pospołu z CIA, KGB i Marilyn Monroe, ukartowała ten diaboliczny plan podczas spotkania przy odgrodzonym od reszty sali stoliku gdzieś w najdalszym kącie 21 Club. W moim przypadku takim przykładem kronikarskiej woltyżerki jest biogram akademicki, który można znaleźć w internecie. Proszę wybaczyć starszemu człowiekowi tę drobiazgowość: należy wejść na stronę www.Corbin.edu, kliknąć zakładkę „Wydział”, następnie „Zakład Historii Amerykańskiej”, potem wybrać moje imię i nazwisko, a wtedy wyświetli się tekst, praktycznie ten sam, co w moim CV, w którym umieściłem same największe osiągnięcia, a i tak jest gęsto: nagrody za wybitne osiągnięcia dydaktyczne na Uniwersytecie Corbin (1968, 1969, 1989, 1990, 1992, 1995, 1999, 2000, 2001), tytuł Historyka Roku Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego (1993), honorowe tytuły naukowe z London School of Economics i Narodowego Uniwersytetu Singapuru, całkiem aktualna lista publikacji i bibliografia. Z dostępnych wciąż w druku moich prac wymieniłbym: Z historii podatków; Brali, ale nie dawali. Historia Ameryki w dziesięciu opłatach; Ograniczenia ilościowe, subsydia eksportowe. Podróż przez pozataryfowe bariery w handlu; Embargo. Historia i przemiany; Krwawe dolary. O opodatkowaniu niewolnictwa, i wreszcie George Sewall Boutwell. Abolicjonista, sufrażysta, ojciec IRS.
Proszę nie zrozumieć mnie opacznie: jestem z tych osiągnięć dumny, a w każdym razie zostałem nauczony mówienia, i może nawet myślenia, że jestem z nich dumny, głównie dlatego, że każda kolejna gwiazdka na rozpościerającym się coraz szerzej firmamencie sukcesów miała mnie oddalać od korzeni – od Ruwna Judiego Bluma, ur. 1922 na centralnym Bronksie w rodzinie żydowskich imigrantów z Kijowa, którzy wychowali mnie na klasę średnią. Zadbali, abym otrzymał solidne wykształcenie – osiągnęli to zaś na dwa sposoby: posyłając mnie do dobrych szkół i odsądzając mnie od czci i wiary w najpodlejszym jidysz, kiedy okazało się, że wyrastam na intelektualistę.
Dzień po ataku na Pearl Harbor ożeniłem się z ukochaną ze szkolnych czasów i dostałem kartę poboru do armii amerykańskiej, gdzie za sprawą na wpół ukończonego kursu księgowości (na który uczęszczałem pod naciskiem rodziny), wad postawy (łagodna skolioza, skrzywienie dwunastostopniowe) i wybitnych umiejętności maszynopisarskich (siedemdziesiąt sześć słów na minutę) zostałem kancelistą księgowym. Przez całą wojnę ani razu nie opuściłem kraju, a większość czasu na stanowisku spędziłem, wystukując na maszynie eleganckie traktaciki ze spiętrzonej pretensjonalności na podstawie dzieł Eliota („Ogarek czasu, kopcąc w niebie, / Dogasa. Kiedyś na Rialto”) i Pounda („Lichwa morduje dziecko w łonie, / Kładzie kres młodzieńczym zalotom, / Wniosła paraliż do łoża, zalega / Między panną młodą i mężem”), rozsyłane następnie do eleganckich pisemek naukowych o poezji, które odrzucały moje wysiłki; oprócz tego zajmowałem się głównie księgowaniem żołdów i wypłatami zwrotów kosztów podróży między bazami wojskowymi Fort Benning i Fort Sill.
Po wojnie złożyłem papiery na City College, gdzie moje początkowe skrzywienie w stronę nauk humanistycznych ogółem i literatury szczegółem zostało naprostowane za pomocą różnych narzędzi nacisku (rodzicielskich oraz praktycznych) na podobieństwo rzędów kolumn, by łatwiej było w nich rozpisać karierę w ujęciu liczbowym. Oto kompromis: moje zainteresowanie literaturą stało się historią, zainteresowanie wszystkich innych księgowością przeszło w ekonomię, a Ameryka pozostała Ameryką. W City College pozostałem aż do obrony doktoratu, potem z rezygnacją przebrnąłem przez szeol adiunkcji i zostałem pierwszym w historii Żydem zatrudnionym przez Corbin College (w tamtych czasach to jeszcze nie był uniwersytet), i nie chodzi mi tu o pierwszego Żyda na etacie wykładowcy na wydziale historii, tylko pierwszego Żyda w ogóle na całej uczelni – o ile mi wiadomo, ze studentami włącznie.
Wybitny, choć zapomniany już krytyk Van Wyck Brooks ukuł kiedyś termin „przeszłość użytkowa”, przez co rozumiał taką przeszłość, jaką każdy „nowoczesny”, oderwany od miejsca pochodzenia i odcięty od korzeni amerykański intelektualista – i każda intelektualistka – musi sobie stworzyć, by odnaleźć sens w teraźniejszości i kierunek na przyszłość. Termin ów przypominał mi się za każdym razem, kiedy pełzłem autostradą Van Wycka z lotniska do domu rodziców, na zmianę poirytowany i zadowolony z narastającego spóźnienia; albo może ujmę to inaczej – korków nienawidziłem, ale za oddalenie chwili dotarcia na miejsce byłem wdzięczny losowi. Czekał mnie bowiem dobrze znany koncert marudzeń, wymuszania przysług i inscenizacja nieskończenie wielu międzydomowych wojenek z sąsiadami: wyobrażasz sobie, co mi powiedziała pani Haber? (nie, ta druga!), masz pojęcie, co się stało z Gartnerem? (nie, tym, co już owdowiał, ma chore serce, dziecko z polio i karbunkuł!); następnie ewidencja wszystkich grzeszków niedoliczeń i przeważeń niereformowalnego miejscowego rzeźnika/piekarza/sklepikarza oraz narzekania na niezmordowanie kwestujących rabinów – słowem, cały ciężar tego, co uznawałem za „przeszłość bezużyteczną”, przeszłość żydowską, od której uciekłem na łono pogańskiej akademii pośród sielskich subniagaryjskich wzgórz i leśnych dolinek.
Podsumowując, przez niemal całe życie – aż do niedawna, tak się składa, kiedy to konsekutywne urazy stopy, nogi i biodra zmusiły mnie do ubicia z ciałem targu: sprawność za śmiertelność – nie dostrzegałem w swym pochodzeniu żadnych zalet i kiedy tylko nie mogłem mu wprost zaprzeczać, to starałem się je przynajmniej ignorować.
Przyszedłem na świat w skórze nie całkiem białej, która z biegiem lat solidnie mi tu i ówdzie stwardniała; wychowywałem się w żydowskiej dzielnicy, graniczącej z irlandzką i włoską, na dodatek podczas wielkiego kryzysu, nie miała więc jak nie stwardnieć. Ulice odchodzące od Grand Concourse na Bronksie kipiały od bezmyślnej przemocy, lecz ja, w przeciwieństwie do rówieśników, nie rwałem się do bijatyki. Od małego byłem uczony, by na przemoc reagować jak Jezus Chrystus, ten sam, o którego ukrzyżowanie regularnie mnie oskarżano. W odpowiedzi na wszelkie docinki i drwiny nadstawiałem drugi policzek w nadziei, że to coś zmieni, i już wtedy rozumiałem, że choć życie najeżone jest nieszczęściami, to narzekanie nie okazuje się drogą ani do ulgi, ani do zemsty, ani już na pewno do odzyskania godności. Jako jedyna żydowska rodzina mieszkająca po wojnie w maleńkiej wiosce po niewłaściwej stronie gór Catskill, my, Blumowie (ja, moja żona Edith i córka Judith), szybko musieliśmy przywyknąć do złośliwości i afrontów. Warto zaznaczyć, że nie miały one charakteru miejsko-przemocowego; prawie zawsze były bardziej bierne niż otwarcie agresywne, a w znoszeniu ich pomagał nam nie tyle jakiś niezwykły hart ducha, ile myśl, że nie jesteśmy panią Johnson (która raz w tygodniu u nas sprzątała) ani pracownikami uczelnianej stołówki, woźnymi czy dozorcami – słowem, że nie byliśmy czarni albo, jak to się wtedy mówiło, „Murzynami” czy „kolorowymi”. (Edith i ja należeliśmy do pokolenia, które używało określenia „kolorowy”, za czasów Judy mówiło się już raczej „Murzyn”). Nigdy nie zapomnieliśmy, przynajmniej ja i Edith, że głupawe przymówki o skąpstwie, rzucane przez majstra z RCA, który naprawiał nam czasami sprzęty domowe, w annałach antysemityzmu zapisałyby się jako ataki wyjątkowo łagodne i nieskuteczne – do tego stopnia, że uznanie ich za przykrość graniczyłoby z impertynencją i brakiem szacunku dla przodków. Nie zapominajmy, że Grecy żydowskie noworodki dusili ich własną pępowiną; Rzymianie zdzierali z mędrców skórę za pomocą rozgrzanych do czerwoności żelaznych grępli; inkwizycja wolała wahadło i ławę tortur; naziści sięgali po gaz i płomień. Jaką krzywdę mógł nam, w porównaniu z takim repozytorium historycznych krzywd, wyrządzić dowcip w rodzaju: „Ilu Żydów mieści się w samochodzie?”, albo nawet rzucone mimochodem, półsłyszalne „mosiek” czy „ten pan to nożem chrzczony”? Co z tego, że kiedy odstawiałem naszego narowistego pontiaka do mechanika w Corbindale, stary fachura o czerwonej, dziobatej twarzy wyciągał z kieszeni kombinezonu uwalaną smarem dłoń – po zapłatę z góry – a następnie klepał mnie po głowie: „Jak tam? Rogi kiedy ostatnio panu piłowali?”. O wiele częściej jednak, jako pierwsi Żydzi w Corbindale, mierzyliśmy się z nieprzerwanym, dyskretnym lekceważeniem: dawano nam do zrozumienia, jacy z nas szczęściarze, że w ogóle możemy tu być; że zostaliśmy przyjęci, wpuszczeni przez próg. Mówiono do nas z góry, pouczano, robiono łaskę, przypatrywano się nam badawczo. Nasza obecność stanowiła niewygodę dla niektórych i ciekawostkę dla wszystkich. Ze sprzeciwem spotykaliśmy się zwłaszcza na samym początku: miejscowy klub golfowo-tenisowy wiecznie zapewniał, że nasze formularze zgłoszeniowe gdzieś się zapodziały (do czasu, gdy wreszcie sami zaczęli nas namawiać do członkostwa, zdążyliśmy stracić zainteresowanie); podczas ferii wiosennych musiałem opędzać się od koleżeństwa z wydziału, bo wszyscy – mylnie biorąc moją wiedzę książkową za dowód rzeczywistych umiejętności – błagali mnie, żebym pomógł im rozliczyć podatki, a na okołoświątecznych przyjęciach Edith i ja byliśmy traktowani jak para zaślinionych matołków, którzy nie odróżniają renifera Rudolfa od Blitzena czy Donnera i nie mają pojęcia, co się robi pod jemiołą. I słowo daję, na naszym pierwszym gwiazdkowym przyjęciu na wydziale historii w Corbin (rok przed wydarzeniami, o których wkrótce opowiem) ówczesny dziekan, nieżyjący już doktor George Lloyd Morse, poprosił mnie, bym przejął przypadającą mu zazwyczaj w udziale rolę Świętego Mikołaja – przebrał się w kostium i rozdawał prezenty.
– Moja ślubna wpadła na ten pomysł, doprawdy, przebłysk geniuszu – oznajmił. – Bo widzi pan, ma pan prawdziwą brodę, jak jej świętej pamięci ojciec… Dawniej tak się nosiło, nie to co w dzisiejszych czasach, wielka szkoda, wielka, prawdziwa broda jest szlachetniejsza i bardziej imponuje niż sztuczna… Wiedziałem, co robię, jak zatrudniałem brodacza, no a jeśli to w dodatku uraduje małżonkę… Już nawet nie wspominam, że jeśli pan poczyni honory i wejdzie w rolę naszego drogiego świętego, to ci, którzy faktycznie obchodzą Boże Narodzenie, będą mogli sobie pocelebrować i miło spędzić czas.
Do dziś pamiętam, jak chodziłem od gościa do gościa, wlokąc za sobą worek z poszewki na poduszkę wypełniony maleńkimi nożykami do listów, które w gruncie rzeczy niczym się nie różniły od sztyletów, każdy z wygrawerowanym uczelnianym godłem (spętana wrona z gałązką oliwną w dziobie) i mottem (Petite, et dabitur vobis), kiedy zaś rozdawałem je zgromadzonym, od ostrzy robiły mi się stygmaty na dłoniach, a po powrocie do domu, wciąż w kostiumie – kombinezonie i czapce, które następnego dnia rano należało oddać przewodniczącemu koła teatralnego, żeby były gotowe na wieczorne przyjęcie wydziału anglistyki – oczyściłem rany, zmyłem bielący mi brodę talk i ogoliłem się na gładko. (W tym miejscu powinienem chyba jednak nadmienić, że gdy zacząłem uczyć na Corbin, dopiero co wprowadzono tam nabór koedukacyjny, a liczba studentów niebiałych wynosiła równiutkie zero. W chwili mojego przejścia na emeryturę na uczelni działało już zarówno koło studentów afrykańskiego pochodzenia, jak i oddzielne dla studentów afroamerykańskich, stowarzyszenie queerowo-latynoskie i oddział specjalny do spraw zagospodarowania bezpiecznych przestrzeni dla osób transpłciowych. Oficjalne piosenki drużyn sportowych, dawniej trawestujące zawołania rdzennych Amerykanów – „Irokeski strzał” i „Banzai Allegany!” – wycofano, tymczasem pomnik założyciela uczelni Mathera Corbina (powiązanego z układem Tammany byłego caudillo zarządu szlaków wodnych stanu Nowy Jork, przy budowie których wiele tysięcy robotników zmarło z wycieńczenia), przez lata niepodzielnie królujący na wewnętrznym dziedzińcu bez żadnych pretensji do szerszego kontekstu, wzbogacił się o interaktywną tablicę na cokole, opisującą uprawiany przez szanownego patrona proceder bogacenia się na pracy niewolników i taniej siły roboczej pod postacią byłych niewolników jako „niezgodny z wartościami uczelni” oraz „głęboko problematyczny”. Wszystkie te zmiany należy bez wątpienia uznać za istotne, lecz fakt pozostaje faktem, że młodzież mamy wrażliwą jak nigdy wcześniej. Przyznaję bez bicia, że nie wiem, jak to zjawisko rozumieć; starałem się podchodzić do niego od strony „ekonomicznej”, zadając pytanie, czy wyższa wrażliwość młodych ludzi przyniosła ze sobą spadek dyskryminacji, czy może to raczej spadek dyskryminacji podniósł poprzeczkę wrażliwości na to, kiedy, gdzie i jak do aktów tejże dochodzi. Choć może powinienem raczej powiedzieć: kiedy, gdzie i jak dochodzi do tejże w oczach ciała studenckiego, którego godne pochwały dążenie ku akceptowaniu mniejszości przekształciło się z czasem w kulturę pretensji, tę zaś osobiście obłożyłbym raczej anatemą. Nie zliczę, ilu moich byłych studentów – szczególnie z ostatnich lat pracy dydaktycznej – tak dalece oddawało się tolerowaniu psychospołecznej kruchości i żalów swoich bliźnich, że sami stawali się nieznośni; gdziekolwiek spojrzeć, tam wyskakuje na człowieka jakiś domorosły Torquemada, smarkaty Savonarola, w co drugim zdaniu dopatrują się złej woli, wszędzie wywęszą bigoterię i uprzedzenia. Nie chcę odgrzewać starych uczelnianych wojen, krwawych bitew o równouprawnienie, kiedy w pierwszym szeregu – jak podczas tylu najważniejszych walk o prawa obywatelskie w Stanach Zjednoczonych – do boju stawali Żydzi. A już na pewno nie chciałbym, aby ktoś zinterpretował moje słowa opacznie i uznał, że moim zdaniem każdy student i każda studentka w dzisiejszych czasach ma za krótki lont, każde słowo bierze do siebie, dobrym intencjom przypisując złą wolę, choć mizoginia, rasizm, homofobia i tak dalej zostały na dobre wyrugowane z terenu naszej uczelni. Pozwalam sobie jedynie na stwierdzenie, że w moim pokoleniu Żyd miał szczęście, jak się go brało za białego, kolorem najbardziej znienawidzonym był czerwony, o zaimkach innych niż męski i żeński nie było mowy, a najpopularniejszym i najbezpieczniejszym trybem funkcjonowania mniejszości była asymilacja).
Spośród wszystkich wiotkich ciosów i ślepych pocisków, jakie wymierzano w Edith i mnie na Corbin, chyba tylko jeden – niespodziewanie i zupełnie niecelowo – naprawdę mnie zabolał, ten mianowicie, kiedy dziekan, doktor Morse, wezwał mnie do swojego gabinetu w semestrze zimowym w pięćdziesiątym dziewiątym roku, pierwszym semestrze mojego pełnoetatowego zatrudnienia na uczelni, i wystosował kolejną prośbę pod moim adresem. Właśnie wybierałem się na seminarium z historii Ameryki (które do dziś stanowi podstawę nauczania, choć wtedy wciąż jeszcze zaczynaliśmy od przybycia Pielgrzymów, a teraz – od historii afrykańskich niewolników i uniesionych w geście pozdrowienia dłoni przedstawicieli plemienia Seneków), ale po drodze zatrzymałem się przy swojej skrzynce z pocztą uczelnianą. Jeszcze nie mieliśmy wtedy e-maila, ja zaś podchodziłem wówczas do swojego statusu i przyszłości bardziej niż mniej neurotycznie, a zatem miałem w zwyczaju kilka razy dziennie sprawdzać, czy nie czeka na mnie jakaś wiadomość; zahaczałem o ścianę drewnianych przegródek przed każdymi zajęciami i po nich, kiedy szedłem do toalety i przy każdej sprawie, nawet jeśli zupełnie nie było mi to na rękę. No bo co, jeśli ktoś mnie potrzebuje? Albo jeśli przegapiłem jakąś pilną wiadomość (taką z pieczęcią PILNE na kopercie)? Zazwyczaj jednak moja przegródka była oczywiście pusta lub, w najlepszym razie, zaszczycona kilkoma świstkami z kategorii notitia mundana: „poszukiwany opiekun studenckiego koła przyjaciół ONZ, zainteresowanych prosimy o kontakt…”. Tym razem jednak czekała na mnie napisana maszynowo wiadomość na dziekańskim papierze: „Rube” – tak się zaczynała, z właściwą Morse’owi mieszanką poufałości i zadęcia – „Gdybyś tylko mógł być tak uprzejmy i znaleźć dziś dla mnie wolną chwilę, byłbym Ci szalenie zobowiązany. Może na przykład zajrzałbyś do mojego gabinetu od razu po ostatnich zajęciach?”. Owszem, mógłbym. Owszem, zajrzałbym. Tak, panie dziekanie. W tonie wiadomości nie było ani cienia sugestii, jedynie wezwanie. Do dziś potrafię zamknąć oczy i usłyszeć, jak doktor Morse dudniącym barytonem dyktuje wiadomość pani (Lindzie) Gringling, naonczas swojej sekretarce, a później drugiej i ostatniej żonie. Co ciekawe, w dziekańskich pismach zawsze dało się rozpoznać rękę pani Gringling – w tych, które wystukiwała pod jego dyktando, a następnie podpisywała jego nazwiskiem – bo sam George kreślił swoje „M” tak zamaszyście, że górowało niczym skarpa nad „o” i „r”, a czasami rzucało cień nawet na resztę liter. Ten podpis miał wyrażać prosty przekaz: „należysz do mnie; jesteś tu, póki mi się tak podoba, a ja jestem wyżej od ciebie”. Podróbki pani Gringling wskazywały na więcej szacunku dla innych.
Do czasu spotkania zdążyłem przeczytać tę wiadomość z tuzin razy, próbowałem wychwycić z niej jakiś ukryty przekaz, wyczytać coś między wierszami niczym talmudysta, biblijny hermeneutyk czy zakochany młodzieniec: co mu serce podyktowało? Albo raczej: czego ode mnie chce? Co zrobiłem? Jaka katastrofa mnie czeka? Do dziś moje żydowskie lęki zdążyły się przytępić – może nawet wtedy były już nieco słabsze – ale to nie przekreśla ich prawdziwości. Kiedyś były rzeczywiste. Raz czy drugi okazały się nawet całkiem interesujące. Nie chciałbym wpaść w pułapkę lekceważenia tych niepokojów, całego bagażu dziedziczonej neurozy, skoro za ich współczesny banał winę ponosi to, jak były reprezentowane w książkach, filmach, telewizji – słowem, w „mediach”; winę ponoszą ci, którym zabrakło wyobraźni przez ostatnie pół wieku tychże lęków wyrażania. Jako chłopak z miasta, a przy okazji najświeższy nabytek wydziału historii, zaczynający akurat trzeci semestr dwuletniego okresu próbnego, po którym miała zapaść decyzja o ewentualnym etacie, chodziłem wiecznie wzdęty, spięty i przejęty: napędzane czystą zgrozą ucieleśnienie stereotypu niezdarnego, przeintelektualizowanego, samokrytycznego Żyda, którego wykpiwaniem najróżniejsi amerykańscy pisarze i artyści, z Woodym Allenem na czele, dorobili się absurdalnych finansowych i seksualnych korzyści (w pokoleniu młodszym ode mnie palmę pierwszeństwa dzierżył Roth, w tym oczko starszym – Bellow i Malamud). Do dziś czuję gorycz w gardle na myśl, że byłem jednym z tych, którzy nauczyli Amerykę takich słów jak szlemil, szlimazl, nebech czy kloc, słowa te zaś na dobre wszyły się w angielszczyznę jako schlemiel, schlimazl, nebbish, klutz; niczym w brzuchatym kotle przelewały się we mnie osmalone czarnym humorem wyrzuty i kateksje, owłosione, zapocone, łojem zaczopowane, pokomplikowane kompleksami i wiecznym lękiem przed potknięciem, byle tylko nie powiedzieć czegoś nie tak, nie założyć złego krawata, nie dobrać do niego spinki do połowy zamiast trzy czwarte, nie włożyć koszuli ze spinkami, kiedy wystarczyłyby guziki, nie przyjść w madrasie, choć do łask wrócił już sztruks, a ponad wszystko – by nie wyłożyć się na czymś najprostszym, na przykład na kolejności przystępowania stanów do unii… Delaware, Pensylwania, New Jersey… Wychodząc za studentami z seminarium w kotłowaninę marynarek barwy uczelnianego szkarłatu, powtarzałem to sobie jak kojący różaniec, paciorek za paciorkiem: Georgia, Massachusetts, Connecticut? A może Georgia, Connecticut, Massachusetts?
Pani Gringling zaprowadziła mnie do gabinetu doktora Morse’a, na chwilę zatrzymała się w drzwiach, żeby przyjąć jego zamówienie drinka, zamówienie dla nas obu: „Wiesz co, Lindo, niech będzie dwa razy gimlet. Tak, dziś jest nastrój na gimlety”. Zwróćmy po raz kolejny uwagę na zmianę, jaka zdążyła tu zajść: dawno, dawno temu to do takich miłych, uczciwych i akurat dość kompetentnych pań w średnim wieku jak Linda Gringling należały zajęcia w rodzaju pisania pod dyktando, umawiania spotkań i robienia drinków zawodowym historykom; czasami doktor Morse prosił o sloe gin fizz, czasami o gin z tonikiem, a kiedy zdarzyło mu się poczuć nastrój na gimlety, który funkcjonował w jego repertuarze jako swego rodzaju łącznik między jednym a drugim, cytryny należało zastąpić limonką. Sekretarka wyciskała owoce do koktajli własnoręcznie, w związku z czym nad korespondencją dziekana – w tym nad wezwaniem, które położyłem na jego biurku – unosił się czasami ledwie wyczuwalny aromat cytrusów.
Czując się trochę jak uczniak przynoszący dyrektorowi zwolnienie od rodziców albo jakbym znów znalazł się w wojsku, wetknąłem brzeżek kartki pod kulę armatnią na blacie, wściekle dziobatą, sferoidalną bryłę, przypominającą obkurczoną czaszkę-trofeum z jakiegoś ołowianego plemienia łowców głów. Były to jedyne dwa przedmioty na biurku dziekana: przycisk do papieru i mój świstek. Doktor Morse siedział odchylony w fotelu, rozlany w całej swej niedbałej obszerności.
– Cały dzień sobie mówię, nie piję, póki Rube się nie zjawi… Nie piję, póki Rube się nie zjawi…
– Najmocniej przepraszam, panie doktorze.
– Rube, ja ledwo dałem radę.
– Przyszedłem prosto z zajęć, natychmiast.
– Ale dalej nie siedzisz… I nie mówisz mi po imieniu.
Alkohol nigdy mnie jakoś szczególnie nie interesował, ale tym razem znalazłem w nim pocieszenie. Nikogo nigdy nie wyrzucono z Corbin przy koktajlach.
Doktor Morse teatralnym gestem zdjął z kuli armatniej przykrywkę: w środku, niby w wydrążonej czaszce, znajdowały się jego przybory do palenia. Zdjęta kopułka po odwróceniu zmieniła się w popielniczkę; gdy zjawiły się drinki, obaj zapaliliśmy. W młodości zdarzało mi się sięgać po papierosy, a w wojsku po cygara, lecz w Corbin przekonałem się do fajki. Doktor Morse miał w zwyczaju palić za dnia fajkę calabash, a wieczorem churchwarden, cała reszta wydziału zaś preferowała proste i zakrzywione billiardy, poza doktorem Hillardem, którego zazwyczaj widywało się z kukurydzianką w zębach. Ja używałem billiarda, nie tak prostego jak niektórzy i nie tak zakrzywionego jak inni. Z perspektywy czasu widzę, że mój wybór stanowił jedynie jałowy eksperyment wtapiania się w tłum: popijałem przynoszony przez panią Gringling gin i paliłem słodko-korzennego burleya, który drapał mnie w gardle, piekł w oczy i kręcił w łączącej to wszystko głowie, podczas gdy ciało siedziało obleczone w garnitur w kratę równie szeroką co szprosy w oknach, o tak samo nasyconych pomarańczowo-żółtych tonach co jesienne listowie za nimi.
Doktor Morse był historykiem niefrasobliwym i ledwo co kompetentnym, specjalizującym się w tak zwanym okresie rozkwitu Imperium Brytyjskiego (ok. 1815–1914) i, oficjalnie rzecz ujmując, nasze relacje przypominały stosunek metropolii do kolonii: były dyplomatyczne i energicznie życzliwe. Bardzo pomagało to, że znałem swoje miejsce: wiedziałem, czemu mnie zatrudniono. Doktor Morse był szefem w stylu monarchicznym, ja natomiast robiłem za jego semickiego wasala i szpiega pośród amerykanistów na wydziale historii. A przy mojej żydowskiej gotowości do działania i robienia dobrego wrażenia byłem idealnym materiałem na jego oczy i uszy, gotowym pomagać mu w utrzymaniu nowoświatowego koleżeństwa w należnie równoleżnikowej hierarchii; okazywałem akurat tyle zaangażowania, by podtrzymywać ich produktywność, i w sam raz skrupulatności, by nie próbowali oszukiwać. Warto dodać, że dziś, dekady po zakończeniu rządów doktora Morse’a, Corbin nadal przoduje w dziedzinie studiów amerykanistycznych wszelkiej maści, ale pozostaje daleko w tyle, gdy w grę wchodzi badanie tego, co doktor Morse, i nie on jeden, nazywał „Kontynentem”. Oczywiście dzisiaj studenci uznają to za oznakę liberalności wydziału – otwartość na rozwój – lecz fakty stawiają go w o wiele gorszym świetle. Prawda jest bowiem taka, że doktor Morse nigdy nie rozwinął wydziału europeistycznego, bo nie mógł znieść perspektywy konkurencji. Europa należała do niego (jej mapy, zarówno ptolemejskie, jak i te z Rand McNally, zajmowały całą ścianę jego gabinetu, tę naprzeciwko okna); do niego należały wszelkie podbite, okupowane, dołączone i rozebrane skrawki każdego europejskiego imperium, do niego i kilku lizusów-przeciętniaków, którzy równie dobrze jak on zdawali sobie sprawę z tego, że nie mają odpowiedniego akademickiego zaplecza, by stawić czoła wyzwaniom w swojej dziedzinie. Jego to nie obchodziło. Nosił się ze swą przeciętnością lekko, niemalże z dumą, jakby paradował w przezroczystej todze, pod którą krył się nagi administrator. Jego samozadowolenie, właściwe białym protestantom anglosaskiego pochodzenia, miało rozmiary wprost zdumiewające, a przynajmniej w moich oczach – wiecznie zlęknionego dziecka z Garment District. W dzisiejszych czasach jego postawę nazwano by zapewne uprzywilejowaną. Absolutny spokój, niewyczerpana swoboda, niczym niezmącona zdolność rozmoszczenia się w otrzymanej od losu doskonale białej cielesnej powłoce, biorąca się z marynowania od urodzenia w pieniądzach, akcjach i obligacjach, a następnie w gościnnych progach uniwersytetów Groton, Yale i Harvarda. Nie chciałbym jednak wyjść na pogardliwca, bo w całej swej niezaprzeczalnej swobodzie, prostocie i pewności siebie dziekan Morse nauczył mnie czegoś bardzo ważnego. Pojąłem mianowicie dzięki niemu, że cała zmyślność i hej-doprzodność, które służyły mi za atut w młodości, a już na pewno podczas studiów, w karierze nauczycielskiej zaczęły wręcz przeszkadzać. Teraz, gdy znalazłem się dosłownie na czele klasy, mogłem wreszcie przestać się popisywać jak dzieciak. Gwoli ścisłości dopowiem, że nadal musiałem prowadzić badania, pisać i publikować prace naukowe niczym usmarkany wirujący derwisz, ale nie należało przy tym nigdy i przed nikim okazywać wysiłku czy choćby okruszka ambicji. Teraz byłem człowiekiem z Corbin, a w każdym razie musiałem takiego udawać. Udało mi się osiągnąć sukces albo przynajmniej nauczyłem się, jak to markować poprzez głębsze oddechy. Sądziłem, że właśnie to usiłuje mi zakomunikować dziekan, wlewając we mnie koktajle, ale nie zapominajmy też o drugiej stronie medalu: chłop po prostu lubił wypić. Opróżnił swoją szklankę z gimletem, popykał fajkę; w całej swojej jowialnej obszerności było mu zdecydowanie bliżej do Świętego Mikołaja niż mnie, już przezornie bezbrodemu; jego łysina przypominała przejrzałą dynię porzuconą przed budynkiem Freedonia Hall; pokraczną, całą w pypciach, z czerwoną siateczką popękanych żyłek i fioletowych naczynek, pokrytą białym nalotem szadzi.
Wreszcie dochodzimy do tej części wspomnienia, w której zaczyna się prawdziwy dialog – pierwszy obszerniejszy zapis rozmowy, a nie tylko jakiś wetknięty w narrację ozdobnik typu „hej, ptaszynko”, „co słychać” czy „weź sobie krzesełko”. Zanim jednak przejdziemy dalej, chciałbym wyznaczyć pewne zasady. Cudzysłowy – nie: „cudzysłowia”, „królicze uszy”, „odwrócone przecinki” czy „te kreseczki, których używamy, kiedy cytujemy czyjąś wypowiedź”, jak przez lata nazywali ten prosty znak interpunkcyjny moi studenci – to dla historyka rzecz święta. W twórczości akademickiej symbol ów gwarantuje, zawsze i wszędzie, prawdziwość wypowiedzi, poświadczając swą obecnością prostą prawdę: „Oto słowa zapisane lub wypowiedziane przez kogoś w mojej obecności, za co gotów jestem poręczyć honorem skauta”. A ponieważ honor jednego skauta to za mało, każdemu cytatowi towarzyszy również przypis bibliograficzny, głoszący: „Tym, co zwątpili, przedstawiam: oto jest autor (od nazwiska), tytuł książki (italikami) i numer strony, jako że leniwymi jesteście, bieżcie zatem do biblioteki i sprawdźcie, ile warte jest słowo moje”. Jako że większość życia spędziłem pod rządami tychże reguł, niełatwo mi je porzucić, mimo że nie istnieje żaden zapis, który mógłby zaprzeczyć moim sprawozdaniom, a ja sam jestem jedynym swoim źródłem. W części, która nadejdzie za chwilę, postaram się odwzorować zatem tylko i wyłącznie to, co zostało powiedziane, trzymając się nagiej prawdy tak blisko, jak pozwala mi na to pamięć, z zastrzeżeniem, że w przeciwieństwie do większości pisarzy, którym zdarza się pogwałcić świętość prawa cytatu – i do tych świętoszków, co mają czelność wkładać Bogu w usta takie czy inne słowa – wspominam wyłącznie te wydarzenia, przy których byłem obecny, zaś czas, jaki upłynął od nich do tej chwili, był znacząco krótszy niż, dajmy na to, między stworzeniem świata a wyjściem z Egiptu, krótszy nawet niż między posługą Chrystusa a stworzeniem kanonicznych ksiąg Ewangelii.
Nasza rozmowa zaczęła się następująco: od uczelnianej biblioteki i licealnych przebojów. A gdybym miał w tym miejscu sporządzić własny przypis bibliograficzny, przy obu tych tematach umieściłbym asterysk i napisał: „Por. każda rozmowa z dziekanem w historii mojej z nim znajomości, zawsze rozpoczynająca się od sytuacji mojej żony w uczelnianej bibliotece i licealnych przebojów córki”. Ibid. Ibid. Ibid. Ibid. Ktoś musiał dziekanowi jeszcze w dzieciństwie powiedzieć, że jeśli chce lepiej się prezentować w świecie (swoim świecie), to uprzejmość nakazuje zapamiętać jeden – i tylko jeden – fakt z życia rodziny kolegi z pracy, tak by przy każdym spotkaniu z tym człowiekiem ów fakt przywoływać i sprawiać tym samym wrażenie przejętego oraz zaangażowanego w znajomość.
– No, to jak tam sobie twoja Edith radzi z naszym wspaniałym, choć przyznam, że niezbyt uporządkowanym zbiorem? – zapytał.
Mógłbym odpowiedzieć: „średnio”, albo: „wciąż trzymają ją na część etatu”, czy: „nie dają jej zrobić nic poza wystawianiem książek na półki”, lub: „wie pan co, żona ma wrażenie, że jej przydział obowiązków to kara od przełożonych za propozycję wydłużenia godzin otwarcia biblioteki i umożliwienia wypożyczania również osobom spoza uczelni, bo uznano to za »kontrowersję« i »szczyt arogancji«” – lecz nie wyraziłem na głos żadnej z tych myśli.
– Całkiem dobrze – odparłem zamiast tego.
Następnie doktor Morse przeszedł do tematu Judy, która – jako tajemniczy nowy nabytek w miejscowym liceum – zyskała nieco sławy za sprawą odegrania głównych ról w inscenizacjach Szekspira oraz Gilberta i Sullivana, a on zaczął o niej mówić per „Julia”, jak poniżej:
– A naszej pięknej Julii jak się powodzi? Szalenie mi się podobała w Mikado.
– Dziękuję, wszystko u niej świetnie.
– W której jest teraz, w trzeciej?
– Ostatniej. Ma najlepsze oceny w klasie. Przy odrobinie szczęścia skończy z wyróżnieniem.
– Co za dziewczyna! Dołączyć do szkoły w połowie i zebrać wszystkie laury! Rówieśnicy pewnie nie mogą na nią patrzeć!
– Udało jej się nawiązać kilka przyjaźni.
– I co, składa papiery do nas, oczywiście? Przyjmujemy już kobiety, więc równie dobrze możemy brać od razu najlepsze.
– Tak, tak, będzie składać do nas.
Dziekan uśmiechnął się szeroko.
– Aj, Rube, kłamać to ty nie potrafisz, wiesz o tym?
Wciąż rozpaczliwie szukałem stosownej odpowiedzi, kiedy dodał:
– I za to cię właśnie lubię, mam nadzieję, że o tym wiesz.
Następne na liście tematów rozmowy były plotki o zajęciach. Tutaj doktor Morse również trzymał się klasycznego porządku, loc. cit. starożytność: najpierw epoka brązu, potem żelaza, najpierw pogaduszki o rodzinie, potem o uczelni, zawsze w tej kolejności, zawsze w stosownych proporcjach. Wówczas uważałem to za absurd, teraz jednak doceniam dziekański zwyczaj niewypytywania o treść moich wykładów, poziom studentów czy ogółem cokolwiek poza fizycznym wyglądem sal uczelnianych: chciał wiedzieć, które pomieszczenia mi przydzielono, jak są ogrzewane, czy gdzieś czuć przeciąg, a jeśli tak, to skąd, czy mamy odpowiednie oświetlenie, czy tablica jest regularnie ścierana, gąbki wytrzepywane, a półeczka załadowana świeżą kredą – słowem, czy mam „przyjemne” środowisko pracy. Tego właśnie słowa używał, takie było jego główne kryterium.
– Bo widzisz – wyjaśniał – to ważne, żebyśmy pracowali w przyjemnym otoczeniu.
Po roku na uczelni nauczyłem się, by zawsze zgłaszać jakieś drobne niedogodności czy bolączki, nawet jeśli w rzeczywistości nie miałem do niczego zastrzeżeń. Informując, że, dajmy na to, w sali 203 w budynku Freedonia Hall ciekną kaloryfery i coś stuka w rurach, umożliwiałem mu wystosowanie pisma do administracji, dzięki czemu czuł się produktywny. Chociaż, jeśli już mamy silić się na dokładność, to nie tyle przygotowywał pismo, ile notował numer sali i rodzaj problemu („203: kaloryfer cieknie; w rurach stuka… Powiedziałbyś, że raczej głośno? Czy bardzo głośno?”), a kiedy pani Gringling przychodziła z nową porcją koktajli, zabierała przy okazji opróżnione szklanki i notatkę, którą następnie przepisywała na maszynie w jego imieniu.
Po pierwszym łyku drugiej porcji ginu dziekan przeszedł do interesów.
– Pieniądze, Rube… Może to i jest twój ulubiony temat, ale mój, mój stanowczo nie… A widzisz, każdy wydział na tej uczelni domaga się więcej. Więcej pieniędzy, więcej etatów, wyższych pensji, lepszego wyposażenia… Anglistyka, filologia klasyczna, germaniści, romaniści: wszyscy mają źle, a raczej wszyscy poza historią, a jednak to historii przypada w udziale każda bolączka. Cierpi filozofia, to i historia. Psychologia to samo. Rusycyści cienko przędą, to i my, bo cierpienie rosyjskie to cierpienie kosmiczne. Najgorsze jednak są nauki ścisłe, ci to jeszcze potrzebują pieniędzy na laboratoria. Ściśli są nie tylko kosztowni, ale i chciwi. Tak się zajmują tymi swoimi wydziałami, jakby już trwała następna wojna. Myślałby kto, że nie zajmują się tam rażeniem świń prądem, ale kleceniem bomby. Cały ten ich czas i wysiłek bardziej by się przydał do założenia mennicy i wypracowania nowych metod fałszowania waluty. Bo to pieniędzy wszystkim potrzeba, w sakiewce pustki, a w kieszeni dziura. Do księgowości zabrali się rektorzy i dziekani, no i chyba nie muszę dodawać, jak to się skończyło. Ani że ekonomia najlepiej wychodzi jednak ekonomistom. Zamiast szukać dofinansowań, fundatorów, darowizn, to patrzą po budżetach, od wydziału do wydziału, i robią spis inwentarza, a później szukają jakichś niewykorzystanych groszy, które dałoby się przeznaczyć na coś innego.
Lód zagrzechotał w szklance dziekana, jakby w wyrazie uznania, a w mojej tylko się kurczył od ciepła drżącej dłoni.
– Czyli nie chodzi o cięcia?
Morse zmarszczył brwi.
– Rube, nic się nie martw. Nie masz powodu… Poza tym, kto jak kto, ale ty jesteś już chyba po cięciu?
Na mojej twarzy musiała się odmalować czysta zgroza, bo natychmiast dodał:
– Spokojnie, mój drogi, spokojnie. Starałem się tylko nieco rozluźnić atmosferę żartem o obrzezaniu.
Odkaszlnąłem, markując śmiech, a dziekan kontynuował, poważniejąc.
– Masz moje słowo, Rube, nikt cię już więcej nie podetnie ani nie oskórkuje. To wydział historii ma problem. Plądrują nas.
– Czemu akurat nas?
– Bo stanowimy wyjątek. Jak zawsze. Wydział historii jest bogaty. Zamożności zazdrości nam matematyka, a nawet geologia i fizyka. A to dlatego, że u nas nic się nie marnuje. Tylko że, widzisz, rektor i administracja mają czelność się ze mną nie zgadzać: powiedzieli mi, że po prostu za mało zatrudniamy. Dasz wiarę? Wyobrażasz to sobie, takie pretensje do kogoś, kto pielęgnuje cnotę oszczędności, żeby wymienić tylko jedną z wielu, jakimi możemy się tu pochwalić?
– Nie, nie wyobrażam sobie – zgodziłem się, choć pomyślałem co innego: byłem ostatnim wykładowcą, jakiego zatrudnił, i jedyną nową twarzą na wydziale od czasu Hiroszimy i Nagasaki.
– No, mniejsza – ciągnął dziekan nieobecnym tonem, jakbyśmy rozmawiali o błahostkach. – Słuchaj, co zrobili: zbesztali mnie za niedostateczne marnotrawstwo. Powiedzieli, że mam zatrudnić kogoś jeszcze, bo w przeciwnym razie nasze wydziałowe oszczędności zostaną przejęte i przekazane gdzie indziej. Do wydziału, który z nich skorzysta. A raczej, jeśli mam być szczery, który je przepuści na głupoty. Tak między nami ci powiem, że uważam tę groźbę za swego rodzaju wymuszenie. A już na pewno groźbę, ale proszę bardzo, niech im będzie. Tak teraz wygląda prowadzenie interesów w świecie akademii, bo za to się zaczyna szkolnictwo wyższe uznawać: za interes.
– Rzeczywiście, na to wygląda.
Dziekan popykał fajkę i przekręcił się w fotelu w stronę ściany, jakby zwracał się do map.
– Osobiście wprawdzie całkiem lubię tę naszą rodzinną wydziałową atmosferę, ale sprawa jest jasna: zdecydowanie wolę dokooptować nam jeszcze jednego wykładowcę, niż ogłosić porażkę i dopuścić do naszej krwawicy Driggerta z wydziału rolnictwa czy, Boże broń, Pumplera z wychowania fizycznego.
– Czyli szukamy kogoś nowego?
– Owszem. Wieszamy na drzwiach tabliczkę z napisem: POMOC ZATRUDNIĘ – PROSZĘ PYTAĆ W ŚRODKU.
– Jakieś konkretne wymogi? – spytałem, i chociaż wyobrażałem sobie dyndające na klamce ogłoszenie (KOLOROWYM, IRLANDCZYKOM I EUROPEISTOM DZIĘKUJEMY), w głowie mnożyły mi się nadzieje i wydziałowe braki: Bliski Wschód, Daleki Wschód, Bizancjum, niechęć do wigów, demografia, historiografia, hindofilia, hindofonia, kobieta.
– Żadnych wymogów. Tylko ograniczenia. Oni nam ograniczają autonomię. Zawiadamiają mnie, że przez naszą zamożność musimy zatrudnić kogoś, kto będzie w stanie prowadzić zajęcia również na innym wydziale, jednym z tych, które nie wykazały się taką zaradnością jak my. A teraz jeszcze za tę porażkę dostaną nagrodę.
– Niezbyt to uczciwe.
– Ani trochę. Uczciwość to dla tych ludzi reguła zbyt jasna i przejrzysta. Oni preferują terminologię współpracy międzywydziałowej, interdyscyplinarności. Usprawnianie, wydajność. Domyślam się, że tak ma właśnie wyglądać przyszłość: polifunkcjonalność, podległość wielu równoległym ośrodkom dowodzenia jednocześnie. Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat każą ci prowadzić zajęcia przygotowawcze do egzaminów na księgowego. Tym to dopiero przydałaby się pomoc, przyszli z audytem i tylko narobili bałaganu. – Dziekan opuścił głowę, jakby wskazując na wzmiankowany bałagan, z tym że jego biurko było puste.
– I jaka w tym moja rola?
Doktor Morse jakby się ocknął, znów przeniósł uwagę na mnie i na drinka.
– Widzisz, jesteśmy bezsilni wobec tych zakusów, więc w ciągu najbliższego semestru zaprosimy kilku kandydatów na rozmowy kwalifikacyjne, zajęcia próbne, jakieś wykłady otwarte. – Nachylił się w moją stronę. – I w tym miejscu wchodzisz ty, Rube.
– Ja?
– Ściągnąłem cię tutaj, żeby błagać o przysługę.
– Zrobię, co w mojej mocy.
Dziekan się skrzywił i zakołysał koktajlem w szklance, po czym skorygował komunikat.
– Właściwie to nie chodzi nawet o przysługę, ale o przeskoczenie na szczyt kolejki. Jak z pewnością doskonale wiesz, obowiązek uczestnictwa w procesie zatrudniania nowej osoby spoczywa na barkach całej kadry, a pracownicy wydziału biorą w nim udział rotacyjnie. Jako nasz najświeższy nabytek pewnie nieprędko trafiłbyś do komisji, może przy drugim, może przy trzecim nowym pracowniku, ale to wyjątkowa sytuacja, więc gdybyś się zgodził, to zadbamy, żebyś nie dostał w dwójnasób pracy. Po prostu wypełnisz swój obowiązek nieco wcześniej.
– Czyli zatrudniamy jeszcze jednego amerykanistę?
– Dopiero co zatrudniliśmy ciebie, więc niestety nie. Obawiam się, że będziemy musieli porozglądać się po zakamarkach historii Europy.
– Historii Europy?
– Staram się myśleć o tym wymogu, który nam narzucono, jako o swego rodzaju uldze, odciążeniu dla mnie i pozostałych wykładowców dźwigających ten temat.
– Ale na co ja się w takim razie przydam w komisji rekrutacyjnej? Nie jestem europeistą.
Dziekan popykał trochę fajkę, jakby musiał posłać ten argument wraz z dymem w powietrze, by dobrze mu się przyjrzeć.
– Członkostwo w komisji jest obowiązkiem wszystkich pracowników. Każdy wykładowca musi odsłużyć swoje. Specjalność ocenianego kandydata nie ma tu znaczenia. No i wszyscy już są poprzydzielani na najbliższy semestr, wielu z nas już pracuje ponad siły. Ja i doktor Hillard na przykład nie tylko będziemy ci towarzyszyć w komisji rekrutacyjnej, ale oprócz tego zasiadamy jeszcze w komisji decydującej o przedłużeniu twojego zatrudnienia…
– Rozumiem. Proszę wybaczyć. Cieszę się, że mogę jakoś pomóc.
Doktor Morse machnął ręką, rozpraszając obłok dymu.
– Jeden z kandydatów jest ponoć szczególnie obiecujący. Europeista, specjalizuje się w historii wieków średnich.
– Wieków średnich.
– Na ile się zdołałem zorientować. Chyba głównie Iberia? Piętnasty wiek? Tak czy siak, przydałaby się nam twoja opinia.
– Moja?
– Tak, twoja konkretnie.
Nie wiedziałem, jak to rozumieć. Na jaki temat miałem wyrazić opinię? Wieków średnich? Czyli średniowiecza? Inaczej wieków ciemnych? Nie miałem do tego żadnych kwalifikacji. W tej epoce orientowałem się gorzej niż jej obywatel, autochton, niepiśmienny chłop błądzący w pomroce dziejów. Oczywiście wiedziałem, kiedy był piętnasty wiek – między czternastym a szesnastym – ale to tak, jak stwierdzić, że wiem, gdzie w A&P znajdują się sugar popsy: w alejce z płatkami śniadaniowymi, między cocoa puffsami a cocoa krispies. A co do Iberii, w ogóle nie wiedziałem, jak ten termin rozumieć. Portugalia i Hiszpania, pewnie, ale co poza tym, jakaś Kastylia, Aragonia, i co jeszcze? A muzułmanie? Czy wszyscy Maurowie byli Arabami? A Berberowie? Ferdynanda i Izabelę mógłbym przez nieuwagę pomylić z George’em Burnsem i Gracie Allen. Najbliżej Iberii znalazłem się podczas tańczenia niezdarnej rumby czy udawania, że znam kroki cza-czy. Zaraz, co to za dziecinna rymowanka chodziła mi po głowie? Coś z rewii na City College w Nowym Jorku, a może z jeszcze wcześniejszych czasów, ze szkoły hebrajskiej?
 
W tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim
Kolumb popłynął przez ocean długi,
Zaś inkwizycja Żydów wygnała
A brać indiańska, co butów nie znała
Tak to mu rzecze: „Nu – kogo ty zwiesz Indianami?”
 
Na pewno nigdy nie recytowałem tego wierszyka dziekanowi.
– Nie znam się na średniowiecznej Iberii – powiedziałem tylko. – Muszę panu wyznać, że cała ta epoka jest dla mnie owiana tajemnicą.
On westchnął i nabił fajkę.
– Rube, ten człowiek zajmuje się średniowieczną Iberią i… – zawahał się – historią Żydów.
Wciąż siedząc owiany chmurą dymu, doktor Morse opróżnił szklankę.
– Więc chciałbym wiedzieć – podjął temat, mlasnąwszy – czy mogę liczyć na to, że go przywitasz, oprowadzisz, nie wiem, zadbasz, żeby mu było u nas swobodnie, bo to przecież ważne, żeby się czuć swobodnie.
– Przyjemnie.
– Otóż to. A potem poproszę cię o wyrażenie opinii.
– Na jaki temat?
– Uznaliśmy, że jesteś w wyjątkowej pozycji do oceny sytuacji, jako że tak doskonale się odnalazłeś na naszej uczelni, a ten pan jest jednym z waszych.
– Z naszych?
– Cieszę się, że rozumiesz, co mam na myśli.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Nie zamierzałem sięgać po dolewkę koktajlu, ale teraz upiłem łyk.
– Będę z tobą szczery. Tego człowieka, tego kandydata, trochę nam wciskają. A konkretnie Huggles, wyobraź sobie. Huggles z teologii. Potrzebuje kogoś do prowadzenia zajęć z biblistyki. Rozumiesz, ludzie składają papiery do pracy przez cały czas, nawet kiedy nikogo nie szukamy. Huggles wszystko przejrzał i ponoć nikt inny się nie nadaje, tylko europeista z hebraistycznym zapleczem. – Dziekan walnął fajką w stół. – Jeśli Hugglesowi tak zależy na kimś do wykładów z Biblii, to niechże sobie zatrudni zakonnicę. Albo niech zapłaci twojej żonie. Czy małżonka dobrze się zna na Biblii?
Pokręciłem głową, a dziekan wytrzepał okruchy tytoniu z podwiniętych nogawek spodni i odchylił się w fotelu, aż trawiastozielony sweter rozciągnął mu się na brzuchu. Między plecionymi rzemiennymi guzikami rozdziawiły się przerwy łypiące bielą koszuli. Gapiłem się na te guziki, na te dziury między jednym a drugim, cała moja uwaga zatonęła w złamanej bieli materiału i w myślach o etacie.
– Wybacz, Rube. Mam wrażenie, że jesteśmy jedyną uczelnią humanistyczną w całej Ameryce, która odmawia uznania rozdziału państwa od Kościoła. Huggles miał dość tupetu, by zgłosić kandydata administracji, a oni przerzucili człowieka do mnie. Sprawa przeszła mi za plecami i jedyne, co mogłem zrobić, to zaprosić go na rozmowę. Nie mam do niego pretensji, wierz mi. Nie ma pojęcia, jakie tu się wyprawiają machinacje za kulisami. To przecież tylko naukowiec szukający pracy. I to bardzo uzdolniony. Tak w każdym razie słyszałem.
Na wpół opróżniona szklanka ciążyła mi w dłoni.
Dziekan jednak się uśmiechał.
– Rube, od nikogo tu nie oczekujemy, że będzie ekspertem w każdej dziedzinie. Nawet od ciebie. Nie będziesz w komisji sam, reszta członków pomoże ci ocenić jego pracę. Zaproponowałem doktora Galbraitha, Kimmela i Hillarda. No i oczywiście ja w roli przewodniczącego.
– Czyli będę jedynym amerykanistą?
– Na to wygląda, Rube? Wyjątkowa postać z każdej strony. – Doktor Morse wychylił się do pokrywki kuli armatniej i wytrząsnął fajkę. – Jeśli będziesz miał jakieś konkretne przemyślenia na temat pracy naukowej naszego kandydata, możesz się nimi ze mną śmiało podzielić, choć nie ukrywam, że równie mocno jestem zainteresowany twoimi wrażeniami z samego spotkania z nim. Rozumiesz, na temat jego charakteru, zdolności. I czy będzie się nadawał.
– Do czego?
– Do pracy. Czy będzie tu pasował. I czy dobrze się zintegruje z resztą uczelni.
– Schlebia mi, że uznał mnie pan za wykwalifikowanego. – Dokończyłem koktajl. – Przynajmniej w tym zakresie.
Dziekan zaśmiał się pod nosem i odczekał, aż ostatnia grudka żaru wytoczy się do czaszy popielniczki. Tliła się tam jeszcze przez chwilę.
– Na pewno pamiętasz to uczucie, Rube, kiedy do nas przyjechałeś. Nie dość, że byłeś obcy, z zewnątrz, to jeszcze musiałeś stanąć przed wszystkimi i zaprezentować się od najlepszej strony. Toż to idzie się poskręcać z nerwów. Nawet jeśli nie znasz się na temacie, to przynajmniej będziesz miał na naszego kandydata kojący wpływ.
No i tyle. Reszta rozmowy dotyczyła głównie logistyki całego przedsięwzięcia, po czym dziekan kilkukrotnie spróbował wymówić imię i nazwisko kandydata, a ja usiłowałem go zrozumieć, choć bez większych sukcesów. W kolejnych podejściach padały coraz to nowe wersje: Bento Nehru, Ben Cejlon Nakamoto, Benzyn Nato Jaki… Zaczynałem już sobie wyobrażać Ostatniego Mohikanina wytarzanego w smole i pierzu, a następnie podpalonego żywcem…
Wreszcie doktor Morse przegrzebał zawartość szuflad i wręczył mi plik pospinanych byle jak bladych odbitek kalkowych i rozmazanych maszynopisów o pierwszych stronach zawijających się na końcach niczym starożytny pergamin, na którym widniały słowa: Bencijon Netanjahu…
Wtedy jednak ani dla mnie, ani dla nikogo innego nie miały one żadnego znaczenia, nawet to nazwisko, wciąż o pokolenie przed okryciem się infamią. W tamtym czasie, zwłaszcza w Ameryce, było ono zupełnie nieznane. Więcej niż nieznane: zagraniczne, ezoteryczne. Obce, sprzed eonów historii i z odległej przyszłości zarazem; pasujące w równej mierze do Biblii i zeszytów komiksowych.
Dziedzic króla Ozeasza. Pomocnik Flasha Gordona.
Na brisie nadano mi imię Ruwn ben Alter – Ruwn syn Altera. Gdybym miał syna, nazywałby się ben Ruwn – syn Ruwna. Rozwiązanie zagadki imienia naszego gościa podpowiadała mi hebrajszczyzna wyniesiona z przygotowań do bar micwy, na tym zadaniu już się zresztą wyczerpująca.
Miałem poznać syna Syjonu.

 
Wesprzyj nas