“Olśnienie” to powieść przetłumaczona na kilkanaście języków, uznana przez autora za jedną z pięciu najlepszych, jakie wyszły spod jego pióra.


Pewnego dnia zatrzaśnięty w pułapce królik nagle pojął, jak się z niej wydostać.
Znudzony tabliczką mnożenia chłopiec, bazgrząc na kartce esy-floresy, „odkrył” rachunek różniczkowy.
Gospodyni domowa uświadomiła sobie, że jej życiu brak głębszego sensu, a w ośrodkach naukowych aż się zagotowało od nowych koncepcji i rewolucyjnych wynalazków…

Ziemia po raz pierwszy od kilkudziesięciu milionów lat wyszła z kosmicznego pola spowalniającego aktywność neuronową.

Co czeka planetę, na której każda żywa istota doświadcza gwałtownego rozwoju inteligencji?

***

Jeden z gigantów science fiction […] często się zastanawiałem, czy Olśnienie, przewidujące zachowania Homo tzw. sapiens, nie należy do gatunku non-fiction.
Arthur C. Clarke

Poul Anderson (1926–2001) urodził się w Pensylwanii w rodzinie imigrantów z Danii. Ukończył fizykę na University of Minnesota, poświęcił się jednak literaturze. Mistrz science fiction i fantasy, pisał także kryminały i powieści historyczne. Ceniony za erudycję i poczucie humoru, wielokrotnie wyróżniany nagrodami Hugo i Nebula. Przewodniczący Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy Science Fiction i Fantasy, uhonorowany przez nie tytułem Wielkiego Mistrza za wielkie zasługi dla tych gatunków literackich.

Poul Anderson
Olśnienie
Przekład: Martyna Plisenko
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 czerwca 2023
 
 

Rozdział 1

Pułapka zatrza­snęła się o zacho­dzie słońca. W świe­tle jego ostat­nich, czer­wo­nych pro­mieni prze­ra­żony kró­lik rzu­cał się na ścianki swego wię­zie­nia, dopóki strach i otę­pie­nie nie spo­wo­do­wały, że sku­lił się, dygo­cząc bez­rad­nie w rytm ude­rzeń serca. Nie poru­szał się, kiedy zapa­dła ciem­ność i poja­wiły się gwiazdy. Ale gdy wstał księ­życ i białe świa­tło zalśniło lodo­wato w wiel­kich oczach zwie­rzę­cia, kró­lik popa­trzył w stronę mrocz­nego lasu.
Nie potra­fił wyostrzyć wzroku na zbyt bli­skich obiek­tach, jed­nak po chwili zdo­łał sku­pić spoj­rze­nie na wej­ściu do pułapki. Gdy do niej wszedł, klapa zatrza­snęła się za nim, a on mógł tylko tłuc całym cia­łem w jej drew­nianą powierzch­nię. Bar­dzo powoli, sztyw­nie­jąc ze stra­chu w bia­łej, nie­rze­czy­wi­stej poświa­cie księ­życa, przy­wo­łał wspo­mnie­nie opa­da­ją­cej klapy i aż pisnął z prze­ra­że­nia. Była tam, solidna na tle oddy­cha­ją­cego lasu; naj­pierw na moment zawi­sła w górze, a zaraz potem opa­dła z głu­chym trza­skiem. Tej dwo­isto­ści przed­tem–potem kró­lik ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czył.
Księ­życ wzno­sił się coraz wyżej, koły­sząc się na nie­bie peł­nym gwiazd. Gdzieś w pobliżu roz­le­gło się pohu­ki­wa­nie sowy. Kró­lik zamarł, gdy prze­la­ty­wała nad nim jak duch. W gło­sie ptaka pobrzmie­wał strach i oszo­ło­mie­nie. Wresz­cie sowa znik­nęła i oto­czyły go tylko szepty i zapa­chy nocy. Przez długi czas sie­dział wpa­trzony w klapę i przy­po­mi­nał sobie, jak opa­dała.
Księ­życ zmie­rzał powoli w stronę bled­ną­cego na zacho­dzie nieba. Być może kró­lik nawet tro­chę szlo­chał na swój kró­li­czy spo­sób. Świt na razie był tylko mgiełką w mroku spo­wi­ja­ją­cym pręty klatki sto­ją­cej pod sza­rymi drze­wami. Nisko na jej drzwicz­kach znaj­do­wała się poprzeczka.
Powoli, bar­dzo powoli, kró­lik prze­su­nął się w stronę zablo­ko­wa­nego wyj­ścia. Odsu­nął się od tej rze­czy, która go tu zamknęła. Pach­niała czło­wie­kiem. Obwą­chał ją, czu­jąc na pyszczku zimną, mokrą rosę. Poprzeczka odro­binę opa­dła.
Kró­lik sku­lił się i naparł na nią bar­kiem. Potem napiął mię­śnie, pchnął ku górze i drew­niana klapa zadrżała. Sapał i poświ­sty­wał z wysiłku i zde­ner­wo­wa­nia. Spró­bo­wał jesz­cze raz. Z poskrzy­py­wa­niem zawia­sów klapa unio­sła się i kró­lik wypadł na wol­ność.
Przez chwilę dygo­tał z napię­cia. Zacho­dzący księ­życ ośle­piał go. Klapa z trza­skiem opa­dła na miej­sce, a on odwró­cił się i pobiegł w las.
Archie Brock pra­co­wał do późna, zbie­ra­jąc pniaki z wykar­czo­wa­nego pola w pół­noc­nej czę­ści farmy. Pan Ros­sman chciał do środy usu­nąć je wszyst­kie, aby wresz­cie zacząć orkę na swoim nowym polu. Obie­cał Broc­kowi pre­mię, jeśli to zrobi. Archie zabrał więc ze sobą obiad i pra­co­wał aż do zmroku. Potem ruszył pie­szo w trzy­mi­lową drogę do domu, ponie­waż nie pozwo­lono mu uży­wać jeepa ani fur­go­netki.
Był zmę­czony, lekko obo­lały i żało­wał, że nie ma piwa. Ale w zasa­dzie nie myślał o niczym, po pro­stu sta­wiał nogę za nogą i poko­ny­wał kolejne jardy. Drzewa w ciem­nej ścia­nie lasu po obu stro­nach drogi rzu­cały dłu­gie cie­nie na pod­świe­tlony księ­ży­cem kurz. Sły­szał gra­jące świersz­cze i pohu­ki­wa­nie sowy. Powi­nien był wziąć strzelbę i zastrze­lić pta­szy­sko, nim zacznie zagra­żać kur­cza­kom. Pan Ros­sman nie miał nic prze­ciwko temu, że Brock poluje.
Tego wie­czoru bawiło go, że nacho­dzą go różne myśli. Zazwy­czaj po pro­stu szedł przed sie­bie, zwłasz­cza gdy był tak zmę­czony jak teraz, tym razem jed­nak — może ze względu na księ­życ — zaczął sobie przy­po­mi­nać różne rze­czy, a w jego gło­wie for­mo­wały się słowa, zupeł­nie jakby ktoś je wypo­wia­dał. Pomy­ślał o swoim łóżku i o tym, jak miło byłoby wra­cać z pracy samo­cho­dem; tyle tylko, że pro­wa­dząc, mie­wał kło­poty z orien­ta­cją i spo­wo­do­wał kilka stłu­czek. Dziwne, że mu się to przy­tra­fiało, bo w sumie nie wyda­wało się to takie trudne: trzeba było tylko zapa­mię­tać kilka zna­ków i mieć oczy sze­roko otwarte, to wszystko.
Jego stopy głu­cho ude­rzały o asfalt. Ode­tchnął głę­boko, wcią­ga­jąc do płuc chłodne nocne powie­trze, i popa­trzył w górę. Gwiazdy były dziś wiel­kie i jasne.
Wró­ciło do niego kolejne wspo­mnie­nie — ktoś kie­dyś powie­dział, że gwiazdy są jak Słońce, tylko dalej. Wtedy nie miało to więk­szego sensu. Ale może tak wła­śnie było? Świa­tło lampy też jest tylko maleńką kropką, dopóki nie spoj­rzy się na nie z bli­ska — wtedy staje się bar­dzo duże. A skoro gwiazdy są tak duże jak Słońce, to muszą być okrop­nie daleko.
Sta­nął jak wryty. Nagle prze­szył go zimny dreszcz. Dobry Jezu! Jak wysoko są te gwiazdy!
Zie­mia jakby usu­nęła mu się spod nóg. Miał wra­że­nie, że zawisł na malut­kiej skale wiru­ją­cej wariacko w nie­skoń­czo­nych ciem­no­ściach, a wokół pło­nęły i dźwię­czały wiel­kie gwiazdy tak wysoko w górze, że uświa­do­miw­szy to sobie, aż zakwi­lił.
Pode­rwał się do biegu.
Chło­piec wstał wcze­śnie, cho­ciaż było lato i nie musiał iść do szkoły, a do śnia­da­nia zostało jesz­cze sporo czasu. W świe­tle wscho­dzą­cego słońca ulica i mia­steczko za oknem wyglą­dały bar­dzo czy­sto i jasno. Po ulicy prze­to­czyła się cię­ża­rówka, a w stronę mle­czarni, z pudeł­kiem na lunch w ręce, szedł czło­wiek w nie­bie­skim dre­li­chu. Poza tym chło­piec czuł się tak, jakby miał cały świat dla sie­bie. Ojciec wyszedł już do pracy, a mama, zanim przy­go­to­wała mu śnia­da­nie, lubiła wró­cić na godzinkę do łóżka. Sio­stra wciąż spała, więc wła­ści­wie chło­piec był w domu cał­kiem sam.
Póź­niej miał przyjść po niego przy­ja­ciel, z któ­rym wybie­rał się na ryby, ale naj­pierw chciał popra­co­wać nad swoim mode­lem samo­lotu. Umył się tak sta­ran­nie, jak można się spo­dzie­wać po dzie­się­cio­latku, ze spi­żarni wziął bułkę i wró­cił do swo­jego pokoju i zagra­co­nego biurka. Samo­lot zapo­wia­dał się nie­zwy­kle obie­cu­jąco — praw­dziwe cudo, F-80 Sho­oting Star z nabo­jem z dwu­tlen­kiem węgla, dają­cym nie lada odrzut. Jed­nak z jakie­goś powodu tego ranka nie wyglą­dał tak dobrze jak jesz­cze wczo­raj. Chło­piec żało­wał, że nie może zbu­do­wać praw­dzi­wego sil­nika odrzu­to­wego.
Wes­tchnął, odsu­nął model i wziął kartkę papieru. Lubił się bawić licz­bami, a jeden z nauczy­cieli nauczył go tro­chę alge­bry. Nie­któ­rzy kole­dzy nazy­wali go z tego powodu bel­fer­skim piesz­czosz­kiem, dopóki nie sto­czył z nimi zwy­cię­skiej bójki. A to było naprawdę cie­kawe, nie tak, jak tabliczka mno­że­nia. Tutaj cyfry i litery coś zna­czyły. Nauczy­ciel powie­dział, że jeśli naprawdę chce budo­wać statki kosmiczne, gdy doro­śnie, to musi porząd­nie nauczyć się mate­ma­tyki.
Zaczął ryso­wać jakieś wykresy. Różne rów­na­nia dawały różne obrazki. Zabaw­nie było zoba­czyć, jak x = ky + c daje linię pro­stą, pod­czas gdy x² + y² = c zawsze jest okrę­giem. Tylko jak zmie­nić jeden z iksów, aby był równy 3, a nie 2? Co się sta­nie, jeśli jed­no­cze­śnie to samo zrobi się z y? Ni­gdy wcze­śniej o tym nie myślał!
Z kącika ust wysu­nął czu­bek języka i mocno ści­snął ołó­wek. Gdyby pod­sta­wić coś pod x i y, jedno z nich tro­chę prze­kształ­cić, a potem…
Wła­śnie zbli­żał się do odkry­cia rachunku róż­nicz­ko­wego, ale mama zawo­łała go na śnia­da­nie.

Rozdział 2

Peter Corinth wyszedł spod prysz­nica z grom­kim śpie­wem na ustach i zoba­czył, że She­ila smaży bekon i jajka. Uniósł jej mięk­kie brą­zowe włosy, poca­ło­wał ją w kark, a ona odwró­ciła się do niego z uśmie­chem.
— Wygląda jak anioł i gotuje jak anioł — oświad­czył.
— Hej, Pete — powie­działa — prze­cież ty ni­gdy…
— Ni­gdy nie potra­fi­łem zna­leźć słów — zgo­dził się. — Ale to szczera prawda, naj­droż­sza.
Pochy­lił się nad patel­nią i z bło­gim wes­tchnie­niem wcią­gnął w noz­drza zapach sma­że­niny.
— Mam prze­czu­cie, że to jeden z tych dni, kiedy wszystko idzie dobrze — powie­dział. — Odro­bina hubris1, przez którą bogo­wie nie­wąt­pli­wie ześlą na mnie Neme­zis. Ate2 zaś… Ger­tie, ta dziwka… wystrzeli z gru­bej rury. Ale ty to wszystko napra­wisz.
— Hubris, Neme­zis, Ate. — Jej sze­ro­kie gład­kie czoło prze­cięła malutka zmarszczka. — Pete, już wcze­śniej uży­wa­łeś tych słów. Co one zna­czą?
Zamru­gał. Dwa lata po ślu­bie wciąż był bar­dzo zako­chany w swo­jej żonie, a kiedy tak po pro­stu przed nim stała, jego serce ze szczę­ścia wywi­jało fikołki. Była łagodna, rado­sna, piękna i umiała goto­wać — ale nie miała w sobie nic z inte­lek­tu­alistki. Gdy odwie­dzali go przy­ja­ciele, sia­dała cicho z boku i nie brała udziału w roz­mo­wie.
— Dla­czego chcesz wie­dzieć? — zapy­tał.
— Tak się tylko zasta­na­wia­łam — odparła.
Wszedł do sypialni i zaczął się ubie­rać. Drzwi zosta­wił uchy­lone, aby sły­szała, co ma do powie­dze­nia na temat pod­staw grec­kiej tra­ge­dii. Pora­nek był zbyt piękny, by się roz­wo­dzić nad tak ponu­rym tema­tem, ale słu­chała uważ­nie, od czasu do czasu wtrą­ca­jąc jakieś pyta­nie. Gdy już się ubrał, uśmiech­nęła się i pode­szła do niego.
— Mój ty kochany nie­zgrabny fizyku — powie­działa. — Jesteś jedy­nym czło­wie­kiem, jakiego znam, który w gar­ni­tu­rze pro­sto z pralni wygląda, jakby przez tydzień spał w nim w samo­cho­dzie.
Popra­wiła mu kra­wat i wygła­dziła mary­narkę. Prze­cią­gnął ręką po swo­ich czar­nych wło­sach, zmierz­wił je nie­mi­ło­sier­nie i pod­szedł z nią do stołu kuchen­nego. Para uno­sząca się znad kubka z kawą osia­dła na jego rogo­wych oku­la­rach. Zdjął je i prze­tarł szkła kra­watem. Jego szczu­pła twarz ze zła­ma­nym nosem wyglą­dała bez nich zupeł­nie ina­czej — mło­dziej, może tylko na trzy­dzie­ści trzy lata, czyli tyle, ile fak­tycz­nie miał.
— Wpa­dłem na to zaraz po prze­bu­dze­niu — powie­dział, sma­ru­jąc masłem kanapkę. — Chyba mam cał­kiem nie­źle wyćwi­czoną pod­świa­do­mość.
— Mówisz o roz­wią­za­niu swo­jego pro­blemu? — spy­tała She­ila.
Przy­tak­nął, zbyt zaab­sor­bo­wany, aby się zasta­no­wić, co ozna­cza jej pyta­nie. Zazwy­czaj po pro­stu pozwa­lała mu mówić, w odpo­wied­nich miej­scach wtrą­ca­jąc „tak” lub „nie”, ale tak naprawdę nie słu­chała. Jego praca była dla niej czymś bar­dzo tajem­ni­czym. Cza­sami myślał sobie, że jego żona żyje w dzie­cię­cym świe­cie, któ­rego jesz­cze dobrze nie poznała, ale jest on dla niej pod­nie­ca­jący i dziwny.
— Pró­bo­wa­łem zbu­do­wać ana­li­za­tor fazowy rezo­nansu wią­zań mię­dzy­czą­stecz­ko­wych w struk­tu­rach kry­sta­licz­nych — powie­dział. — No, nie­ważne. Rzecz w tym, że od kilku tygo­dni tkwi­łem w miej­scu, pró­bu­jąc zapro­jek­to­wać obwód dzia­ła­jący tak, jak chcia­łem, i nic mi nie wycho­dziło. A dziś po pro­stu obu­dzi­łem się z pomy­słem, który może się spraw­dzić. Zasta­nówmy się…
Jego wzrok stra­cił ostrość. Jadł, nie czu­jąc smaku. She­ila zaśmiała się cicho.
— Dziś mogę wró­cić późno — powie­dział przy drzwiach. — Jeśli mój pomysł okaże się tra­fiony, to nie chciał­bym prze­ry­wać pracy, aż… Bóg wie jak długo. Zadzwo­nię.
— W porządku, kocha­nie. Uda­nego polo­wa­nia.
Kiedy wyszedł, She­ila jesz­cze przez chwilę się uśmie­chała. Pete był — cóż, po pro­stu miała szczę­ście i tyle. Ni­gdy spe­cjal­nie tego nie doce­niała, ale dzi­siej­szy pora­nek wyda­wał jej się jakiś inny. Wszystko było wyraźne i jasne, jak w górach, które jej mąż tak kochał.
Zmy­wa­jąc naczy­nia i sprzą­ta­jąc miesz­ka­nie, mru­czała coś do sie­bie. W gło­wie prze­su­wały się wspo­mnie­nia: małe mia­steczko w Pen­syl­wa­nii, w któ­rym dora­stała, col­lege o pro­filu eko­no­micz­nym i to, jak cztery lata temu przy­je­chała do Nowego Jorku, aby pod­jąć pracę w biu­rze firmy nale­żą­cej do przy­ja­ciół rodziny. Dobry Boże, jakże się nie nada­wała do takiego życia! Impreza za imprezą, chło­pak za chło­pakiem i cały ten szybko mówiący, zama­szy­ście gesty­ku­lu­jący, wystu­dio­wa­nie twardy, wszech­wie­dzący tłum, w któ­rym nie­ustan­nie musiała się mieć na bacz­no­ści. W porządku, poślu­biła Pete’a w rewanżu po tym, jak Bill nazwał ją idiotką i wyszedł — ale to już nie­ważne. Lubiła tego nie­śmia­łego cichego męż­czy­znę i teraz nie żało­wała tej decy­zji.
Pew­nie jestem nudna, powie­działa sobie, i dobrze mi z tym.
She­ila wio­dła zwy­kłe życie nie­pra­cu­ją­cej żony, nic szcze­gól­nie inte­re­su­ją­cego. Kil­koro przy­ja­ciół wpa­dało cza­sem na piwo i poga­wędkę, w nie­dzielę cho­dziła do kościoła — sama — Pete, agno­styk, spał wtedy do późna; waka­cje spę­dzali w Nowej Anglii albo w Górach Ska­li­stych; pla­no­wali, że w nie­od­le­głej przy­szło­ści będą mieli dziecko — czego chcieć wię­cej? Nie­gdyś wraz z przy­ja­ciółmi wyśmie­wała się ze sztampy i nudy miesz­czań­skiego życia; jed­nak teraz sama tak żyła, a dawni przy­ja­ciele zamie­nili tylko jedną rutynę na inną, stary zestaw slo­ga­nów zastą­pili nowym i ponie­kąd zatra­cili poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści.
She­ila zdu­miona potrzą­snęła głową. Dotąd nie śniła na jawie, to do niej nie­po­dobne. Nawet myśli miała jakieś inne niż zwy­kle.
Upo­rała się z domo­wymi obo­wiąz­kami i zajęła sobą. Zazwy­czaj przed lun­chem relak­so­wała się chwilę przy ulu­bio­nych powie­ściach kry­mi­nal­nych; potem robiła zakupy, cza­sem szła do parku, cza­sem odwie­dzała jedną z przy­ja­ció­łek. Wresz­cie przy­go­to­wy­wała kola­cję i cze­kała na Pete’a. Ale dzi­siaj…
Wzięła powieść detek­ty­wi­styczną, którą miała zamiar prze­czy­tać. Przez chwilę nie­zde­cy­do­wa­nie gła­dziła jaskrawą okładkę i pra­wie zabrała się do czy­ta­nia. Potem, krę­cąc głową, odło­żyła ją i pode­szła do zapcha­nej półki z książ­kami, wycią­gnęła nale­żący do Pete’a znisz­czony egzem­plarz Lorda Jima i wró­ciła na fotel. Póź­nym popo­łu­dniem uświa­do­miła sobie, że cał­kiem zapo­mniała o lun­chu.
Corinth spo­tkał w win­dzie Feliksa Man­del­bauma. Sta­no­wili rzadki w Nowym Jorku przy­pa­dek sąsia­dów z tego samego budynku, któ­rzy zostali bli­skimi przy­ja­ciółmi. She­ila, wycho­wana w atmos­fe­rze małego mia­steczka, nale­gała, aby poznać wszyst­kich miesz­kań­ców, przy­naj­mniej na ich pię­trze, a w wypadku Man­del­bau­mów Corinth bar­dzo się z tego cie­szył. Sarah była pulchną, cichą Haus­frau w wieku eme­ry­tal­nym, miłą, lecz nieco bez­barwną, za to jej mąż ule­piony był ze zgoła innej gliny.
Feliks Man­del­baum uro­dził się pięć­dzie­siąt lat temu w hała­sie i bru­dzie czyn­szó­wek na East Side. Życie nie szczę­dziło mu kop­nia­ków, jed­nak namięt­nie odda­wał ciosy. Wyko­ny­wał naj­róż­niej­sze prace, był obwoź­nym sprze­dawcą owo­ców, a w cza­sie wojny wykwa­li­fi­ko­wa­nym mecha­ni­kiem i agen­tem ope­ra­cyj­nym OSS, gdzie przy­da­wały się jego talenty języ­kowe i umie­jęt­ność doga­dy­wa­nia się z ludźmi. Jed­no­cze­śnie robił karierę jako dzia­łacz związ­kowy — zaczy­nał od naj­niż­szego szcze­bla i zaszedł bar­dzo wysoko w pracy, którą teraz wyko­ny­wał: ofi­cjal­nie peł­nił obo­wiązki sekre­ta­rza wyko­naw­czego miej­sco­wego związku, a w rze­czy­wi­sto­ści był „wyga­sza­czem pro­ble­mów”, któ­rego głos bar­dzo się liczył w radach naro­do­wych. Nie w tym rzecz, że był rady­ka­łem — mawiał, że poznał rady­ka­lizm od pod­szewki, co wystar­cza, aby znie­chę­cić doń każ­dego roz­sąd­nego czło­wieka. W isto­cie twier­dził, że jest jed­nym z ostat­nich praw­dzi­wych kon­ser­wa­ty­stów, a by się zakon­ser­wo­wać, trzeba się dosto­so­wać. Był samo­ukiem, jed­nak bar­dzo oczy­ta­nym, miłu­ją­cym życie bar­dziej niż kto­kol­wiek inny z kręgu Corin­tha, może poza Natem Lewi­sem.
— Dzień dobry — powie­dział Corinth. — Spóź­ni­łeś się dziś.
— Nie­zu­peł­nie.
Man­del­baum mówił szybko, z ostrym, nowo­jor­skim akcen­tem. Był niski, żyla­sty i siwo­włosy, w pomarsz­czo­nej twa­rzy ze śla­dami po ospie błysz­czały prze­ni­kliwe ciemne oczy.
— Obu­dzi­łem się z pew­nym pomy­słem. Z goto­wym pla­nem reor­ga­ni­za­cji. Zdu­mie­wa­jące, że nikt na to wcze­śniej nie wpadł. O połowę zmniej­szę papier­kową robotę. Wszystko sobie roz­ry­so­wa­łem.
Corinth smęt­nie pokrę­cił głową.
— Felik­sie, powi­nie­neś już wie­dzieć, że Ame­ry­ka­nie za bar­dzo kochają papier­kową robotę, aby oddać ci cho­ciaż jedną kartkę — powie­dział.
— Nie widzia­łeś Euro­pej­czy­ków — mruk­nął Man­del­baum.
— Wiesz co — powie­dział Corinth — to zabawne, że wpa­dłeś na ten pomysł aku­rat dzi­siaj. Przy­po­mnij mi, żebym cię póź­niej wypy­tał o szcze­góły, bo to wydaje się inte­re­su­jące. Ale cho­dzi o to, że ja też obu­dzi­łem się dziś z roz­wią­za­niem pro­blemu, który przez ostatni mie­siąc nie dawał mi spo­koju.
— Hm? — Man­del­baum przy­jął tę infor­ma­cję do wia­do­mo­ści, pra­wie można było zoba­czyć, jak obraca ją w rękach, wącha i odkłada na bok. — Dziwne.
Winda zatrzy­mała się na dole i tam się roz­stali. Corinth jak zwy­kle poszedł do metra. Nie miał samo­chodu — w tym mie­ście było to po pro­stu nie­opła­calne. Zauwa­żył, że w pociągu jest ciszej niż zwy­kle. Ludzie byli mniej hała­śliwi i zacho­wy­wali się jakoś spo­koj­niej, jakby byli pogrą­żeni w myślach. Ze ści­śnię­tym gar­dłem zer­k­nął do gazety, zasta­na­wia­jąc się, czy to już się zaczęło, ale nie zna­lazł w niej niczego szcze­gól­nie sen­sa­cyj­nego — może poza lokalną wia­do­mo­ścią o psie zamknię­tym na noc w piw­nicy, który jakimś spo­so­bem otwo­rzył zamra­żarkę, wycią­gnął z niej mięso i zacze­kał, aby się roz­mro­ziło. Gdy go zna­le­ziono, był obżarty po dziurki w nosie i nie posia­dał się ze szczę­ścia. Poza tym na całym świe­cie toczyły się różne walki i strajki, w Rzy­mie odbyła się komu­ni­styczna demon­stra­cja, czworo ludzi zgi­nęło w wypadku samo­cho­do­wym — słowa wyglą­dały, jakby prasy dru­kar­skie wyci­snęły z nich każdą, naj­mniej­szą nawet kro­plę krwi.
Corinth prze­mie­rzał trzy prze­cznice Man­hat­tanu dzie­lące go od Insty­tutu Ros­smana. Nie­znacz­nie uty­kał — w wypadku, w któ­rym zła­mał sobie nos, doznał kon­tu­zji pra­wego kolana. Uchro­niło go to wpraw­dzie przed służbą woj­skową, ale pro­sto z col­lege’u prze­nie­siono go do pracy przy Pro­jek­cie Man­hat­tan.
Skrzy­wił się na to wspo­mnie­nie. Hiro­szima i Naga­saki wciąż leżały cię­ża­rem na jego sumie­niu. Odszedł zaraz po woj­nie. Nie cho­dziło tylko o dokoń­cze­nie stu­diów ani o ucieczkę od taj­nych pro­jek­tów i małost­ko­wych intryg w ośrodku badań rzą­do­wych. Rej­te­rada do źle opła­ca­nego, ale zdro­wego życia aka­de­mic­kiego była ucieczką przed poczu­ciem winy. Stąd, jak przy­pusz­czał, wzięły się jego póź­niej­sze zaję­cia — Ato­mic Scien­ti­sts3, Uni­ted World Fede­ra­li­sts4, Pro­gres­sive Party5. Kiedy myślał, jak bar­dzo owe orga­ni­za­cje pod­upa­dły, gdy przy­wo­ły­wał szumne dekla­ra­cje z począt­ków dzia­łal­no­ści, że będą tar­czą bro­niącą świata przed sowiec­kim zagro­że­niem, zasta­na­wiał się, czy mimo wszystko naukowcy byli wtedy przy zdro­wych zmy­słach.
Czę­sto zada­wał sobie pyta­nie, czy wyco­fa­nie się w czy­stą naukę i pasyw­ność poli­tyczną — gło­so­wa­nie na pozba­wio­nych ener­gii demo­kra­tów i nic poza tym — miało wię­cej sensu. Nathan Lewis, otwar­cie okre­śla­jący się jako reak­cjo­ni­sta, był człon­kiem lokal­nego komi­tetu repu­bli­ka­nów, a jako rado­sny pesy­mi­sta wciąż pró­bo­wał coś napra­wiać; albo Feliks Man­del­baum, rów­nie reali­styczny jak Lewis, jego part­ner do sza­chów i dys­ku­sji, cze­ka­jący na osta­teczne utwo­rze­nie praw­dzi­wej Ame­ry­kań­skiej Par­tii Pracy, miał mnó­stwo nadziei i ener­gii. Przy nich Corinth czuł się dosyć blado.
A jestem młod­szy od nich obu!
Wes­tchnął. Co się z nim działo? Zapo­mniane sprawy i nie­zbyt przy­jemne myśli kłę­biły mu się w gło­wie, łączyły się w nowe łań­cu­chy brzę­czące upo­rczy­wie pod czaszką. I to wła­śnie wtedy, gdy udało mu się zna­leźć roz­wią­za­nie wła­snego pro­blemu.
Ta reflek­sja wysu­nęła się na pierw­szy plan. To także było nie­zwy­kłe — nor­mal­nie dość opor­nie zmie­niał tor myśle­nia. Szedł przed sie­bie z nową werwą.
Insty­tut Ros­smana był zlep­kiem kamieni i szkła, zaj­mo­wał pół kwar­tału i pośród swo­ich star­szych sąsia­dów nie­mal lśnił nowo­ścią. Znany był jako raj naukow­ców. Gro­ma­dzili się tutaj ludzie zewsząd, naukowcy o naj­róż­niej­szych spe­cja­li­za­cjach, przy­cią­gani nie tyle dobrą pen­sją, ile moż­li­wo­ścią swo­bod­nego pro­wa­dze­nia badań nad dowol­nie wybra­nymi zagad­nie­niami. Mieli tu do dys­po­zy­cji naj­lep­sze wypo­sa­że­nie i nie napo­ty­kali żad­nych prze­szkód ze strony ludzi, któ­rzy chcieli wyko­rzy­stać naukę w celach poli­tycz­nych bądź prze­my­sło­wych. Nie oby­wało się bez poli­ty­ko­wa­nia i kopa­nia doł­ków, ale było tego mniej niż na prze­cięt­nej uczelni; to był Insty­tut Badań Zaawan­so­wa­nych — może mniej zawi­łych a bar­dziej dyna­micz­nych, ale z pew­no­ścią było w nim wię­cej miej­sca. Lewis kie­dyś zacy­to­wał to Man­del­bau­mowi jako dowód kul­tu­ro­wej koniecz­no­ści ist­nie­nia klasy uprzy­wi­le­jo­wa­nej.
— Myślisz, że jaki­kol­wiek rząd sfi­nan­so­wałby coś takiego, a potem zosta­wił to na pastwę losu?
— W Bro­okha­ven6 robią to mniej wię­cej tak samo — odparł Man­del­baum, ale jak na jego moż­li­wo­ści nie był to zbyt prze­ko­nu­jący argu­ment.
Corinth ski­nął głową dziew­czy­nie ze sto­iska z gaze­tami w holu, poma­chał kilku zna­jo­mym i wes­tchnął ziry­to­wany powol­no­ścią windy.
— Szó­ste — powie­dział auto­ma­tycz­nie, gdy wresz­cie przy­je­chała.
— Wiem, panie Corinth — z uśmie­chem ode­zwał się win­dziarz. — Pra­cuje pan tutaj, zaraz… pra­wie sześć lat, zga­dza się?
Fizyk zamru­gał. Win­dziarz zawsze sta­no­wił dla niego część mecha­ni­zmu; wymie­niali zwy­cza­jowe uprzej­mo­ści, ale nie miało to żad­nego zna­cze­nia. Nagle Corinth dostrzegł w nim istotę ludzką, żyjący i jedyny w swoim rodzaju orga­nizm, część ogrom­nej bez­oso­bo­wej sieci, która osta­tecz­nie stała się całym wszech­świa­tem, do któ­rego sam nale­żał. Ale dla­czego w ogóle o tym myślę? — zdu­miony zapy­tał sam sie­bie.
— Widzi pan — powie­dział win­dziarz — zasta­na­wia­łem się nad czymś. Obu­dzi­łem się dzi­siaj i zaczą­łem się zasta­na­wiać, po co to robię, a jeśli chcę cze­goś wię­cej niż praca, pen­sja i… — Umilkł zakło­po­tany, gdy zatrzy­mali się na dru­gim pię­trze, aby wypu­ścić jed­nego z pasa­że­rów. — Zazdrosz­czę panu. Pan dokądś zmie­rza.
Winda dotarła na szó­ste pię­tro.
— Mógłby pan, no… zacząć uczęsz­czać na kursy wie­czo­rowe — pora­dził win­dzia­rzowi Corinth.
— Myślę, że tak zro­bię, sir. Gdyby był pan tak uprzejmy i coś mi pole­cił… Cóż, może póź­niej. Muszę już jechać.
Drzwi zasu­nęły się gładko, a Corinth ruszył mar­mu­ro­wym kory­ta­rzem do swo­jego labo­ra­to­rium.
Miał dwóch sta­łych współ­pra­cow­ni­ków, Johans­sona i Gru­ne­walda, poważ­nych mło­dych ludzi, któ­rzy pew­nie marzyli, że któ­re­goś dnia będą mieć wła­sne labo­ra­to­ria. Kiedy wszedł i zdjął płaszcz, oby­dwaj byli już na miej­scu.
— Dzień dobry.
— Pete, myśla­łem o czymś — gdy szef pod­szedł do swo­jego biurka, znie­nacka ode­zwał się Gru­ne­wald. — Mam pomysł na obwód, który może zadzia­łać.
— Et tu, Brute — wymam­ro­tał Corinth. Usiadł na stołku, pod­wi­ja­jąc pod sie­bie dłu­gie nogi. — Posłu­chajmy.
Roz­wią­za­nie Gru­ne­walda było bar­dzo zbli­żone do tego, co sam wymy­ślił. Johans­son, zazwy­czaj mil­czący, kom­pe­tentny i nic poza tym, przy­tak­nął ocho­czo, kiedy dotarły do niego wstępne zało­że­nia pomy­słu. Corinth prze­jął kon­trolę nad dys­ku­sją i przez pół godziny zapi­sy­wali kartki papieru enig­ma­tycz­nymi sym­bo­lami z dzie­dziny elek­tro­niki.
Ros­sman może nie­spe­cjal­nie inte­re­so­wał się powo­ła­nym przez sie­bie insty­tu­tem, ale czło­wiek z jego kon­tem ban­ko­wym mógł sobie pozwo­lić na altru­izm. Takie bada­nia poma­gały prze­my­słowi. Zbił for­tunę na meta­lach lek­kich, od suro­wej rudy począw­szy, na goto­wych pro­duk­tach skoń­czyw­szy. Przy oka­zji zaj­mo­wał się tuzi­nem innych inte­re­sów i cho­ciaż ofi­cjal­nie był już pra­wie na eme­ry­tu­rze, wciąż trzy­mał swoją wypie­lę­gno­waną rękę na pul­sie. Nawet bak­te­rio­lo­gia mogła się oka­zać uży­teczna — nie tak dawno temu za pomocą bak­te­rii udało się wyeks­tra­ho­wać ropę naf­tową z łup­ków ila­stych — a bada­nia Corin­tha nad struk­tu­rami kry­sta­licz­nymi mogły ozna­czać zysk dla meta­lur­gii. Gru­ne­wald roz­ko­szo­wał się wizją tego, co taki suk­ces ozna­czałby dla ich repu­ta­cji zawo­do­wej. Część obli­czeń, którą w wyzna­czo­nym dla ich zespołu cza­sie zamie­rzali wpu­ścić do kom­pu­tera, była gotowa już przed połu­dniem. Ryso­wali jesz­cze ele­menty potrzeb­nego obwodu.
Zadzwo­nił Lewis z pro­po­zy­cją wspól­nego lun­chu.
— Wcią­gnął mnie dziś wir pracy — powie­dział Corinth. — Chyba po pro­stu zamó­wię na górę kilka kana­pek.
— Cóż, mnie też dopa­dło. Jak­bym był na gór­skim spły­wie bez wio­sła — powie­dział Lewis. — Mia­łem nadzieję, że roz­mowa z tobą pomoże mi się upo­rać z pew­nym pro­ble­mem.
— Och, w porządku. Spo­tkamy się w sto­łówce?
— Jeśli chcesz po pro­stu zapeł­nić żołą­dek, to pew­nie tak.
Lewis sły­nął z trzy­go­dzin­nych lun­chów z winem i muzyką skrzyp­cową. Nabrał takich przy­zwy­cza­jeń, miesz­ka­jąc w Wied­niu, jesz­cze przed Anschlus­sem.
— Może być pierw­sza? Do tego czasu pospól­stwo już się nasyci.
— Okay.
Corinth odło­żył słu­chawkę i znów się pogrą­żył w chłod­nej eks­ta­zie swo­jej pracy. O pierw­szej trzy­dzie­ści uświa­do­mił sobie, że jest spóź­niony, i prze­kli­na­jąc, pognał do sto­łówki.
Kiedy Corinth napeł­nił swoją tacę, Lewis wła­śnie sado­wił się przy sto­liku.
— Wie­dzia­łem, że się spóź­nisz — wyja­śnił. — Co wzią­łeś? Pew­nie typowe sto­łów­kowe żar­cie: pies mie­lony z budą, filet z jeżowca, pie­czoną spe­cjal­ność szefa kuchni, pie­czo­nego szefa kuchni… zresztą nie­ważne. — Pocią­gnął łyk kawy i zamru­gał.
Nie wyglą­dał na deli­kat­nego: niski, kwa­dra­towy czter­dzie­sto­ośmio­la­tek o wyra­zi­stych oczach za gru­bymi szkłami bez opra­wek, łysy i zaczy­na­jący tyć. Był duszą każ­dego spo­tka­nia. Jed­nak osiem lat pobytu w Euro­pie zmie­niło jego zapa­try­wa­nia i utrzy­my­wał, że jego powo­jenne wizyty na Sta­rym Kon­ty­nen­cie miały cha­rak­ter wyłącz­nie gastro­no­miczny.
— Trzeba ci żony — powie­dział Corinth z zapa­łem neo­fity.
— Też tak sądzi­łem, bo moje liber­tyń­skie czasy zaczy­nają odcho­dzić w nie­pa­mięć. Ale nie­ważne. Już i tak za późno.
Lewis zaata­ko­wał krwi­sty stek.
— W tej chwili bar­dziej mnie inte­re­sują histo­lo­giczne aspekty bio­lo­gii — wymam­ro­tał z peł­nymi ustami.
— Mówi­łeś, że masz jakiś pro­blem.
— W dużej mie­rze cho­dzi o moich asy­sten­tów. Wszy­scy są dziś pode­ner­wo­wani, a młody Roberts ma jesz­cze bar­dziej wariac­kie pomy­sły niż zazwy­czaj. Ale taka jest moja praca. Mówi­łem ci o tym, prawda? Badam neu­rony. Pró­buję utrzy­mać je przy życiu w róż­nych sztucz­nych śro­do­wi­skach i obser­wuję, jak ich wła­ści­wo­ści elek­tryczne zmie­niają się w zależ­no­ści od warun­ków. Mam różne wycinki z róż­nych tka­nek — taka zmo­dy­fi­ko­wana metoda Lind­ber­gha-Car­rela7. Szło nam cał­kiem nie­źle, a dzi­siaj, przy ruty­no­wej kon­troli, wyniki oka­zały się zupeł­nie inne. Więc spraw­dzi­łem wszyst­kie jesz­cze raz — każda próbka się zmie­niła!
— Hm? — Corinth uniósł brwi i przez chwilę żuł bez słowa. — Coś nie tak ze sprzę­tem?
— Nic nie zna­la­złem. Żad­nej róż­nicy — poza samymi komór­kami. Mała, ale zna­cząca zmiana. — Lewis zaczął mówić szyb­ciej, coraz bar­dziej pod­eks­cy­to­wany. — Wiesz, jak dzia­łają neu­rony? Jak kom­pu­ter cyfrowy. Neu­ron jest sty­mu­lo­wany przez… no, przez sty­mu­lant, wysyła sygnał, a potem przez krótki czas jest nie­ak­tywny. Następny neu­ron w ner­wie odbiera sygnał i potem też jest na krótko dez­ak­ty­wo­wany. No i dziś się oka­zało, że wszystko się plą­cze. Czas nie­ak­tyw­no­ści jest o dobrych kilka mikro­se­kund krót­szy… powiedzmy, że cały układ reaguje wyraź­nie szyb­ciej niż nor­mal­nie. A same sygnały też są moc­niej­sze.
Corinth przez chwilę tra­wił infor­ma­cję, a potem ode­zwał się ostroż­nie:
— Wygląda na to, że tra­fi­łeś na coś dużego.
— Więc co jest przy­czyną? Pożywka i apa­ra­tura są takie same jak wczo­raj, mówię ci. Dostaję fioła, pró­bu­jąc usta­lić, czy to poten­cjalna Nagroda Nobla, czy tylko kiep­ska tech­nika!
Bar­dzo powoli, jakby umysł wzdra­gał się przed przy­ję­ciem nie­ja­snej hipo­tezy, Corinth nabrał tchu.
— Dziwne, że stało się to aku­rat dzi­siaj.
— Hm?
Lewis pode­rwał głowę, a Corinth wyłusz­czył mu swoje spo­strze­że­nia.
— Bar­dzo dziwne — zgo­dził się bio­log. — A ostat­nio nie było żad­nych wiel­kich burz — ozon sty­mu­luje mózg — jed­nak moje kul­tury i tak są izo­lo­wane w szkle… — Jego oczy bły­snęły.
Corinth rozej­rzał się.
— Halo, tam jest Helga — powie­dział. — Cie­kawe, dla­czego tak późno? Hej, tutaj!
Wstał, macha­jąc ener­gicz­nie, a Helga Arnul­fsen wzięła tacę i przy­sia­dła się do ich sto­lika.
Była wysoka, smu­kła i przy­stojna, dłu­gie blond włosy przy­le­gały do kształt­nej głowy, jed­nak coś w jej spo­so­bie bycia — bez­oso­bowa ener­gia, powścią­gli­wość, a może jedy­nie nie­ko­bieca szorst­kość mowy i ubioru — spra­wiało, że była mniej atrak­cyjna, niż mogłaby być. Zmie­niła się od sta­rych cza­sów, od wojny, pomy­ślał Corinth. Robił dok­to­rat w Min­ne­so­cie, a Helga stu­dio­wała tam dzien­ni­kar­stwo. Dobrze się razem bawili, jed­nak był zbyt mocno i zbyt bez­na­dziej­nie zako­chany w swo­jej pracy i innej dziew­czy­nie, aby myśleć o niej poważ­nie. Póź­niej kore­spon­do­wali ze sobą, a dwa lata temu zała­twił jej pracę w sekre­ta­ria­cie insty­tutu. Była teraz asy­stentką dyrek­tora admi­ni­stra­cyj­nego i dosko­nale sobie radziła.
— Rany, co za dzień! — Mocną, szczu­płą dło­nią przy­gła­dziła włosy i uśmiech­nęła się do nich ze znu­że­niem. — Wszy­scy mają kło­poty i wszy­scy zwa­lają je na mnie. Ger­tie się wście­kła…
— Hm? — Corinth spoj­rzał na nią tro­chę zanie­po­ko­jony. Liczył na to, że ta wielka maszyna licząca roz­wiąże dziś jego rów­na­nia. — Co się dzieje?
— To wie­dzą tylko Bóg i Ger­tie, ale żadne z nich nie ma nic do powie­dze­nia. Allan­bee dziś rano wyko­nał ruty­nowy test i wynik oka­zał się błędny. Błąd jest nie­wielki, ale to wystar­czy, żeby odbiło wszyst­kim, któ­rzy potrze­bują pre­cy­zyj­nych odpo­wie­dzi. Od tego czasu pró­buje dociec, w czym rzecz, ale na razie bez powo­dze­nia. I musia­łam uło­żyć nowy gra­fik!
— Bar­dzo dziwne — mruk­nął Lewis.
— Potem różne przy­rządy, zwłasz­cza w sek­cjach fizyki i che­mii, lekko powa­rio­wały. Pola­ry­metr Mur­chin­sona wyka­zał błąd rzędu… och, coś strasz­nego, jakaś jedna dzie­siąta pro­centa czy coś takiego, nie wiem.
— Naprawdę? — Lewis pochy­lił się, wysu­wa­jąc szczękę. — Więc może to nie moje neu­rony, tylko instru­menty szwan­kują… nie, nie­moż­liwe. Nie w takim stop­niu. To musi być coś w samych komór­kach. Ale jak mam to zmie­rzyć, jeśli wszyst­kie narzę­dzia wysia­dają? — Z pło­ną­cym wzro­kiem rzu­cił jakieś siar­czy­ste nie­miec­kie prze­kleń­stwo.
— Wielu chłop­ców przy­szło ze śmia­łymi nowymi pro­jek­tami, wszy­scy naraz — dodała Helga. — Natych­miast chcą dostępu do takich rze­czy jak ta wielka wirówka i dostają szału, kiedy im mówię, że muszą zacze­kać na swoją kolej.
— Wszy­scy aku­rat dzi­siaj, hm? — Corinth ode­pchnął deser i wycią­gnął papie­rosa. — „Zdziw­niej i zdziw­niej, powie­działa Ali­cja”8. — Oczy mu się roz­sze­rzyły i gwał­tow­nie mach­nął ręką. — Nat, zasta­na­wiam się…
— O czym wy mówi­cie? — zapy­tała Helga.
— A, o takich tam — odparł Corinth.
Koń­czyła lunch, a on mówił. Lewis wydmu­chi­wał kłęby dymu, sie­dział i się nie odzy­wał, zamknięty w sobie.
— Hm. — Helga postu­kała w blat dłu­gim, nie­po­ma­lo­wa­nym paznok­ciem. — Brzmi inte­re­su­jąco. Wszyst­kie komórki ner­wowe, łącz­nie z tymi, które mamy w gło­wach, nagle przy­spie­szyły?
— To jesz­cze bar­dziej oczy­wi­ste — powie­dział Corinth. — To może być, bo ja wiem, feno­men elek­tro­che­miczny? Skąd mam wie­dzieć? Nie szu­kajmy za daleko, dopóki tego nie spraw­dzimy.
— Tak. Zosta­wię to wam. — Helga zapa­liła papie­rosa i zacią­gnęła się głę­boko. — Przy­cho­dzi mi na myśl kilka oczy­wi­stych rze­czy do spraw­dze­nia — ale to wasza działka.
Odwró­ciła się i posłała Corin­thowi łagodny uśmiech zare­zer­wo­wany tylko dla kilku ludzi.
— À pro­pos, co u She­ili?
— Dobrze, dobrze. A co u cie­bie?
— W porządku. — W jej odpo­wie­dzi pobrzmie­wał smu­tek.
— Musisz do nas kie­dyś wpaść na kola­cję. — Pro­wa­dze­nie zdaw­ko­wej kon­wer­sa­cji, pod­czas gdy umysł był zajęty nowym pro­ble­mem, nie sta­no­wiło wysiłku. — Nie widzie­li­śmy się od dość dawna. Jeśli chcesz, przy­pro­wadź swo­jego nowego chło­paka, kim­kol­wiek on jest.
— Jima? A, jego. Rzu­ci­łam go w zeszłym tygo­dniu. Ale przyjdę, jasne. — Pod­nio­sła się. — Wra­cam do kie­ratu, kole­dzy. Do zoba­cze­nia.
Corinth zer­k­nął za nią, gdy szła w stronę kasy.
— Cie­kawe, dla­czego nie może się z nikim zwią­zać. Jest ładna i inte­li­gentna — wymam­ro­tał nie­mal wbrew sobie. Jego myśli pędziły dziś we wszyst­kich kie­run­kach.
— Nie chce — odparł krótko Lewis.
— Nie, pew­nie nie. Odkąd pozna­li­śmy się w Min­ne­apo­lis, zmie­niła się, zro­biła się jakaś zimna. Dla­czego?
Lewis wzru­szył ramio­nami.
— Myślę, że wiesz — powie­dział Corinth. — Zawsze lepiej niż kto­kol­wiek inny rozu­mia­łeś kobiety. A ona chyba cię lubi.
— Rozu­miemy się — stwier­dził Lewis. — I oboje umiemy trzy­mać język za zębami.
— Dobrze, dobrze — zaśmiał się Corinth. Wstał. — Wra­cam do labo­ra­to­rium. Nie zno­szę grze­ba­niny przy ana­li­za­to­rze fazo­wym, ale cała ta sprawa… — Zamilkł na chwilę. — Wiesz co, poga­dajmy z innymi i podzielmy prace, co? Każdy spraw­dzi coś innego. W takiej sytu­acji nie potrwa to długo.
Lewis kiw­nął głową i wyszedł za nim.
Do wie­czora wyniki były gotowe. Gdy Corinth na nie popa­trzył, ogar­nął go chłód. Nagle poczuł się mały i bez­radny.
Zja­wi­ska elek­tro­ma­gne­tyczne ule­gły zmia­nie.
Zmiana nie była wielka. Wielki był sam fakt, że to, co powinno sta­no­wić wieczne i nie­zmienne obli­cze natury, zmie­niło się na tyle, że setki sys­te­mów filo­zo­ficz­nych runęły w gruzy. W sub­tel­no­ści pro­blemu było coś ele­men­tar­nego. Jak doko­nać ponow­nego pomiaru pod­sta­wo­wych czyn­ni­ków, skoro zmie­niły się same czyn­niki?
Były pewne spo­soby. We wszech­świe­cie nie ma sta­łych abso­lut­nych, wszystko wokół ist­nieje w zależ­no­ści od cze­goś. Pewne dane zmie­niły się jed­nak zna­cząco w sto­sunku do innych.
Corinth pra­co­wał nad usta­le­niem sta­łych elek­trycz­nych. Dla metali były takie same albo nie­mal takie same jak przed­tem. Wyraź­nie zmie­niły się jed­nak rezy­styw­ność i prze­ni­kal­ność izo­la­to­rów — stały się nieco lep­szymi prze­wod­ni­kami.
Z wyjąt­kiem urzą­dzeń pre­cy­zyj­nych, jak kom­pu­ter Ger­tie, zmiana cha­rak­te­ry­styk elek­tro­ma­gne­tycz­nych nie była zna­cząca. Za to zło­żony i sub­tel­nie zrów­no­wa­żony mecha­nizm znany czło­wie­kowi jako żywa komórka zmie­nił się bar­dzo wyraź­nie. Naj­bar­dziej zaś zmie­nił się neu­ron, naj­bar­dziej roz­wi­nięta i wyspe­cja­li­zo­wana ze wszyst­kich komó­rek — a zwłasz­cza róż­no­rodne neu­rony w ludz­kiej korze mózgo­wej. I tutaj zmiana była odczu­walna. Drobne impulsy elek­tryczne, dzięki któ­rym funk­cjo­nuje sieć neu­ronowa, prze­pły­wały gwał­tow­niej, bar­dziej inten­syw­nie.
Być może był to dopiero począ­tek zmian.
Helga zadrżała.
— Potrze­buję drinka — oznaj­miła. — I to bar­dzo.
— Znam pewien bar — powie­dział Lewis. — Wpadnę na jed­nego i dotrzy­mam ci towa­rzy­stwa, potem wrócę jesz­cze popra­co­wać. A co z tobą, Pete?
— Jadę do domu — odparł fizyk. — Baw­cie się dobrze. — W jego sło­wach nie było entu­zja­zmu.
Wyszedł, led­wie świa­dom, że jest ciemno i bar­dzo późno. To, co się dziś zda­rzyło, dla nie­któ­rych jego kole­gów było zapewne czymś nowym, cudow­nym i eks­cy­tu­ją­cym; Corinth jed­nak nie mógł się powstrzy­mać od myśli, że może wszech­świat zamie­rza jed­nym bez­tro­skim ruchem pozbyć się całego ludz­kiego gatunku. A jaki będzie efekt w odnie­sie­niu do ludz­kiego ciała…?
Chyba zro­bili wszystko, co było moż­liwe w tej chwili. Spraw­dzili tyle, ile się dało. Helga powia­do­miła Biuro Norm w Waszyng­to­nie. Dowie­działa się tam, że kilka innych labo­ra­to­riów z róż­nych punk­tów kraju także donio­sło o wystą­pie­niu ano­ma­lii. Dopiero jutro, pomy­ślał Corinth, zacznie się o tym mówić.
Na zewnątrz — w Nowym Jorku nocą — pra­wie nic się nie zmie­niło, może tylko było odro­binę ciszej niż zazwy­czaj. Kupił gazetę na rogu i zaczął ją prze­glą­dać. Mylił się, czy rze­czy­wi­ście dostrze­gał tam sub­telną róż­nicę — zda­nia miały w sobie coś oso­bi­stego, były bar­dziej lite­rac­kie. Prze­szły przez zaporę korek­tor­ską, ponie­waż sam korek­tor się zmie­nił i nie zda­wał sobie z tego sprawy? Nie zna­lazł tam wzmianki o wiel­kiej przy­czy­nie, odkry­cie było zbyt duże i zbyt świeże, w prze­ci­wień­stwie do sta­rych spraw — wojen, zamie­szek, podej­rzeń, stra­chu, nie­na­wi­ści i chci­wo­ści w roz­pa­da­ją­cym się, cho­rym świe­cie.
Nagle do niego dotarło, że gęsto zadru­ko­waną tytu­łową stronę „Timesa” prze­czy­tał w jakieś dzie­sięć minut. Wepchnął gazetę do kie­szeni i poszedł do metra.

Przypisy

hubris (gr.) — aro­gancka duma.

Ate — w mito­lo­gii grec­kiej córka Zeusa i bogini nie­zgody Eris; uoso­bie­nie zaśle­pie­nia pro­wa­dzą­cego do zbrodni i kary za złe czyny.

Emer­gency Com­mit­tee of Ato­mic Scien­ti­sts (ECAS), zało­żony w 1946 r. przez Alberta Ein­ste­ina i Leó Szilárda, miał za zada­nie uświa­da­miać opi­nię publiczną o zagro­że­niach zwią­za­nych z roz­wo­jem broni nukle­ar­nej i pro­pa­go­wać jej poko­jowe użyt­ko­wa­nie.

Uni­ted World Fede­ra­li­sts — powstała w 1947 r. ogól­no­ame­ry­kań­ska orga­ni­za­cja nale­żąca do świa­to­wego ruchu fede­ra­li­stycz­nego.

(Uni­ted Sta­tes) Pro­gres­sive Party — efe­me­ryczna par­tia zało­żona przed wybo­rami pre­zy­denc­kimi 1948 r. przez lewi­cową frak­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej w celu utrą­ce­nia kan­dy­da­tury Harry’ego Tru­mana i zła­go­dze­nia poli­tyki wobec ZSRR. Roz­wią­zana w 1955 r.

Bro­okha­ven Natio­nal Labo­ra­tory — mul­ti­dy­scy­pli­narne labo­ra­to­rium naukowe w USA (stan Nowy Jork, hrab­stwo Suf­folk), w cen­tral­nej czę­ści wyspy Long Island. Zało­żone po dru­giej woj­nie świa­to­wej na miej­scu wcze­śniej­szej bazy woj­sko­wej Camp Upton miało za zada­nie pro­wa­dzić bada­nia nad poko­jo­wym wyko­rzy­sta­niem ener­gii jądro­wej.

W 1912 r. Ale­xis Car­rel, fran­cu­ski chi­rurg i lau­reat Nagrody Nobla, zaczął hodo­wać komórki z serc zarod­ków kurzych i przez ponad 20 lat utrzy­my­wał tę hodowlę w swoim labo­ra­to­rium w Roc­ke­fel­ler Insti­tute for Medi­cal Rese­arch w Nowym Jorku.
Eks­pe­ry­ment ten wzbu­dził powszechne zain­te­re­so­wa­nie moż­li­wo­ścią wyko­rzy­sta­nia nauki do prze­dłu­ża­nia ludz­kiego życia. Car­rel wspól­nie z lot­ni­kiem Char­le­sem Lind­ber­ghiem roz­po­czął prace nad pro­to­ty­pem płu­co­serca, apa­ratu zastę­pu­ją­cego pracę serca, na przy­kład w cza­sie ope­ra­cji.

Lewis Car­roll, Ali­cja w Kra­inie Cza­rów, w prze­kła­dzie Macieja Słom­czyń­skiego.

 
Wesprzyj nas