W czerwcu 2022 roku Katarzyna Franus zadebiutowała powieścią “Osobni”, a po roku wraca z nową propozycją literacką. “Głupiec” z lekkością stawia ważne pytania egzystencjalne, porywa fabułą, wzrusza emocjami, niepokoi wyborami i zachęca, żeby zatrzymać się i przyjrzeć się swojej drodze. I sprawdzić, czy wybieramy to, czego pragniemy i co nam służy.


Dowiadujesz się, że został Ci rok życia i że możesz podjąć leczenie, które jednak znacząco obniży jakość Twojego życia, zarówno teraz, jak i w przyszłości. Co robisz? Decydujesz się na wdrożenie procedur medycznych, czy wolisz nacieszyć się życiem, póki organizm silny i sprawny? Odpowiedź nie jest ani prosta, ani oczywista.

Olga, główna bohaterka, dowiaduje się o chorobie i musi wybrać – albo koszmarną teraźniejszość z nikłą szansą na przyszłość, jeśli podejmie leczenie, albo piękną i intensywną teraźniejszość bez żadnej przyszłości, jeśli z leczenia zrezygnuje. Przekonana, że jej czas się kończy, ucieka w „tu i teraz” i pazernie syci się chwilą.

“Głupiec” to powieść drogi. Katarzyna Franus prowadzi bohaterkę ze znanego Śląska na nieznany Hel, z przeszłości w przyszłość, z emocjonalnego chaosu w świat nowych możliwości.

Historia Olgi zachęca, żeby się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na pytanie o sens życia. A potem wyruszyć w dalszą podróż ze świadomością jej nieuchronnego końca, aby w pełni wykorzystać każdą chwilę i wybierać tylko to, co nam służy.

Katarzyna Franus
Głupiec
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 czerwca 2023
 
 


Głu­piec ma u stóp cały świat.
Pod warun­kiem że porzuci wygodne życie i to, co zna. A potem, nie­świa­domy zagro­żeń i ogra­ni­czeń, z entu­zja­zmem i dzie­cięcą ufno­ścią ruszy przed sie­bie.
Patrzę na Głupca i nie rozu­miem. Nie rozu­miem, dla­czego cią­gle mi się wyświe­tla. Prze­kli­kuję się przez kolejne strony taro­to­wej apli­ka­cji, a on upar­cie wraca. I wraca. I znów wraca.
Uśmie­cha się do mnie, zarzuca tobo­łek na ramię i raź­nym kro­kiem roz­po­czyna marsz ku… prze­pa­ści.
No, tak. Prze­paść.
Czeka na mnie. Jak wyrok na zbrod­nia­rza.
Zbli­żam się do niej z każ­dym kolej­nym dniem. Ile jesz­cze kro­ków mi zostało?
Kli­kam w kartę Głupca i spraw­dzam, kiedy ten ucha­chany mło­dzie­niec w końcu spad­nie z klifu. A on, jakby ni­gdy nic, pusz­cza do mnie oko, macha dziu­ra­wym wor­kiem na krzy­wym patyku i star­tuje w stronę słońca.
Gdzie leziesz, gapo? Nie widzisz, że kilka metrów dalej ląd się urywa?
Nie widzi.
Pół­noc już, pora spać. Cyfry zerują się w pra­wym gór­nym rogu moni­tora. Późny wie­czór to nie jest dobry czas na roz­my­śla­nia, na otwie­ra­nie pal­cem setek okien i szu­ka­nie w nich pod­po­wie­dzi. Za każdą godzinę ośle­pioną ekra­nem kom­pu­tera i przy­gar­bioną natło­kiem infor­ma­cji orga­nizm wystawi rachu­nek.
Naj­pierw pod czaszką, w mroku nocy, wyświe­tli serię scen z hor­ro­rów i fil­mów kata­stro­ficz­nych. Potem przy­po­mni kla­sówkę w liceum, do któ­rej się nie przy­go­to­wało i na któ­rej nie było od kogo ścią­gać, bo mate­ma­tyca roz­sa­dziła wszyst­kich daleko od sie­bie. A nad ranem wje­dzie na sygnale SMS-em o spóź­nio­nej płat­no­ści i odcię­ciu prądu, ogrze­wa­nia, wody i… nawet tlenu.
Świta. Powieki czują napór dzien­nego świa­tła, ale nie chcą się roz­kleić.
Czy ja się duszę? Nie. Ja oddy­cham! I to bez pro­blemu.
A więc tlen jest! Dobrzy ludzie uli­to­wali się nade mną. Tlenu jed­nak nie odcięli.
Ale… Kto dostar­cza tlen do miesz­kań? Kto może zabrać powie­trze?
Nagłe prze­bły­ski świa­do­mo­ści dziu­ra­wią senne płótno.
Obrazy pod powie­kami roz­pa­dają się na kawałki, naj­szyb­ciej roz­sy­puje się sekwen­cja bia­łych liter na zie­lo­nym tle tele­fo­nicz­nej wia­do­mo­ści.
Po omacku szu­kam dło­nią twar­dego i śli­skiego pro­sto­kąta.
Kto, do cho­lery, wysłał mi SMS-a o odcię­ciu tlenu?
Otwie­ram oczy, ści­skam pla­stik tele­fonu, skro­luję wia­do­mo­ści. Spraw­dzam. Ha! To mój smart­fon wysyła zie­lone SMS-y! Nato­miast te, które przy­cho­dzą ze świata, mają szare tła i czarne litery.
Gapię się w ekran apa­ratu. Dla­czego we śnie wysy­łam do sie­bie wia­do­mo­ści o tym, że za chwilę stracę tlen i nie będę miała czym oddy­chać? Nie wiem, co o tej upior­nej zie­leni myśleć.
Nie chcę myśleć. Myśli są złe.
Zapa­rzam her­batę, staję z kub­kiem przy uchy­lo­nym oknie. Za szybą gołąb tupta po kuchen­nym para­pe­cie. Tam i z powro­tem. Tam i z powro­tem.
Jest jaśniej, niż mi się wyda­wało. I póź­niej.
Ostat­nie skrawki sen­nych kadrów roz­pierz­chają się na boki, jak dzi­kie zwie­rzęta nocy, zasko­czone wsta­ją­cym słoń­cem, gwa­rem ulicy i smro­dem spa­lin. I tym sza­rym kapu­cy­nem, który lubi zgiełk mia­sta i gru­cha rado­śnie.
Pro­stuję plecy, nabie­ram powie­trza w płuca.
Pio­ni­zuję myśli. Jedną po dru­giej głasz­czę i sze­re­guję, niczym grzbiety wolu­mi­nów w biblio­tece. Już żadna mi nie wypad­nie i nie naru­szy porządku dnia.
Bo to będzie dobry dzień. Dobrze uło­żony. Jak ja.

* * *

O trzy­na­stej mam lunch z sze­fem. Wpi­sa­łam mu poranne spo­tka­nie do kalen­da­rza, a on zamie­nił je na wspólny posi­łek. Pew­nie chce doło­żyć mi obo­wiąz­ków i boi się, że tym razem się nie zgo­dzę. Ma chło­pak intu­icję. Jak każdy prze­ło­żony, który dobrze czyta pod­wład­nych, ale sam nie lubi się prze­pra­co­wy­wać.
Przed trzy­na­stą zagląda do mnie i zaska­kuje zmianą loka­li­za­cji. Nie idziemy do knajpy naprze­ciwko, tylko jedziemy do mojego ulu­bio­nego sushi baru.
Pamię­tał. Tylko raz mu opo­wia­da­łam o tym miej­scu. Szok.
Mkniemy arte­riami sto­licy jego wypu­co­waną limu­zyną. Co on kom­bi­nuje?
Kel­nerka wita nas i pro­wa­dzi do sto­lika. Kręci mi się w gło­wie. Od cytru­so­wego zapa­chu męskiej wody, odpra­so­wa­nej koszuli Damiana i por­ce­la­no­wych uśmie­chów obsługi.
– Zasko­czona? – Damian szcze­rzy zęby z satys­fak­cją, gdy roz­sia­damy się przy szkla­nym stole.
– Tro­chę – bur­czę pod nosem. – Wie­trzę jakiś pod­stęp.
– Jak zwy­kle podejrz­liwa!
– Poprzed­nim razem mój pseu­do­awans zakoń­czył się na eta­pie „peł­nią­cej obo­wiązki” i pracy na dwa etaty. Wtedy też zabra­łeś mnie do restau­ra­cji.
– To był tylko etap pośredni.
– Trwa już trzy lata.
– Wła­śnie się zakoń­czył. – Damian zawie­sza głos i błą­dzi wzro­kiem po moim dekol­cie.
Szybko zapi­nam guziki pod szyją. Chyba się zmie­szał. To dobrze. Prze­ciw­nika należy wytrą­cać z pew­no­ści sie­bie.
I co to ma zna­czyć, że etap się zakoń­czył? Co on bre­dzi? Zapro­sił mnie na obiad, żeby wrę­czyć mi wypo­wie­dze­nie? Kogo weź­mie na świadka? Kel­nerkę? Kie­row­nika restau­ra­cji?
Roz­glą­dam się, czy mi tu nagle z ciem­nego kąta HR-owiec nie wysko­czy. Nie, w kame­ral­nej salce nie ma nikogo poza nami.
Wybie­ram z karty naj­droż­sze pozy­cje. Niech prze­ło­żony poczuje war­tość pod­wład­nego. Przy­naj­mniej w kie­szeni. A raczej na kar­cie płat­ni­czej. Nie­stety, nie swo­jej, tylko fir­mo­wej.
Damian wygląda na roz­ba­wio­nego, sam też sobie nie żałuje. Zama­wia sake i zazna­cza, że on tylko skosz­tuje, bo pro­wa­dzi, ale ja nie muszę się oszczę­dzać.
– W godzi­nach pracy?
– Jest oka­zja, jest dobre sake – tłu­ma­czy.
Pod­no­szę brwi ze zdzi­wie­nia i wpa­truję się w jego roze­śmiane oczy.
Roz­lewa ryżówkę do kie­lisz­ków, unosi swój, stuka mój i przy­biera odświętną minę.
– Olga, witamy w gro­nie dyrek­to­rów Ben­ton & Bow­les!
Zamie­ram. Odsta­wiam kie­li­szek na blat stołu.
– Ha! Jed­nak udało mi się cie­bie zasko­czyć. – Damian pociera brodę z zado­wo­le­niem.
Na stół wjeż­dża sashimi. Zacią­gam się surową wonią mię­si­stego tuń­czyka i tłu­stego łoso­sia, solą sosu sojo­wego, kwa­śną mary­natą imbiru i chrza­no­wym zapa­chem wasabi.
Zie­lone wasabi… Zaraz kichnę. Świ­druje mi w nosie to wasabi, tak pie­kiel­nie zie­lone, jak pie­kiel­nie zie­lona była nocna wia­do­mość o braku tlenu.
Czuję, że zaczy­nam się dusić. Damian dostrzega panikę w moich oczach.
– Nie cie­szysz się? – pyta, zawie­dziony.
Jakimś cudem udaje mi się roz­chy­lić żebra i napeł­nić płuca powie­trzem. Powta­rzam ten ruch kilka razy, to mnie uspo­kaja. Wycią­gam rękę po kie­li­szek. Opróż­niam go jed­nym hau­stem. Na języku zostaje słod­kawy posmak. Meta­liczny taki.
Schy­lam się do torby i wycią­gam z niej doku­ment.
Kładę go na pustym tale­rzu Damiana. Nie patrzę mu w oczy.
– Wypo­wie­dze­nie? – W jego gło­sie sły­chać nie­do­wie­rza­nie. – Dla… dla­czego? – Nie­do­wie­rza­nie zamie­nia się w zawo­dze­nie.
– Spa­dam. W prze­paść.
Damian wygląda teraz jak dzie­ciak, któ­remu zabrano ulu­bioną zabawkę.
– Nie chcę was cią­gnąć ze sobą – dodaję rze­czowo, bez emo­cji.
Wstaję od stołu. Żołą­dek przy­wiera mi do krę­go­słupa. Nawet mi nie żal ani tej nalewki, ani tych japoń­skich cyme­sów. I tak nie była­bym w sta­nie niczego wię­cej prze­łknąć, poza zawar­to­ścią jed­nego kie­liszka.
– Weź na wynos. Ludzie w zespole się ucie­szą. Powiedz im, że to poże­gnalny pre­zent ode mnie – rzu­cam przez ramię i odwra­cam się na pię­cie.
Nie widzę wyrazu twa­rzy Damiana. Nie chcę widzieć.
Bie­gnę chod­ni­kiem wzdłuż ulicy, potrą­cam ludzi, wpa­dam do jakiejś bramy, cho­wam się na podwórku. Już się nie kon­tro­luję. Ryczę. Ryczę wnie­bo­głosy.
Nie wie­dzia­łam, że potra­fię. Tak pła­kać. Szloch targa całym moim cia­łem, a oskrzela rzężą, jak jakiejś gruź­liczce.
– Płacz, płacz, kocha­nie, a będzie ci dane. – Skrze­kliwy głos wybija mnie z transu. Sta­ruszka wysu­szoną dło­nią głasz­cze mnie po ple­cach. – Naj­święt­sza Panienka odpu­ści ci grze­chy. Wszyst­kie.
Podą­żam za jej wzro­kiem. W ścia­nie, o którą się opie­ram, wyrzeź­biono figurę Matki Boskiej i poma­lo­wano na zie­lono.
– Płacz, płacz, nie prze­ry­waj sobie. – Siwo­włosa odwraca się i zgar­biona, drobi w głąb podwórka, do wej­ścia na klatkę scho­dową. – Pamię­taj, że zie­lony to kolor nadziei! – wykrzy­kuje piskli­wym tonem, zanim cięż­kie drzwi zatrza­sną się za nią.
Dud­nie­nie okuć nie­sie się po podwórku jak po studni.

* * *

Nie pozwa­lam już sobie na zary­wa­nie nocy. Ile ich jesz­cze mi zostało?
Nie­wiele.
Nie­wiele dni.
Dni szkoda bar­dziej niż nocy.
Trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć poran­ków. Może tro­chę wię­cej, może tro­chę mniej.
Chcia­ła­bym wszyst­kie dobrze zapla­no­wać, naj­le­piej jak się da, ale to nie­moż­liwe. Trudno wyli­czyć dokład­nie, ile mam czasu. Na ile dni roz­ło­żyć mają­tek, który zebra­łam? Tak żeby go mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stać. Do ostat­niej zło­tówki. I jed­no­cze­śnie nie zostać bez środ­ków do życia, jeśli czasu mam wię­cej, niż mi się wydaje.
Czter­dzie­ści dwa lata to nie jest wiek, w któ­rym czło­wiek chce zada­wać sobie pyta­nia osta­teczne. O sens życia może tak, ale nie o to, co po nim zosta­nie.
Nie sądzi­łam, że brak kon­ty­nu­acji może boleć. Że nagle moje miesz­ka­nie wyda mi się osie­ro­cone tylko dla­tego, że nikt go po mnie nie odzie­dzi­czy. Nikt z mojej krwi. Nikt z mojego ciała.
To po to się rodzi dzieci? Żeby prze­ka­zać im wszystko to, co się zebrało w życiu? Wie­dzę, doświad­cze­nia, miesz­ka­nia, domy, meble, biżu­te­rię, ubra­nia, zdję­cia, płyty, książki, histo­rie? A jak nie ma się kogo obda­ro­wać, to tak jakby tego wszyst­kiego nie było? Jakby to wszystko ni­gdy się nie wyda­rzyło? Jakby samemu się nie naro­dziło?
Miesz­ka­nie trzeba sprze­dać jak naj­szyb­ciej. Niech idzie w dobre ręce. Wybrane przeze mnie, póki wybie­rać jesz­cze mogę. Podob­nie – działka nad jezio­rem, ją też pusz­czę zna­jo­mym. Może cza­sami wspo­mną mnie przy jakimś grillu? Uśmiechną się z wdzięcz­no­ścią? Spry­skają zie­mię czer­wo­nym winem? Moim ulu­bio­nym. I – zawsty­dzeni – przed gośćmi uda­dzą, że to tylko nie­chcący, bo się o kamyk potknęli.
Na końcu oddam samo­chód. Dam komuś w pre­zen­cie.
Przy­ja­ciół się nie sprze­daje.
Dobrze, że nie mam psa.
Ani kota.
Źle, że mam mamę.

* * *

– No, wresz­cie! Już chcia­łam dzwo­nić do two­ich sąsia­dek.
Odsu­wam ucho od apa­ratu, wiem, że czeka mnie dłuż­sza tyrada o tym, jak bar­dzo mama się mar­twiła, gdy przez pół­tora dnia nie odbie­ra­łam tele­fonu.
– Wiem, że coś cię trapi. Sły­szę to w twoim gło­sie – kon­ty­nu­uje.
– Nie zdą­ży­łam się jesz­cze ode­zwać.
– Jak zwy­kle zło­śliwa.
– Nie zło­śliwa, tylko kon­kretna. I w nie­do­cza­sie.
– Zwol­nij, roz­cho­ru­jesz się od tego pośpie­chu.
– Na cho­roby to ja już nie mam czasu.
– Oj, żebyś tego w złą godzinę nie powie­działa. Jola, córka Ewe­liny, wiesz, tej, z którą pra­co­wa­łam w labo­ra­to­rium…
– Mamo…
– Słu­chaj, to ważne. Jola też tak mówiła jak ty. Wczo­raj była u leka­rza i…
Odkła­dam tele­fon na stół, nasta­wiam czaj­nik, wbi­jam zęby w twardy miąższ jabłka.
– …i nic dziw­nego, że nagle wszy­scy zasko­czeni, nikt się nie spo­dzie­wał takiej dia­gnozy, choć ja już od dawna mówi­łam, że…
Zale­wam liścia­stą her­batę, nie uży­wam tore­bek, odkąd usły­sza­łam, że mają w sobie pełno tok­sycz­nego syfu, ale wła­ści­wie jakie ma to teraz zna­cze­nie? Przy­kry­wam kubek spodkiem. Jed­nak ma, pozwala cele­bro­wać, nie pozwala się śpie­szyć.
– …ale prze­cież mnie nikt nie słu­cha.
Wyrzu­cam ogry­zek do kosza. Klapa zamyka się z trza­skiem.
– Jesteś tam? Co to za huk? Czemu się nie odzy­wasz?
Wzdy­cham gło­śno, teatral­nie.
– Tak, oczy­wi­ście, to są zbyt banalne tematy dla cie­bie. Ale z nich składa się życie.
– Będę jutro.
– Już jutro? Ale ja nie jestem gotowa! Jesz­cze pra­nie muszę zro­bić, dom zaopa­trzyć. Jutro nie będzie obiadu.
– Nie przy­jeż­dżam na obiad, tylko zoba­czyć się z tobą.
– A to nie mogłaś mi wcze­śniej dać znać? Skąd ten nagły pośpiech?
– Pogoda ładna.
– Od mie­siąca jest ładna.
– Ale wcze­śniej nie mia­łam kiedy.
– Ty ni­gdy nie masz kiedy! Cią­gle tylko praca i praca.
– O nic się nie martw. Niczego nie musisz prać ani kupo­wać. O wszystko zadbam.
– Ty? Prze­cież ty nie masz czasu nawet śnia­da­nia sobie zro­bić, że o obie­dzie to nawet nie wspo­mnę.
– Od dziś mam.

* * *

Zjeż­dżam z eks­pre­sówki na par­king. Na siku. Ale powie­trze o szó­stej rano tak ożyw­czo pach­nie wil­go­cią ziemi, majową zie­le­nią i schnącą korą, roz­sy­paną wokół mło­dych drze­wek, że zatrzy­muję się na dłu­żej. Roz­le­gły MOP, liczący przy­naj­mniej kilka hek­ta­rów trawy, przy­go­to­wano pod przy­szłą auto­stradę. Pew­nie ja już jej nie… Nie, nie chcę o tym myśleć.
Zrzu­cam san­dały, zakła­dam buty bie­gowe. I co z tego, że kil­ka­dzie­siąt lat skró­ciło mi się do jed­nego roku? Nie, nie skró­ciło. Skon­den­so­wało!
Kiedy ostatni raz chciało mi się wstać o pią­tej rano, żeby o szó­stej być już daleko w tra­sie?
Prze­le­cia­ła­bym na auto­ma­tycz­nym pilo­cie przez te wszyst­kie lata, które miały otwie­rać się przede mną każ­dego kolej­nego pierw­szego stycz­nia. I obu­dzi­ła­bym się w wieku osiem­dzie­się­ciu lat z poczu­ciem, że nie żyłam i że niczego nie doświad­czy­łam. Niczego tak naprawdę. Do ostat­niego tchnie­nia. Do ostat­niej kro­pli potu. Do ostat­niego pro­myka słońca, zacho­dzą­cego na nad­mor­skiej plaży.
Roz­grze­wam mię­śnie i przy­po­mi­nam sobie słowa sur­fera spo­tka­nego na grec­kim spo­cie. Byłam tam na waka­cjach all inc­lu­sive dla nud­nych ludzi, zmę­czo­nych codzienną walką o lep­sze życie, a on na jakiejś sexy kli­nice dla zaawan­so­wa­nych ści­ga­czy. Gapi­łam się na gości śli­zga­ją­cych się po grzbie­tach fal i obie­ca­łam sobie, że kie­dyś spró­buję wind­sur­fingu.
Kie­dyś. Do nie­dawna moje ulu­bione słowo.
Trzeba się nażyć, powie­dział. Żeby pod koniec czuć się zuży­tym i nie mieć siły żyć dalej, dodał. Wtedy jego słowa nie przy­kle­iły się do mnie, teraz dźwię­czą mi pod czaszką każ­dego dnia. Każ­dego ranka po prze­bu­dze­niu, każ­dego wie­czora przed zaśnię­ciem.
Miał jakieś sześć­dzie­siąt parę lat. Prze­ka­zał firmę dzie­ciom i pla­no­wał kolejne mie­siące i lata dzie­lić mię­dzy plaże w Afryce, w Ame­ryce Połu­dnio­wej, w Azji i na naszym Pół­wy­spie. Mie­siące i lata… Spo­dzie­wał się wielu lat w dobrej for­mie.
Prze­la­tują mi przed oczami foty, które zna­jomi sur­fe­rzy słali i na­dal ślą na fejs­buka i na insta­grama. Z tych wszyst­kich miejsc, któ­rych ja już nie zoba­czę.
Ści­ska mnie w dołku.
Robię okrą­że­nie za okrą­że­niem, przy­śpie­szam, jak­bym chciała prze­biec kilo­me­try, któ­rych już nie prze­bie­gnę pod­czas przy­stan­ków na siku w dro­dze do mamy.
Czy można się nażyć na zapas?

* * *

– Coś ty wymy­śliła? – ochrza­nia mnie mama, ale w jej gło­sie sły­chać pod­nie­ce­nie przy­godą.
Mamy jesz­cze do obsko­cze­nia sklepy ze stro­jami kąpie­lo­wymi, T-shir­tami, spoden­kami i let­nimi sukien­kami. Uzu­peł­niamy maminą gar­de­robę na wypa­dek, gdyby w maju na Pół­wy­spie było gorąco.
Zmę­czone dzie­siąt­kami wybo­rów i obju­czone papie­ro­wymi tor­bami, przy­sia­damy na pufach kafejki w samym cen­trum gale­rii han­dlo­wej. Spraw­dzam z listą, czy o niczym nie zapo­mnia­ły­śmy. Zostały nam jesz­cze oku­lary prze­ciw­sło­neczne i pla­żowa mata ter­mo­izo­la­cyjna, bo stawy mamy nie lubią wil­goci. A majowy pia­sek bywa zimny i mokry.
– Pycha! – Mama przy­gląda się szklance z reszt­kami ciem­no­zie­lo­nego smo­othie i obli­zuje usta. – Z czego to zro­bili?
– Mango, kiwi, jar­muż i coś jesz­cze.
– Ale żeby to aż tyle kosz­to­wało?
– Zdro­wie kosz­tuje.
– Strasz­nie roz­rzutna się zro­bi­łaś.
– Nie, wręcz prze­ciw­nie. Zaczę­łam racjo­nal­nie pla­no­wać wydatki.
– Dzi­siaj wyda­ły­śmy, to zna­czy: ty wyda­łaś, mają­tek!
– Robię zakupy raz na kilka lat. Aku­rat teraz wypa­dło uzu­peł­nia­nie gar­de­roby.
– No, tak, nie możesz cho­dzić w tych samych ciu­chach przez kolej­nych dzie­sięć lat, tak jak cho­dzi­łaś przez dzie­sięć poprzed­nich. – Mama kiwa głową ze zro­zu­mie­niem, które brzmi jak wyrzut.
Ucie­kam wzro­kiem, odchrzą­kuję i udaję, że się zamy­ślam. Marsz­czę brwi i coś niby spraw­dzam na liście zaku­pów.
– A do pracy nic nowego nie potrze­bu­jesz? – Przy­po­mniała sobie.
– Do pracy są mi teraz potrzebne spor­towe rze­czy. Takie jak te, które kupi­ły­śmy.
– Co się stało? Prze­szli­ście na tryb zdalny?
Szu­kam odpo­wie­dzi, uśmie­cham się tajem­ni­czo, bo nic nie przy­cho­dzi mi do głowy.
– Naprawdę? – Głos mamy zamie­nia się w kon­spi­ra­cyjny szept. – Odpo­wie­dzieli?
Patrzę na nią nie­przy­tom­nie.
– Strasz­nie długo to trwało… Ile to już? Pół roku?
– Aaa… Cho­dzi ci o ten kon­kurs na sce­na­riusz?
– No! – Mama wpa­truje się we mnie z napię­ciem.
– Coś ty… – W poło­wie zda­nia już żałuję, że nie pod­ję­łam tropu. – Nie, nic nie wygra­łam, ale mój pomysł spodo­bał się na tyle, że zapro­sili mnie na roz­mowy – dodaję.
– I co? I co?
– I zapro­po­no­wali mi robotę. Ale nie mogę o tym mówić, bo to super duper tajne i objęte tajem­nicą służ­bową.
– Super duper co? Nie­ważne. – Macha ręką. – No, ale co… Co z tego będzie? Film? Serial?
– Będę pro­wa­dzić kilka pro­jek­tów. Nie moich, innych auto­rów. Nazywa się to deve­lop­ment sce­na­riu­szowy.
– Aha… – Mama odchyla się na fotelu, wzrok zacze­pia o coś na hory­zon­cie i uśmie­cha się do sie­bie.
Pew­nie już wyobraża sobie, co opo­wie sio­strom i kole­żan­kom.
– Ale nie możesz nikomu o tym mówić. Bo stracę robotę. I mogą nawet cią­gać mnie potem po sądach i żądać odszko­do­wa­nia.
– No, dobrze, dobrze, nikomu nic nie powiem. – Obru­sza się i poważ­nieje.
Będzie dokład­nie na odwrót, wiem to dosko­nale. Z zacho­wa­niem cze­go­kol­wiek w tajem­nicy jest u mamy jak u każ­dego, kogo coś swę­dzi. No, nie da się nie podra­pać.
– A co z Ben­ton & Bow­les? Jak pogo­dzisz dwie roboty? Prze­cież ledwo tam dajesz radę…
– Masz rację, nie dała­bym rady. Zło­ży­łam wypo­wie­dze­nie.
– Cooo? To z czego ty będziesz teraz żyć? I jesz­cze te zakupy!
– Jak to: z czego? Z nowej pracy.
– A to nie hobby, tylko praca? Aż tak dobrze tam płacą?
– No, pew­nie, prze­cież to mię­dzy­na­ro­dowa firma. – Czuję, że robi się nie­bez­piecz­nie i zaraz pad­nie pyta­nie o nazwę kor­po­ra­cji. – Lody? – Klasz­czę w dło­nie i zacie­ram je z prze­sa­dzo­nym zado­wo­le­niem.
Mogła­bym być aktorką. Cał­kiem nie­złą. Sprze­da­łam mamie temat, który zaj­mie ją na dłuż­szy czas. Temat, o któ­rym nie można mówić i któ­rego szcze­gó­łów nie trzeba zdra­dzać, czyli wymy­ślać. A więc temat ide­alny!
– No, może jedną gałkę. – Mama uśmie­cha się nie­śmiało. – Bo tro­chę ostat­nio przy­ty­łam.
– Jedną? Ja zama­wiam trzy!
– Zacho­wu­jesz się, jakby jutra miało nie być.
Udaję, że nie sły­szę, i macham na kel­nerkę.

* * *

Jestem w for­mie życia.
Mogę jechać bez prze­rwy przez cały kraj, z połu­dnia na pół­noc, ze wschodu na zachód. Mogę biec przez kilka godzin po pagór­ko­wa­tym tere­nie, bez zatrzy­my­wa­nia się. Mogę nie jeść, tylko uzu­peł­niać płyny, przez cały dzień. Mogę od rana do wie­czora sie­dzieć w piża­mie przy kom­pu­te­rze i walić w kla­wia­turę. Jak teraz.
Wystar­czą mi powie­trze i woda.
Bo wiem, że mój czas się koń­czy?
A może zawsze tak było, może zawsze mogłam wię­cej, moc­niej i szyb­ciej, tylko mi się nie chciało, bo nie wie­dzia­łam, że mój orga­nizm ma ter­min przy­dat­no­ści i linia życia kie­dyś się urwie?
A może pró­buję jedy­nie zaprze­czyć temu, co powie­dział lekarz? Zro­bić z niego kłamcę? Odwo­łać jego dia­gnozę?
Prze­cież to jakaś farsa, jakiś kosz­marny para­doks.
Jak mogę być ter­mi­nal­nie chora, jeśli ni­gdy nie byłam bar­dziej żywa niż teraz?
Nie oszu­kuj sie­bie, nie oszu­kuj sie­bie, sły­szę gdzieś mię­dzy jed­nym uchem a dru­gim. Nie, nie oszu­kuję sie­bie w tema­cie formy. Ta jest nie­za­prze­czalna.
Za to cho­roba nie jest wcale ter­mi­nalna…
Teraz jest naj­lep­szy moment, żeby wdro­żyć lecze­nie. Póki orga­nizm silny.
Ale co z tego, że silny, jeśli po ope­ra­cji i po che­mii będzie oka­le­czony? Trwale i nie­od­wra­cal­nie.
Pamię­tam przy­ja­ciółkę, która się zde­cy­do­wała. Na ope­ra­cję i na che­mię. Widzia­łam, jak cier­piała, jak z ener­ge­tycz­nej i czer­stwej dziew­czyny prze­mie­niała się w ano­rek­tyczny cień. Dwa lata dogo­ry­wa­nia, cią­głych wizyt w szpi­talu i spa­da­nia z bli­skimi w dół. W prze­paść.
Gdy­bym Elę dziś zapy­tała, czy drugi raz pod­ję­łaby taką samą decy­zję, pew­nie odpo­wie­dzia­łaby, że nie. Że wola­łaby prze­żyć choćby i pół roku w rado­ści i spraw­no­ści, w pełni przy­tom­nie, z rodziną. Cie­szyć się wspól­nym cza­sem. Zamiast umie­rać w mękach na oczach bez­rad­nego męża i prze­ra­żo­nych dzieci.
Nie, nie pozwolę wyciąć sobie połowy jelita i zało­żyć śmier­dzą­cego worka na brzu­chu. Na samą myśl robi mi się nie­do­brze. Nie chcę czuć wstrętu do samej sie­bie.
A potem wlewy, naświe­tla­nia, wymioty i omdle­nia… Ni­gdy w życiu!
To nie dla mnie. Nie wytrzy­mam. Nie zro­bię z sie­bie wiecz­nego pacjenta, nie­zdol­nego do więk­szego wysiłku i zależ­nego od innych. Innych, któ­rzy zawsze zawo­dzą.
Jed­nego nauczy­łam się przez lata samo­dziel­nej walki o wszystko. Jak być silną. Jak zawsze dawać radę. Jak poma­gać, gdy inni pomocy potrze­bują. Jak nie być cię­ża­rem dla nikogo. Innego życia nie znam. I nie chcę znać.
Zacią­gnę­ła­bym się dymem papie­rosa. Albo zioła. Raz, drugi, trzeci. Szkoda, że nie palę. Nie wiem, co zro­bić z roz­bie­ga­nymi pal­cami.
Że rezy­gna­cją z lecze­nia odbie­ram sobie szansę na dłu­gie życie?
Nie. Dłu­gie życie nie jest gwa­ran­to­wane. Ani dobre zdro­wie.
Że rok to niby mało?
Nie. Rok to bar­dzo dużo. Rok zdro­wia, rok siły, rok soczy­stego życia, peł­nego przy­gód, na które wcze­śniej nie było czasu, ochoty albo odwagi.
Rok z mamą, żeby nasy­ciła się mną na wszyst­kie te lata, które jesz­cze przed nią.
Rok spo­koju, bez­tro­skiej zabawy i miło­ści.
Nie­któ­rzy robią sobie gap year, gdy nie wie­dzą, co dalej.
Ja decy­duję się prze­rwać sekwen­cję dni podob­nych do sie­bie, gdy wiem.
Bar­dzo dobrze wiem.
Chyba pierw­szy raz w życiu naprawdę wiem, czego chcę.

 
Wesprzyj nas