Powieść jednej z najwybitniejszych pisarek współczesnej literatury światowej. Zeruya Shalev sugestywnie i z kunsztem tworzy portret miłości tak głębokiej, że zdolna jest przetrwać lata, i przyciągania tak niebezpiecznego, że można zaryzykować dla niego wszystko.


Dziesięć lat po tym, jak została poważnie ranna w ataku terrorystycznym, Iris znowu ma silne bóle. Przypadkowe spotkanie z niewidzianym od dawna Ejtanem, jej młodzieńczą miłością, otwiera rany, które niosą ze sobą jeszcze większe cierpienie niż fizyczne dolegliwości.

Czy Iris zdoła wybaczyć Ejtanowi to, że ją porzucił?

Wydaje się, że nie, ból jest zbyt wielki. Tylko czy stać ją na to, by odrzucić powrót człowieka, który kiedyś był całym jej światem?
Uczucie odradza się z taką mocą i namiętnością, że mimo wątpliwości Iris gotowa jest poświęcić szczęście swojej rodziny i zadać bliskim ból, którego sama doświadczała przez lata.

Zeruya Shalev sugestywnie i z kunsztem tworzy portret miłości tak głębokiej, że zdolna jest przetrwać lata, i przyciągania tak niebezpiecznego, że można zaryzykować dla niego wszystko.

***

• Iris jest chyba najbardziej dojrzałą bohaterką, jaką Shalev stworzyła do tej pory.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung”

• Autorka pozwala czytelnikom dotknąć własnego bólu, a tym samym oferuje im najbardziej autentyczną przyjemność, jaką może dać literatura.
„Mako”

• Zeruya Shalev kradnie serca czytelników fabułami o pozornie zwyczajnych rodzinach, raz po raz niszczonych brakiem emocjonalnego zadowolenia. […] «Ból», podobnie jak poprzednie książki Shalev, jest napisany w realistycznym stylu i tworzy wspaniałą amplitudę narracji.
„Ynet”

• Świetna książka, która kończy się terapeutycznym katharsis.
Amos Oz

Zeruya Shalev
Ból
Przekład: Magdalena Sommer
Seria „Don Kichot i Sancho Pansa”
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera w tej edycji: 17 maja 2023
 
 

Rozdział pierwszy

Wrócił, a ona się dziwi, chociaż spodziewała się go latami, wrócił, jakby nigdy nie ustąpił, jakby nie przeżyła bez niego ani jednego dnia, miesiąca, roku, a przecież od tamtej chwili upłynęło dokładnie dziesięć lat.
Miki zapytał przecież:
– Pamiętasz, jaki dzisiaj dzień?
Jakby chodziło o urodziny albo rocznicę ślubu. Wytężyła pamięć – ślub wzięli zimą, poznali się zimą rok wcześniej, w zimie przyszły na świat dzieci, nic godnego uwagi w ich życiu nie wydarzyło się latem, chociaż jest długie i choćby dlatego powinno przyciągać niezliczone wydarzenia. Miki spuścił oczy, wskazując wzrokiem jej biodra, które ku jej niezadowoleniu od tamtej pory stały się szersze, i nieoczekiwanie ból powrócił, a ona sobie przypomniała.
Może zresztą przypomniała sobie wcześniej, a wtedy wrócił ból? Przecież nigdy o tym nie zapomniała, i dlatego nie tyle sobie przypomniała, ile przeniosła się teraz cała do tamtej chwili pośród ognia, wewnątrz coraz wyraźniejszego pęknięcia, do szalejącej burzy paniki i uroczystego paraliżu kompletnej martwoty: nie ćwierkał ani nie przeleciał żaden ptak, nie ryczał wół, serafini nie wznosili modłów, morze nie wystąpiło z brzegów, żywe stworzenia nie wydawały żadnego głosu, cały świat zamarł oniemiały.
Z czasem pojęła, że było tam wszystko poza ciszą, chociaż tylko cisza wryła się jej w pamięć: przyszli do niej niemi aniołowie, którzy bez słów opatrzyli jej rany, odcięte członki płonęły bezdźwięcznie, ich właściciele przypatrywali się im, nie wydając głosu, białe jak śnieg karetki pogotowia sunęły bezgłośnie ulicami, naraz w jej stronę przyfrunęły wąskie uskrzydlone nosze, czyjeś ręce uniosły ją i złożyły na nich, i w chwili, gdy oderwano ją od rozpalonego asfaltu, pojawił się ból.
Urodziła przecież dwoje dzieci, mimo to nie rozpoznała go, gdy objawił się w całej mocy, przebijając środek jej ciała, piłując kości, miażdżąc je na drobny pył, zgniatając mięśnie, wyrywając ścięgna, krusząc tkanki, rozcinając nerwy, znęcając się nad miękką wewnętrzną masą, której nigdy nie poświęcała uwagi, materią, z której zrobiony jest człowiek. Jej zainteresowanie budziły tylko części powyżej szyi, czaszka i schowany w niej mózg, świadomość i inteligencja, myśl i zdolność rozumowania, zdolność wyboru, tożsamość, pamięć, a teraz nie ma nic poza nią i nie ma nic poza nim, poza bólem.
– Co się stało? – zapytał Miki i od razu zreflektował się zawstydzony. – Co za idiota ze mnie. Nie powinienem był ci przypominać.
Oparła się o ścianę przy drzwiach – przecież za chwilę mieli wyjść z domu, każde do swojej pracy – i usiłowała wskazać wzrokiem kuchenne krzesła, a on pospiesznie poszedł do kuchni i przyniósł szklankę wody, ale nie dała rady ująć jej dłonią, która ześlizgnęła się po ścianie.
– Krzesło – poprosiła niewyraźnie, a on przyciągnął jedno z krzeseł, lecz ku jej zdumieniu sam usiadł na nim ciężko, jakby to jego ból napadł znienacka, jakby to on był tam tamtego ranka, dokładnie dziesięć lat temu, gdy potężna fala uderzeniowa wybuchu w pobliskim autobusie wydarła ją z samochodu i rzuciła na asfalt. Prawdę mówiąc, gdyby nie zmiana planów w ostatniej chwili, to on znalazłby się tam zamiast niej, przelatując jak ogromny asteroid w rozżarzonym powietrzu, lądując z głuchym łoskotem wśród ogarniętych płomieniami ciał.
Dlaczego właściwie to nie on odwoził rano dzieci do szkoły jak co dzień? Przypomniała sobie pilny telefon z biura, błąd oprogramowania, usterkę w systemie. Zamierzał odwieźć je mimo wszystko, ale Omer nie był jeszcze ubrany, skakał w piżamie po podwójnym łóżku, a ona nie chciała dopuścić do płaczu i krzyków.
– Daj spokój, ja ich odwiozę – zaproponowała, ale naturalnie nie uniknęli tradycyjnej porannej awantury z Omerem, który zamknął się w ubikacji i nie chciał wyjść, ani łez Almy, która znowu miała spóźnić się przez brata do szkoły, i gdy Iris wyczerpana pożegnała się z dziećmi pod bramą i przyspieszyła, jadąc pod górę hałaśliwą ulicą, chcąc wyminąć autobus na przystanku, jej uszy uderzył najstraszliwszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszała, a potem zapanowała martwa cisza.
Ogłuszyła ją nie potężna eksplozja – niemal wulkaniczny wyrzut materiału wybuchowego, śrub, gwoździ i wkrętów zmieszanych z trutką na szczury, by rany mocniej krwawiły – lecz inny dźwięk, bardziej dojmujący i potworniejszy, głosy dziesiątków pasażerów autobusu, którzy naraz żegnali się z życiem, łkanie matek, które miały osierocić dzieci, krzyk młodziutkich dziewcząt, które nigdy nie miały dojrzeć, zawodzenie dzieci, które nigdy nie wrócą do domu, płacz mężczyzn rozstających się z żonami, lament miażdżonych ciał, pękającej skóry, nóg, które nigdy nie będą chodzić, rąk, które nie będą obejmować, piękna, które zwiędnie w pyle, ten lament słyszy teraz znowu i zakrywa uszy rękami, gdy ciężko osuwa się na kolana.
– Och, Iris. – On otacza ją ramionami. – Myślałem, że ten koszmar mamy już za sobą.
Ona stara się wyswobodzić z objęć.
– Zaraz mi przejdzie – mówi przez zaciśnięte usta. – Pewnie zrobiłam jakiś niewłaściwy ruch. Wezmę tabletkę i pojadę do pracy.
Ale jak wtedy, każdy ruch rozpada się na dziesiątki mniejszych, każdy kolejny boleśniejszy od poprzedniego, aż nawet jej, chociaż zawsze stara się nad sobą panować, by uchodzić za silną i nie tracić autorytetu, wymyka się głuchy jęk.
Z tyłu za jej plecami zaraz po jęku, który także ją zaskoczył, rozlega się nagle gwałtowne parsknięcie śmiechem, oboje odwracają głowy, patrząc w stronę korytarza, gdzie na końcu w drzwiach swego pokoju stoi ich syn, wysoki i szczupły, potrząsa grzywą włosów opadających na wygolone boki i rży radośnie jak koń:
– Hej, co wy tam wyprawiacie? Co tak na sobie siedzicie? Zachciało się wam zrobić mi małego braciszka?
– Omer, to wcale nie jest zabawne – mówi Iris z przyganą, chociaż obrazek, jaki mu się ukazał, także jej wydaje się śmieszny. – Rozbolała mnie dawna rana, musiałam usiąść.
Omer podchodzi do nich powolnym, niemal tanecznym krokiem, porusza się z gracją, ubrany tylko w cętkowane bokserki, jakim cudem im dwojgu udało się stworzyć tak perfekcyjne ciało?
– Spoko, siedź sobie – rechocze. – Ale dlaczego na tacie? I dlaczego tata też musiał usiąść? Jego też coś rozbolało?
– Jeśli się kogoś kocha, odczuwa się jego ból – odpowiada Miki pouczającym tonem, którego Omer, a w gruncie rzeczy ona także, szczerze nienawidzi, tonem, w którym kryje się przyszła uraza z powodu kolejnych szyderstw syna.
– Omer, podaj mi tabletkę, a właściwie dwie – prosi Iris. – Są w szufladzie w kuchni.
Kiedy połyka szybko środki przeciwbólowe, wydaje się jej, że samą mocą swojej decyzji może przegnać ból na zawsze, by zniknął bezpowrotnie. Bóle nie wracają ot tak, bez przyczyny z taką siłą, to niespotykane. Przecież wszystko wyleczono, pozszywano, ześrubowano, przeszczepiono podczas trzech różnych operacji w tamtym roku, gdy ciągle leżała w szpitalu. W ciągu dziesięciu lat przywykła do tego, że odczuwa pulsowanie bólu podczas zmian pór roku lub po większym wysiłku, nigdy nie odzyskała dawnej sprawności fizycznej, ale nie spodziewała się takiej nowej fali, potężnej, jakby tego ranka wszystko się powtórzyło.
– Omer, pomóż mi – prosi syna, a on podchodzi wciąż rozbawiony i wyciąga szczupłe, silne ramię. Udaje się jej wstać, co prawda musi oprzeć się o ścianę, ale nie podda się. Wyjdzie z domu, dotrze do samochodu, pojedzie do szkoły, będzie sprawnie kierować naradami, odbędzie spotkania, przeprowadzi rozmowy z nowymi nauczycielami, spotka się z urzędniczką z kuratorium, zostanie dłużej, by sprawdzić, jak wyglądają zajęcia w świetlicy, odpisze na wszystkie nagromadzone maile i odpowie na wiadomości, i dopiero po południu, w drodze powrotnej, gdy będzie siedzieć za kierownicą z zaciśniętymi z bólu ustami, znajdzie czas, by zastanowić się nad tym, że Miki został tam na kuchennym krześle przy drzwiach, z głową opartą na rękach także po jej wyjściu, a raczej ucieczce. Jakby przekazała mu swój ból, jakby to jego miednica została zgruchotana tamtego ranka dokładnie dziesięć lat temu, jakby to jego życie zostało przecięte.
W drodze powrotnej do domu, tkwiąc wśród dziesiątków innych pojazdów w pełznącym powoli ruchu ulicznym, przypomina sobie, jak zjawił się zasapany, z zawstydzoną miną przy jej łóżku na oddziale ratunkowym. Nie był pierwszy, ubiegli go na wpół obcy ludzie, do których dotarły szybko rozchodzące się wieści. Odwiedzający przychodzili w odwrotnej kolejności, od najmniej bliskich do najbliższych, siedmioletniego Omera i jedenastoletniej Almy, których przyprowadziła Dafna, jej przyjaciółka, na chwilę przed tym, jak przewieziono ją na salę operacyjną. Kiedy ujrzała ich idących w jej stronę, przypomniała sobie z przerażeniem, że tylko ich zapomniała zawiadomić. Udało jej się nagrać wiadomość na komórkę Mikiego i w domu matki, zakrwawionymi palcami naciskała klawisze, ocierając krew bluzką, zapomniała tylko zadzwonić do szkoły dzieci. Prawdę mówiąc, przez cały czas aż do chwili, gdy zobaczyła, jak podchodzą wystraszeni, ręka w rękę, kompletnie nie pamiętała o ich istnieniu, nie pamiętała, że ta kobieta, która przez moment leciała w powietrzu nad pełną płomieni ulicą, by na koniec uderzyć o jezdnię, jest matką.
W pierwszej chwili ich nie rozpoznała. Podchodzi do niej dziwna para, wyrośnięty chłopiec i drobniutka dziewczynka. On jasny, ona ciemna. On wzburzony, ona oniemiała. Dwa przeciwieństwa kroczą razem, powoli, z powagą, jakby zamierzali złożyć na jej grobie niewidzialny wieniec. Chciała przed nimi uciec, ale przecież była przypięta do łóżka, dlatego tylko leżała z zamkniętymi oczami, aż usłyszała, jak jąkają dwoma głosami: „mamo!”, i była zmuszona natychmiast wziąć się w garść.
– Miałam wielkie szczęście – oznajmiła pogodnym tonem specjalnie dla nich. – Mogło być o wiele gorzej.
– Wolno pani pokazać, że jest pani ciężko – powiedział później jeden z lekarzy. – Nie musi pani nic udawać. Proszę pozwolić im sobie pomóc, w ten sposób nauczą się pokonywać własne trudności.
Ale czuła, że nie może poddać się słabości na ich oczach, dlatego przez wiele długich miesięcy, dopóki rany się nie zagoiły, nie mogła znieść obecności dzieci. Przypomina sobie, że Alma zawyrokowała chłodno, niemal obojętnie, jakby ustalała oczywisty fakt:
– To wszystko przez Omera. Gdyby nie schował się w ubikacji, wyszlibyśmy z domu wcześniej i w ogóle by cię tam nie było, gdy autobus wyleciał w powietrze.
Omer zaczął wrzeszczeć, kopiąc siostrę i rzucając się:
– Nieprawda! To wszystko przez ciebie! To wszystko dlatego, że chciałaś, żeby mama zrobiła ci doczepiany kok!
Kiedy Miki próbował go przytrzymać i uspokoić, chłopiec nagle wskazał na niego, oświadczając z podejrzliwością, która zwykle cechowała ich stosunki:
– To wszystko przez ciebie!
Możliwe, że dalej oskarżali się nawzajem, jakby chodziło o wydarzenie, które rozegrało się w zamkniętym kręgu rodzinnym, a nie zamach o charakterze nacjonalistycznym, zaplanowany i wykonany przez działaczy organizacji terrorystycznej, którzy w ogóle nie znali ich niewielkiej rodziny, ale wtedy już ją stamtąd zabrano, a jej uwagę odwróciła przerażająca rzeczywistość wielogodzinnej operacji, po niej długich miesięcy rehabilitacji i powrotu do zdrowia, a także nominacja, która czekała na nią na końcu drogi jak szczególna nagroda. Wiedziała, iż niektórzy utrzymywali, że gdyby nie została ranna, nie otrzymałaby w tak młodym wieku stanowiska dyrektorki szkoły, sama niekiedy się nad tym zastanawiała, ale obciążenie było tak ogromne, że nie stać jej było na żadne zbędne myśli. Przeżyła bez nich równo dziesięć lat, ale teraz, gdy parkuje samochód i niepewnym krokiem zmierza w stronę domu, wydaje się jej, jakby właśnie ocknęła się po trwającej dziesięć lat operacji, i dopiero teraz może poświęcić uwagę kwestii poruszonej wtedy przez dzieci, co więcej, zebrała przez ten czas spore doświadczenie, które może pomóc jej orzec, kto naprawdę zawinił.

Rozdział drugi

Winda, z której wchodzi się prosto do mieszkania, chociaż stwarza wrażenie, jakby prowadziła do zwykłej klatki schodowej, przydaje dramatycznego charakteru każdemu przybyciu do domu. Tego wieczoru, gdy rozsuwają się drzwi ze stali nierdzewnej i Iris wchodzi do środka, czuje się przez moment jak gość, nieproszony gość, który pomylił dzień albo godzinę, bo wewnątrz nikt na nią nie czeka. Z niemiłym uczuciem obrzuca spojrzeniem przestronny salon. Przeprowadzili się dalej od centrum miasta, żeby zyskać chociaż parę metrów kwadratowych, osobny pokój dla każdego z dzieci, dużą sypialnię z kątem do pracy, w nijakim bloku mieszkalnym na nowym, pozbawionym wdzięku osiedlu.
W efekcie uzyskali więcej prywatności, lecz nie udało się im wypełnić wspólnej przestrzeni. Iris przygląda się uważnie salonowi, dużej kanapie i małej kanapie, dwóm fotelom i stolikowi do kawy stojącemu między nimi, oknom zapraszającym do środka miejski krajobraz z odrobiną pustynnego pyłu, jasnej, schludnej kuchni, gdzie na wyczyszczonej do połysku kuchence stoją dwa garnki, i zastanawia się przez chwilę, czy mieszkają tu prawdziwi ludzie, bo nagle uderza ją, że to miejsce jest puste, że brakuje najważniejszego. Kwestie wystroju wnętrza nigdy specjalnie jej nie zajmowały, podobnie jak Mikiego – wystarczy, jeśli będzie miło i wygodnie, i żeby był spokój przed oczami. Przecież i tak wracają późno, a po kolacji zjedzonej z dziećmi ona przesiaduje godzinami przy komputerze, koresponduje z nauczycielami i rodzicami, łagodzi konflikty, organizuje spotkania i narady, układa swoje cotygodniowe przesłanie, czy to więc ważne, co położą na podłodze albo jakie meble kupią, najważniejsze, żeby było gdzie złożyć zmęczone ciało.
Drzwi do pokoju Omera otwierają się, ale nie wyłania się stamtąd on, lecz szczupła rudowłosa dziewczyna w obcisłej koszulce i skąpych figach, skrępowana pospiesznie przemyka do ubikacji, a Iris z uczuciem ulgi przygląda się jej wąskiej, giętkiej talii. Dorastanie Omera wiązało się z tyloma obawami, ale teraz wydaje się, że wszystkie podejrzenia okazały się fałszywe, ta dziewczyna jest tego kolejnym dowodem. Kiedy wychodzi z łazienki, Iris stara się rozpoznać jej twarz ukrytą za zasłoną długich włosów, czy widziała ją już kiedyś? W ostatnich miesiącach, kiedy budzi syna rano, z jego łóżka wyłania się czasami jakaś dziewczyna, nawet jeśli na własne oczy widziała, że udał się na spoczynek samotnie, jakby w nocy rozmnożył się przez pączkowanie.
Z zadowoleniem śledzi wzrokiem dziewczynę, która znika w pokoju Omera, i kieruje się do kuchni. Musi koniecznie coś zjeść choćby tylko po to, by móc połknąć kolejną tabletkę. W garnkach na kuchence czeka na nią parujący biały ryż i fasolka w sosie pomarańczowym jak włosy młodej kobiety. Ostatnio zaczęła prosić ich pomoc domową, żeby co jakiś czas coś ugotowała. Omer jest ciągle głodny, a kto miałby siłę stać przy garnkach i gotować po dniu pracy. Jak przyjemnie jest znaleźć na kuchence dwa pełne garnki, uwolnić się od niekończącego się obowiązku żywienia rodziny, ale odkąd jedzenie stało się łatwo osiągalne, wydaje się, że smakuje inaczej, wzmocniło się też jakieś niewyraźne poczucie obcości, jakby była to skromna robotnicza stołówka albo nijaki hotel, wszystko, tylko nie dom.
Co za głupstwa, parska śmiechem, co za głupstwa kotłują się jej w głowie od rana jak śmieci porwane gorącym wiatrem w porze chamsinu. Dom czy nie dom, czy to w ogóle ważne? Najważniejsze, że nie są głodni, najważniejsze, że mają dach nad głową, że mają pracę, że dzieci nie przysparzają większych zmartwień, żeby tylko wreszcie skończyła się ta męka, bo połyka kolejne dwie tabletki w nadziei, że powstrzymają fale bólu. Nadchodzą co jakiś czas jak skurcze, co minutę albo dwie, oplatają ciało, przeszywają miednicę kość po kości. Iris wyciąga się na kanapie z ciężkim westchnieniem. Gorący, nieprzyjemny wiatr początku lata wpada do domu, ale ona czuje chłód, gdy jej kości są tak miażdżone pod skórą.
Wydaje się, że za chwilę odłamki rozsypią się niesione wiatrem na wszystkie strony, może wtedy ból wreszcie przejdzie. Zrezygnuje z nich, i nie tylko z nich, zrezygnuje ze wszystkich bolących organów tylko po to, żeby minął, jej ciało stopniowo stanie się puste. Nie może sobie pozwolić, by teraz przerwać, ma listy do napisania, kryzysy do zażegnania, zaraz wstanie i powlecze się do biurka z komputerem, usiądzie, przepasze swe lędźwie.
Zastanawia się nad tym wyrażeniem, które najwyraźniej powstało z myślą o niej, bo właśnie tam zaczyna się ból, w rejonie bioder, które dawniej były szczupłe i wąskie jak biodra dziewczyny wchodzącej właśnie do kuchni w cętkowanych bokserkach Omera. Czy w takim razie on pojawi się w jej skąpych figach? Spod półprzymkniętych powiek zerka na syna z dawną obawą, przecież zawsze był nieprzewidywalny.
– Szanowna pani dyrektor! – woła Omer w jej stronę i nie wiedzieć czemu, salutuje, a Iris zauważa z ulgą, że ma na sobie krótkie spodenki gimnastyczne i jest w świetnym humorze, jeśli tym razem jakieś serce ma zostać złamane, nie będzie to jego serce. Iris przygląda się młodym ludziom, gdy jedzą, siedząc naprzeciwko siebie, raz po raz dokładając sobie na talerze.
– Dobre! – pomrukują z pełnymi ustami, jakby chwalili się nawzajem, jedzą i chichoczą.
Iris jest zdziwiona, jak niewiele ze sobą rozmawiają. Czy to jej obecność ich ucisza, czy też słowa nie są im potrzebne do okazywania bliskości? Tak bardzo różnią się od nas, myśli. Ja miałam dokładnie tyle lat co Omer dzisiaj, Ejtan był odrobinę starszy i nie przestawaliśmy rozmawiać, a bardzo rzadko się śmialiśmy. Nie mieliśmy wielu powodów do śmiechu, gdy jego mama słabła z każdym dniem. Ejtan, który był jedynakiem, zajmował się nią z oddaniem, godzinami siedział przy jej łóżku w szpitalu, a stamtąd przychodził do domu Iris, wysoki i chudy, z oczami rozjarzonymi smutnym zdziwieniem, a ona go karmiła, pocieszała, koiła swoją miłością.

 
Wesprzyj nas