Autor zadedykował tę powieść „dzielnym dzieciom z Dary, które wiosną 2011 roku wszczęły powstanie, aby pomóc dorosłym chodzić z podniesioną głową”. Dzieciom, których buntownicza postawa wobec szykan i represji syryjskiego reżimu zyskała podziw, sympatię i wsparcie całego demokratycznego świata.
„Arabowie bardzo kochają swoją przeszłość, opiewają ją jako raj i opłakują jej utratę niczym marznący Adam przed zamkniętą bramą raju. Zaniedbują teraźniejszość jak bodaj żaden naród na świecie, a kiedy minie trochę czasu, wynoszą ją pod niebiosa, bo stała się przeszłością”.
Autor zadedykował tę powieść „dzielnym dzieciom z Dary, które wiosną 2011 roku wszczęły powstanie, aby pomóc dorosłym chodzić z podniesioną głową”. Dzieciom, których buntownicza postawa wobec szykan i represji syryjskiego reżimu zyskała podziw, sympatię i wsparcie całego demokratycznego świata. Dzieciom, które zachowały z przeszłości jedynie to, co ważne i piękne, i odważyły się postawić na szali swoją teraźniejszość, by wywalczyć lepszą przyszłość nie tylko dla siebie, ale także dla wszystkich Syryjczyków.
To opowieść o buncie społecznym podniesionym w imię sprawiedliwości, godności i wolności, z czasem wykorzystanym przez obce siły do rozpętania wojny o wpływy polityczne i gospodarcze.
W najnowszej powieści Rafik Schami w barwny i niezwykle poruszający sposób opisuje historię młodego Syryjczyka, Samiego. Chłopak należy do pokolenia próbującego przeciwstawiać się bezwzględnej presji reżimu, pragnącego wolności, odważnego, zdeterminowanego, a jednocześnie umiejącego wykorzystać nowoczesną technologię i media społecznościowe do realizacji swoich celów.
Młodzi ludzie dorastają w nietypowych czasach, ale nie omijają ich zwykłe problemy okresu dojrzewania, przeżywają pierwsze miłości i rozczarowania, uczą się, jak być dobrymi przyjaciółmi oraz podejmują niebezpieczne wyzwania. Wplątani w wir historii muszą odsunąć marzenia na dalszy plan i starać się przetrwać, aby dalej walczyć, o to co najważniejsze – wolność.
Rafik Schami – urodzony w 1946 r. w Damaszku dziennikarz i pisarz syryjski, popularność zyskał na emigracji w Niemczech. Tu, po studiach na wydziale chemii, podjął pracę w przemyśle, ale wkrótce wrócił do pisania, którym para się zawodowo od 1982 r. Tworzy w języku niemieckim. Był współzałożycielem grupy literackiej „Südwind” i Związku Literatury i Sztuki „PoliKunst”. W 1985 r. został wyróżniony prestiżową nagrodą literacką dla obcokrajowców piszących po niemiecku im. Adalberta von Chamisso („Adalbert-von-Chamisso-Förderpreis“), a w rok później nagrodą „Thaddäus-Troll-Preis“. Jego książki zostały przetłumaczone na kilkanaście języków i otrzymały wiele nagród na całym świecie.
Dotychczas w Polsce ukazały się jego książki: Ciemna strona miłości, Sofia, Dłoń pełna gwiazd, Opowiadacze nocy, Baśnie z Maluli, Szczery kłamca.
Sami i pragnienie wolności
Przekład: Jacek St. Buras
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 20 września 2023
1
SZARIF
albo
Jak przez przypadek powstają opowieści
Szarifa poznałem przypadkowo. Byliśmy z żoną zaproszeni na obiad przez zaprzyjaźnione małżeństwo. Mieszkają w pobliskim niewielkim mieście. Spotykamy się od przeszło dwudziestu lat. To gościnni ludzie.
Myśl, że będziemy siedzieć przy ich kominku i patrzeć na trzaskające w ogniu drewno, była dla mnie tego dnia wystarczającym powodem do radości. Wtorek 11 grudnia 2012 roku był lodowatym dniem, prognoza przewidywała pogorszenie pogody, w nocy miało zrobić się jeszcze mroźniej, a na weekend zapowiadano deszcz.
Małżeństwo, oboje około sześćdziesiątki, nie miało dzieci. Klaus trzydzieści lat pracował jako chemik w wielkim koncernie, a od trzech lat był na emeryturze. Franziska, nauczycielka z powołania, pożegnała się ze szkołą rok temu. Oboje nigdy się nie nudzili. Żartowaliśmy często, że odkąd zostali emerytami, nie mają na nic czasu.
I tego wieczoru w ich salonie siedział naraz jakiś blady młody mężczyzna.
— Szarif Surur — przedstawiła go Franziska. — Syryjczyk. Chce zostać muzykiem i zna dobrze angielski, ale uczy się też pilnie niemieckiego, a nas zapoznaje z niektórymi arabskimi zwrotami grzecznościowymi.
Klaus zaśmiał się.
— I od dziś nie boi się już naszego psa! — dodał ironicznie, czyniąc aluzję do mojego odwiecznego nieuzasadnionego lęku przed psami. Wszystkie psy w Niemczech są przecież miłe i chcą się jedynie bawić. Tylko ja w to nie wierzę, bo jako dziecko zostałem dwa razy ugryziony przez psy.
— Czuję zbyt duży respekt przed waszym Argosem, żeby się z nim bawić — brzmiała moja standardowa, niezbyt wiarygodna odpowiedź.
Przywitałem się po arabsku z młodym człowiekiem i chwilę porozmawialiśmy. Szarif do momentu ucieczki z Syrii mieszkał w chrześcijańskiej dzielnicy Damaszku. Jego uliczka znajdowała się niecałe pięćset metrów od naszego domu. Nie znał mojej rodziny, za to znał naszą piekarnię.
W 2012 roku było jeszcze niewielu uciekinierów, którzy zdołali przedostać się do Europy. Szarif już wtedy musiał uciekać, był bowiem poszukiwany z powodu swojej działalności w jakimś komitecie koordynującym demonstracje za pośrednictwem mediów społecznościowych, jak Facebook i Twitter, i prowadzącym bloga komentującego przebieg powstania. Byli zawsze szybsi od tajnych służb, tak że akcje odwetowe policji i wojska trafiały w próżnię.
— Ale potem tajniacy dostali najnowocześniejszy sprzęt i programy, dzięki którym w ciągu kilku minut mogli namierzyć centrum przesyłania danych, a następnie w krótkim czasie otoczyć dom — opowiadał cicho. Kilkakrotnie wymykał się w ostatniej chwili.
Jego ucieczka do Niemiec była śmiertelnie niebezpieczną przygodą. W październiku 2011 roku przedostał się z Damaszku okrężnymi drogami do Turcji, a stamtąd przez kilka granic państwowych do Niemiec. Długie odcinki musiał pokonywać pieszo, spał w lasach, bliski śmierci z głodu żebrał o jedzenie i cały czas zmierzał na północ. Miał tylko mały, tani kompas, który, jak mówił, był jego nawigatorem. Po drodze został kilka razy ograbiony i pobity, o tym również opowiadał i śmiał się nawet, wspominając, jak w Austrii napadł na niego jakiś Albańczyk i nie znalazł przy nim nic, co by mógł ukraść. Zwyzywał leżącego na ziemi Syryjczyka i poszedł sobie. Tani kompas cisnął w krzaki. Szarif wstał i włożył swój mały kompas do kieszeni, ucałowawszy go przedtem, jakby to była jakaś ikona, którą trzeba prosić o wybaczenie, że tak brutalnie została potraktowana. Ale Albańczyk wrócił po jakimś czasie z jajkami i kartoflami. Rozpalili ognisko i razem zjedli ze smakiem ugotowane jajka i kartofle.
W maju Szarif dotarł do Niemiec. Po trzech miesiącach oczekiwania otrzymał azyl w Palatynacie. Miał już wtedy za sobą ukończony z powodzeniem pierwszy kurs języka niemieckiego. Klausa i Franziskę poznał przez przypadek. Oboje są wierzącymi protestantami, a Szarif, który tak jak ja należy do katolickiej mniejszości w Syrii, był pierwszy raz w życiu w kościele ewangelickim i dziwił się, że nie ma w nim obrazów i posągów, jest on taki ubogi i „nagi”, jak się wyraził. Nigdzie nie dostrzegł żadnego konfesjonału, a nabożeństwo wydało mu się dość bezbarwne. I żadnego kadzidła! Klaus i Franziska nie mogli powstrzymać się od śmiechu, kiedy zapytał ich po angielsku, czy obrazy są teraz w renowacji i czy kościół jest tak ubogi, że nie stać go nawet na zakup kadzidła. W Syrii większość chrześcijan należy do Kościoła katolickiego albo prawosławnego.
W pobliskiej kawiarni długo z nim rozmawiali, a ponieważ uznali, że jest bardzo sympatyczny, wkrótce zaczęli spotykać się z nim prawie codziennie. Szarif mieszkał wówczas w małym pokoju w zniszczonym wieżowcu, tak zwanym ognisku socjalnym tego niewielkiego miasteczka. Miesiąc później podjęli decyzję: Szarif przeprowadzi się do służbowego mieszkania w ich obszernej willi. A Franziska będzie mu pomagać w nauce niemieckiego.
W ten sposób skończył się dla Szarifa okres samotności i bezczynności, które na początku bardzo mu doskwierały. Pomagał w pracach ogrodowych i w gospodarstwie, cieszył się, że może niekiedy wyręczać Franziskę i uczyć się pod jej okiem gotowania. Klaus pokazywał mu, niedoświadczonemu mieszczuchowi, jak dbać o ogród. Szarif był raczej nieśmiały i nadzwyczaj uprzejmy. Słuchał uważnie i bardzo interesował się życiem w Niemczech.
Dziwiło mnie, że ciekawiła go bardzo moja praca jako pisarza, zadawał mi wiele pytań o to, jak wygląda życie artysty na emigracji. Chciał przeczytać moje książki po arabsku. Kilka dni później podarowałem mu je. Franziska powiedziała mi potem, że czyta gorączkowo, każdego dnia do późna w nocy, a nieraz nawet do świtu.
Ponieważ odbywałem właśnie długą serię spotkań z czytelnikami, nie widywałem go przez pewien czas i prawie o nim zapomniałem. Któregoś dnia otrzymałem wiadomość mailową po arabsku. Nadawca: Szarif Surur.
Skończyłem właśnie czytać arabskie tłumaczenie Dłoni pełnej gwiazd. Może zainteresuje Cię historia mojego przyjaciela Samiego. A zwłaszcza historia jego blizn. To, co ten chłopak przeżył, jest niewiarygodne. Ale jeśli nie masz czasu, to nic nie szkodzi. Mogę poczekać. Kurs niemieckiego przebiega super. Franziska i Klaus są moimi aniołami stróżami.
Pozdrawiam serdecznie
Szarif
Oczywiście nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego. Zbyt często, zwłaszcza na początku mojej drogi pisarskiej, dawałem się uwieść i przez całe noce słuchałem albo czytałem o czyichś losach, które prywatnie były może tragiczne albo szczęśliwe, smutne lub zabawne i dla opowiadających o nich osób być może burzliwe, ale wszystkim im brakowało — jak ja to nazywam — „uniwersalnego jądra” jedynej w swoim rodzaju historii, którą koniecznie trzeba się z kimś podzielić. W jakimś momencie dałem sobie z tym spokój i nie żałuję tego do dziś, bo nie mam dość czasu nawet na to, żeby opisać wszystkie moje własne przeżycia.
Ale blizny? Jakie opowieści o bliznach? Napisałem do niego. Że wysłucham początku i jeśli historia okaże się ciekawa, dam mu wskazówki, jak może ją wiarygodnie opowiedzieć. Niech napisze wszystko po arabsku, a potem postaramy się o dobre tłumaczenie.
Spotkaliśmy się w zacisznym parku miejskim. Zaczął od tego, że potrafi dość dobrze opowiadać, ale pisanie nigdy nie było jego mocną stroną. Ma jednak pamięć, której nic nie umyka, nawet po wielu latach.
— Wielbłądy zbladłyby, gdyby wiedziały o mojej pamięci — dodał i uśmiechnął się. Oświadczył, że opowie mi wszystko o swoim przyjacielu Samim i jego bliznach i podaruje mi te historie, ale byłoby fajnie, gdybym mu sprezentował za to zwykłą arabską lutnię. Nie ma pieniędzy i nie chce być dla nikogo ciężarem, szczególnie dla Klausa i Franziski. Jego palce tęskniły do lutni.
Damasceńczycy byli od zawsze czarującymi handlarzami, ale otwartość Szarifa wzruszyła mnie do głębi. W jakiś sposób powstanie dodało odwagi jego pokoleniu. Powstanie wszczęły dzieci z leżącego na południu miasta Dara, a młodzież je dokończyła.
Widać było po nim rozpacz, która sprawiła, że odważył się na taką bezpośredniość.
— Potrafisz grać na lutni?
— Tak, Elias, listonosz, nasz sąsiad, zdradził mi jej tajemnice i uczył mnie na niej grać, odkąd skończyłem dziesięć lat. Był najlepszym lutnistą, na weselach mógł w ten sposób od czasu do czasu trochę zarobić i podreperować swoją marną pensję, a potem emeryturę.
To było dziwne. Wielu młodych Arabów chciało zostać lekarzami, inżynierami czy sprzedawcami samochodów, a ten biedak, który dopiero co uniknął śmierci, pragnął — zamiast zajmować się informatyką, w której już teraz był mistrzem — tylko muzykować. W jakiś sposób był mi bliski. Ja również chciałem zostać tylko pisarzem, a moi arabscy znajomi śmiali się z powziętej przeze mnie decyzji porzucenia pewnej posady chemika w jednym ze światowych koncernów i obrania niepewnego zawodu opowiadacza historii. Pisarstwo i muzyka uchodzą w krajach arabskich za zajęcia głodowe.
— Zgoda, jeśli ta historia okaże się coś warta — powiedziałem z uśmiechem. Siedzieliśmy na kamiennej ławce przy stole ze spróchniałego dębowego drewna. Włączyłem dyktafon i Szarif zaczął opowiadać. Po godzinie stałem się niewolnikiem jego opowieści.
Od tej chwili spotykaliśmy się na przemian to w mieszkaniu Franziski i Klausa, to u mnie w biurze. Opowiadał tak dobrze, że już po dwóch spotkaniach nabrałem ochoty, żeby wysłuchać do końca pasjonującej opowieści o Samim i jego bliznach, a zwłaszcza tych wielu wątków, które Szarif rozwijał przede mną i w wyrafinowany sposób wplatał w historię Samiego. Zamówiłem dla niego u znanego berlińskiego lutnika bardzo dobrą, ręcznie wykonaną arabską lutnię, tak zwaną ud.
Nie tylko moja żona i ja, ale także Franziska i Klaus byli zaskoczeni tym, że Szarif potrafi tak dobrze grać i tak wielką odczuwa przy tym radość i nią promieniuje. Jego palce przesuwały się po strunach, a wyraz twarzy odzwierciedlał melodie, które wygrywał. Muzyka starła z niej ostatni ślad nieśmiałości. Szarif wydawał się zespolony w jedno z lutnią, a wygrywane przezeń dźwięki były mową, którą wszyscy mogliśmy zrozumieć i się nią delektować.
— To najlepsza lutnia, jaką miałem w rękach. Musiała być bardzo droga. Ile kosztowała?
— Prezenty są zawsze warte swojej ceny, jeśli się podobają — powiedziałem. — Zapomnij o pieniądzach i podaruj nam muzykę.
— W każdej chwili, chętnie — odparł — ale teraz muszę dotrzymać słowa i opowiedzieć ci dalszy ciąg niewiarygodnej historii Samiego.
Niczego bardziej nie pragnąłem. Ale tego, co jeszcze miał do opowiedzenia ten młody mężczyzna o ładnej, bladej twarzy, nigdy bym się nie spodziewał…
2
BLIŹNIAKI Z DWÓCH MATEK
albo
Jak rodzą się przyjaźnie
Nie pamiętam już, kiedy poznałem Samiego. Jak daleko sięgam pamięcią, byłem jego przyjacielem. Mieszkaliśmy na tej samej ulicy oddaleni od siebie o mniej niż sto metrów.
Nasi ojcowie to zwykli policjanci. Ojciec Samiego jest strażnikiem więziennym, mój pracuje w drogówce, ale obaj nie znoszą się nawzajem. Sami mówił mi, że jego ojciec uważa mojego za mięczaka i jest zdania, że powinien raczej nadzorować jakiś internat dla dziewcząt albo przedszkole. Mój z kolei twierdził, że ojciec Samiego jest najbardziej skorumpowanym i brutalnym facetem wśród funkcjonariuszy. Powinien siedzieć nie przed, tylko za kratami.
Ale, rzecz dziwna, nasze matki są najlepszymi przyjaciółkami, a ojcowie nie tylko to tolerują, lecz także każdy z nich odnosi się z sympatią do żony tego drugiego i niekiedy nawet wyraża się o niej ze współczuciem:
— Co za nieszczęście, że taka cudownie dobra kobieta zmuszona jest żyć z tym idiotą. Lepiej by zrobiła, gdyby poślubiła pilnik — mawiał mój ojciec i jego słowa brzmiały niczym echo słów ojca Samiego, który nazywał mojego pogardliwie „mięczakiem”.
Te wzajemne oskarżenia mogą się wydawać przesadne, ale tkwi w nich prawdziwe jądro. Matka Samiego cierpiała z powodu szorstkiego sposobu bycia jego ojca, a moja z powodu miękkiego charakteru mojego rodziciela.
Nasze matki niewątpliwie były cudowne i niekiedy z pewnością poczciwe, ale potrafiły też ranić, może dlatego, że z powodu swoich mężów zmuszone były przełknąć niejedno. Jeśli nie chciały się udusić, musiały to i owo wypluć, dlatego miały niewiele przyjaciółek. Ale zawsze wspierały się nawzajem i to było więcej niż dobre.
W każdym razie żartowano z nas, że jesteśmy jedynymi bliźniakami na świecie, którzy zostali urodzeni w tej samej godzinie, ale przez dwie różne matki.
No cóż, to z tą samą godziną nie całkiem się zgadza. Bo Sami przyszedł na świat prawie dwie godziny przede mną. Kiedy Sofia, akuszerka, po rozwiązaniu jego matki wróciła do domu, była szczęśliwa, bo poród przebiegł szybko i bez problemów. Zamierzała właśnie napić się kawy, kiedy mój ojciec zapukał do jej drzwi, ze łzami w oczach błagając, żeby jak najszybciej przyszła, bo bardzo boi się o swoją żonę.
— Zaraz przyjdę, nie martw się! Dziecko poczeka na mnie — powiedziała, wypiła spokojnie kawę i wkrótce potem pojawiła się w świetnym nastroju u mojej matki.
Sofia była w ogóle niezwykłą akuszerką. Znała tajemnice, pragnienia i lęki kobiet w całej dzielnicy. Nasz sąsiad Elias, emerytowany listonosz, o którym jeszcze wiele rzeczy ci opowiem, opisał mi kiedyś, jak zazwyczaj pertraktowała z dziećmi w brzuchach matek.
— Kiedyś Sofia bardzo się śpieszyła — opowiadał wuj Elias. — Piłem herbatę z mężem rodzącej w pokoju obok, dlatego wszystko słyszałem. Akuszerka rozmawiała na dwa głosy. Jednym, niskim, próbowała ułatwić dziecku w brzuchu matki wyjście na świat. Drugim, piszczącym, przedstawiała punkt widzenia malucha. Była w tym mistrzynią. Swym wysokim głosem wypowiadała słowa dziecka tak radośnie i do tego jeszcze rymując, że rodząca kobieta wkrótce śmiała się do łez, zapomniawszy o bólu i lęku. Akuszerka opowiadała jeszcze nienarodzonemu o ogrodach pełnych kwiatów i domach, które otrzyma, jeśli będzie tak miłe i wyjdzie na zewnątrz. Dziecko jednak nie było tym usatysfakcjonowane i żądało góry lodów, czekolady i cukierków. Wówczas akuszerka obiecała mu, że w ciągu swego życia będzie mogło zjeść tyle czekolady, ile będzie ważyło, dwa razy tyle cukierków i trzy razy tyle lodów. I zapytała dwie sąsiadki, które przyszły, żeby wesprzeć rodzącą, czy ojciec dziecka zdoła zapłacić za to wszystko, a kobiety zapewniły akuszerkę, że z pewnością tak. Mąż rodzącej siedzący w pokoju obok przewrócił oczami, ale też się śmiał, kiedy Sofia, zwracając się do dziecka, pochwaliła jego wspaniałomyślność.
Jednak po chwili, opowiadał dalej wuj Elias, warknęła do dziecka w brzuchu matki: nic więcej nie może mu zaproponować, niech się nie wygłupia, wyjdzie wreszcie i zlituje się nad swoją matką. Ale dziecko pisnęło w odpowiedzi, żeby tak nie wrzeszczała, bo ono tego bardzo nie lubi, lepiej niech pogładzi matkę czule po twarzy, to wtedy wyjdzie. Wówczas ojciec wstał, uchylił drzwi i zobaczył, że akuszerka robi dokładnie to, czego domagało się dziecko. — Moja żona tak ładnie się uśmiecha, mimo że ją boli — szepnął wzruszony i zaraz potem Elias usłyszał krzyk noworodka. W tej samej chwili rozległ się entuzjastyczny okrzyk akuszerki: — Nareszcie!
Odbiegłem trochę od tematu. O Sofii można by napisać całą książkę, ale wrócę lepiej do Samiego.
Sami i ja byliśmy, rzecz dziwna, bardzo do siebie podobni, także pod względem charakterów, jak jednojajowe bliźniaki. Dlatego byliśmy nierozłączni. I bardzo szybko pojęliśmy, chyba w trzeciej albo czwartej klasie, że możemy ufać sobie całkowicie i polegać na sobie. Podejmowano próby poróżnienia nas. Czy byli to nauczyciele, krewni, czy głupi koledzy — szybko nauczyliśmy się torpedować te ataki.
Na takiej małej uliczce jak ta nasza wszyscy się znali i dlatego ludzie byli bardziej spoufaleni ze sobą, czasem też natrętni. Kiedy szedłem ulicą, co poniektórzy sąsiedzi pytali mnie:
— Gdzie jest twój cień? — i nierzadko widziałem, jak między te słowa wkradała się dobrze zamaskowana zawiść.
Ta wąska uliczka w starej chrześcijańskiej dzielnicy Damaszku była ślepa i kończyła się na murze miejskim. Wiele domów zbudowano z gliny i drewna, tylko bogaci mieszkali w pięknych willach z kamienia. Nasza uliczka została nawet uznana przez UNESCO za światowe dziedzictwo kulturowe i tym samym znalazła się pod ochroną. Stare domy można było remontować tylko przy użyciu gliny, kamienia i drewna.
Prawdopodobnie ta uliczka stała się tak wyjątkowym miejscem, bo kiedyś ukrył się tutaj święty Paweł, zanim uciekł przez mur i wędrował potem, głosząc wszędzie naukę Chrystusa. Tam, gdzie spuszczono go w koszu na drugą stronę muru, stoi dziś mała kapliczka.
Moja rodzina mieszkała mniej więcej pośrodku ulicy w dużym domu należącym do pewnego bogacza. Pierwsze piętro zajmowały dwie rodziny, każda — dwa pokoje ze wspólną łazienką i kuchnią. Na parterze, również w dwóch pokojach, mieszkali moi rodzice i ja, poza tym jeszcze Junis, biedny, nudny nauczyciel z podstawówki, wdowa Saide i stary listonosz Elias, wszyscy zajmujący po jednym pokoju. Także na dole mieliśmy wspólną toaletę i kuchnię.
Nie tylko Sami, lecz także ja z takiego czy innego powodu miałem okazję zajrzeć raz i drugi do mieszkań bogatych ludzi, choćby tylko na chwilę. Jaki panował w nich luksus! Było to wręcz niesmaczne. Ci ludzie wydawali mi się mieszkańcami jakiegoś innego świata, którzy tylko przez przypadek mówią naszym językiem. W ich domach było w lecie chłodno, a w zimie ciepło, dokładnie na odwrót niż u nas.
Właściciel naszego domu, posiadający także hurtownię suszonych owoców, mieszkał w nowej dzielnicy miasta. Pojawiał się tylko raz w miesiącu, żeby zainkasować czynsz. Nigdy nie słychać było tylu narzekań co tego dnia. Nie tylko najemcy skarżyli się na swoją nędzę i bezduszność właściciela domu, lecz także on lamentował za każdym razem tak, że wdowa Saide krzyknęła do niego kiedyś:
— Mam pójść z tacą i zbierać dla ciebie datki?!
Elias nazywał nasz dom zaplutą czynszówką i mówił, że w jego pokoju jest taka wilgoć, że zamierza zaprosić turystów do tej swojej jaskini stalaktytowej i pobierać opłatę za wstęp. Nie znosił właściciela. Ten posiadał bowiem pięć domów, a mimo to narzekał bardziej niż żebrak przed kościołem katolickim. Elias był naprawdę biedny. Mógł pozwolić sobie tylko na jeden posiłek dziennie i na trzy papierosy, bo na więcej nie było go stać, a przy tym pozostał tak dumny, że od nikogo papierosów nie przyjmował. Cieszył się natomiast ze wszystkich jadalnych podarunków, czy było to mięso, czy warzywa, oliwa czy chleb. Gotował sobie sam na malutkiej kuchence gazowej.
Wuj Elias grał na lutni. Potrafił wyczarowywać z niej cudowne melodie. Swój szlachetny instrument odziedziczył po ojcu. Jak ci już mówiłem, został później moim mistrzem.
Lecz chociaż był ubogim rencistą, to jego opowieści o przygodach, których doświadczył jako listonosz, stanowiły wielkie bogactwo. — Puka się albo dzwoni do drzwi i już otwiera się przed tobą scena teatralna albo brama do piekła, albo też okno do raju. To jest jak pasjonująca powieść w odcinkach, która nigdy się nie kończy — opowiadał i dodawał zaraz ze śmiechem: — I tylko czasem, chociaż rzadko, zostaje to zakłócone przez jakiś ciśnięty we mnie but albo przez złego psa, który obiecuje sobie suty posiłek na widok mojej łydki.
Ile razy odczytywał listy, których odbiorcy nie potrafili odcyfrować! Byli analfabetami. — Nieraz musiałem wymyślać jakieś historie i tworzyć całe listy, żeby nie rozczarować ludzi oczekujących dobrych wiadomości od swoich synów, którzy dokądś wywędrowali. Ile to razy orientowałem się ze zdjęć, że synowie, którzy w kitlach lekarskich i z zawieszonymi na szyi stetoskopami uśmiechali się krzywo, oparci o drogie limuzyny albo jakieś sportowe auta, nie byli ani lekarzami, ani właścicielami tych kosztownych bryk. Ale oczy rodziców błyszczały z dumy, zwłaszcza gdy do listu dołączony był czek na sto dolarów, co w krajach zamieszkanych przez tych emigrantów nie stanowiło dużej sumy, ale dla ich rodziców to był majątek.